Z wolnej stopy 45

Zbigniew Milewicz

Rajd ozdrowieńca

Wiele miesięcy nie było mnie w Polsce. Oczywiście wszystkiemu winna corona, najpierw były obostrzenia w ruchu granicznym, nie chciałem się więc w to pakować, później sam zachorowałem, na szczęście bez poważniejszych konsekwencji. Teraz, jako ozdrowieniec, jestem bezpieczny dla otoczenia, a ono samo może mi nagwizdać, cały czas jestem więc w ruchu i maski używam tylko w sklepie, kościele i autobusie.

Ludzie, z którymi w Tychach rozmawiam, wyliczają mi, kogo ze wspólnych znajomych zabrała pandemia, trudno mi uwierzyć, że znalazł się wśród nich między innymi nawet ogólnie lubiany Zefel, dawny właściciel piwnego baru na zecie. Dlatego spieszę się do ludzi, którzy jeszcze żyją, nie odkładam spotkań, jak zwykle, na następny raz, bo może go już nie być. Życie jawi się jak coś absolutnie jednorazowego i kruchego, takim, jakim jest w istocie, ale trzeba było dopiero śmiercionośnego wirusa, żeby to pojąć. Miłe są te nieudawane uwagi, czasami zaprawione ulgą: no, nareszcie znowu jesteś. Albo: długo Pana nie było – spotkania Marcysi z piekarniczego, dozorczyni Jańci, albo krawcowej Lusi, u której zawsze coś poszerzam, albo zwężam. Tym razem zwężam, bo corona pozbawiła mnie smaku i węchu, a przeto i apetytu.

Jadę na ulicę Gołębią, do moich starych przyjaciół, Justysi i Krystiana, oczywiście są już zaszczepieni i dziwią się, że ja mam do szczepionek sceptyczny stosunek. Ojciec Justyny był lekarzem, ona sama też nim jest, nie mam więc szans w merytorycznej dyskusji na temat, kto ma rację. Na szczęście ozdrowieńcy zaraz po chorobie się nie szczepią, bo mają własne przeciwciała i spór kończy się elegancko walkowerem.

Do Asi i Krzysia na osiedlu „A“ nie zaglądałem całe wieki, a sporo się u nich zmieniło. Gospodarz cierpi na miażdżycę, amputowano mu przez nią obydwie nogi, musiał się pożegnać z wykonywanym zawodem taksówkarza i obecnie utrzymanie całego domu spoczywa na barkach jego żony. Asia zajmuje się rozliczeniami podatkowymi, pracę ma w swoich czterech ścianach i może jednocześnie opiekować się mężem, ale łatwe to nie jest. Na szczęście czasami śpieszą im z pomocą córki, a medycznie to niezbędne minimum zapewnia terapeuta. Podziwiam ich obydwoje za hart ducha, a dodatkowo Krzysia – za niezmiennie pogodny charakter i poczucie humoru, których mimo choroby nie utracił. Obecnie wszystkie swoje siły koncentruje na wzmocnieniu mięśni kikutów nóg, aby móc przymierzyć się do protez i z serca życzę mu, aby osiągnął swój cel.

Marysia w Świerklanach, Lolek z Halinką w Ustroniu Śląskim i Stefcia w Chorzowie, których z kolei odwiedzam, też mają już za sobą szczepienia na covid, przynajmniej częściowe i tylko pierwsza z nich narzeka, że na drugi dzień bolała ją ręka. Stefcia spontanicznie organizuje w swoim mieszkaniu spotkanie klasowe. Jest nas razem czworo: ona, Helcia, Leszek i ja. Wszyscy mieszkaliśmy kiedyś przy tej samej ulicy Wesołej i chodziliśmy razem do szkoły podstawowej nr 9, róg Dąbrowskiego i Omańkowskiej. Do reszty koleżeństwa Stefcia nie umiała dotrzeć, wielu też niestety już nie żyje. Taksujemy się nawzajem życzliwie, nikt nie mówi, że na ulicy w pośpiechu to byśmy się nie rozpoznali, ale pewnie tak by było. Najważniejsze, że pamięć wszystkim nam jeszcze w miarę dopisuje i jesteśmy na chodzie. Jest wigilia polskiego Dnia Matki, jadę więc na cmentarz do Św. Ducha, żeby zmówić zdrowaśkę i zapalić u mamy znicz.

Swój ozdrowieńczy rajd po miejscach bliskich mojemu sercu zaczynam i kończę w Krakowie. Tam mieszka prawie od roku moja córka Ania z wnuczką Zosią. Mieszka pięknie, w zabytkowej kamienicy przy jednej z przecznic ulicy Karmelickiej, w samym śródmieściu; powodem zamiany Tychów na Kraków jest nowe miejsce pracy córki, więcej teraz zarabia, ale też sprawuje odpowiedzialniejszą funkcję i zadania są trudniejsze. Zosia szczęśliwie daje sobie radę w nowym liceum i środowisku, które ją w pełni zaakceptowało, w przyszłym roku będzie zdawała maturę. Chodząc po Krakowie, rozmawiamy o pracy Ani i szkole Zosi, o jej świeżych przyjaźniach i planach na przyszłość. To miasto świetnie się nadaje do takich spacerów. Idąc od Karmelickiej Parkiem Krakowskim w stronę Wisły, opowiadam im o moich pięciu latach spędzonych tutaj, o barwnych, corocznych Juvenaliach, pokazuję Collegium Paderevianum, w którym miałem zajęcia, Dom Studencki „Żak“, gdzie mieszkałem, później Collegium Novum. Wspominam o demonstracji studentów i pracowników naukowych UJ w marcu 1968 r., która miała miejsce pod tym historycznym budynkiem, a później została brutalnie spacyfikowana przez milicję i ORMO. Chłoną to wszystko, co im opowiadam, a ja czuję się trochę muzealnie, bo zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko było już bardzo dawno temu.

Rynek przypomina euforyczny Eden. Jeszcze niedawno z powodu sanitarnych rygorów świecił pustkami i martwotą, a dziś jest sobota, pierwszy dzień po zluzowaniu obostrzeń. Można nareszcie znowu usiąść z rodziną, albo przyjaciółmi w kawiarnianym ogródku, napić się piwa, lemoniady i ludzie z tego skwapliwie korzystają. Znowu są dorożki, uliczni muzykanci, są ognie w ogródkach, śmiech, gwar, uszczęśliwione buzie, improwizowane tańce na płytach rynku, stragany z wyrobami ludowymi i ponętnie wyglądającym jadłem, ale tego niestety nadal nie czuję. Nieznajomi ludzie sprawiają wrażenie, jak by znali się od dawna, toczą ze sobą miłe rozmowy, nie pamiętam, kiedy ostatnio doświadczyłem takich budujących scen.

Może ktoś w Krakowie rozpyla w powietrzu endorfiny. Na Wiślnej bowiem Ania, ni stąd ni zowąd, zaczepia jakąś kobietę i pyta, gdzie ta kupiła modne czółenka, po czym pada nazwa firmy, która mi nic nie mówi. Wywiązuje się śliczny dialog, czekam, kiedy babeczki padną sobie w objęcia, dwaj uśmiechnięci panowie z boku są tą sceną zachwyceni, my z Zosią oczywiście również. Trudno o pozytywniejsze relacje międzyludzkie, ale zapytam jeszcze raz: czy trzeba było pandemii, żeby ludzie się na siebie znowu otworzyli? I pytanie numer dwa: jak długo ten błogostan potrwa?

