Reblog: Nowa polska proza z Podhala

Mariusz Koperski

Śmierć samobójcy

ROZDZIAŁ I

Wyłączył latarkę i spojrzał na zegarek. „Jeszcze minuta” – obliczył szybko. Odczekał chwilę, a potem zmrużył oczy, tak że światło, które rozbłysło w tym momencie, nie oślepiło go. „Banalna sztuczka, kto się na to nabierze? Wystarczy, że ktoś obserwuje mieszkanie przez kilka dni. Od razu wpadnie na to, że w domu nie ma żywego ducha, kiedy włącza i wyłącza się światło” – ze spokojem podszedł do nieudolnej próby zabezpieczenia domu przed włamaniem. Ale dla niego tym lepiej. Nie musiał marnować czasu na rozbrajanie alarmu, na którym zaoszczędził właściciel, no i mógł dowoli poruszać się po mieszkaniu przy zapalonym świetle nie wzbudzając podejrzeń. Musiał tylko uważać, by nie zbliżać się do okien od strony ulicy.

Rozejrzał się wokół. Uwielbiał drewniane domy. Wciągnął powietrze nosem. Ten był całkiem nowy i wyraźnie wyczuwało się jeszcze zapach drewna. Wywoływał miłe skojarzenie z sosnowym lasem. Z trudem powstrzymał się, by nie przeciągnąć palcami po grubych belkach tworzących ściany domu.

Stał w wejściu do dużego pokoju pełniącego najwyraźniej rolę salonu. Duża, czarna, skórzana kanapa na środku, przed nią mały stolik ze szklanym blatem, a dalej 32-calowy telewizor starego typu. Poza tym mnóstwo drobnych mebli i drobiazgów, które razem nie tworzyły jakiejś spójnej estetycznie całości, ale w połączeniu z ciepłem bijącym od drewnianych ścian, skutecznie budowały atmosferę przytulności.

Spojrzał w górę. Pod sufitem, przez całą szerokość salonu, przeciągnięto grubą, drewnianą belkę zdobioną rzeźbieniami z motywami ludowymi i jakimś napisem. Zmrużył oczy, ale mimo wysiłku nie udało mu się go odczytać. „To będzie dobre miejsce. W sam raz” – pomyślał uśmiechając się. Ponownie spojrzał na zegarek. Miał dokładnie dwie godziny i piętnaście minut do momentu, kiedy wyłącznik czasowy przywróci w mieszkaniu całkowitą ciemność.

Właściwie to miał być teraz na urlopie – siedzieć w jakiejś kafejce w jednym z urokliwych miasteczek Toskanii, popijać espresso lub prosecco i patrzeć na różne wcielenia Moniki Belucci. Już był spakowany i gotowy do wyjazdu, kiedy zadzwonił telefon. Dzwonił ten, któremu się nie odmawia. Przyjął zlecenie, nawet słowem nie wspominając o planowanym urlopie. Taka praca. Przez chwilę myślał nawet, żeby zrezygnować z honorarium, ale doszedł do wniosku, że byłoby to chyba przesadnym lizusostwem i przystał na swoją zwykłą stawkę. Pewnym pocieszeniem było miejsce, gdzie miało dojść do realizacji zlecenia – Zakopane. Dawno tu nie był. Lata całe. To nie to samo, co Toskania, ale też jakaś namiastka urlopu.

Włożył lateksowe rękawiczki. „No dobrze, dowiedzmy się, kim naprawdę jest pan Rylski” – zastanowił się, przekraczając próg salonu. Bardzo lubił tę fazę swojej pracy. Przygotowanie. Rozpoznanie. Poznanie. Poznanie drugiego człowieka. Ofiary. Sama egzekucja to finał i w pewnym sensie formalność. Ale trzeba do niej doprowadzić. Poznawanie drugiego człowieka, odkrywanie jego tajemnic i słabości, to było w tym wszystkim najbardziej fascynujące. Zawsze bardzo dokładnie przygotowywał się. Wszystko miało być zaplanowane ze szczegółami. Jak najmniej improwizacji, jak najwięcej perfekcjonizmu. Czasami chyba przesadzał, ale z drugiej strony wiedział, że w tej profesji błąd może wiele kosztować. Życie lub wolność.

Takie nastawienie do pracy przyniosło w końcu efekty. Od kilku lat dostawał tylko specjalne zlecenia. Szczególne przypadki, wymagające wyrafinowania i wyobraźni. Nie był zwykłym „cynglem” na usługach jakiejś mafii, rzeźnikiem, któremu zabijanie i zadawanie bólu ofiarom sprawia przyjemność. Wzywano go tylko wtedy, kiedy chodziło o coś więcej niż likwidację osoby, sprawiającej kłopoty. Dla niego było to jak osobliwa sztuka teatralna, która miał wyreżyserować. Jego zadaniem było pokierowanie aktorami spektaklu w ten sposób, by doszło do oczekiwanego finału. „Jestem artystą” – myślał o sobie, ale nigdy tego na głos nie mówił, bojąc się, że ktoś poczyta to za arogancję. Wolał uchodzić za chłodnego i powściągliwego. I tak się rzeczywiście działo.

