Droga do Santiago de Compostella. Sta Catalina

Ewa Maria Slaska

Wtorek, 26 września 2007

Podczas śniadania rozmowa z parą Kanadyjczyków o Paolo Coelho. Są na Camino, bo przeczytali jego książkę i zrobiła na nich wrażenie. Może więc trzeba tu powiedzieć parę słów o książkach, jakie człowiek przeczytał, zanim wyruszył na Camino. Ja przeczytałam cztery i tylko jedna mi się podobała: Włodzimierz Antkowiak, Vamos, Peregrino! Tu też miałam pewne drobne zastrzeżenie, bo autor trochę zbyt mocno epatował swoją nader skromną sytuacją życiową, którą dość często porównywał ze znacznie lepszą sytuacją innych pielgrzymów, głównie Niemców – tych zresztą wyraźnie nie lubił. No tak, nobody is perfect, ale tak poza tym książka dobra, rozsądna, wyważona i nie zarozumiała, a autor mógłby być zarozumiały, bo był na Camino w roku 2003, był więc zapewne jednym z pierwszych Polaków, którzy poszli w Drogę (oczywiście nie liczę Papieża JPII,  królewicza Jakuba Sobieskiego oraz wyimaginowanej księżniczki głogowskiej, o której pisała Jadwiga Żylińska w Wyspie dziwnego żartu).

Ponadto przeczytałam tragiczną i tragikomiczną książkę Shirley MacLaine, A Journey of the Spirit i myślę, że ta słynna pani i znakomita w końcu autorka będzie mi wdzięczna, jeśli nic tu więcej o jej “dziele” nie napiszę. Jedno tylko trzeba jej przyznać – była na Camino, gdy tamtędy niemal nikt jeszcze nie chodził. Podobnie zresztą jak brazylijski piewca filozofii hippisowskiej, Paolo Coelho, który się na tym opiewaniu wyrzeczeń dorobił niezłego majątku. Jego debiutancką książkę o Camino (Pielgrzym) dostałam przed wyruszeniem w drogę po niemiecku, a na trasie widywałam ją w niemal każdym schronisku i niemal każdym języku, nawet po japońsku. MacLaine była na Drodze w roku 1994, Coelho – w 1986. Łączy ich nie tylko pionierski animusz, ale i skłonność do relacjonowania przedziwnych spotkań mistycznych, jakie były ich udziałem na Drodze. Oboje spotykają anioły, demony, własne wcielenia sprzed setek tysięcy lat… No i wreszcie Hape Kerkerling, nadzwyczaj popularna osobistość, niemiecki komik, który swoją opowiastką Ich bin dann mal weg sprawił, że na Camino ruszyły (czwórkami! naprawdę! nie pytajcie mnie dlaczego, bo nie wiem) dziesiątki Niemców płci męskiej. Sam Hape był w Drodze w roku 2001, ale jego relacja ukazała się dopiero w roku 2006 i dopiero wtedy Niemcy odebrali Francuzom pierwszeństwo na camina franca. Ich bin dann…  to historia opowiedziana przez człowieka, który bardzo lubi sam siebie, natomiast nie lubi brudu, bo… fuj, brudny. Ciekawe, że w roku 2014 powstają filmy zarówno według Hape Kerkerlinga jak Paolo Coelho. Szkoda, że nie według Antkowiaka.

Wróćmy jednak do śniadania. Pielgrzymka Koreanka je ryż z algami. Patrzymy na to ze zdumieniem. Nie z uwagi na zestaw gastronomiczny, zasadniczo ważna jest oczywiście zasada, że każdy je, co lubi i na co ma ochotę, dręczy nas jednak pytanie, czy ona niesie ze sobą zapas alg na sześć tygodni?

Droga bardzo piękna i początkowo również łatwa. Sfalowana wyżyna, pola, lasy karłowatych dębów, orzechy włoskie, mimoza. Po drodze jakaś jedna wioska, a tak tylko natura – ładna, nie męcząca, różnorodna. Tu gdzieś kończy się meseta. W oddali już widać Astorgę – takie hiszpańskie Zakopane u podnóża gór. Dziś tam dojdziemy, do podnóża gór. A od jutra góry po kilometr i półtora. Kilometr w stronę nieba.

Ta jutrzejsza góra jest najstraszniejsza, nawet ci, co przeszli przez Pireneje (ja – nie), nie mieli takiej góry pod drodze.

Astorga pełni może funkcję Zakopanego, ale zbudowali ją Rzymianie, są mury, termy, jest też katedra gotycka i to taka, jakiej zapewne chętnie dorobiłby się Kraków a nie tylko Zakopane. Dopadam do wrót katedry dosłownie na ostatnią chwilę, ale udało się – wchodzę. Jak dobrze. Bo za chwilę zaczyna się sjesta i będzie trwała do 17, a tyle przecież nie mogę czekać. Obok muzeum zbudowane przez Gaudiego. Nigdy przedtem nie widziałam żadnego budynku zaprojektowanego przez tego secesyjnego wizjonera, nie byłam w Barcelonie (teraz, gdy to piszę – już byłam), a teraz, nagle, na trasie co dzień natykam się na jakieś jego dzieło.

Katedra (po lewej) i Muzeum Biskupie (Gaudi)

Jestem głodna, ale w samym centrum miasta same centralnie eleganckie lokale. Szukam przez chwilę czegoś prostszego, w końcu rezygnuję i wchodzę w buciorach i z plecakiem do rokokowej kawiarenki – kwiaty na wewnętrznych balkonach, złote stoliki, rypsowe foteliczki.

Dostaję kawę i super ciastko czekoladowe: rodzaj ptysia, który jest z wierzchu oblany twardą ciemną czekoladą, a w środku wypełniony miękkim musem z jasnobrązowej czekolady. Czekolada na czekoladzie, to się nazywa wykwint. No ale też jestem w mieście, które słynie z czekolady. W kawiarni nikt nie robi min w sprawie buciorów i płacę dwa euro czyli dokładnie tyle, ile bym zapłaciła w byle budzie.

Za Astorgą 10 kilometrów wiejskiej drogi prosto jak strzelił w góry. Biała kamienista droga, żółtoczerwone kamieniste pola. Ciekawe jak to zrobili?

Ostatnie półtora kilometra tej drogi wspina się pod górę i jest to najdłuższe półtora kilometra, jakie w życiu przeszłam.

I tak dochodzę do Santa Cataliny.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.