Fizycznie nie udało mi się powtórzyć podróży nad Wisłę, ale przed powrotem do Niemiec śniłem, że tam znowu jestem. W tym śnie byłem młodym człowiekiem, siedziałem na okrytych bujną zielenią Plantach w towarzystwie jakiejś pięknej kobiety i z czegoś śmialiśmy się serdecznie. Przecież do szczęścia niczego więcej mi nie trzeba.

Autor, na kuchennych schodach stancji przy Długiej 18, rok 1964, po jakimś egzaminie chyba, bo obowiązkowa, biała koszula i krawat.

Frauenblick. Wegfahren.

Monika Wrzosek-Müller

Dass man in der Pandemie irgendwohin fahren, sich bewegen, etwas anderes sehen möchte, ist klar. Das lange Hocken an einem Ort, mit wenigen Menschen rundherum, hat uns alle etwas unbeweglich, mürbe, etwas einsamer, stiller, vielleicht auch nachdenklicher gemacht.

Unsere Einsiedelei in der Uckermark entpuppte sich als eine fantastische Möglichkeit für Abwechslung im Alltag; viel Natur ist unerhört gesund und ökologisch, jedem zu empfehlen. An den Anschlagbrettern in den Dörfern sehen wir immer öfter Anzeigen wie „suche eine Bleibe, ein Häuschen, ein Appartement für eine Familie…“ Es wurde uns auch oft berichtet: jetzt, wegen der Pandemie sei der Ansturm auf unsere Gegend gewaltig; die Berliner zögen aufs Land, nicht in den grünen Speckgürtel, sondern weiter weg und landeten hier in unserem schönen Bundesland. Langsam wird es um unseren See voller, nicht nur wegen der vielen Bieber; es gibt immer mehr Ausflügler, Tages-, Sommertouristen, länger Verbleibende, Wanderer, Radfahrer, Camper. Die Entwicklung konnte man förmlich spüren, schon länger, jedes Jahr wurden es mehr, die hierher kamen. Manche kauften gleich Häuser, bauten sie aus, breiteten sich sichtbar in den Dörfern aus, andere kamen mit dem Zug, mit Sack und Pack, mit Kindern, mit Fahrrädern, wieder andere, so wie wir, pachteten ein Häuschen, um immer wieder herkommen zu können. Lange galt in der Pandemie, wer hier keine fest Bleibe hatte, konnte nicht rausfahren; da fühlten wir uns richtig privilegiert.

Schon der Weg hierher ist ein kleines Abenteuer, wir passieren mehrere Zonen, fahren durch verschiedene Landschaften, verlassen die städtische Umgebung, das Ballungsgebiet; das passiert nicht so einfach und abrupt, es geht eher bedächtig und langsam voran. Man merkt es an der Vegetation, an Art der Bebauung, sogar an den Grüntönen und den Lufttemperaturen. An der Autobahn in Berlin ist das Grün gelblich, mickrig, die Akazien blühen so kräftig, als ob sie das letzte Mal die Möglichkeit dazu hätten, wir fahren langsam, Tempo 60 ist erlaubt. Die Autobahn mäandert durch die Stadtausläufer, wie ein gekräuseltes Band, eingezwängt in die Lärmschutzwälle.

Die nächste Etappe führt schon außerhalb von Berlin, weg von dem ganzen Ballungsgebiet, sozusagen fast im Freien; bei dem sitzenden Bären an der Stadtgrenze geben alle Gas, so als ob sie eilig hätten, zu ihrem jeweiligen Ziel zu kommen. Die Wiesen an den Seiten sind eher ausgetrocknet, die Bäume lassen ihre Äste hängen. Bald passieren wir das Unglücksdorf Nassenheide im Löwenberger Land; der Ort liegt langgestreckt an der Bundesstraße 96, hindurch rollt der ganze Verkehr mit Lastern und PKW; schon seit 1879 ist er auch durch die Eisenbahn mit Berlin verbunden. Ich staune jedes Mal über den sogenannten Waldkindergarten, der zwar seitlich wirklich an einen Wald grenzt, aber auch und sogar vor allem mit der langgestreckten Fassade an die besagte B 96. Hinter Nassenheide, hinter dem Bahnübergang beginnen dann die Ackerflächen; sie liegen alle in der Zehdenick-Spandauer Havelniederung und zeichnen sich dadurch aus, dass sie sehr flach sind und großflächig; schon in früheren Epochen, besonders aber dann in der DDR, wegen der LPGs, wurde auf enorm großen Flächen gewirtschaftet. Hier passieren wir riesige Felder mit Raps oder Mais, je nach Jahreszeit, auch Getreide wird angebaut. Alle diese Felder sind „quadratisch, praktisch und gut“, als Begrenzungen sind riesige, jetzt teils ganz ausgetrocknete Pappeln gesetzt worden, inzwischen überwuchert von Misteln. Für mich ist diese Landschaft eher traurig, doch sie scheint gut zu prosperieren; es gibt viele Pferdeställe, Pferde-Pensionen, auch viele Radfahrer sind auf den seitlich gelegenen Radwegen unterwegs. Dieses Bild begleitet uns mit kleineren Abweichungen bis nach Zehdenick; wir passieren den Ort Neuholland, der von klevisch-niederländischen Zuwanderern gegründet wurde. Sie haben das Sumpfgebiet mit Kanälen durchzogen und so den fruchtbaren Boden nutzbar gemacht. Das sieht man auch heute noch, die Felder sind von Kanälen durchschnitten. Hier wird das Grün saftiger, manchmal, je nach Jahr, gibt es auch Sonnenblumenfelder soweit das Auge reicht. Auf den Wiesen sieht man oft Störche, einzeln auf Nahrungssuche, und im zeitigen Frühjahr Unmengen von Kranichen. Manche Straßenabschnitte sind von alten Linden oder gar Eichen gesäumt, allerdings haben diese während der letzten Dürrejahre auch sehr gelitten. Kurze Abschnitte wurden mit neuen Bäumen bepflanzt, auch mit mir unbekannten Ahornsorten, doch meistens mit Linden, die erstaunlich schnell wachsen. Sie wechseln auch ihr Blätterkleid je nach Jahreszeit, am schönsten sind sie aber doch im Herbst, da können die Baumkronen in der Sonne manchmal richtig in Goldgelb erglühen. Mit jeder Etappe kommen wir tiefer in die Natur und verlassen das städtische Flair. Es fühlt sich wie eine richtige Verwandlung an; die ganze Lebensweise wird umgestellt, die super Einbauküchen und komplizierte Bäder bleiben in Berlin; in der Natur ist man viel weniger anspruchsvoll. Da reicht der simple Holzofen und ganz einfache Einrichtung, sie wird sogar vorgezogen.

Bald sind wir schon in Zehdenick, das Städtchen ist auch mit dem Boot von Berlin aus zu erreichen. In dem Namen Zehdenick höre ich immer das slawische Cedenic, und tatsächlich lese ich, dass es da eine frühslawische Befestigung gegeben hatte. Schon 1281 wurde sie als civitas in den kirchlichen Dokumenten erwähnt. Die wechselvolle Geschichte der Stadt, wie sie von einer Adelsfamilie zur anderen wechselte, kann man eher schwer erkennen. Für mich war interessant, dass sie 1438 von Kurfürst Friedrich I der Familie von Arnim als Lehen gegeben wurde. Später tauschte die Familie sie wiederum gegen den Ort Boitzenburg ein (das Schloss Boitzenburg liegt nicht weit von unserem Ort, also dem Dorf, zu dem wir fahren). Vom alten Glanz zeugen auf jeden Fall die Ruinen des alten Zisterzienserinnenklosters, an denen wir vorbeifahren. Größere Bedeutung errang das Gebiet um Zehdenick, als die Bahnstrecke zwischen Löwenberg und Templin gebaut wurde; 1887 wurden große Tonvorkommen entdeckt, daraufhin entstanden zahlreiche Ziegeleien und in den Ringöfen wurden Ziegeln gebrannt, die per Schiff nach Berlin transportiert wurden. Der Satz „Berlin ist aus dem Kahn erbaut“ kann man dann besser verstehen. Das sind diese kleinen, gelblichen Ziegel, die man z.B. an den Häuschen in Werder sehen kann.

