Ewa Maria Slaska
Środa, 3 października 2007 roku
Przestało mi się podobać w drodze. Pogoda ładna, trasa niezbyt ciężka, ale jest paskudnie. Jesteśmy jako pielgrzymi wydani na łup komercji i dobrze jeśli tylko komercji, bo często jest ona podszyta oszustwem lub cwaniactwem. Do końca zostało 50 kilometrów i trzeba je odwalić, przecież nie będę kończyć na dwa dni przed Santiago de Compostela, tylko dlatego że czuję się jak głupek wystrychnięty na dudka. Bo pewnie nie przyszłam tu, bo naprawdę chciałam, tylko omamiła mnie cała ta sprawna maszyna do wbijania nam w głowę, że Droga to coś Wielkiego, to Prawdziwa Pielgrzymka, Przeżycie, Głębia…
Jakże mnie własna głębokość przygnębia,
wstchnęła głębia.
No no,
odpowiedziało dno.
Ot, właśnie. Dno.
Dziś mało nie umarłam ze zmęczenia. Dowlokłam się do jakiejś restauracji, która była zamknięta, bo obsługa miała przerwę na swój własny obiad. Ale jednak otworzyła mi starsza pani i najwyraźniej musiałam wyglądać jak ktoś, kto właśnie umarł ze zmęczenia, bo nic nie mówiąc kazała mi wejść. Podała gorącą wodę na herbatę i usmażyła tortillę, która nareszcie, chyba po raz pierwszy, była świeżutka i gorąca.
Powiedziała mi, że do schroniska jest jeszcze tylko kilometr, ale był to ten słynny galicyjski kilometr, który liczy mniej więcej trzy kilometry i trwa godzinę. W ogóle liczenie kilometrów stało się ostatnio niezwykle skomplikowane, bo inną odległość pokazują drogowskazy, inną moja mądra karteczka i jeszcze inną słupki ustawiane dla pielgrzymów. Te są najmilsze, bo na nich droga do Santiago jest zawsze najkrótsza, a rozbieżność między informacjami potrafi sięgnąć nawet 10 kilometrów.
Między słupkami a moją karteczką zawsze są 2-3 kilometry na niekorzyść rzeczywistości. Najgorsze są drogowskazy, można by rzec, OK, szosą jest dalej, ale tak nie jest, bo szosa jest wytyczona prosto, a pielgrzymia ścieżka kręci się wokół niej jak bluszcz wokół dębu. Nawet pielgrzymie strzałki potrafią wyprowadzić na manowce. Tego przedtem nigdzie nie było, tak jakby ktoś nam tu celowo dokuczał, jakby skradał się przed nami lub za nami jakiś Poltergeist. Mniejsza, trzeba iść. Na słupku dwie strzałki, w lewo i w prawo. Diabli wiedzą, co to oznacza. Wybieram strzałkę w lewo i trafiam do dzikiego lasu.
Wrony kraczą przeraźliwie, mostki nie mają poręczy, pastwiska nie ogrodzone, idę przez wielkie bagno porośnięte pałką wodną, gdzieś w krzakach charczy jakieś zwierzę. Lis? Miejmy nadzieję, że lis? Bo już dzik na ten przykład… Nagle uświadamiam sobie, że to bardzo dziwne, że są jakieś dzikie zwierzęta, bo jak dotąd nie było żadnych, nawet wiewiórek ani zajęcy. Były tylko ptaki, owady i jaszczurki, ślimaki, a poza tym stworzenia domowe: psy, koty, gęsi, owce, osły, krowy i najgorsze ze wszystkich, gorsze nawet od luzem puszczonych byków – muchy.
