Ewa Maria Slaska
Berlin, „praca na czarno” (1983)

Stefan był “azylantem”. Złożył podanie o azyl i czekał na odpowiedź. W jego wypadku było oczywiste, że odpowiedź będzie pozytywna, takich jak on, „prawdziwych” politycznych było niewielu. „Azylanci”, którzy czekali na uznanie azylu, lub uzyskiwali odpowiedź negatywną i odwoływali się od decyzji urzędów, musieli mieszkać w ośrodku dla uciekinierów, który po niemiecku nazywał się Heim, czyli dom, a po polsku berlińsku, wiadomo, „hajm”. Nie wolno im było wynająć własnego mieszkania. Trwało to niekiedy latami. Mogło się oczywiście zdarzyć, że w międzyczasie „przeszli na Aussiedlera” lub wyjechali do RPA lub USA, ale często wciąż jeszcze wegetowali w schronisku. Samotni – w pokojach wieloosobowych. Wtedy zazwyczaj dużo pili. Musieli korzystać ze zbiorowego żywienia lub byli zmuszeni do kupowania tylko w określonych sklepach, a zamiast pieniędzy otrzymywali bony. Dzieci nie podlegały przymusowi szkolnemu. Nikt nie miał prawa pracy.
Większość po kilku miesiącach znajdowała pracę nielegalną czyli „na czarno“. W Berlinie polscy uciekinierzy (którzy, prawdę mówiąc, w większości wypadków wcale nie byli uciekinierami, tylko osobami, które opuściły swój kraj) opanowali dwie dziedziny gospodarki: mężczyźni pracowali na budowie, kobiety jako sprzątaczki. Pracowali dużo i dobrze. Gdy noga im się powinęła, spadali z poziomu pracy nielegalnej na poziom kryminalny: mężczyźni kradli, kobiety się prostytuowały.
Z reguły z rodziny przyjeżdżała jedna osoba i dopiero, gdy zorganizowała życie w nowym miejscu i przygotowała przestrzeń, w której dało się zrealizować dalsze plany, gdy przydarzył się jednak szczęśliwy traf, i ktoś „wygrał azyl” lub „przeszedł na Aussiedlera”, rozpoczynały się starania o sprowadzenie z Polski współmałżonka i dzieci. Jednak w PRL niełatwo było dostać paszport, czyli prawo wyjazdu, jeżeli ktoś z rodziny już był na Zachodzie. Najłatwiej było wyjechać po otrzymaniu telegramu, że ten ktoś umarł lub właśnie umiera. Nagminnie umawiano się więc, że telegram informujący, że mąż umarł i trzeba jechać po ciało, albo na pogrzeb, oznaczał, że pora sprzedać, co się da, zebrać wszystkie pieniądze, jakie uda się zdobyć i jak najszybciej przyjeżdżać, aby szczęśliwie rozpocząć nowe, wspaniałe życie.
Zdarzało się jednak, że ktoś pracujący na czarno, umarł naprawdę, rozradowana małżonka dojeżdżała do Berlina ze zwitkiem pieniędzy w majtkach, a w Berlinie zamiast szczęśliwego męża czekał na nią policjant albo pracownik polskiej Misji Wojskowej z zaświadczeniem zgonu.
Misja Wojskowa była ambasadą, a nazywała się tak, bo formalnie od końca wojny do roku 1990 Berlin Zachodni był miastem okupowanym przez Anglików, Amerykanów i Francuzów, podobnie jak Berlin Wschodni pozostawał pod okupacją sowiecką. Dlatego nie było ambasad tylko misje wojskowe.
Do roku 1990 berlińczycy żyli w mieście okupowanym i obowiązywały ich przepisy okupacyjne, na przykład obowiązek stałego noszenia przy sobie dokumentów i okazywania ich bez szemrania, jeśli policja niemiecka lub okupacyjna chciała człowieka wylegitymować.
„Niewidzialna mniejszość”.
