Pokolenie Solidarności 26

Ewa Maria Slaska

Krwawe pieniądze (1985)

Ameryka w czasach, gdy przyjechali tam Basia i Stefan, i kilkadziesiąt tysięcy innych Polaków, była wielkim bogatym krajem, który w ciągu pięciu wieków swego istnienia wzbogacił się, wymordowawszy Indian, sprowadzając niewolników z Afryki i wykorzystując katorżniczą pracę milionów biedaków z Europy. Kto to przetrwał, kto sobie poradził, kto nie dostrzegł faktu, że jego dobrobyt to potrójnie krwawe pieniądze, ten mógł zostać bogaty i szczęśliwy. Reszta się nie liczyła.

Stefan stał koło pomnika Netherlands Memorial Flagstaff, upamiętniającego powstanie Nowego Amsterdamu, osady która była pramatką Nowego Jorku. Peter Minuit (1580-1638), trzeci gubernator Nowej Holandii, w roku 1626 kupił wyspę Manhattan od Indian Lenape. W ich języku wyspa nazywała się Manna Hata (Wyspa Wielu Wzgórz). Indianie sprzedali ją za szklane paciorki, o wartości 60 guldenów holenderskich, czyli 24 dolarów. Na pomniku przedstawiona była ta właśnie scena – przekazanie paciorków. Pomnik był podarunkiem od Holandii dla miasta Nowy Jork, został ufundowany w roku 1926 w trzysetlecie tej transakcji. Z punktu widzenia Indian była to procedura bez znaczenia. Europejczycy uważali posiadanie ziemi za oznakę bogactwa, władzy i prestiżu. Dokonując operacji kupna – sprzedaży opierali się na prawie europejskim i myśleli, że stali się tym samym legalnymi właścicielami tego kawałka gruntu. Indianie natomiast wierzyli, że ziemia, powietrze i woda należą do wszystkich i na zawsze, i nikt nie może ich nikomu zabrać. Amerykanie być może wykorzystali naiwność Indian, ale jednak, z ich własnego punktu widzenia, osiedlili się tu jak najbardziej legalnie.

Był rok 1992, Stefan już drugi rok był bezdomny, Stany Zjednoczone obchodziły pięćsetlecie istnienia. Był to jubileusz czysto symboliczny, bo Krzysztof Kolumb w roku 1492 wylądował na małej wyspie na Karaibach. A potem, być może, w Porto Rico, a nie tu, ale każde imperium potrzebuje legendy i daty założycielskiej, dlatego z okazji pięćsetlecia USA wybiły srebrną dziesięciodolarówkę. Były też jakieś parady i przemówienia, ale Stefan nie interesował się tym zbytnio. Tym niemniej jako matematyk musiał przyznać, że jest coś magicznego w tej liczbie: 500. Pięćset lat istnienia kraju, który powstał w oparciu o zbrodnię, morderstwo i oszustwo, w którym spokojnie się przyjmuje do wiadomości, że pierwszy milion zdobywasz dzięki przestępstwu, kraju, w którym wszyscy tak długo udawali, że są szczęśliwi, aż w końcu uwierzyli, że tak jest.

Nie, no jednak nie każdy pierwszy milion pochodzi z oszustwa, bo jeszcze czasem, niewiarygodnie rzadko, może się komuś przytrafić jakieś niewiarygodne szczęście i wtedy jak Joanne K. Rowling, autorka powieści o Harrym Potterze, albo jak Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka, wpadniesz na jakiś zwykły pomysł, a on ci przyniesie niewyobrażalne miliony.

Drodzy Czytelnicy, wiele cytatów w tym rozdziale (tych zaznaczonych jako cytat, ale także tych postmodernistycznie wchłoniętych i przetworzonych) pochodzi z niewielkiej książeczki Maksymiliana Berezowskiego, Ameryka pięknych snów. To trochę przestarzała publikacja, wydana w roku 1989, napisana oczywiście jeszcze wcześniej, ale z punktu widzenia tej opowieści jest jak najbardziej odpowiednia. Stefan pojechał do Ameryki w roku 1984. Przeżył tam zaledwie dziewięć lat. Spędził w Stanach właśnie te lata, o których pisze Berezowski.