Na lewo od wejścia znajdował się piękny kominek z ciemnozielonych kafli. Na kominku stało kilka fotografii w ramkach. Największa przedstawiała trzyosobową rodzinę, najwyraźniej małżeństwo z kilkuletnim chłopcem. Rozpoznał Rylskiego. Pociągła twarz z kilkudniowym zarostem, krótkie blond włosy z wyraźnie widocznymi już zakolami. Uśmiechał się do obiektywu obejmując żonę i syna. Chłopiec podnosił głowę spoglądając na ojca. Kobieta wtulała się z czułością w ramię mężczyzny. Wzruszające. Rodzinna idylla, która jeśli wciąż trwa, skończy się za jego sprawą.

Na ścianie obok kominka wisiały oprawione zdjęcia Rylskiego z dawnymi osobistościami świata politycznego. Byli prezydenci, byli premierzy i byli wielcy opozycjoniści. Tylko niektórzy z nich utrzymywali się ciągle jeszcze na powierzchni, sławę wielu rozwiał bezlitosny wiatr historii. Zagwizdał z podziwu. „No, no, pan redaktor był kiedyś prawdziwą gwiazdą. A kim jesteś teraz, panie Rylski? Kim jesteś naprawdę?”.

Po salonie przyszedł czas na inne pomieszczenia. Na parterze znajdował się jeszcze gabinet Rylskiego. Stało tu duże biurko z ciemnego drewna, a dwie ze ścian były zastawione regałami pełnymi książek. Zatrzymał się na chwilę przy kilku półkach z beletrystyką. Książki dużo mówią o człowieku, nawet jeśli ich nie ma. Mimowolnie uśmiechnął się widząc tam swoje ulubione Życie. Instrukcja obsługi Perec’a. Obok stało siedem tomów W poszukiwaniu straconego czasu Prousta. Z piątego wystawała kolorowa zakładka. „Brawo” – pomyślał. – „Ja doszedłem tylko do czwartego. Ciekawe, czy ktoś przeczytał wszystkie siedem?”. Poczuł nagłą sympatię do dziennikarza. Wcale mu to nie przeszkadzało. Zdarzało mu się już wcześniej polubić swoją ofiarę. Ale i tak w końcu robił swoje. Taka praca.

Na biurku panował twórczy bałagan. Mnóstwo wycinków prasowych, wydruków z komputera, kserówek. Na tych ścianach, które nie były zastawione książkami, wisiały oprawione w antyramy artykuły podpisane nazwiskiem Rylskiego i zdjęcia. Przyjrzał się temu dość dokładnie, ale nie znalazł nic ciekawego. Również wnętrze biurka nie zawierało niczego, co mogłoby mu pomóc w wykonaniu zlecenia.

Wszedł na piętro. Znajdowały się tu dwie sypialnie, jedna małżeńska z dużym podwójnym łóżkiem na drewnianej ramie, druga była właściwie pokojem dziecinnym. Automatyczne włączniki światła były podłączone tylko do dwóch lamp znajdujących się na parterze w salonie, wyjął więc z kieszeni małą latarkę.

W sypialni małżeńskiej już na pierwszy rzut oka coś się nie zgadzało. Podszedł do dużej szafy z klejonego, sosnowego drewna i otworzył ją. Od razu zauważył, czego brakowało. Były koszule, krawaty, garnitury, męska bielizna. Ale ani śladu damskiej garderoby. Zamknął starannie szafę i wyszedł z sypialni. Także w pokoju dziecinnym było coś zastanawiającego. Sam nie miał dzieci, ale wiedział dobrze, że nienaganny porządek, jaki tu zastał, nie jest czymś normalnym. Mnóstwo zabawek ustawionych porządnie na dwóch małych regałach, łóżeczko wzorowo pościelone jak na obozie harcerskim, nie, tak nie wyglądają pokoje chłopców w tym wieku. Wszystko wskazywało więc na to, że Rylski mieszkał tu sam. Żona z dzieckiem wyprowadziła się z jakiegoś powodu i on musiał ten powód poznać.

Stanął na chwilę na środku dziecięcego pokoju i zamknął oczy. Dotarły do niego stłumione odgłosy miasta żyjącego swoim wakacyjnym rytmem. Strzępy dyskotekowej melodii z jakiejś imprezy „open air”, pojedyncze pohukiwanie samochodowych klaksonów, śmiechy ludzi, którzy korzystali z atmosfery letniej, urlopowej niefrasobliwości i cieszyli się, że choć przez parę dni mogą zapomnieć o szarej codzienności. „Zakopane! Jestem w Zakopanem. Jestem w pępku świata!” – nie pamiętał już, skąd znał to określenie miasta pod Giewontem.

Nagle pośród tych dźwięków pojawił się całkiem blisko odgłos trzaśnięcia zamykanej furtki i chwilę potem usłyszał kroki na schodach prowadzących na ganek. Otworzył oczy, wyłączył latarkę i zamarł w oczekiwaniu. Ktoś otworzył drzwi wejściowe i wszedł do holu. Spojrzał na zegarek. „Tylko bez paniki! Jeszcze chwila. Chwila powinna wystarczyć” – uspokajał sam siebie. Kilka sekund później w całym domu zgasło światło, na dole ktoś potknął się o coś lub w coś uderzył, a męski głos zaklął:  – Cholera jasna z tym światłem!

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.