Nauka określa Polaków w Niemczech mianem „niewidzialnej mniejszości“. Uważa się, że cierpią na kompleks niższości, co sprawia, że starają się ukrywać polskość i najchętniej wtapiają się w ogół. W latach 80. XX wieku byliśmy jednak nie tylko mniejszością niewidzialną, lecz przede wszystkim – niesłyszalną. To moje własne określenie. Słowo niewidzialny oznacza, że nikt cię nie widzi. Nawet jeśli jak najbardziej fizycznie jesteś w jakimś miejscu. Tokarczuk twierdzi w Biegunach, że kobiety po czterdziestce są niewidzialne. Niewątpliwie Polacy pracujący nielegalnie na budowach byli w tym sensie niewidzialni. Nie rzucali się w oczy, bo wyglądali jak każdy mieszkaniec środkowej Europy, nie byli ani ładni, ani brzydcy, tylko średniaczkowaci, a ponieważ ich skóra była jasna, ich wygląd nie sugerował, że są cudzoziemcami. Nikt ich nie zauważał, nikt na nich nie zwracał uwagi, pod jednym warunkiem – musieli milczeć. Gdy mówili, czujne niemieckie ucho niemieckiego przechodnia natychmiast wychwytywało dźwięki obcej mowy, rozpoznając proste, znane każdemu polskie słowa (tak, kurwa, dobrze, dawaj) i natychmiast rozpoznawało cudzoziemca, który miał zakaz pracy.
Nie, to nie jest tak, że wszyscy donosili, ale tak, to jest tak, że proporcjonalnie wielu tych, którzy słyszeli, że Polak pracuje, było skłonnych zatelefonować na policję i o tym donieść.
Kobiety pracowały w domach prywatnych i nie musiały ukrywać tego, co robią i nie musiały milczeć, choć jeśli miały ochotę pogadać, to rozmawiały najczęściej z odkurzaczem. Była to idealna sytuacja, nikt niczego nie sprawdzał i nie zdarzało się, żeby polska sprzątaczka została ukarana za wykonywanie nielegalnej pracy. Dziewczyny też właściwie zawsze dostawały zarobione przez siebie pieniądze. Mogło się tylko zdarzyć, że pan domu będzie się przystawiał, albo pani domu okaże się zołzą. No, to wtedy zostawiało się tę pracę i zawsze znalazła się jakaś inna, lepsza, a niekiedy po prostu świetna.
Kobiety mogły więc mówić, mężczyźni milczeli. Na berlińskich budowach było cicho. A mimo to było niebezpieczne. Pracodawca mógł im nie wypłacić pieniędzy, a jeśli się dopominali, mógł ich wsypać przed policją. W ogóle trzeba było być czujnym i na widok policji natychmiast uciekać, porzucając każdą zaczętą pracę, betoniarkę z wsadem, odkręcony kurek gorącej wody, zamknięty pion kanalizacyjny, niedokręcony zawór gazu. Powodowało to oczywiście duże i wymierne straty, ale wszyscy łącznie z politykami wiedzieli, że rachunek i tak wychodzi na plus, i przyznawali bezczelnie, że bez zatrudnienia pracowników nielegalnych nie dałoby się tak pięknie i szybko wybudować nowego Berlina. Niemcy chętnie zatrudniali Polaków, bo pracowali dobrze, wszystko umieli, no i można im było płacić znacznie mniej niż lokalsom. Państwo się zjednoczyło i w Berlinie zaczął się niewiarygodny boom budowlany. Powstawało nowe miasto szklanych domów, a zbudowali je milczący Polacy, traktowani jak niewolnicy. Powstał o nich co najmniej jeden film, Polacy z Potsdamer Platz.
„Szczurze nory”
Jeśli człowiek z góry wiedział, że nie ma szansy na azyl polityczny, można było zrezygnować z restrykcji życia „azylanta” w schronisku i przejść na tzw. Duldung czyli pobyt tolerowany. „Duldung” nie dawał żadnych praw i żadnego zabezpieczenia finansowego. „Tolerowani” nie mieszkali w schroniskach, tylko u przyjaciół albo w nielegalnie wynajmowanych mieszkaniach. Często były to prawdziwe „szczurze nory”. W pokoju mieszkało po kilka osób, poza spaniem i możliwością korzystania z sanitariatów mieszkanie nie gwarantowało nic, oprócz ogromnych zysków dla głównego wynajemcy. Był nim z reguły obrotny rodak, któremu się powiodło.