Umarł w roku 1993.

Nie ma chyba niczego bardziej naturalnego dla Amerykanów, pisze Berezowski, niż kult sukcesu. Sukces był od samego początku wartością niezastąpioną, jeżeli Ameryka miała się stać Ziemią Obiecaną. Był także w miarę dostępny. Cóż bowiem stało na przeszkodzie prócz braku uzdolnień, wytrwałości, talentu i wyobraźni? Na nowym kontynencie nie było krępujących więzów: książąt, baronów, policjantów, hierarchii kościelnej, klątw i zakazów.

Europejczycy, którzy decydowali się rzucić wszystko i wyjechać w nieznane, liczyli na poprawę swojego losu i na sukces, w przeciwnym wypadku nie mieliby czego szukać na drugim końcu świata. Była to populacja przedsiębiorcza, energiczna i ożywiona wiarą w powodzenie własne i całego amerykańskiego przedsięwzięcia. Nadzieja na odniesienie sukcesu była dla niej normą, sam sukces – wszechmiarą Ameryki. „Kto odnosi sukces, ten ma rację”, pisze Berezowski, cytując nie wiadomo kogo, może po prostu amerykańskie porzekadło.

Oczywiście można by mu odpowiedzieć innym porzekadłem: Każdy szuka przepisu na sukces, ale nikt nie chce słyszeć o tym, że kluczowym składnikiem sukcesu jest porażka. Albo co gorsza tym: Jeśli nie będziesz kierował swoim losem, znajdzie się ktoś, kto zrobi to za ciebie. Ale kto to zrobił za mnie?, zapytał Stefan sam siebie po raz dwusetny, a może pięćsetny.

Na sukces pracują więc uzdolnienia, wytrwałość, talent i wyobraźnia, a jego oznakami są powodzenie, prestiż, pieniądze, władza, sława.

Myślę jednak, że trzeba dopisać, że elementem uzyskania sukcesu musi być też chęć (a może nawet wola) i szczęście. Czego zabrakło Stefanowi? Co miała Bianka, a czego on nie miał? Urodę i młodość? Przecież byli w równym wieku i on też był przystojny. Silną wolę? Przedsiębiorczość? Wiarę w siebie?

Stefan był uzdolniony, miał talent i wyobraźnię. Można zatem podejrzewać, że zabrakło mu wytrwałości, ale przy jakiej zasadzie miałby wytrwale trwać, jeśli, a to właśnie podejrzewam, po przyjeździe nie wykazał nawet chęci odniesienia sukcesu.

Może chciał po prostu spocząć na laurach koło Bianki, a właściwie na jej koszt, a Bianka tego nie chciała. W Europie, we Włoszech, w Grecji, w tradycyjnych społecznościach, na przykład cygańskich, mężczyzna obibok jest normą. Oczywiście niekiedy nie jest tylko obibokiem, poświęcił życie nauce, oddał się Bogu, jest uczonym w piśmie, poetą, filozofem, ale nie pracuje i nie zarabia na życie. W dawnych żydowskich miasteczkach, czyli tak zwanych sztetlach, wyznawano przekonanie, że bycie bogobojnym Żydem jest zajęciem wypełniającym całe życie. Dlatego córkę najbogatszego gospodarza wydawano za najinteligentniejszego chłopaka w miasteczku.

Ale Stefan był nie tylko Żydem, był przede wszystkim Polakiem, a w Polsce jest inaczej, w Polsce wierzymy, że to mężczyzna pracuje i zarabia na życie.

A to przecież wcale nie jest jedyna prawda o Polsce, bo przecież jest też w Polsce taki podskórny nurt, nie ujawniające się, ale trwałe przekonanie, że jeśli mężczyzny zabraknie, umrze, noga mu się powinie, jeśli zachoruje, bądź zostanie zesłany na Syberię, kobieta stanie przy ladzie sklepu lub za czepigami pługa i pociągnie ten wózek. Polski poeta współczesny, taki który wyjechał do Ameryki, ale nie miał szczęścia i nie został wykładowcą na Harvardzie, jest prawdopodobnie sam dla siebie, w swojej wizji siebie – wypadkową tych dwóch nurtów. Jest najinteligentniejszy i w związku z tym nie musi być mężczyzną, który zarabia.

