Santiago de Compostela

Ewa Maria Slaska

Ostatni dzień pielgrzymki. 4 października 2007 roku

Przy śniadaniu Manuel (strażak z Frankfurtu) i ja rozmawiamy z dwiema dziewczynami z Izraela o życiu (czy warto być wykształconym?) i o życiu na Camino. O ile nie całkiem jesteśmy zgodni co do konieczności wykształcenia (głosy układają się 3 do 1 – zgadnijcie jak?), o tyle nasze opinie o Camino są zadziwiająco zgodne. Uważamy, że stosunki międzyludzkie na Camino są właściwie rajskie – wszyscy są dla siebie mili, nie ma rasistowskich odzywek, nikt nikogo nie krytykuje, każdy stara się porozumieć z innymi – prawdziwa światowa integracja. Natomiast stosunki między pielgrzymami a Hiszpanami są, łagodnie mówiąc, takie sobie. Trudno powiedzieć, że Hiszpanie są niemili, ale też rzadko są naprawdę mili. Traktują nas jak rodzaj zwierząt hodowlanych. Nie dajemy mięsa, mleka, jajek ani wełny, ale jednak przynosimy pieniądze. I im jesteśmy bliżej celu, tym więcej. Mimo to traktuje się nas tak, jak marni kelnerzy traktują klientów w marnych restauracjach: zapłaciłeś, to spadaj. Tak Górale traktowali ceprów a Kaszubi letników.

Ostatnie 20 kilometrów.

Na trasie potwierdzenie porannej rozmowy. Wchodzę do wioski, gdzie właśnie zajechał samochód z pieczywem. Z daleka pachnie świeżym chlebem. Podchodzę łakomie, ale niestety – na sprzedaż są tylko wielkie bochny. Pytam sprzedawcę, czy nie mógłby mi sprzedać ćwiartki chleba, pytam klientki, czy nie sprzedałyby mi jednej czy dwóch kromek z bochenka, który właśnie kupiły. Nie. W chwilę potem spotykam pielgrzyma, który już wraca – idzie na piechotę z Santiago. Widziałam go na początku trasy, taki brodaty Hiszpan z psem. Szedł bardzo szybko, nic dziwnego, że doszedł do Santiago i już wraca. Witam go, ale mi nie odpowiada.

Zbieram po drodze bukiet z roślin przydrożnych, choć nie wszystkie są naprawdę przydrożne, tylko uciekły z ogrodów. Hortensje, fuksje, róże, lilie, nagietki, nasturcje, dalie. Uciekły na wolność. Myślę o tym, że moja wolność się kończy, ja wracam do ogrodu. W drodze było ciężko, właściwie głodnawo, prymitywnie, ale byłam absolutnie wolna. Tylko ja i moje siły określały, co zrobię danego dnia. Zbieram kwiaty i myślę, że jeszcze nie byłam po drodze tak uważna, jak teraz, gdy układam bukiet dla mojej siostry. Zrywam poziomki na długich łodyżkach, kwiaty passiflory i już wiem, że przegapiłam po drodze tysiące szczegółów

Kawa w barze i dalej, w górę, w dół, w górę, w dół, do Arzua, gdzie upiorny krajobraz, budowa, huk, smród spalin. Lavallo – ostatnie 10 kilometrów. Miasteczko ładne, znowu bar. Kusi mnie, żeby przysiąść, bo to pewnie ostatni taki bar po drodze, a bary były zawsze naprawdę wspaniałym odpoczynkiem, ulgą, powodem i przyczyną dozwolonej przerwy i, mimo że kawa była zazwyczaj beznadziejna, a jadłospis prymitywnie skromny, bary zasłużyły sobie na dozgonną wdzięczność każdego pielgrzyma. Jednak w barze siedzi tłum obcych ludzi i nie chce mi się do nich dosiadać. Nawet nie wyglądają jak cepry i letnicy, może to pielgrzymi z Camino del Norte, która za Melide połączyła się z Camina Franca, czyli z drogą, którą wędrowałam.

Monte del Gozo. Z góry widać już miasto i wieże katedry. Moment zastanowienia, gdy jak każdy pielgrzym staję na szczycie góry i wiem, że zrobiłam to, do czego się sama dla siebie zobowiązałam. Doszłam. Piję ostatnią kawe w Drodze, najpaskudniejszą, gorszą nawet niż gorzka lura u Thomasa w Manjarin. Zawiązuję bukiet sznurkiem od peleryny, pakuję w znalezioną po drodze gazetę i lecę jak na skrzydłach, w dół, przez rondo, koło pomnika i przez park słynnych pielgrzymów. Jakub Sobieski, ojciec króla, Dante, Jan van Eyck, Jan Paweł II. Podchodzi jakiś pielgrzym, wygląda dość południowo. Patrz, mówię po hiszpańsku, Dante tu był, a on na to, że nie rozumie po angielsku.  Pal go diabli, Dante to w każdym języku Dante. Dante, mówię, i pokazuję palcem stosowny napis. Divina Comedia. Facet nadal nic nie rozumie, odwraca się i odchodzi, przekonany, że miał do czynienia z wariatką, taką co to podchodzi do ludzi na ulicy, wtyka im w ręce kwiatki i szczebiocze jakieś bzdury w dowolnym języku. Może ma przekrzywiony kapelusik, może okularki, może wygląda jak Giuletta Masina w La Stradzie.

I już jestem w Santiago de Compostela.

Już jestem!

W świętym Oficjum Pielgrzymkowym pokazałam swój paszport pielgrzyma…

…i dostałam odnośny dokument, zwany Compostelą. Wystawiono go po łacinie niejakiej Evam Mariam Slaska.

O tym, co dalej już pisałam na blogu Kura. Więc przepadło na wieki.

Na ogromnym placu przed katedrą czeka Kasia. Za chwilę pojawi się też mój szwagier. Przyjechali! Obiecali, że przyjadą, ale nie wiem, czy w to naprawdę wierzyłam. Teraz wierzę, bo są.

Daję Kasi kwiaty, a ona mi torbę z czystymi ciuchami. Potem zobaczę, że w torbie są też kosmetyki, buty, czekolada, herbatniki, a nawet nowa szczotka do zębów. Tak trzeba. Trzeba wyrzucić brudne, zużyte na trasie spodnie i bluzki. Gdyby to wciąż było średniowiecze, weszłabym na dach katedry, gdzie spalilibyśmy w beczce symbolicznie moje grzeszne JA, po to by mogło się ujawnić nowe, czyste. Ale jest XXI wiek.

– Co chcesz? pyta Kasia.
– Umyć się, przebrać, wysłać maile do rodziny i zjeść! Zjeść jak człowiek, w normalnej restauracji. Coś dobrego!!!!

Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak paskudne było to, co jadłam przez cały ten czas. Droga to 25 dni jedzenia byle czego.

Idziemy do restauracji, którą poleca nam chłopak z knajpki internetowej. Stoły w ogrodzie, na drzewach z rzadka zawieszone lampiony. Cisza, półmrok, pyszne jedzenie. Pokrojone na duże kawałki, zapiekane na oliwie jarzyny. Tylko osolone, żadnych innych przypraw. Dawno nie jadłam nic tak smacznego. A może nigdy?

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.