„Miś w paszporcie”
Ostatnią kategorią byli ludzie mieszkający nielegalnie. Ich warunki życia były jeszcze gorsze niż „tolerowanych”. Nielegalni natychmiast wsiąkali w pracę „na czarno” i życie na pograniczu przestępstwa. Każdy zatrudniony nielegalnie wykraczał przeciw prawu, ale złapany, mógł się wywinąć. Jeśli jednak kradł, nie miał szansy. Człowiek złapany na kradzieży musiał wracać do Polski z pieczątką wbitą do paszportu. Pieczątka przedstawiała herb Berlina czyli „misia”. „Miś w paszporcie“ oznaczał zakaz ponownego wjazdu do Berlina przez sześć miesięcy.
Przybysze kradli czasem na własny rachunek, czasem na zlecenie szajki obrotnych rodaków, a czasem Niemców. Gdy upowszechnił się proceder kradzieży drogich samochodów, wywożonych natychmiast na sprzedaż do Rosji, Niemcy umawiali się niekiedy ze złodziejem – zyskiem się dzielili, a właściciel mógł jeszcze skasować odszkodowanie od ubezpieczalni.
„W tramwaju milczę, w muzeum głośno rozmawiam”
Oczywiście kryminalizacja „drogich polskich gości”, którą berlińczycy świadomie i z premedytacją im zafundowali, sprawiła, że ci sami berlińczycy, którzy ich jeszcze niedawno tak serdecznie witali Polaków, przestali ich lubić. Owszem korzystali z nielegalnych, a więc tańszych, usług polskich budowlańców, sprzątaczek, złodziei aut i prostytutek, ale traktowali nas z pogardą. A my…
Nie wyjechałam do Stanów, zostałam w Berlinie. Do tego, co napisałam o Berlinie, w którym na chwilę umieściłam oboje moich bohaterów, i Basię, i Stefana, po 30 latach mogę dodać jeszcze dwie uwagi.
“Bagno”
To, o czym piszę, ciąży na naszej pamięci. To o nas piszę, to my. Tacy byliśmy. Wszystko zmówiło się po to, żeby to bagno nas wciągnęło. A przecież nie daliśmy się. Zacisnęliśmy zęby i o własnych siłach, z nieprawdopodobnym uporem, bez niczyjej pomocy i przez nikogo nie motywowani, pomiędzy rokiem 1980 a 2010 wydźwignęliśmy się z tego skryminalizowanego bagna do roli cenionych i kreatywnych pracowników, inteligentnych przyjaciół i odpowiedzialnych obywateli. Krok po kroku wspięliśmy się po drabinie społecznej do poziomu klasy średniej. Założyliśmy szkoły, stowarzyszenia, kluby, gazety, galerie, sklepy, warsztaty, firmy budowlane i restauracje. Jeden z „tolerowanych“ powiedział kiedyś zdanie, które do dziś uważam za symbol naszych ówczesnych wysiłków: „W tramwaju milczę, w muzeum głośno rozmawiam po polsku“. Opłaciło się. Dziś nikt nie wypomina nam złodziejstwa. Jeśli żyjemy oficjalnie, nie mieszkamy w „szczurzych norach“. Pracujemy, żyjemy, jeździmy na wakacje.
Dotarliśmy na miejsce i możemy być z tego dumni.
Wyciągnęliśmy się za włosy z bagna. Jak baron Münchhausen.
Ale od czasu, gdy do Berlina pojawili się nowi Polacy, ci pounijni, zaczął się pojawiać nowy slogan.
„Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego”
Od wstąpienia Polski do Unii do Berlina przybywają nowi Polacy. Studenci, artyści, założyciele start-upów, alternatywni, geje i lesbijki, ci, których dusi Polska i polskość. Są dumni z tego, że są Polakami. Nazwali się Kosmopolen. Połączyli się z naszymi dziećmi, które wprawdzie w pełni korzystają z przywileju mieszkania w stolicy Europy, ale nigdy nam nie wybaczyły, że zabraliśmy je potajemnie od przyjaciół, babć i dziadków, i przywieźliśmy tutaj.
Są młodzi, świat należy do nich, nie wstydzą się polskości, cenią dwujęzyczność, pielęgnują obcy akcent i odmienność. Czują się dobrze tu i teraz, nie są, tak jak my, zakompleksieni i zawstydzeni. Nie interesuje ich nasze doświadczenie i nasza droga do postawy obywatelskiej. Nie mają obowiązków, ani wstecz, ani przed sobą.
Czasem pracują dla nas, bo jesteśmy starsi i już się dorobiliśmy, lub możemy „dać” jakieś zlecenie, ale nawet jeśli im płacimy pensje lub honoraria, mówią publicznie, że „nie chcą mieć z nimi nic wspólnego“. Z nimi. Z nami.
***
Przez Ewę Stefan poznał ludzi z „Grupy Roboczej Solidarność”. “Grupa” zaczęła działać od razu 13 grudnia 1981 roku. Organizowała protesty i demonstracja, zajęła się wysyłaniem paczek, pieniędzy i sprzętu dla potrzebujących w Polsce. Członkowie grupy witali takich jak on, byłych internowanych, przyjeżdżających od roku 1982 z paszportami w jedną stronę, lekko zażenowani. Obnosili się tu bowiem ze swoją ważną działalnością na rzecz Polski.
– Gdzie byłeś w stanie wojennym?, spytała Stefana jedna z berlińskich aktywistek.
– Na Białej, na Kurkowej, w Jaworzu, odpowiedział.
– Czyli nie byłeś w “Grupie Roboczej”.
To nie było pytanie, to było dyskwalifikujące stwierdzenie. Stefan milczał.
Dopiero Ewa powiedziała kobiecie, że Stefan był więźniem politycznym. Wtedy właśnie pojawiało się zażenowanie. Aby je pokryć, jego rozmówcy, ci co byli w “Grupie Roboczej”, opowiadali mu, że podczas demonstracji przed Misją Wojskową chodzili w grudniowym mrozie z transparentami. Było zimno.
– Mhm, mówił Stefan i myślał, że w domu było im jednak ciepło.
Twierdzili, że razem było im łatwiej znieść przerażenie tym, co się zdarzyło w Polsce. Mieli poczucie, że nie wolno nic nie robić, że „nic nierobienie”, zaniechanie jest zbrodnią. Pomagali więc też ludziom z podziemia. Przemycali do Polski leki, żywność, odzież, zabawki, sprzęt drukarski, farby i papier.
Stefan słuchał tego uprzejmie, ale myślał sobie, że ci ludzie żyli w tym mieście „jak u Pana Boga za murem”, jak w ciepłej poczekalni, bo większość z nich, tak jak on, czekała na wyjazd do Australii, Kanady albo USA. Miasto, w którym czekali, nie przyznało im wprawdzie żadnych praw i oficjalnie tylko ich tolerowało, dawało im jednak prawo przetrwania. Dostawali świadczenia społeczne, choć nie mieli prawa do podejmowania pracy, ich dzieci mogły iść do szkoły, ale nie musiały, bo dzieci uciekinierów nie były objęte obowiązkiem szkolnym. Dziś Niemcy niechętnie wspominają fakt, że w latach 80. w sercu Europy spokojnie, w glorii prawa pozostawili wielką grupę dzieci poza obowiązkiem szkolnym. Równie niechętnie wspominają fakt, że Ewa, Stefan, Basia i setki tysięcy innych uciekinierów z Polski, tych samych, których witali jako „drogich polskich gości”, zostali na wstępie potraktowani jak potencjalni kryminaliści: wszystkich ich przesłuchiwano i wszystkich zarejestrowano w kartotekach policyjnych. Mieli tam pozostać na wieki wieków amen ze zdjęciami jak każdy więzień, en face i z profilu, oraz odciskami palców.