To się przydarzyło Stefanowi i Biance.

Bo Stefan chyba nie wierzył w sukces, choć, jak sam w głęb i ducha przyznawał, nie wzgardziłby zewnętrznymi elementami powodzenia. Ale chyba nie wierzył w sukces jako coś, co on miałby uzyskać z pomocą uzdolnień, wytrwałości, talentu i wyobraźni.

Czy był leniwy czy zarozumiały? Lepszy od innych? Nie powiodło mu się, czy nawet nie wykonał ruchu w tym kierunku, żeby mu się powiodło?

Czy Bianka wierzyła? Czy po prostu miała szczęście?

Forbes sprawdził niedawno, czy nie jest to tak, że ci, co odnieśli sukces, to po prostu ludzie, którzy mieli więcej szczęścia niż inni. Albo umieli je rozpoznać i chwycić szansę za rogi? Stefan zapewne nie umiał, a Bianka umiała. Chociaż… Bianka twierdziła, że zawdzięcza swój sukces własnej mądrości. Gdy okazało się, że musi liczyć tylko na siebie, przeanalizowała to, co ją otaczało i rozpoznała kierunki, w jakich należy się rozwijać. I to zrobiła.

A Stefan?

A Stefan nie. Stefan nawet, jak dostał szansę, to ją zaprzepaścił. Dostał nawet dwie szanse i obie zaprzepaścił.

Miał pójść do wydawnictwa, zanieść swoje teksty i pomylił dni. Niestety w nieprawidłowym kierunku. Przyszedł o dzień za późno i kobieta, z którą miał się spotkać, wściekła się, bo nikt w Ameryce nie myli terminów spotkań. Drugi raz to samo zdarzyło się z polskim radiem w Ameryce. Miał przynieść na próbę audycję o Polakach, których spotkał w nowojorskim metrze. O tym, jak wracają po pracy na Greenpoint, jak wyglądają, jak pachną, o czym rozmawiają. Miał na to dwa tygodnie. Podobał mu się ten temat, ale nie mógł się za niego zabrać. Gdyby to było pisanie, mówił sobie, ale nie, trzeba było nagrać audycję i przez wiele dni jeździł tym strasznym obskurnym metrem, brudnym i pobazgrolonym. Nasłuchiwał, gdzie usłyszy Polaków. Nie było to trudne, bo dominujące w wypowiedziach „kurwy” i „chuje” prowadziły go jak magnes. Wielokrotnie siedział w metrze koło Polaków, słuchał jak opowiadają o swoim zwykłym, ciężkim życiu, o pracy ponad siły, nędznych zarobkach, nędznym mieszkaniu. I pracę, i mieszkanie załatwiali im bardziej obrotni rodacy, którym trzeba było za to płacić niewąski haracz. Wszystko wyglądało tak samo, czy w nowokapitalistycznej Łodzi, czy w Berlinie, czy na Bronxie.

Stefan wiedział, co to jest za życie, bo jak przyjechał, to mieszkali z Bianką na Bronxie w takim strasznym miejscu. We czwórkę w jednym pokoju z obskurną łazienką.

Nie mógł się jednak przemóc, żeby zagadać do tych Zenków, Franków czy Zdzichów, poprosić o wypowiedź do mikrofonu. Zrobił to wreszcie ostatniego dnia, nagrania były marne, poza tym miał za małą rezerwę i czasową, i materiałową. Pracował całą noc i gdy wreszcie na ostatnią chwilę, o bladym świcie zmontował audycję i pojechał do radia, żeby ją oddać, redaktora, który ją zamówił, jeszcze nie było. Stefan był zbyt zmęczony, żeby czekać, zostawił nocnemu portierowi kasetę z nagraniem i pożyczony z radia sprzęt i wrócił do domu. Gdy się obudził i wyszedł, żeby zadzwonić, było już po południu, portier dzienny nie miał o niczym pojęcia, redaktor się wściekł, bo musiał wstawiać w dziurę w programie materiał zastępczy.

