Ewa Maria Slaska
Czwartek, 20 września
Po mszy w kościele świętej Klary idę do normalnej kawiarni na normalne śniadanie – kawa, jogurt, ciepły croissant z masłem, marmolada.
Pyszne.
Jest godzina 9:20, gdy z powrotem wyruszam w drogę. Przede mną 17 kilometrów do Calzadilla de la Cueza. Obliczam, że o wpół do drugiej powinnam być na miejscu. I taka też jest godzina, gdy młody ciemnoskóry chłopak zapisuje mnie w schronisku. Wciąż jeszcze wstrząsam się na myśl o tych dopiero co przebytych 17 kilometrach, bo był to jawny koszmar. 17 kilometrów słońca na pustej porośniętej trawą wyżynie. Już raz był taki odcinek, ale wtedy wiał wiatr i pędził nam nad głowami wielkie chmury. Dziś było niebieskie nieruchome niebo i słońce, słońce, słońce, słońce. Znikąd cienia. Choć nieprawda – przez godzinę towarzyszył nam po lewej śliczny szpaler młodziutkich topoli, rzucający nam pod nogi przejrzysty, filigranowy cień. Gdy drzewka wyrosną, za parę lat, będą radością pielgrzymów, ale są jeszcze małe, młode, słabiutkie.
Gdzieś w oddali kępy krzewów i klasztor z XIII wieku, możnaby pójść, obejrzeć, ale te 17 kilometrów bez cienia odbiera człowiekowi chęć zwiedzania czegokolwiek. Wszystkie przewodniki ostrzegają przed trudami tego odcinka. Będziemy zmęczeni jak psy, bo na mesecie lepiej iść niż siadać w lejących się z nieba strumieniach upału. Trzeba iść, iść, iść. Mamy koniecznie zabrać odpowiednią ilość wody i jedzenia, bo po drodze nic nie będzie. Tymczasem…
Tymczasem mniej więcej w połowie drogi jest BAR! Błogosławiony niech będzie Bask z Navarry, który wpadł na pomysł i przed kilkoma miesiącami założył ten bar w cieniu ogromnych parasoli i wysokich topoli. Ciekawe, skąd je wziął? Może posadził. Ten bar to jakiś raj, nowy raj, nie uwzględniony na żadnych planach i mądrych karteczkach. Facet z baru mówi, że teraz dziennie przechodzi tą drogą około 250 ludzi. Latem było ich oczywiście znacznie więcej, nawet parę tysięcy. Wtedy jego bar nie nastarczał i lodówki nie nadążały z chłodzeniem.
Niestety nie można tu siedzieć wiecznie, trzeba wstać i iść dalej. Z nieba żar, ziemia pali w stopy, po lewej i po prawej trawa, albo dla odmiany – pola, z tyłu nic, z przodu nic. Nic. Nic. Nic.
Wreszcie z dala coś majaczy na horyzoncie. Być może to nasz cel, nasza nadzieja. Póki na horyzoncie nie ma nic, to nigdzie nie możesz dojść, możesz tylko iść. A jak coś jest, to coś jest, taka jest prosta prawda Drogi. Wprawdzie nie łudź się, człowieku, jeśli widzisz coś na horyzoncie, to zajmie ci jeszcze co najmniej godzinę, zanim tam dojdziesz. Ale z drugiej strony – jednak za godzinę tam dojdziesz.
No tak, mamy schronisko bez kuchni, ba, nawet bez nieśmiertelnego automatu z kawą firmy Nestlé, w mieście bez sklepu, czyli nie mamy wyjścia – wszyscy musimy iść na lunch, podwieczorek i kolację do baru. Tak to działa. Zmowa? Mietek wędrujący z prymusem i kocherkiem, wie, co robi. My wszyscy jesteśmy gorzej przygotowani, ale ja bym nie dała rady ponieść plecaka cięższego niż ten, który niosę. Waży siedem kilo, na kobietę, która (wówczas) ważyła 55 kilo, plecak jest i tak o 1,5 kilograma za ciężki, bo nie powinno się nieść więcej niż 10% wagi ciała. A jeszcze trzymana w garści lub pod pachą nieodzowna butelka wody, która waży kolejny kilogram. Francuzi, którzy mają na podorędziu więcej pielgrzymkowych gadżetów niż jakakolwiek inna nacja – ręczniki z mikrofibry, latarki do zapinania na głowie, kapelusze z chustą osłaniającą kark – mają też takie poręczne urządzenie: wkładany do kieszeni plecaka szeroki płaski szlauch na wodę, od którego prowadzi rurka podwieszona na uchu. Jakaś taka kroplówka, pozwalająca popijać w drodze, nie męcząc rąk noszeniem, ale też bez konieczności zatrzymywania się za każdym razem, kiedy trzeba wyjąć butelkę z plecaka. Bardzo praktyczne, wręcz przemyślne rozwiązanie, ale jakoś paskudne, szpitalne. Nikomu z nas nie zależy, żeby sobie skompletować francuskie wyposażenie.
W schronisku nie mamy kuchni, ale za to mamy basen! Błękitny basen, jakbyśmy byli jakimiś bogaczami z Miami na Florydzie. Moczę nogi w lodowatej wodzie, a dysza wypluwająca wielkie bąble powietrza, masuje mi podeszwy stóp.
Jest też duże lustro, przeglądam się i widzę, że schudłam.
Spałam po południu, śniła mi się moja szwagierka – Ewa Maria Slaska. Pracowałyśmy obie w tej samej firmie i Ewa zażądała dla pracownic służbowego stroju – dżinsów i granatowych jedwabnych marynarek. Ewa wyraźnie była tam szefową czy przywódczynią. Obudziłam się z myślą, że Ewa umarła przed rokiem, a zatem miejsce, w którym ją spotkałam, to niebo.
Zabrałam w drogę kamień, który niosę ze sobą od Berlina. To kamień dla Ewy. Zamierzam go donieść do katedry w Santiago de Compostella i złożyć u stóp mistrza Mateusza, architekta, który wzniósł tę niezwykłą świątynię.
PS. O tym, że byłyśmy dwie, już wspominałam we wpisie “Ewa Śląska jesienią”. Byłyśmy dwie takie same, studiowałyśmy obie archeologię i gdy wyszłam za mąż za jej brata, tak samo się nazywałyśmy. Niezła jazda na kierunku studiów liczącym wszystkiego 30 studentów na 5 rocznikach.
kamień …w poniedziałek będziemy malować kamienie na Horti Festiwalu – namaluje dla Ewa Maria Slaska – ot tak na pamiątkę. Dziękuję za kolejny odcinek drogi wśród ażurowych drzew – pozdrawiam