Byli w tym mieście miniaturką Polski, przeglądem wszystkich warstw społecznych – od artystów, dziennikarzy, nauczycieli, lekarzy i historyków, poprzez kucharzy, rzemieślników, mechaników samochodowych po złodziei samochodów. Wrośli w to miasto, zrezygnowali z wyjazdu, wyszli z poczekalni, nauczyli się języka, z poczekalni zrobili sobie dom, kolorowy, ciepły, wygodny i bezpieczny dom, usytuowany blisko Polski. Przeżywali miłości, romanse, małżeństwa, urodziny dzieci, rozwody i rozczarowania, wpadali w nałogi, chorowali, tracili pracę, niektórzy nie wytrzymywali psychicznie, tracili kontakt z rzeczywistością lub popełniali samobójstwa. Pełna gama ludzkich losów.
Stefan spotykał się też z Niemcami, a ci mówili: „za dużo chcieliście, to nie mogło się udać”, a potem pytali, dlaczego przyjechał i kiedy zamierza wrócić lub pojechać dalej? Odpowiadał, że zaraz wyjeżdża. Ale to „zaraz” trwało jednak pół roku.
W Berlinie Stefan miał szczęście i choć jak wszyscy chwytał się różnych dorywczych prac, kopał rowy, kosił trawę, łowił w zamarzniętych stawach karpie na Wigilię 1983 roku, zawsze udało mu się zostać po tej właściwej stronie cienkiej linii, która oddziela życie kryminalisty od życia człowieka, który pracuje nielegalnie. Wobec prawa było to niby to samo, tak czy owak przestępstwo, ale w wewnętrznym odbiorze człowieka na dnie drabiny społecznej miernikiem nie było prawo, a już na pewno nie prawo niemieckie, lecz… grzech. Tak, nawet ci niezbyt religijni, a Stefan przecież do nich należał, kierowali się wyniesionym z lekcji religii nieuchwytnym pojęciem grzechu. Nielegalna praca u niemieckiego prywaciarza nie była grzechem, była tylko wykroczeniem przeciw prawu. Zasadniczo właściwie za to wykroczenie odpowiadał pracodawca, ale w czasach, gdy w Berlinie mnóstwo było emigrantów solidarnościowych, niemieckim pracodawcom zatrudnianie “na czarno” robotników z Polski uchodziło płazem, karano tylko przyłapanego na nielegalnej pracy Polaka.
Nie był to zresztą jedyny objaw imperialnego, jak to nazywała Ewa, stosunku Niemców do Polaków. Ten niezwerbalizowany, a często nawet nieuświadamiany, stosunek Niemców do Polaków, dało się odczuć na każdym kroku. W rozmowach z Ewą Stefan dość często powracał do tego tematu. Fascynowało go, jak to się działo, że ludzie wychowywani w domu po polsku, nie znający ani słowa po niemiecku, mogli przyjeżdżać do Niemiec i przedkładać niemieckim urzędom dowody, że ich przodkowie walczyli z Polakami, pastwili się nad Polakami, męczyli ich, katowali, skazywali na powolną i okrutną śmierć. I że im te dowody były gorsze, tym okazywały się lepsze.
– To przecież negatywna selekcja, mówił.
– Rzeczywiście, mówiła Ewa, można to tak nazwać. Opowieści o dziadku lub prababci, którzy modlili się po niemiecku, zdjęcia dziadka lub pradziadka w mundurze armii niemieckiej z czasów I wojny światowej niewiele były warte, ale dowody z okresu II wojny bardzo się dobrze sprawdzały. Ojciec jako Volksdeutsch był niezły, ojciec w Wehrmachcie był jednak znacznie lepszy, a ojciec w Gestapo – najlepszy.