Potem się okazało, że było jeszcze gorzej niż myślał, bo nie tylko nic nie zarobił i nie tylko zmarnował szansę na zahaczenie się w redakcji, to jeszcze portier zadział (a może po prostu zabrał) pożyczony magnetofon i Stefan musiał zwrócić redakcji pieniądze. Na szczęście mógł je oddawać na raty.

Tak więc dwa razy z własnej winy przegapił wejście do American Dream i więcej szans los mu w Nowym Jorku nie dał.

Czekała go praca fizyczna, już wiedział, że lepiej nie będzie, a co najwyżej gorzej. Na przykład tak, jak to opisał gdański pisarz, Stanisław Esden-Tempski:
Pierwszy miesiąc pobytu w tym pięknym kraju spędziłem na zbieraniu glist i innego robactwa na polach dla firmy zajmującej się zaopatrzeniem wędkarzy w żywą przynętę. Musiałem gonić je na kolanach, w świetle księżyca, jak jakiś glizdojad, a one zawsze umiały skryć się przede mną pod ziemią. Nigdy nie myślałem, że dżdżownice mogą tak szybko uciekać przed człowiekiem! Na przestrzeni kilku metrów urządzały sobie tor wyścigowy. Te robaki miały mi podsunąć pod stopy latający dywan, bym mógł dotrzeć do Chicago. Musiałem zebrać dwa tysiące kanadyjskich dolarów, by przeszmuglować się przez granicę którymś z polskich traków. Wreszcie robaki śniły mi się po nocach. Po zebraniu dwudziestu skrzynek dżdżownic i innego świństwa, wychodzącego o zmroku z ziemi, miałem dokładnie tyle, by kupić sobie ponton. Wyobrażałem sobie tę chwilę, jak start w nowe, wolne życie. Wyzwolenie, które glizdy powitają chóralnym wrzaskiem, płosząc krety i pieski stepowe.

Ale aż tak źle nie było. Przynajmniej przez pierwsze lata.

A jednak nawet zaczynając od tak okropnej i poniżającej pracy można się było dorobić. W roku 1879 pochodzący z Lidy Żyd, Josef Garbáty i jego żona, Rosa Rahel, przyjechali do Berlina, gdzie znaleźli zatrudnienie w chałupniczej produkcji papierosów. Józef miał lat 29, jego żona była zapewne trochę od niego młodsza. Mieszkali w jednym pokoju, ogrzewanym piecykiem, zwanym kozą, w ciemnej, wilgotnej i zimnej oficynie wielkiej czynszowej kamienicy. Od świtu do nocy skręcali papierosy, które odbierał od nich pośrednik. W roku 1880 urodził im się pierwszy syn. W rok później Garbáty założył pierwszą własną fabrykę papierosów, która przez następne 30 lat rozrosła się w ogromne imperium, do tego jedno z pierwszych w Niemczech, opartych o sprawiedliwe wynagradzanie i traktowanie robotników. Jak to się stało? Setki i tysiące imigrantów ze Wschodu zaczynało w Berlinie życie w tych ciemnych izbach bez kuchni i wychodka i w tychżeż izbach je kończyli, a Garbáty w ciągu dwóch lat wyszedł z tej piwnicznej izby, został fabrykantem, odmienił swoje życie, ale i im, tym innym, je polepszył i pozwolił żyć po ludzku.
Co było w tych ludziach? Co ich prowadziło?