Hinter Zehdenick sind wir schon mitten in der Natur, auch wenn wir entlang der erwähnten Bahnstrecke fahren und manche Dörfer sich für meinen Begriff unvorstellbar in die Länge ziehen. Es wird zunehmend welliger, hügeliger, noch grüner und ursprünglicher. Entlang der Felder gibt es oft einen Streifen mit Wiesenblumen; Mohn, Margeriten oder Kornblumen sind oft dabei. Es gibt auch Felder, die regelrecht bläulich schimmern wegen die vielen Kornblumen. Eine Endmoränenlandschaft mit zahlreichen Seen, Buchenwäldern, hier und da fruchtbaren Böden, mit Findlingen, vielen sumpfigen Wiesen breitet sich vor uns aus. Terra ukera ist nicht das, was man denken würde, nämlich urbares Land, sondern laut Wikipedia wohnte in diesem Gebiet das slawische Volk der Ukranen. Namen, die auf diese Herkunft deuten Unter- und Oberuckersee nahe Prenzlau, der Fluss Uecker und die Stadt Ueckermünde. Das Wort Mark kommt erst viel später und bedeutet Grenzland und so haben wir schon im 15. Jahrhundert den Namen Uckermark. Kurz vor Templin gibt es eine Strecke mit super Radwegen und ordentlich geschnittenen Hecken und Bäumchen; wir fahren an einer erstaunlichen touristischen Erfindung vorbei, nämlich dem „Themenpark“ Eldorado vor Templin, der mehr wie eine Westernkulisse aussieht, am Röddelinsee gelegen. Diese Attraktion wartet an der linken Straßenseite, schon nahe bei dem Städtchens Templin. El Dorado: auf jeden Fall kommt der Name aus dem Spanischen und bedeutet: der Goldene und wurde zuerst für einen Mann, dann für eine Stadt und schließlich für ein Territorium benutzt. Später weitete sich der Begriff auf alles aus, was mit Goldsuche zu tun hatte; was für ein Gold im Templiner Eldorado gesucht wird, habe ich bisher nicht herausgefunden. Noch vor der Stadt gibt es eine Draisine, mit der man zu viert bis nach Fürstenberg gelangen kann, also einsteigen, sich betätigen und völlig CO ² frei losfahren. Natürlich durchziehen das ganze Gebiet diverse Rad- und Wanderwege, man kann stundenlang wandern, ohne einem Menschen zu begegnen. Manchmal ist es fast gruselig, der Wald flüstert rundherum, die Wege führen nach links, rechts, geradeaus und zurück; man steht an einer Kreuzung und weiß nicht weiter. Tief in den Wäldern ist die Stille, die Vollkommenheit der Natur noch präsent.

Danach kommen wir schon in Templin an, wo wir unsere Einkäufe tätigen, und die letzte Etappe führt direkt in die Oase des Grünen, an einen See, groß und tief genug, um schwimmen, angeln und mit dem Ruderboot fahren zu können.

Über das Städtchen Templin und das Dorf Warthe berichte ich ein andermal; erst einmal sind wir angekommen.

Jak by nie spojrzeć

Teresa Rudolf


Względność rzeczy

Światło jasne w tunelu
już na łożu  śmierci, 
lub też wybawienie 
z niewiary “na lepsze”,
albo błysk prosto w oczy
podczas przesłuchania.

Nadzieja “matką głupich”
ręka wyciągająca cię
z bagna myśli koloru 
węgla spopielałego, 
rozwiewanego wiatrem,
aż do samiutkiej nicości,

a i ona też jak powiew wiaterku,
z tych tylnych, 
niedomkniętych drzwi, 
zanim los je dla kawału
przed nosem zatrzaśnie, 
w sekundowej, ostatniej… 

…szansie życia
nie przeoczmy…


Bajka o sądzie sprawiedliwym

Nietoperzom obywatelstwo
odebrać? Winne, niewinne?
Dyskusja zwierząt.

Dziś przewodniczy wilk;
winne one, czy niewinne?
Tak ciężko rozsądzić.

W maskę często drapiąc się,
przegląda wciąż chińskie,
zdjęciowe dowody:

nie wiszą tutaj głową w dół,
nie latają nocą, 
tu… jakieś cmentarzysko?

Drapiąc się też w głowę,
słucha tych dyskutantów,
gatunków przeróżnych.

A… w rogu leśnej sali 
skulony nietoperzyk wisi,
że… winny, przerażony.

Nienawiść w zwężonych
oczach innych, przykłuwa go
gwoździami do ściany.

“Serce jego aż tu słychać!”
– krzyczy nagle stary wilk. –
“NIEWINNY, bo przecież…

…on się aż tak boi, 
i wisząc w dół … żyje,
a nie, jak tamte,
ze zdjęć”.





Worldwide Reading for the Dead of the Pandemic on September 5th 2021

CALL

The international literature festival berlin [ilb] calls on individuals, schools, universities, cultural institutions and media to participate in a Worldwide Reading for the Dead of the Corona Pandemic on September 5, 2021. The reading is intended to commemorate those who died in the pandemic.
For more than a year, the world has been in the grip of the pandemic. Nearly three million people worldwide have died from Covid-19. Not a day goes by when we are not confronted with statistics and curves on current deaths and illnesses. Yet, it often remains abstract numbers.

The individual person and the individual stories behind them are hardly present in the public perception. Illness, death and grief have become largely invisible due to precautionary measures. Many people die alone, behind closed doors, and are buried in small circles. In many cases, there is no way for relatives and friends to say goodbye – and if they do, it is at a distance or in a digital setting. 

Literature has the potential to give expression to this situation, to counter isolation at least through reception. It finds narratives away from the everyday images of horror, tells of loss from different perspectives, and helps to make the incomprehensible tangible, the intangible comprehensible.
Readings can take place anywhere, including privately in a small circle, in a school, in a cultural institution or on the radio. People who would like to participate with a reading on September 5, 2021 are asked to send us the following information: Organizers, venue, time, participating actors, event language, link to your website if applicable.
The email address is: worldwidereading@literaturfestival.com

The ilb has published first texts for the reading on the website, further are following soon in various languages. All readings will be announced there and on social media.
Weltweite Lesung für die Toten der Pandemie am 5. September 2021
Aufruf

Das internationale literaturfestival berlin [ilb] ruft Einzelpersonen, Schulen, Universitäten, Kultureinrichtungen und Medien dazu auf, sich am 5. September 2021 an einer Weltweiten Lesung für die Toten der Pandemie Corona zu beteiligen. Mit der Lesung soll an die Toten der Pandemie erinnert werden.

