Ewa Maria Slaska
Były święta. Od ponad miesiąca nie pojawiała się tu droga do Santiago de Compostela. Zakończyliśmy ją 27 września 2007 roku w pięknej wiosce El Acebo, gdzie wszystkie domy mają czarne dachy z łupku.
Wieczorem wspólnie gotujemy zupę. Z punktu widzenia wegetarianki ta zupa to jakiś potwór pełen mięsa, kiełbasy i tłuszczu, jednakże z punktu widzenia pielgrzymki to wspaniały cud wspólnoty w Drodze.
Hospitaleros grają na gitarze i śpiewają. Jeden maluje akwarele. Dostaję japonki i książkę do czytania. Rano nie wolno wstać przed 7, budzi nas muzyka, myjemy się i wspólnie zjadamy śniadanie.
28 września
Po drodze znaki: Uwaga jelenie! Uwaga pielgrzymi! Przede mną 31 kilometrów, ale gdy docieram
na miejsce, wszyscy pielgrzymi,
którzy wczoraj ze mną nocowali
w El Acebo, już tam są. Jak się tu dostali? No dobrze, ja po drodze zwiedzałam wystawę i zamek templariuszy w Ponferrada, ale zajęło mi to najwyżej godzinę, a oni są tu już od dawna, już się przebrali, zdrzemnęli, zjedli i uprali ubrania. Wszystkie sznurki zajęte.
Codziennie są szybciej niż ja. Jeżdżą? Pewnie tak. Ale wszyscy?! Po drodze w jednej z wiosek bezdomny pies na drodze skłania mnie do zmiany trasy – dziś nie mam tej średniowiecznej pewności siebie i mijam Brysia z daleka. Wychodzę więc nie na ścieżkę pielgrzymów, lecz na szosę. Niby gorzej, bo daleko od natury, ale za to z szosy są dalekie zachwycające widoki, a ścieżka jest zarośnięta i niewiele z niej widać. Wielkie zielone góry, głębokie doliny zielonych rzek. W dole idzie dzwoniąc dzwonkami wielkie stado owiec.
W Ponferrada oglądam wystawę o Camino – ciekawa, nagromadzili mnóstwo rzeźb, obrazów, ksiąg i przedmiotów religijnych,
skupiając je wokół kilku tematów:
* ostatni okres życia Jezusa, ten, kiedy wędruje w towarzystwie apostołów i wszystkie stacje Męki Pańskiej
* okres od Zmartwychwstania do Zesłania Ducha Świętego
* wizerunki apostołów (w końcu święty Jakub był apostołem)
* inni święci na Camino jak np. święty Roch, ale również ci, z którymi się zetknęłam – Juan Ortega i Domingo Calzada
* Matki Boskie z Camino
* święty Jakub, ile go tylko zdołali znaleźć
* pielgrzymi
Jesteśmy jednym z tematów tej wystawy, ale nikt ze zwiedzających nie jest pielgrzymem. Poznać od razu. Jestem jedyna, która idzie przez namioty wystawowe ciężkim krokiem, w ciężkich buciorach i w ciężkim swetrze. Nawet bez plecaka, który zostawiłam w szatni, zdecydowanie odróżniam się od reszty kulturalnego świata.
Najbardziej podoba mi się chrzcielnica z Boadilla. Kto jednak dojdzie, dlaczego?
Potem jeszcze, i doprawdy też nie wiem dlaczego, zwiedzam ruiny zamku templariuszy, chociaż przecież na Rodos nie takie zamki rycerzy zakonnych widziałam, a i Malbork lepszy od Ponferrady. No, w każdym razie zwiedziłam. Piję kawę. Wychodzę kierując się strzałkami, które ewidentnie prowadzą w złym kierunku. Poznaję po tym, że jest po południu i słońce powinno mnie palić w lewy policzek, a tymczasem wyraźnie muszę nadstawiać prawy. I muszę iść przez jakieś paskudne przemysłowe odłogi. Gdy już zupełnie nie wiem, co teraz i gdzie dalej, bo już wiem, że błąkam się bez sensu, wsiadam do autobusu w przeciwnym kierunku, wracam do centrum i wyjeżdżam na trasę. Gdy wysiadam, słońce świeci z lewej strony czyli świat wrócił do normy. Przede mną wciąż jeszcze miasto, potem las, a potem nagle rozległe obwieszone owocami winnice, gdzie właśnie zaczyna się winobranie. Jakiś zbieracz podchodzi i podaje mi ciężką przejrzystą kiść owoców.
Cacabelos. Dziwne miasto, zupełnie inne niż wszystkie miasta, jakie dotychczas widziałam w Hiszpanii, zbudowane wzdłuż jednej niezwykle długiej ulicy. Jednakowe domy z rzeźbionymi ornamentami i oszklonymi werandami w ogóle nie są hiszpańskie, cokolwiek by to miało oznaczać, przypominają mi raczej Muszynę czy Krynicę Górską. Mam wrażenie, że była to od wieków biedna wioska, która nagle i na krótko na czymś się wzbogaciła, po czym, gdy prosperity minęła, znowu zapadła w prowincjonalny sen. Na czym zrobili pieniądze mieszkańcy Cacabelos? W Krynicy na wodzie, na leczniczych źródłach. A tu może na winie.
Dopiero teraz, gdy to piszę, sprawdzam, co się działo z tym miastem i kiedy (wzbogaciło się w drugiej połowie XIX wieku, rzeczywiście na winie), ale gdy tam realnie jestem, nie mam na to czasu. Przeszłam ponad 30 kilometrów i chcę odpocząć. Trafiam do najdziwniejszego schroniska na trasie – składa się z dwuosobowych kabin z płyty paździerzowej przyklejonych od wewnątrz do muru okalającego kościół. Małe kabiny, normalne łóżka, normalna pościel. Są nawet lampki nocne. Czuję się jak dydko w kościele. No bo kościół też trzeba zwiedzić. Ma stare kamienne mury z XII wieku, ale jego wystrój jest XVII-wieczny. W potwornie grubych murach kapiące od złota barokowe kaplice wyglądają jak nory lub jaskinie smoka, który nagromadził nieprzebrane skarby.
Herbata, internet, lampka wina z Cacabelos. Spać.
Bardzo się cieszę, że znowu mogę śledzić Twoją pielgrzymkę. Przy okazji wrócę do mojego komentarza pod wpisem o święcie Trzech Króli. Wspominano tam o greckim zwyczaju wyławianiu w tym dniu z morza wrzuconego tam złota. Jeśli zwyczaj jest grecki to musi być praktykowany w Melbourne. Pospieszyłem dzisiaj, żeby to zobaczyć. Moje wrażenia tutaj – http://drugiezyciebloggera.blox.pl/2015/01/Blogoslawienie-wody.html