Gdy Stefan myślał o Basi i o sobie, wydawało mu się, że zna odpowiedź. Basia pochodziła z ubogiej rodziny, wyrastała niemal w nędzy i miała w sobie ogromną siłę, która kazała jej się piąć do góry, coraz wyżej i wyżej, jak fasola albo dynia, dwie silne amerykańskie rośliny, po to by zapuścić mocne korzenie, które stawią czoła każdej nawałnicy. A on? On był w piątym pokoleniu potomkiem żydowskich intelektualistów, jego prapradziadek był historykiem, pradziadek lekarzem, dziadek adwokatem, a mama lingwistką, i widocznie nabrał od tych pokoleń spokojnie i wytrwale wykonujących swoją pożyteczną i użyteczną społecznie pracę, wiary w spokojne i wytrwałe wykonywanie pracy pożytecznej i użytecznej społecznie, które zapewni rodzinie godne i godziwe życie. Był przekonany, że przez tych pięć pokoleń jego rodzina oduczyła się walki i dlatego on, ich syn i wnuk nie umiał się przebić.

W roku 1987 Wall Street Journal rozpisał ankietę, która wykazała, że większość Amerykanów nadal wierzy w Amerykański Sen, w dobrobyt i awans dla każdego, w wolność i sprawiedliwość.

Jednak i ten monolit zaczął się powoli kruszyć. Henry Grunwald, były szef Time’a, twierdził, że Amerykanie chcą zbyt wiele na raz i żądają przywilejów, które się nawzajem wykluczają. Chcą bowiem zarazem wolności i idealnego porządku publicznego, chcą swobód i równości. Oczekują gwarancji bezpieczeństwa i prawa do ryzyka. Tak się zaczął kryzys w 2007 roku. Oczywiście ani Stefan, ani Maksymilian Berezowski w swojej książce nic nie mogą wiedzieć, o tym, jak wyglądał ten kryzys, ale my, czytelnicy i autorka, wiemy. Prezydent Obama kilkakrotnie za pomocą dotacji państwowych uratował tyłki bankom, które się przeliczyły i przespekulowały, aż wreszcie powiedział dość i braciom Lehmanom nie pomógł. Podobno ich nie lubił. I tak się zaczęło i wstrząsnęło światem. A mimo to, nadal, według amerykańskich oczekiwań, pieniądz ma być i jest wszystkim. Zdobywa się go, nie bacząc na środowisko, zdrowie, sprawiedliwość społeczną i sumienie, a on, niezależnie od tego, jak zdobyty, budzi respekt i zapewnia nieprzebraną obfitość dóbr. Gwarantuje też całkowitą bezkarność. Bogaci przestępcy nie siedzą w więzieniach, nawet jeśli, jak zarządcy amerykańskiego banku inwestycyjnego braci Lehmanów, odpowiadają za panikę na giełdach papierów wartościowych w roku 2008 i kryzys gospodarczy na całym świecie. Choć w wyniku ich działań miliony ludzi straciło domy i pracę, nikt z nich nie poszedł za to do więzienia, chociażby na jeden dzień. Ba, większość z nich dostała nowe, lepsze stanowiska.

Ale nie można mieć równości i swobody jednocześnie. Prawo posiadania broni (w USA w rękach zwykłych ludzi znajduje się prawie połowa prywatnej broni na świecie) narusza porządek publiczny, a prawo do ryzyka gospodarczego i wolność konkurencji zagrażają bezpieczeństwu kraju jeszcze bardziej niż pistolet w kieszeni każdego Amerykanina.

Ale tak naprawdę Amerykę zbudowały nie nafta i ketchup (czyli keczap), Amerykę zbudowała chęć posiadania własnego domu. Ameryka była pełna domów. Gdy w weekendy jechali na wycieczkę po okolicy, w Appalachy albo nad ocean, widzieli niezliczone szeregi domów. Ciągnęły się w nieskończoność, były skromne lub bogate, choć tych najbogatszych w ogóle nie było widać, odsunięte daleko od szosy, kryły się za wysokimi żywopłotami.

