Ewa Maria Slaska
Barataria nazywa się w teatrze po prostu Eiland – wyspa czy może Ostrów, bo Eiland to takie trochę archaiczne słowo, które chyba zresztą lepiej oddaje sens i intencje Cervantesa, który wprawdzie uczynił z wyspy przynętę, co to skusi Sancho Pansę, namówi do opuszczenia domu, żony i dzieci, by udać się na wędrówkę błędnych rycerzy, ale najpierw tej wyspy wcale nie wspomniał w swej opowieści, a gdy już wreszcie, w drugim tomie, który powstał wszak w dziesięć lat po pierwszym, wyspa się pojawiła, wcale nie była wyspą na morzach i oceanach, a przynajmniej rzekach lub jeziorach – nie, Barataria była wyspą na lądzie, ostrowem więc, który po polsku z rzadka jest prawdziwą wyspą i najczęściej oznacza miejscowość jak najbardziej lądową.
Ale ja tu wchodzę od razu głęboko w materię nierzecznej i nierzeczywistej rzeczy, jaką jest wyspa, a trzeba zacząć jednak od teatru. 12 października 2019 roku odbyła się w Teatrze Niemieckim (Deutsches Theater) w Berlinie premiera teatralnej wersji Don Kichota, w wersji stworzonej przez Jakoba Nolte na podstawie nowego tłumaczenia powieści z roku 2008, dokonanego przez Susanne Lange. Jest to też nowa wersja teatralna, jej premiera miała miejsce w czerwcu tego roku podczas festiwalu teatralnego w Bregencji (Bregenze Festspielen), gdzie, jeśli dobrze pamiętam – wszystko odbywa się tak czy owak na wyspie.
Reżyseria Jan Bosse
Scenografia Stéphane Laimé
Kostiumy Kathrin Plath
Muzyka Arno Kraehahn
Dramaturgia David Heiligers

Po lewej: Ulrich Matthes jako Don Kichot
poniżej Wolfram Koch czyli Sancho Pansa
Nolte stworzył sztukę nowoczesną, ba – postmodernistyczną, a naszpikował ją cytatami, w czym zresztą dzielnie mu sekunduje reżyser (zresztą oczywiście mogło być na odwrót). Nawiązanie do słynnego autoportretu van Gogha z obciętym uchem, to tylko drobna próbka możliwości pary Jana Bosse i Jakoba Nolte. Już samo ucho oczywiście prowadzi nas dalej, głębiej, do Nowego Testamentu i ucha, które Piotr odciął żołdakowi na Golgocie, a Jezus mocą cudowną przymocował mu je z powrotem. Oczywiście w międzyczasie było jeszcze ucho Nietzschego, właściwy organ poznawania literatury, którym wcale nie jest oko – a to też nie jest bez znaczenia.
Jedynym elementem scenografii jest ogromny wóz w stylu Matki Courage Brechta, ale znowu – może to nie tak, może i Brecht, i Nolte cytują tu Tespisa i jego wózek. Tespisowy wóz czyli wędrowny teatr, który niczego nie potrzebuje oprócz człowieka, dwóch trzech symbolicznych rekwizytów i słowa. Słowa, słowa, słowa. Hamlet, a może Ewangelia wg św. Jana.
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało.
Innym podstmodernistycznym cytatem jest na pewno ministerstwo śmiesznych kroków Monty Pythona. Ale może i tu jest właśnie na odwrót, bo przecież wiemy, że Monty Python jest współczesnym Don Kichotem (nawet bez produkowanego przez 20 lat filmu Człowiek, który zabił Don Kichota).
To jest w tej sztuce dobre, ciekawe, interesujące, zaskakujące, śmieszne, ale mimo to nie wystarczy – prasa niemiecka pieje zachwyty nad tym wystawieniem, które zredukowało wielką siedemnastowieczną powieść do dialogów w stylu Becketta. Don Kichot i Sancho Pansa przez dwa akty tylko rozmawiają i niestety klawiatura aż się prosi, żeby napisać w tym miejscu: gadają. Gadają. I to nie jest Słowo tylko słownik. Słownik Don Kichota, donkichotyzmu, idealizmu. Dyskusja prgmatyzmu z szaleństwem, w której przedstawiciel “normalnych ludzi” wciąż krytykuje swojego pana. Ale to nieprawda. Gdy dwóch ludzi, dwa systemy światopoglądowe obcują ze sobą przez długi czas, zaczynają nabierać cech tego drugiego. W pewnym momencie Don Kichot mówi do Sancho Pansy: Im bardziej ja poważnieję, tym bardziej ty stajesz się szalony. I tak jest, gdy w drugim akcie Don Kichot umiera, umiera stary zwykły człowiek, a Sancho Pansa płacze rzewnymi łzami i nie zdziwilibyśmy się, gdyby, jak to ma miejsce w filmie Człowiek, który zabił Don Kichota, po śmierci swego pana, to jego prosty nieuczony giermek ruszy w świat, walczyć z wiatrakami o dobre imię księżniczki…
Dlatego pod koniec zdejmie z siebie paskudny kostium ze sztucznym brzuszydłem w opiętych elastycznych dżinsach. Nota bene – identyczny brzuch /a może ten sam ;-)/ ma przez chwilę Kleopatra w Berlinie w Operze Komicznej Barry Koskiego. Ale to już zupełnie inna historia, choć przy okazji powiem – idźcie, naprawdę warto! Tu więcej: Perły Kleopatry.
Drugi akt Don Kichota, krótki, spokojny, pozbawiony większości wydziwiań i udziwnień, które przesiąknęły akt pierwszy, akt, w którym umiera Rycerz Smętnego Oblicza, wynagradza smętną nudę gadulstwa dla gadulstwa – jest piękny i wzruszający.
Idźcie do teatru, jak przetrwacie gadaninę I aktu, poczujecie Wielki Majestat Śmierci. I dla tego momentu naprawdę warto pójść.