Seit mehr als einem Jahr wird die Welt von der Pandemie heimgesucht. Fast drei Millionen Menschen sind weltweit an Covid-19 gestorben. Kein Tag vergeht, an dem wir nicht mit Statistiken und Kurven über aktuelle Todesfälle und Krankheiten konfrontiert werden. Doch oft bleiben es abstrakte Zahlen. Der einzelne Mensch und die individuellen Geschichten dahinter sind in der öffentlichen Wahrnehmung kaum präsent. Krankheit, Tod und Trauer sind durch Vorsichtsmaßnahmen weitgehend unsichtbar geworden. Viele Menschen sterben allein, hinter verschlossenen Türen, und werden im kleinen Kreis beerdigt. In vielen Fällen gibt es für Angehörige und Freunde keine Möglichkeit, sich zu verabschieden – und wenn doch, dann aus der Ferne oder in einem digitalen Umfeld.

Literatur hat das Potenzial, dieser Situation Ausdruck zu verleihen, der Isolation zumindest durch Rezeption entgegenzuwirken. Sie findet Erzählungen abseits der alltäglichen Schreckensbilder, erzählt vom Verlust aus verschiedenen Perspektiven und hilft, das Unfassbare greifbar zu machen.

Lesungen können überall stattfinden, auch privat im kleinen Kreis, in einer Schule, in einer Kultureinrichtung oder im Radio. Menschen und Institutionen, die sich mit einer Lesung am 5. September 2021 beteiligen möchten, werden gebeten, uns folgende Informationen zukommen zu lassen: Organisator*innen, Ort, Zeit, teilnehmende Akteure, Veranstaltungssprache, ggf. Link zu Ihrer Website.

Die E-Mail Adresse lautet: worldwidereading@literaturfestival.com

Das ilb hat erste Texte für die Lesung auf der Website veröffentlicht, weitere folgen bald in verschiedenen Sprachen. Die Lesungen werden dort und in den sozialen Medien angekündigt.

Talma Sutt und die Welt

Michał Talma-Sutt

Perpetuum Kontinuum

Kein Rondo heute, was es geben wird, wird aber kürzer sein.

Ich muss jedoch auf meinen letzten Artikel noch mal eingehen. Diejenigen, die ihn gelesen haben, werden zweifellos bemerkt haben, dass er ein kleines Theaterstück beinhaltete. Mit Elon Musk in der Hauptrolle und Kryptowährungsfans als (da)Nebendarsteller. Ich gehe irgendwie davon aus, dass Musk den Artikel nicht gelesen hat. Wer bin ich schon? Ein armer Komponist, der sich irgendwie nicht nur für Musik interessiert. Ich habe vor drei Wochen auch geschrieben, dass die ganze „Bitcoin und andere Coins“ Geschichte nicht so lala super ganz ökologisch ist.

Und Trallala, oder Hopsasa, kurz danach plagten Elon Musk Umweltbedenken, und Tesla auf einmal alle Zahlungen mit dem Bitcoin stoppte. Was auch bedeutet hat, dass der Aktienkurs von Bitcoin deutlich nach unten sank. Dass Tesla soviel Geld im letzten Quartal verdient hat, liegt nicht daran, dass seine Firma sehr viele E-Autos verkauft hat. Fast ein Viertel des Gewinns hat seinen Ursprung ganz woanders. Haben Sie richtig geraten von wohin? Sehr einfach, es waren die Spekulationen mit Kryptowährungen auf der Börse.

Also, ich komme irgendwie nicht umhin, das komische Gefühl zu haben, dass Elon Musk versucht meine kleine theatralische Spielerei (von vorher) gewissermaßen zu vertiefen, bzw. zu erweitern. Desto mehr, dass kurz nach der Trennung, seitens Tesla, von Bitcoin, hat Musk andere Kryptowährung hochgepriesen, den Dogecoin, der, nebenbemerkt, ursprünglich als eine Parodie auf Bitcoin von seinen Schöpfern (Billy Markus und Jackson Palmer) konzipiert wurde.

Also kann ich ganz sicher wiederum auch nicht sein, vielleicht hat er doch mein Artikel gelesen. Verdammt…

Beziehungsweise, hätte ich soviel Geld und Einfluss auf die Börse via Twitter, hätte ich auch wahrscheinlich auf irgendwelche Coins gesetzt. Ich verkaufe und twittere etwas, der Kurs fällt, ich kaufe und twittere was anders, der Kurs steigt, ich lasse es in schleife laufen – eine finanzielle Perpetuum Mobile, genial, oder?

Trotzdem, ich werde nicht unbedingt auf Mars fliegen. Obwohl ich Star Wars mag, letztendlich bin ich mit den Filmen aufgewachsen, die romantische Vorstellung, dass man von einem Planeten auf Anderen irgendwie fliegt, und alles Butter, überzeugt mich nicht ganz. In Wirklichkeit, jeder Planet hat doch andere Masse, andere Gravitationskraft, andere eigene Achsendrehung, andere Zeit seiner Sonne Umdrehung. Da kann es schon sein, dass man sich ganz anders fühlt, kann auch sein, dass es sich um ein Unwohlsein handeln könnte. Um die kosmische Strahlung nicht zu erwähnen. Neben bemerkt, ist sie noch 2,5-mal grösser als auf die ISS. Auf der Erde wir sind davon ziemlich gut geschützt, wegen des globalen Magnetfeldes, welches unser Planet besitzt, Mars hat sowas nicht.

Ob Elon Musk hat wiederum ein Sinn für Humor, ist mir unbekannt. Sein Kumpel, Jeff Bezos, jedoch hat ihn sicher, nach seinem charmanten Lächeln (beide treten, d.h. Jeff und sein Lächeln, auch in Nebenrollen in meinem Theaterstückchen auf) zu beurteilen. Er hat sich neulich eine Mega-Yacht für mehr als 500 Millionen Dollar gekauft. Funny, nicht wahr?

Übrigens, das Geschäft boomt, nur im ersten Quartal dieses Jahres wurden 222 Luxusyachten weltweit verkauft. Ein Jahr davor waren es vergleichsweise 106, 2019 nur 96. Was für Zeiten…

Aber letztendlich haben wir Pandemie, also die größte Weltkrise seit sehr, sehr langer Zeit. Für Manche, für Manche aber nicht. In letztem Jahr ist der Welt-Klub der Milliardäre kräftig gewachsen, um 660 Glücklichen (insgesamt sind jetzt 2755 Superreichen weltweit vorhanden). Das Vermögen dieser Bürger hat sich auch von 8 bis auf 13,1 Billionen Dollar aufgestockt, laut Forbes Magazine. Eine Krise? Welche Krise? Jeffs Lächeln ist berechtigt, und dabei so zauberhaft…

Außerdem sagen doch die Politiker immer: „we must grow“, oder nicht? Kein Wunder, dass Manche es ernst nehmen.

Wenn wir dann wieder bei der Politik landen, werde ich ein bisschen Regional bleiben. Falls man die Bertelsmann Stiftung dem Glauben schenken darf, es sieht so aus, dass die allgemeine Wechselstimmung deutscher Bürger/innen sich in Rekordhöhen befindet. Die aktuellen Trends ihres Demokratiemonitors sagen, dass über 60 % der Leute sich einen Wechsel der Bundesregierung wünschen, nur jede/r achte der Befragten denkt, dass es nicht gut wäre.

Es wundert mich nicht, nach 12 Jahre GroKo, wo die Kompromisse sich eher als Barrikaden auf der Weiterkommenstr. gestapelt haben, da kann man sich schon was anderes wünschen. Nach wie vor, denke ich, dass es die Grünen sein werden könnten, die diesen Wunsch der Leute nach etwas Neuen verkörpern.