I Ewa, i Stefan słyszeli w schronisku rozmowy mieszkańców, którzy wręcz licytowali się tym, kto ma lepsze papiery. W tych rozmowach nikt już nie zwracał uwagi na to, co naprawdę oznaczały te przechwałki, ważna była tylko siła karty przetargowej wobec członków komisji kwalifikującej.
– W Gestapo?, pytała Ewa. A co na to władze PRL-owskie?
Ale okazywało się, że „sprytni Niemcy” nie tylko połykali odznaki gestapowskie (jak ojciec, czy może ojczym, Oskara Matzeratha w Blaszanym bębenku), ale też wyrywali niekorzystne kartki z niemieckich książeczek wojskowych i… przechowywali je starannie w piwnicach i na strychach. Ewa nie bardzo w to wierzyła, sądziła, że to zapewne fałszerstwa, no, ale rzeczywiście, widziała je na własne oczy. Jednak póki te uratowane ze strychów kartki nie odegrały zbawiennej roli w dziejach jakiejś rodziny, trzeba było jak najszybciej iść do pracy i zacząć się dorabiać.
Czekając na azyl, co niekiedy trwało latami, mieszkało się w „hajmie” i to była ogromna różnica w stosunku do tego, co czekało na nich w Nowym Jorku. Tu mieli dach nad głową i jedzenie, a tacy jak Ewa, ludzie, którzy znali wszystkie akurat potrzebne języki, mówili im, co robić, dokąd jechać, gdzie się zgłosić.
W schronisku było strasznie. Najgorzej było w weekend, gdy schroniska pilnowali tylko ochroniarze, a opiekunowie, administracja i ekipy sprzątające miały wolne. W poniedziałki rano było potwornie brudno, na schodach i korytarzach leżały resztki jedzenia, prezerwatywy, wylane i zadeptane napoje nadawały całemu ogromnemu schronisku na tysiąc osób jednolity szary kolor. Czasem na schodach były też plamy krwi. Najczęściej świadczyły o tym, że w nocy „Murzyni i Blondyni” znowu się pobili o dziewczyny lub honor. Morderstwa jednak zdarzały się rzadko, samobójstwa częściej, nawet gwałty nie były aż tak częste, jak można by się było spodziewać, najczęściej ludzie się po prostu bili, a było w tym tyleż agresji co rozpaczliwej frustracji. Zresztą wszyscy byli młodzi. Emigracja to nie jest zabawa dla starych ludzi. Trzeba mieć „power”, żeby sobie poradzić. Starzy i chorzy są zakałą ludzkiej watahy.
No ale Stefan nie mógł się skarżyć, przecież miał zaraz jechać do Ameryki, do żony. Był super ustawiony.
Dziękuję Ewo, czytałam z zapartym tchem…
Tak jak w czasie wojny, ludzie byli torturowani na śmierć po to, by sprzedali o wszystkim prawdę, tak w tych czasach 80-tych, sami sprzedawali siebie, za najbardziej parszywe kłamstwa. A, że Niemcy (czy też Austriacy), naszych krajanów nie kochali, a własciwie nimi gardzili i wykorzystywali równocześnie, to napewno pozostałość po wojnie. Miano tu do czynienia z ludźmi jakoby sobie kiedyś “poddanymi”, (też przecież niejednokrotnie dla nich bardzo poprzez swój patriotyzm groźnymi), których przodkowie za tę polskość tracili często swe życie, tu w Niemczech, (lub Austrii) po prostu się jej wstydzono, lub wstydzić też powinno, za to jak opinię w naszych kręgach szargano. Też się ich wstydziłam: często alkoholików, klnącymi najohydniej, jak to było możliwe, konkurujących z własnymi ziomkami o najtańszą pracę, donosicielami itp.
Tak, wielu z nich, z nas, wygrzebało się z tej “nicości” i pracuje dziś w różnych zawodach, ale wiele też osób wróciło do Polski po “swoje 500 plus”, kocha teraz PiS i pluje na kraje, w których kiedyś pluł, by przetrwać na Polskę. Człowiek bowiem, “nie zawsze brzmi dumnie”.