Zbigniew Milewicz
Paluchowie z ulicy Kościelnej
Według cioci Irki rodzina dziadka była bardziej zniemczona, niż babci. Jego przodkowie używali tytułu von Bleschtz (ale jak się pisało nie była pewna, wymawiało się Bleszcz) i nosili warkocze, co było symbolem szlacheckim. Była to jednak bardzo zbiedniała szlachta, która na domiar złego nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do pieniędzy, o nich się więc w tej rodzinie po prostu nie mówiło. Wielką namiętnością były tam natomiast karty, w które dziadek z braćmi potrafili grać całymi nocami. Ojciec dziadka, Franz, a może jego ojciec – tutaj również brak pewności – przywędrował na Górny Śląsk, jak już wcześniej pisałem, z Karkonoszy. Podobnie jak ojciec mojej babci był sierotą. Obydwoje rodzice zginęli tragicznie i pozostawili po sobie liczne potomstwo, którym zaopiekowali się później różni krewni.
Franz miał już wtedy kilkanaście lat, dostał się pod kuratelę krewniaka, który nosił nazwisko Paluch i który prawdopodobnie był bezdzietny. Usynowił chłopaka, później pewnie posłał do szkoły, albo znalazł mu jakąś pracę, z czasem młody człowiek założył rodzinę, przyszło na świat potomstwo. Jego wybranką była Franziska Brygida z d. Schnurawa. Mój dziadek urodził się jako drugi z kolei, po Georgu, 24 sierpnia 1895 r. Dano mu wyszukane imię Severin, ale od urodzenia i tak wszyscy na niego mówili Erwin. Później przyszli na świat jeszcze Max, Wilhelm, Franz, Joseph, Felix… Imion wszystkich dzieci ciocia nie pamiętała, ale mieli ich razem jedenaścioro albo dwanaścioro, najmłodsza była Marysia, jedyna dziewczynka w tej chmarze chłopaków. Paluchowie mieszkali przy Kirchstrasse, w Königshütte, czyli w późniejszym Chorzowie na późniejszej ulicy Kościelnej. W niedzielę do kościoła nie chodzili jednak razem, nie starczało dla wszystkich niedzielnych butów. Na jedną mszę szli więc starsi chłopcy, na drugą młodsi, podobnie było z zabawą na dworze w chłodniejsze pory roku, ktoś musiał zostać w domu, żeby inny mógł dokazywać, bo latem i tak wszyscy biegali boso. Ubrania młodsi nosili po starszych – zacerowane, połatane, ale zawsze czyste, o to babcia Franciszka mocno dbała.
Nie wiem, jak było z edukacją u potomstwa Paluchów, ale przypuszczam, że u większości dzieci skończyła się ona na obowiązkowych kilku klasach szkoły elementarnej, żeby jak najszybciej mogły nauczyć się jakiegoś praktycznego zawodu i pomogły ojcu w utrzymaniu rodziny. Georg poszedł do pracy na kolei, mój dziadek – podobnie, jak jego ojciec na dół, na kopalnię. Było biedniej, niż u Hamplów, ale tak żył wtedy przemysłowy proletariat w całej Europie. Skutkiem ekonomicznego kryzysu i niedożywienia w proletariackich rodzinach była m.in. wysoka śmiertelność, dziesiątkowały je choroby. Wiele dzieci umierało wkrótce po urodzeniu lub we wczesnym okresie życia, los ten nie oszczędził także Paluchów, chociaż dziadek mówił, że nie pamięta, aby w domu głodowali. Byt w rodzinie poprawił się, kiedy dwaj najstarsi chłopcy już zaczęli przynosić do domu wypłaty, ale mięso na obiad nadal było tylko w niedzielę. Dziadek wspominał, że z talerza wyjadało się najpierw ziemniaki i kapustę, a ten mały kąsek z wieprzka albo kury, który każdy dostawał, był na koniec, żeby go można było najdłużej zapamiętać i się nim nacieszyć.
Kiedy wybuchła Wielka Wojna czyli I wojna światowa, Erwin poszedł z poboru do pruskiej armii. W 1915 r. dostał przydział do artylerii przeciwpancernej, służył przy moździerzach. Walczył na Bałkanach, w bitwach pod Belgradem i Salonikami, w Karpatach oraz we Francji pod Verdun. W 1917 r. wrócił szczęśliwie z frontu do domu, via szpital polowy, z powodu dyfterytu i postrzału w nogi. W miarę tanio udało mu się więc wykupić z wojennej machiny zniszczenia.
Dziadek walczył w Armii Pruskiej, ale od roku 1925 miał polską książeczkę wojskową.
Nie wiem, czy wrócił wtedy do pracy w kopalni, czy też przyjął się już do Zakładów Azotowych, z czegoś musiał żyć. Nie należał zaś do typów, którym trzeba było stawiać piwo za to, że walczyli na wojnie. Kiedy się skończyła i Polska po wieloletnim okresie zaborów stała się znowu niepodległa, stanął po stronie orędowników polskiego Śląska i jego powrotu do macierzy. Nie miał w związku z tym lekkiego życia w rodzinie.
Ojciec czuł się śląskim Niemcem, starszy Jorg tak samo, inni bracia z nimi trzymali, tylko Józek popierał Erwina. Brat Francek nie mieszał się do ich sporów, denerwowały go te wieczne polsko-niemieckie kłótnie na Śląsku i pewnego dnia wyemigrował do Francji, do górniczego okręgu Pas de Calais, jak tysiące innych Ślązaków. Tam znalazł pracę, założył rodzinę i pozostał na zawsze, ale tęsknił za rodzicami, rodzeństwem, miejscem, które opuścił. Długie lata wymieniali listy, ale później jakoś się urwało.