Egal wer der Wahl gewinnt, die Aufgaben werden enorm sein, für jede Regierung. Vielleicht begreift die Welt der Politik endlich, dass wir tatsächlich in der Umbruchzeit leben. Nicht nur wegen Klima-Probleme, was natürlich als Priorität zu betrachten ist. Hauptsächlich jedoch, des Digitalen und Hochtechnologischen Zeitalters wegen, welches immensen Einfluss auf alles hat und dabei immer schneller wird, aber auch vielleicht uns retten kann. Die NASA hat auf Mars vor kurzem Kohlendioxid in Sauerstoff umgewandelt, was sie schon sicher auf unserem Planeten auch schon mal ausprobiert hat. Was daraus sich lesen liest; die Technologie ist da, sicher noch nicht so weit, aber…

Na ja, in Deutschland, mit dem Schulsystem (ich befürchte, Universitäten inklusiv), welches eher vor Gestern ist, wäre es schwierig, den Nachwuchs für NASA zu beschaffen, aber wer weiß?

Zeit für Wechsel, viel- und weitsichtlich, eigentlich die höchste Zeit.

Wie unsere Welt aussehen kann, falls wir nichts ändern werden, kann man in einem Buch lesen, den ich gerade als Lektüre habe. Es ist ein Thriller, über den ich noch vielleicht ein extra Artikel schreiben werde. Mit sehr starken Forecast–Elementen. Keine schöne Zukunft. Zur Beruhigung, das Geschehen geschieht im Jahre 2030, eher unwahrscheinlich, ich werde es auf Jahr 2050 schätzten…

Nun sollte es kurz Heute sein, also am Ende, ein kleines Zitat aus dem Terminator, einen Film mit Arnold Schwarzenegger (der neulich, auf Grund der „Cancel Culture“, seinen Namen auf Arnold Dunkeldunkelhäutige ändern musste): „ich komme wieder“.

English

https://www.linkedin.com/pulse/perpetuum-kontinuum-english-version-michal-talma-sutt


Polski

https://www.linkedin.com/pulse/perpetuum-kontinuum-polska-wersja-michal-talma-sutt/

O tęsknocie za polskim chlebem, pisaniu książek i morsowaniu

Aleksandra Puciłowska

Pandemia nie przyszła jakoś niespodziewanie. Pamiętam, jak wirus dopiero co pojawił się w Chinach, a u nas już mówiono – że prędzej czy później – przyjdzie do nas. I faktycznie stało się to dość szybko, by przyjąć potem formę lawiny, która powoli, ale bezustannie zaczęła zmieniać nasze życie na zupełnie inne, niż znaliśmy do tej pory. Całe to szaleństwo trwa już ponad rok, co skłoniło mnie do refleksji nad tym, co zmieniło się przez ten dziwny, trudny czas w moim życiu. Na ile koronawirus i to, że świat zmienił się nie do poznania, wpłynęło na mnie i moją codzienność? I czy negatywne doświadczenia można wykorzystać, przekuwając je w coś pozytywnego? Na ile mamy wpływ na to, co dzieje się wokół nas? Te i inne pytania pojawiają mi się w głowie już od jakiegoś czasu. Myślę, że odpowiedzi na nie są ważne, bo mogą sporo powiedzieć nam o nas samych.

Ja dowiedziałam się na przykład, że kocham Polskę. Nawet z tym całym syfem, który się tam obecnie dzieje na tak wielu płaszczyznach. Boli, gdy na to patrzę i nie zachęca do powrotu, ale jednocześnie nie zagłusza tęsknoty. Choćby – jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi – za chrupiącą skórką polskiego, białego chleba. On, cholera!, faktycznie smakuje najlepiej. Od wybuchu pandemii moje wizyty w Polsce ograniczyły się do minimum. To wiąże się między innymi z brakiem ważnego dowodu osobistego. Nie mogę, z jakichś dziwnych, nie do końca dla mnie zrozumiałych powodów (po odpowiedzi odsyłam do Państwa Przyłębskich), złożyć wniosku o jego wyrobienie w Ambasadzie w Berlinie. A do Polski też nie bardzo mam jak pojechać. Mam więc nieważny dowód i liczę, że do lata gdy ważność traci też mój paszport, będę miała w ręku już obywatelstwo niemieckie z jakimś ważnym dowodem tożsamości.

O ile za dowodem polskim nie tęsknię, to uczucie tęsknoty tkwi w moim sercu. Chciałabym pochodzić po polskich chodnikach, posłuchać wokół siebie ludzi mówiących po polsku. Brakuje mi tego. To ładowało w jakiś magiczny sposób moje akumulatory. Zawsze wracam do Berlina, ale Polką się nie bywa, Polką się jest. Nawet z nieważnym dowodem tożsamości.

Na początku pandemii straciłam pracę. Zwolnili mnie z dnia na dzień. Z firmy, dla której zrobiłam tyle nadgodzin za friko, jak nigdy w całym życiu. Wkurzyłam się, poszliśmy na noże. Ja – która zazwyczaj unika konfrontacji. Ostatecznie wygrałam, co pokazało mi, że jestem silna. I że, jeśli się uprę, to potrafię osiągnąć swój cel, nawet jeśli po drodze nie będzie łatwo. Muszę mieć po prostu odpowiednią motywację. A wypowiedzenie z pracy, gdy świat właśnie ogarnia pandemia i nikt nie wie, czy jego firma to przetrwa – okazało się właśnie tym, czego potrzebowałam.

Poszłam więc za ciosem. Nagle miałam bardzo dużo wolnego czasu. Wysyłałam mejle z podaniem o pracę każdego poranka, a potem dzień stał przede mną otworem. Zajęłam się zatem tym, co zawsze wychodziło mi najlepiej: pisaniem. Czasem siedziałam do 4 nad ranem, nie mogąc się oderwać od historii, która jakoś tak nagle pojawiła mi się w głowie. Nie zrobiłam żadnego planu, usiadłam i zaczęłam pisać, by po kilku zaledwie tygodniach postawić ostatnią kropkę. W ten sposób spełniłam swoje największe marzenie: napisałam książkę. Próbowałam to zrobić wcześniej już wielokrotnie i nigdy nie dotrwałam do końca. Ale nie tym razem – teraz już wiedziałam, że chodzi tylko o motywację.

Tej nie zabrakło mi także potem – premiera książki jeszcze w tym roku, a ja w międzyczasie znalazłam nową, lepiej płatną pracę.

Mam fajnych przyjaciół. Nawet coraz to większe ograniczanie kontaktów społecznych nie przeszkodziło nam w pozostaniu w kontakcie ze sobą. Wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej doceniliśmy ten czas, który dany nam było spędzić ze sobą w realu. Powiem więcej – zaczęli odzywać się ludzie, z którymi kontakt wcześniej mi się urwał. Szukamy zatem, jako ludzie, kontaktu z drugim człowiekiem. To daje nadzieję na przyszłość. Poczucie wspólnoty – to może nas jedynie uratować.

Skończyłam w tym roku 34 lata. Dzień po moich urodzinach sprawiłam sobie sama prezent i poszłam morsować. Chciałam to zrobić od zawsze, ale wydawało mi się to absolutnie niemożliwe. Ale – sami wiecie – wszystko zależy od… motywacji. Mnie i Adrianowi, który mi towarzyszył, nie przeszkodził nawet lód na jeziorze. Było wspaniale.