Mosca bastarda! Raz widziałam konika polnego, raz – myszy. Nie było wszystkich strachów pielgrzyma, dzikich byków, skorpionów, jadowitych węży, bezpańskich psów. To oczywiście mamy do zawdzięczenia komercji. Jeśli chce się zarobić na każdej szklance wody ze studni podanej pielgrzymowi, trzeba mu zapewnić komfort. Diabli wiedzą, gdzie jestem? Jakiś ponurak spotkany po drodze zapewnia, że si si, camino. Wreszcie docieram do jakiejś wioski, są znowu słupki, które jak gdyby nigdy nic podejmują liczenie, pomijając las, przez który właśnie przeszłam. Trzy kilometry strachów całkiem na darmo. I nadal nie jestem w Santa Irena. Wciąż mam do schroniska galicyjski kilometr.
Ogarnia mnie przeraźliwe poczucie bezradności. Jestem śmieszna i bez sensu. Mała, stara, w strasznie ciążkich butach, brudnych spodniach, spocona, zakurzona. Kretyński widok i równie kretyńskie życie. Tracę ostatnie resztki sił, kręci mi się w głowie. To już nie depresja pielgrzyma, tylko prawdziwe zasłabnięcie. Osuwam się pod przydrożne drzewo, a zanim stracę przytomność zastanawiam się, jak to teraz będzie. Umrę to umrę, no problem, ale jeśli mnie ktoś znajdzie, to pewnie zadzwoni po pogotowie i karetka zabierze mnie do Santiago. I co wtedy? Przepadło czy zaliczą mi Drogę? A jak nie zaliczą, to będę musiała tu wracać, do tej wioski upiorów za lasem strachów, i iść od nowa. I od nowa. Mój prywatny, pielgrzymkowy Dzień świstaka.
Ale wszystko zawsze mija. Mija słabość, mija droga bez końca. Dochodzę do Santa Irena. Jest nieźle. Schronisko jest miłe, są koce i wanna w łazience. Nad łóżkiem ktoś napisał – 21 km por Santiago. GRACIAS DIO! To prawda, Bogu niech będą dzięki. Pokoje sześcioosobowe. W pokoju trzy młode dziewczyny z Izraela i niemiecki strażak z Frankfurtu nad Menem.
Pożyczam od niego Biblię, otwieram na chybił trafił i czytam o Eliaszu, którego zabiera do nieba ognisty pojazd. Hmmm, Eliasz, patron strażaków. Niemiec radzi, żebym sobie przeczytała listy św. Jakuba. Nie przyszło mi to dotąd do głowy, a przecież do Jakuba idziemy. Ale to nie ten Jakub, my idziemy do Starszego, a listy pisał Młodszy, podobno jakiś krewniak Jezusa. Zapisuję urywek nr 14. Co za praktyczne urządzenie, ta Biblia, ponumerowana supermaszyna wiary jeszcze lepsza niż supermaszyna komercji, która wbija nam do głowy, że najlepsze mięso jest z Kobo, najlepszy zachód słońca w Oia na Santorini, a najlepsza pielgrzymka – do Santiago. Mięsa nie jem, ale w Oia już byłam, a teraz idę do Santiago. Komercja, maszyna do wywoływania potrzeb, których nie mamy i które by nam nawet nie przyszły do głowy. I co z tego, że „mam na swoją obronę” czytaną przed 40 laty książkę Jadwigi Żylińskiej, Wyspa dziwnego żartu. I cóż, że idę, bo tak obiecałam mojej siostrzenicy. Miałyśmy iść razem, ona urodziła dziecko i nie mogła, poszłam więc sama dla nas obu. Wszystko to nieważne, ważne, że idę i że komercja ma z tego zyski.