Jak pisze historyk Danuta Sieradzka, specjalizująca się w dziejach Górnego Śląska w XIX i XX w.*, życie polskie w Królewskiej Hucie, do czasu plebiscytu i zakończenia III Powstania Śląskiego, skupiało się w różnych organizacjach. „Do aktywnych stowarzyszeń w mieście należały: Spółka Spożywców Poczciwych Wiarusów, założona w 1871 r. (twórcą był Juliusz Szaflik), Towarzystwo Robotników, zwane też Związkiem Górników i Hutników (1881 r.), Związek Wzajemnej Pomocy (1887 r.) czy Kasyno Polsko-Katolickie, utworzone w 1889 r. przez Pawła Dubiela. Szczególny charakter miały zespoły śpiewacze (chóry); w mieście panował dobry klimat dla tego typu działalności, choć były one często prześladowane przez władze pruskie. Najwcześniej powstał chór męski „Silesia“ (1895 r.), następnie „Lutnia“ (1907 r.), „Echo“ (1919 r.) czy „Cecylia“. Wspólnym śpiewaniem przypominano, że w Królewskiej Hucie i innych miastach mieszka ludność polska, która nie zapomniała języka i pieśni przodków. Inną pamiętną dla Polaków organizacją było Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół“, założone 25 listopada 1901 r. Jego członkowie śpiewali polskie pieśni, prowadzono dyskusje w języku polskim, wygłaszano prelekcje na temat historii i literatury polskiej, urządzano wycieczki poza granice państwa niemieckiego. Zebrania odbywały się w różnych miejscach, albowiem stowarzyszenie znajdowało się pod czujnym okiem policji.
Towarzystwo Śpiewacze “Lutnia” z Królewskiej Huty pod dyrekcją Józefa Budzyńskiego. Pamiątka z udziału w Zlocie Sokołów w Oświęcimiu (1908)
Babcia Jadzia śpiewała w „Lutni“, dziadek Erwin był w „Sokole“, a że czasami grupy występowały razem, więc któregoś dnia wpadli sobie w ucho i oko. Inna opowieść rodzinna mówi, że to nie przy śpiewaniu się poznali, tylko na deskach amatorskiego teatru, gdzie grali razem w jakiejś sztuce, tak czy owak odbyło się to kulturalnie. Niemcy mieli swoje stowarzyszenia, a że czasami próby, albo występy jednych i drugich odbywały się w sąsiedztwie, dochodziło później do wzajemnych przepychanek, a nawet burd ulicznych, z użyciem pałek i kamieni. Za tymi awanturami stali policyjni prowokatorzy. Babcia moja z lubością wspominała pewien występ śpiewaczo-teatralny na jednej z chorzowskich scen, Impreza odbywała się legalnie, za zezwoleniem władz miejskich. Na zmianę prezentowano utwory w języku niemieckim i polskim, wszystkie politycznie grzeczne, nie było żadnej propagandy, tak, jak sobie życzyła góra. Publiczność na sali stanowili Polacy i Niemcy, w pierwszym rzędzie siedział burmistrz, obok oberpolicmajster i bardzo im się spektakl podobał. Aż do momentu, kiedy na zakończenie cały zespół uroczyście odśpiewał „Rotę“: Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród… Oczywiście wybuchł skandal, cenzor po występie bezradnie rozłożył ręce, nie było tego w programie.
Mimo narodowościowych pyskówek i kuksańców, których sobie bracia wzajemnie nie szczędzili, Paluchowie z ulicy Kościelnej byli kochającą się rodziną. Zilustruję to pewnym zdarzeniem familijnym. Jest czerwiec 1921 roku, moi dziadkowie są od kilku miesięcy szczęśliwym małżeństwem, na dniach urodzi się moja mama Nina, a młody Erwin szykuje się, by iść na powstanie, na trzecie. W sieni domu – ale nie wiem którego, przy Katowickiej, gdzie wtedy mieszkał z żona, czy u swojego ojca, przy Kościelnej – spotyka swojego starszego brata Jorga. Tamten już nie pracował na kolei, był w mundurze Grenzschutz i właśnie wracał ze służby. Kaj to idziesz Erwin? – zapytał. Na powstanie, z wami sie bić – odparł dziadek. A czym to bydziesz strzeloł? Powstaniec pokazał mu jakiś małokalibrowy pistolet, brat roześmiał się, stwierdził, że tym to psińco zrobi. Po czym rozpiął kaburę i dał mu swojego slużbowego gnata i jeszcze jeden dodatkowy magazynek.
– To jest lepsze – dodał.
Po czym obydwaj uścisnęli się serdecznie, ucałowali po bratersku. Grüss Gott, Erwin! Z Panem Bogiem, Jorg! Znałem tę historię jeszcze z dzieciństwa, ale kiedy spisywałem ją przed osiemnastu laty, ciocia Irka skomentowała zdarzenie mniej więcej tak: zawsze Bóg im w życiu towarzyszył, zostali w domu konsekwentnie wychowani w katolickim duchu i myślę, że właśnie dlatego jeden wobec drugiego zachował się tak pięknie, po ludzku.
* Królewska Huta, Chorzów w latach 1868 – 1945, Szkice do portretu miasta.