Wnioski? Ten dziwny czas, który mamy namieszał sporo w moim życiu. Ale pokazał mi też, że otaczającą nas rzeczywistość, tworzymy my sami. I, że jeśli znajdziemy coś, co będzie nas napędzać, to w końcu osiągniemy to czego chcemy.

Dbajmy o siebie, pozostańcie zdrowi. I weźmy z tego trudnego czasu dla nas to, co najlepsze.

Chodzenie po mieście. Tulipany.

Drugi rok pandemii i lockdownu. Drugi rok chodzimy we trzy po mieście, Ela Kargol, Krystyna Koziewicz i ja. Dziś:

Krystyna Koziewicz

Tulipanowy zawrót głowy

Parki miejskie, te wielkie otwarte przestrzenie, zielone oazy, miejsca wypoczynku i relaksu – niezwykłe, służące mieszkańcom miast. „Wszystko, co możesz sobie wyobrazić, Natura już stworzyła”, powiedział Albert Einstein. Zachwyt, patrzenie na piękno jest pierwszym krokiem do oczyszczenia umysłu z nagromadzonych emocji życia codziennego. Człowiek potrzebuje oderwania się od rzeczywistości, która ostatnimi czasy sporo namieszała nam w głowie i popsuła szyki. Obcowanie z pięknem wywołuje dobroczynne zmiany w sferze wewnętrznej człowieka.

„Wiosna, pięknieje wkoło świat”, śpiewali Skaldowie. „Wiosna, ach to ty” – Marek Grechuta. Ziemia zaczyna pokazywać swoje najpiękniejsze oblicze, którego cywilizowany świat chyba jednak nie potrafi docenić, trwoniąc dorobek minionych i niszcząc egzystencję przyszłych pokoleń. Wrrr…

Nasze spacery po mieście stały się sposobem nie tylko na wspólne pogawędki, ale także poznawania miasta, w którym żyjemy. Pandemia spowodowała konieczność przystosowania się do reguł, które wyznaczają obywatelom rządzący. Społeczeństwo niemieckie dość pokornie znosi wszelkie ograniczenia. My również nie załamałyśmy rąk i nie skazałyśmy się na siedzenie na kanapie przed telewizorem. We trzy udało nam się skrzyknąć do wspólnego spacerowania, początkowo po dzielnicach, w których mieszkamy. Potem szło już wszystko jak przysłowiowego płatka w całym Berlinie.

Kilka dni temu, pod koniec kwietnia, kiedy wreszcie słońce zaczęło mocniej przygrzewać, udałyśmy się do parku Britzer Garten, zobaczyć słynny pokaz kwitnących tulipanów. Nie było to takie znowu proste, przyjść ot tak sobie w dowolnym czasie, kupić bilet i zażywać wolności, swobody, jak to było jeszcze rok temu. Najpierw trzeba zgłosić się online i jeśli się miało szczęście, to trafiło się na dobry przedział czasu, jak to było w naszym przypadku. Godzina 11.00 do 11.50 to czas, jaki nam został przydzielony na zwiedzanie tulipanowego miejsca. Jednym słowem reglamentowana radość podziwiania tulipanów, w całej ich okazałości. Na pociechę dodam, że chodzenie po parku nie podlega żadnym ograniczeniom.

Tulipan – jego nazwa wywodzi się od perskiego słowa dolbend, którym określa się materiał na turban, noszony na głowie przez mężczyzn, a przypominający kształtem kwiat tulipana. Tulipany – te wiosenne kwiaty, jakże pełne wdzięku i uroku, od wieków budzą zachwyt, cieszą oko, wzbudzają natchnienie i ciekawość. Zajmują nie tylko ważne miejsce w świecie roślin, są naturalną dekoracją w naszych ogrodach, domach. Na kuli ziemskiej istnieje ok. 120 gatunków oraz 15 tysięcy odmian tulipanów. Tak wielka ich ilość wynika z faktu, iż od początku uprawy ogrodnicy, niewątpliwie zafascynowani urodą tych kwiatów, próbowali, poprzez krzyżowanie uzyskiwać kwiaty o nowych kształtach, wielkościach i barwach. Tulipan w naturze występuje głównie na terenie Azji – począwszy od Japonii, poprzez północno-wschodnie Chiny, Azję Środkową po Bliski Wschód, pojawia się też i dalej, choć w mniejszym nasileniu, na terenach północnej Afryki i południowej Europy.

Na początku XVII wieku Holandię ogarnęło szaleństwo zwane “tulipomanią”, cebulka kwiatu kosztowała tyle, co dom!

Znaczenie tulipanów jest zależne od barwy ich płatków. A zatem według mowy kwiatów żółte tulipany oznaczają radość, pogodę myśli i uśmiech, czerwone miłość, a czarne – niezwykły ogrodniczy kunszt, bo czarnych tulipanów w naturze nie ma.

Nie ma chyba dużego miasta w Europie, gdzie by się nie dało pójść wiosną na święto kwiatów, często właśnie tulipanów. Kwitnące tulipany w Britzer Garten to wspaniała uczta dla wzroku i węchu – piękne, naturalne niejako krajobrazy, łąki i łany kwiatów, nie tylko tulipanów, bo są też narcyzy, żonkile, szafirki, szachownice cesarskie, kwitną drzewa owocowe i krzaki forsycji, ale oczywiście najważniejsze są tulipany – na łąkach i kwiatowych dywanach, pojedynczo i układając się w kompozycje biało-zielone, czerwono-fioletowe, albo żółte i różowe. Jakaż to wspaniała wiosenna przyjemność, której nie odebrał nam żaden lockdown! Odpoczywamy na ławeczce, kładziemy się na trawie, jak wiosenne koty rozkoszujemy się barwami i aromatami. Niech całe piękno zamiast słów odda poniższa galeria zdjęć!
(zdjęcia są większe, niż to co widać, wystarczy kliknąć!)

O pewnej niedzieli w Berlinie / Über einen Sonntag in Berlin

Anna Kuzio

Niedziela 25 kwietnia 2021

Wstałam dziś przed siódmą rano. Czemu? Sama nie wiem. Podeszłam do okna w kuchni i zobaczyłam krążące nad drzewami ptaszyska. Sześć wron i dwie sroki, z wrzaskiem okrążały lewy narożnik hali. Widzę ją z okien.
O, kuna, pomyślałam. Tym razem to nie one, tylko ktoś inny wyjada wronom małe.
Za chwilę zobaczyłam coś szarego, co sobie spokojnie szło trasą, którą normalnie o tej porze przemierza wiewiórka w wielkim pędzie. Tylko, że ona pokonuje tę odległość z prawej na lewą. A to coś szło z lewej strony. Coś co wyglądało z daleka na wielkiego kota, okazało się jednak szopem-praczem.

Wszystkie zdjęcia autorka

Tydzień temu, jak sroki zrobiły przelot i inspekcję drzew, to cały ptasi świat umilkł. Zapanowała śmiertelna cisza. Wszystkie stworzenia się pochowały, a dwie sroki w ogromnym tempie przelatywały po drzewach z lewej na prawo, latając od góry do dołu i szukając gniazd, z których mogłyby powybierać jajka i pisklaki. Ptasi świat zamarł z przerażenia. Dziś te paskudy połączyły się z wronami i w obliczu grożącego im niebezpieczeństwa poszukały współpartnera w celu odstraszania wroga.

A szop-pracz, nic sobie z tych wrzeszczących nad jego głową ptaszydeł nie robiąc, powędrował dalej, na drugi koniec hali.