Gdy po latach spisuję te notatki z Drogi, natychmiast trafiam w internecie na odpowiedni fragment. To samo, co wtedy czytałam, ale po polsku. Jakub, list pierwszy. 12. Błogosławiony mąż, który wytrwa w pokusie, gdy bowiem zostanie poddany próbie, otrzyma wieniec życia, obiecany przez Pana tym, którzy Go miłują. 13. Kto doznaje pokusy, niech nie mówi, że Bóg go kusi. Bóg bowiem ani nie podlega pokusie ku złemu, ani też nikogo nie kusi. 14. To własna pożądliwość wystawia każdego na pokusę i nęci. 15. Następnie pożądliwość, gdy pocznie, rodzi grzech, a skoro grzech dojrzeje, przynosi śmierć. 16. Nie dajcie się zwodzić, bracia moi umiłowani!
Och, no dobrze, nie dam się zwodzić. Dobranoc. Jutro Santiago de Compostela.
Nieważne, czy karetka zawiezie Cię do Santiago, ale czy zaliczą Ci Drogę… Jak Ja Ci, Ewo Mario, dziękuję za te słowa. Każdy z nas ma jakąś swoją drogę, którą właśnie odbywa, ważne, by nam ją zaliczyli.
Trafiłem tu przypadkiem z google. I lekko się zdziwiłem. Bo myślałem, że tą drogę robi się dla siebie. A nie, żeby jacyś “oni” ją mi zaliczyli. Nawet nie wiem o kogo Wam chodzi.
Ach nie… wydaje mi się, że to jasne o co mi chodzi. Myślę, że nie będę się tłumaczyć. I myślę, że jeśli byłeś też w drodze, to umiesz zrozumieć “współpielgrzymów” na trasie, jeśli nie, to nie warto się wymądrzać…
Nie, nie chcę się wymądrzać. Tylko właśnie sądzę, że o czymś nie wiem 🙂
Byłeś w Drodze?
Nie. Dopiero myślę o tym, żeby iść.
A przeczytałeś może moje inne wpisy? Pytam tak sobie, bez zobowiązań.
Idzie się dla siebie, jasne, ale po dojściu do Santiago odbiera się w specjalnym biurze tzw. Compostelę, czyli zaświadczenie, że się przeszło Drogę. Rzecz jasna, dokument nikomu do niczego nie potrzebny, ale jednak jakiś powód do (bardzo skromnej) dumy. Biuro wydające Compostele patrzy tylko na pieczątki w paszporcie pielgrzyma i wymaga, żebyś ostatnie 100 kilometrów przeszedł bez przerwy. A ja już byłam na ostatnich 50 kilometrach, kiedy zasłabłam i zanim osunęłam się do końca w otchłanie utraty świadomości, zastanowiłam się ostatnim głupim wysiłkiem intelektualnym, czy owo słynne biuro wyda mi Compostelę, jeśli z drogi zabierze mnie karetka pogotowia. Myśl oczywiście bezsensowna, ale pojawiła się i nie zniknęła, to znaczy, odzyskawszy przytomność, nadal ją pamiętałam. Rozśmieszyła mnie i dlatego ją zapisałam w zeszycie. A jak zapisałam, to nawet po latach, gdy porządkowałam notatki, pojawiła się znowu, więc ją wprowadziłam do wpisu. Czyli ci jacyś “oni” to to biuro…
Nota bene jak byś rzeczywiście zamierzał iść, to lepiej nie idź Camina Franca (to ta droga tu opisana!), bo tam tłumy, lepiej iść inną drogą, np. północną albo tak jak ja poszłam drugi raz – portugalską… Zob: http://caminocostaportuges.blox.pl/html
Aha, już rozumiem. Faktycznie ten warunek 100 km by Cię cofnął w razie przerwania. Wpisów wcześniejszych nie czytałem. Przeglądałem w google o Compostelli i trafiłem na tą stronę. Przeczytałem i od razu napisałem swoje wątpliwości. Przepraszam, widzę, że się nieco wyrwałem.
Ach tam, nie warto przepraszać, natomiast zawsze pewnie warto najpierw przemyśleć, zanim się kogoś ugryzie w łydkę. Wiem coś o tym, bo sama mam tendencje do wyrywania się z przedwczesnymi uwagami… 🙂