Po kilku minutach tam zrobiło się głośno. Ptaki przy innych drzewach wzbiły się w powietrze i krążyły nad głową napastnika, próbując go odgonić. Tymczasem wiewiórka, która zawsze o tej porze pokonuje dach z prawej na lewo, ostrzeżona tumultem, po cichutku przebiegła jezdnią.

Jak już się wszystko uspokoiło i natura wróciła do jako takiej równowagi, to zaniosłam wróblom ich śniadanie i dzień potoczył się jak co dzień.

Muszę przyznać, że mnie ten szop-pracz zaskoczył, wdrapując się na komin, bo nigdy nie widziałam żadnego ptaka, który by tam szukał schronienia, więc i gniazda tam nie podejrzewałam. A jednak coś tam musiało być fascynującego. W jego mniemaniu przynajmniej.

No tak, kto rano wstaje, ten… ogląda ciekawe zdarzenia.

Serdecznie pozdrawiam z centrum Berlina.

Gołąbek został przez autorkę nazwany gołąbkiem pokoju, te natomiast dostały tytuł fucking pigeons 🙂

***

Christine Ziegler

Sonntag, 25. April 2021. Handschuhwetter

Ende April – immer noch Handschuhwetter. Bin auf dem Weg zum Flughafen Tegel. Hier fliegen nur noch die Raben. Wir Menschen reihen uns still in die geschickt angelegte Schikane ein. Es ist erst mal gar nicht sichtbar, wie lang die Schlange ist. Ist aber auch nicht schlimm, es geht zügig voran. Seit der BVG-Bus uns fünf Passagiere an der ehemaligen Auskunftstafel ausgespuckt hat, sind wir perfekt betreut. Freundliche Securitymenschen schauen nach der Einladung, um sicherzugehen, dass wir zur rechten Zeit am rechten Ort sind. Die Maschine läuft von Anfang an perfekt geölt.

Wir besteigen einen kleinen Shuttlebus, der Flughafen ist nicht für Fußgänger*innen gemeint. Das Ziel ist der Terminal C.

Es ist Sonntag Morgen, kurz nach Aufstehen, so sind die Menschen still, keine Gespräche. Nächste Station ist Fiebermessen und der zweite Check der Einladung. Prima, ich Möchtegern-Perfektionistin hab jeden doofen Fragebogen dabei aber nicht das Einladungsschreiben mit dem Buchungscode. Doch das System läuft stabil und ohne Ausschlag. Sie finden mich in ihren Computern auch ohne den praktischen QR-Code. Ich werde weitergeschickt und mein Fragebogen wird neu ausgefüllt. Sogar Zeit ist noch für einen Schwatz über ALDI in der Markthalle Neun, weil ich unter all meinen Zetteln auch einen Aufruf zur Trauerkundgebung hab.

Check-in 13, mir scheint davon gibt es über einhundert. Kurze Frage, weshalb ich eigentlich schon dran bin in meinem Alter. Verrückt, dass da Nervosität ausbricht. Bitte kein Stoppschild so kurz vor dem Ziel!

Als ich meinen Laufzettel endlich habe, stehen gefühlt zwanzig Menschen bereit, dafür zu sorgen, dass ich mich im Labyrinth nicht verliere. Noch dreimal um die Ecke, dann der Wartebereich, sie werden platziert! First in, first out, es soll nicht sein wie an der Transitstrecke, wo du gefühlt IMMER in der langsamsten Schlange standest.

Und dann die Aufforderung zum Weitergehen. Jetzt hat der Staff schon andere Signaljacken an, wir nähern uns dem medizinischen Bereich. Vorhang auf, Kabine betreten, Laufzettel abgeben. Von der anderen Seite wird mir ein Arzt zugewiesen. Es ist wie in einer Fertigungsstraße, von links die Impflinge, von rechts das medizinische Personal. Ein routiniertes Aufklärungsgespräch, dabei werden schon alle Vorbereitungen getroffen. Aufkleberchen für den Impfpass, Stempel, Unterschrift, Impfstoff aufziehen, Ärmel hoch. Routiniert und trotzdem zugewandt. Fragen? Nein, nach Wochen von Infos aller Art hab ich keine Fragen mehr. Die mRNA kann kommen und ihren Job machen.

So viele Leute im Einsatz, unglaublich. Und alle sind überaus freundlich. Die eigentliche Sache also vielleicht fünf Minuten, dann geht es wieder auf gewundenen Wegen nach draußen. Vorher noch Gelegenheit, für ein Viertelstündchen auszuruhen und auch abzuwarten, ob die fiesen Nebenwirkungen schon jetzt kommen. Doch alle sitzen ruhig und zufrieden und schauen sich die Halle an. Ich bin erfreut, dass es nun geschafft ist!

Vom Flughafen ist nicht mehr viel zu bemerken. Doch die Halle hat den gleichen Zweck wie vorher: dafür sorgen, dass viele Menschen so schnell wie möglich von A nach B kommen. Nette junge Leute gehen durch die Reihen und fragen nochmal, ob alles in Ordnung ist und ob wir was zu trinken haben wollen. Seltsam, noch gar keinen Bekannten getroffen…

Und dann ab ins Freie. Zur Haltestelle. Wo ist die denn? Seltsam, wir sind entlassen aus der Maschine, plötzlich wieder die normale Welt. Kein Schild, kein wegweisender Mensch, erstaunlich.

Die Sonne wärmt, ich genieße das Gefühl der Hoffnung auf bessere Zeiten.

Z wolnej stopy 41

Zbigniew Milewicz

Ząb nadprzyrodzony

Zamiast przepowiadanego mi przez niektórych, dwuletniego urlopu, skończyłem się wałkonić już po dwóch tygodniach. Mój wewnętrzny leń odpuścił, kiedy ze świątecznej, białej kiełbasy wydłubałem złotego zęba i zacząłem dociekać, skąd mógł się tam znaleźć. Najpierw automatycznie zerknąłem w lustro, ale wszystko było na swoim miejscu – górne, jeszcze przeważnie swoje i dolna, sztuczna szuflada. Dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że nigdy nie wstawiano mi żadnych złotych zębów. A więc skąd u licha wziął się ten tutaj?

Przypomniała mi się archiwalna sprawa rzeźnika z Niebuszewa, zbyt ponura, żeby o niej pisać w czasie, kiedy jeszcze dobrze nie strawiliśmy wielkanocnych smakołyków. Ząb miał wygląd górnej trójki, czyli kła, ale do Londona nie należał, bo Jack napisał Białego Kła, a mój był dobrej próby, szczerozłoty. Kiełbasę przywiozła mi do Monachium stryjeczna ciotka szwagra siostry mojego kuzyna, pochodząca spod ukraińskiej granicy, w tamtych stronach stronach jeszcze ludzie miewają wysokokaratowy uśmiech. Ciotka Aldona gwarantowała, że wyrób jest w stu procentach wieprzowy, czyściutki, z zaprzyjaźnionego uboju i jak się do niego wychyli szklaneczkę dobrze zmrożonej wódki, to żaden covid człowieka nie zmoże. A jednak zmógł, może dlatego, że nie popiłem święconką i teraz siedzę w domu na kwarantannie. Wolnego czasu mam w związku z tym w bród i mogę w nieskończoność snuć domysły na temat pochodzenia mojego złotego znaleziska.

Nie wykluczone, że trop zaprowadzi mnie dalej na wschód, do Donbasu, gdzie zielone ludziki w zmowie z Kremlem znowu niepokoją międzynarodową opinię publiczną. Muszę koniecznie zobaczyć w telewizorze, jak aktualnie uśmiecha się Władimir Władimirowicz Putin – jak zwykle szczerze i otwarcie, a może tylko półgębkiem? Bo jeżeli półgębkiem, to teoretycznie owa złota trójka mogłaby być nawet jego własnością. Wszystko, co rosyjskie należy do Kremla. Oczywiście (choć bardziej pasowałoby mi tu dosadniejsze słowo „Oczywista!“), zaraz ktoś zapyta, w jakich okolicznościach świnia połknęła ten ząb. Proszę Państwa, gdybym nią był, to bym wiedział. To są pazerne stworzenia, zmiotą wszystko, niczym się nie brzydzą, o czym ludzie w swojej jeszcze większej żarłoczności często zapominają. Dlatego dziwią się wegetarianom i wcinają wieprzowinę, aż im się trzęsą uszy.

***

I na zakończenie coś na temat.

Four horsemen

Czterech jeźdźców

Wczoraj minęła rocznica śmierci Albrechta Dürera. Urodził się w maju 1479 roku w Norymberdze, umarł tam 6 kwietnia 1528 roku. Miał 49 lat.

Obok reprodukuję jeden z najsłynniejszych sztychów Dürera, Czterech jeźdźców Apokalipsy, czyli Zaraza, Wojna, Głód i Śmierć. Ciekawe, że dziś czterech jeźdźców pojawia się przede wszystkim jako nowe pojęcie społeczno-filozoficzne: czterech jeźdźców ateizmu.

O tym jednak za chwilę, bo najpierw chciałabym oddać hołd jednemu z twórców, którzy pomagali (i pomagają) mi przetrwać najgorsze nawet czasy.  Wikipedia pisze, że był najwybitniejszym artystą niemieckiego renesansu, a ja mam poczucie, że był melancholiaDuerer1514najsłynniejszym artystą niemieckim wszechczasów.

W powieści Güntera Grassa, Z pamiętnika ślimaka, nauczyciel Zweifel (czyli… Wątpliwości), uciekając przed nazistami, zabiera ze sobą reprodukcję sztychu Melancholia. Sztych zainspirował też Edwarda Muncha (który stworzył kilka obrazów o tym samym tytule, wszystkie wzorowane na Dürerze), Jean-Paula Sartra (Mdłości), Thomasa Manna (Doktor Faustus), Dana Browna (Zaginiony symbol) i wreszcie Larsa von Triera, słynnego reżysera, założyciela ruchu Dogma 95, autora filmu… Melancholia.

Najprawdopodobniej jednak Czytelnicy (i Czytelniczki) najlepiej znają jeden ze słynnych autoportretów artysty – ten, który poświadomie uważamy za portret Jezusa. Nikt z nas się do tego oczywiście nie przyzna, bo dobrze wiemy, że Jezus musiał być żydowskim mężczyzną,selbstbildnis-im-pelzrockalbrecht-duerer-1509 miał ciemne oczy, śniadą cerę i czarne włosy, ale nic na to nie poradzimy, lata indoktrynacji zrobiły swoje i wdrukowały nam na zwasze portret Jezusa jako rudawego blondyna, z bródką i długimi lokami, a opowieści o portrecie Zbawiciela na całunie turyńskim tylko ten imprint wzmocniły. (Może zresztą akurat widzieliście wielkanocną transmisję z Katedry w Turynie – po raz drugi z rzędu całun został wystawiony  jako znak nadziei w czasach pandemii.)

Dürer piękny i genialny. Dürer Superstar.

W winecie wpisu umieściłam szkic artysty, ręce złożone do modlitwy, a tu przypomnę jeszcze dwa jego dzieła: Zająca i Nosorożca.

Ten Zając i te Ręce towarzyszyły mi przez całe dzieciństwo, bo wisiały jako reprodukcje w mieszkaniu prababci, oglądałam je co niedzielę i do dziś zając Dürera kojarzy mi się z zapachem świeżo mielonej kawy, pieczonymi w domu herbatnikami, moją maleńką jak lalka prababcią i stołem nakrytym kilimem na werandzie, gdzie kwitły begonie. Prababcia była z domu Karpińska i jest naszym rodzinnym powodem do dumy, gdyż jej stryjecznym dziadkiem był Franciszek, autor Laury i Filona.

Nosorożca wybitnie lubię i zastanawia mnie, że Dürer nigdy go nie widział, a stworzył pierwszy “prawdziwy” portret tego dziwnego zwierzęcia, które wygląda jak żart, albo wprawki demiurga przed stworzeniem słonia.

***
Ci czterej mężczyni to Richard Dawkins, Christopher Hitchens, Sam Harris i Daniel Dennett, a nazywa się ich Czterema Jeźdźcami (Nowego) Ateizmu. Dowiedziałam się tego od Konrada, jak zresztą bardzo wielu innych rzeczy o świecie współczesnym.

Nowy ateizm, pisze Wikipedia, to ruch antyteistycznych pisarzy i naukowców XXI wieku, wyznających pogląd, że „religii nie powinno się jedynie tolerować, lecz należy jej przeciwdziałać, krytykować ją i poddawać racjonalnej argumentacji wszędzie tam, gdzie sięgają jej wpływy”. Nowy ateizm głosi, że współcześnie nauka wymaga mniej przyzwalającej postawy wobec religii, przesądów i religijnego fanatyzmu niż do tej pory. W trakcie dyskusji, która odbyła się w 2007 r. na temat krytyki religii, czterej dyskutanci zostali nazwani Czterema Jeźdźcami i ta nazwa do nich przylgnęła.
Do ruchu Nowego Ateizmu zalicza się też Victora J. Stengera, autora książki: Nowy ateizm: stanowisko wobec nauki i rozumu.

Jest taka książka zalecana przez Neuropę, polski portal “nowych Europejczyków”:

  • Bóg bez znaczenia, Janusz Majcherek
    Pozycja jest polskim wkładem w nurt „nowego ateizmu”, ale skupia się nie na dyskusji o (nie)istnieniu Boga, a na pytaniu, czy to zagadnienie ma współcześnie jeszcze jakieś znaczenie. Książka zawiera szeroki przegląd debaty o religii w anglosferze w ostatnich dekadach i nakierowuje na dalsze lektury. Na polskim rynku wydawniczym przeszła bez większego echa, ale polecamy ją jako rodzimą alternatywę dla książek „czterech jeźdźców nowego ateizmu”.

***
Ilustracje w tym wpisie, dzieła Albrechta Dürera, zostały wzięte z domeny publicznej: Czterech jeźdźców Apokalipsy, sztych, Metropolitan Museum of Art, Nowy Jork; Melancholia, sztych, National Gallery of Art, Waszyngton; Autoportret, obraz olejny, Nowa Pinakotheka w Monachium, Modlitwa (Ręce), szkic, Albertina, Wiedeń. Portret czterech współczesnych filozofów znalazłam w Wikipedii.

***

Oczywiście Czterech jeźdźców Apokalipsy można i bez różnych przenośni łączyć z panującą nam dziś miłościwie pandemią coronawirusa. W końcu jeden z jeźdźców to Zaraza. Ela Kargol po lekturze tego wpisu poszukała jeszcze trochę w sieci i znalazła zeszłoroczny artykuł nt. pandemii i tego, jak sobie z nią radzono. Ciekawe wydaje mi się, że o ile dawniej najlepszym sposobem na zarazę było zalecenie: Uciekaj, o tyle obecnie podstawowy nakaz głosi: Siedź w domu.

wyborcza pandemia