– Domy, domy, domy, powiedział Stefan.
– To dowód, że ludziom się dobrze powodzi, powiedziała Basia.
– One są spłacone?, spytał Stefan.
– Te stare tak, nowe na pewno nie.
– Jak długo ci ludzie będą spłacali te domy?
– Zamożni szybko, klasa średnia – około 30 lat, biedacy…
– Biedacy?, zdziwił się Stefan.
– Nie, no biedacy jeszcze nie, na razie domy kupiła już najniższa klasa średnia. Oczywiście na kredyt. Niestety nie można już dalej zarabiać na domach, rynek jest nasycony. Klasa średnia ma tyle domów, ile tylko zechce i jest nadwyżka. Ale system próbuje sobie z tym poradzić. Są tacy, którzy pracują nad tym. Oczywiście. Plan jest taki, że należy umożliwić każdemu kupno domu.
– Każdemu?
– Tak.
– Biedakom?
– Tak.
– Jakim cudem?
– Dostaną kredyty.
– To bez sensu.
– Nie, skądże. Zakłada się, że biedacy są leniwi. Jak będą mieli dom, to się wreszcie bardziej przyłożą do pracy. W końcu będą musieli spłacić kredyty.
– A jak nie dadzą rady spłacić?
– To bank im odbierze dom.
– I co?
– I wylądują w przyczepie campingowej albo na ulicy.

I tak się stało, ale tego Stefan już nie dożył.

To okrutne, pomyślał Stefan po raz kolejny, chociaż wiedział, że z amerykańskiego punktu widzenia nie było to okrutne, tylko bezwzględne i że to właśnie bezwzględność sprawiła, że Ameryka jest wielka.

Tak, Amerykanie wierzyli i nadal wierzą, że są nieomylni i potężni, a jak zaczęli tracić na znaczeniu, przyszedł ten pajac Trump, który poprowadził kampanię wyborczą pod hasłem: I make America great again. Zrobię Amerykę znowu wielką. Tak obiecał, a my, teraz, w roku 2021, wiemy, że były to obiecanki cacanki, nic nie uczyni Ameryki znowu wielką, Chiny już dawno przegoniły wszystkie państwa na świecie, w tym również dwie największe potęgi gospodarcze, czyli USA i Japonię.

Mimo to przeciętny Amerykanin nadal wierzy, że wszystko, co amerykańskie jest najdoskonalsze, „od demokracji do ketchupu”.
A właściwie “keczapu”, bo, jak można przeczytać w poradni językowej online: “zazwyczaj wszyscy mówią keczup, ale poprawnie powinno się czytać keczap, ponieważ to jest angielska nazwa i w tym jezyku czytalibyśmy keczap”.

Ameryka, jeżeli nawet kiedykolwiek była choćby w części podobna do Europy z jej ideałami równości i braterstwa, solidarności i wolności, splecionych w nierozerwalną sieć, najpóźniej w latach 80 ubiegłego wieku ochoczo pozbyła się resztek europejskiej utopii. Jeszcze hippisi próbowali coś w tym systemie zmienić lub choćby naruszyć, ale wystarczy obejrzeć film Once upon the time in Hollywood, żeby zobaczyć jak szybko ideał może spaść z piedestału i walnąć o bruk. Jeżeli w latach 80 coś jeszcze pozostawało w gestii państwa, zostało oddane w ręce prywatne. Komunikacja, poczta, edukacja, system wymiaru sprawiedliwości, służba zdrowia, nauka i szkolnictwo wyższe, wszystko zostało oddane białym mężczyznom w średnim wieku, należącym do kasty WASP (White Anglosaxon Protestant). Porzucono na skraju autostrad biednych, słabych, chorych, starych, głupich i nieudaczników, kolorowych, kobiety i dzieci. Miliony ludzi zepchniętych zostało nie tylko na margines, ale po prostu wręcz do rynsztoka. Gdy w 40 lat później nadciągnął covid, w ciągu kilku miesięcy pozbawił pracy i dachu nad głową 40 milionów tych społecznych banitów, a biała klasa średnia wyższa powiększyła się zdecydowanie – przed covidem na świecie, głównie w USA, było 600 miliarderów, w niespełna dwa lata później – 2200. Ich liczba wzrosła prawie czterokrotnie.

Prywatyzacja, pisze Berezowski, wymagała psychologicznej gotowości zainteresowanych, ich wiary w korygującą siłę pieniądza. I tak się właśnie zdarzyło. „Nigdzie indziej bowiem pieniądz nie odegrał tak decydującej roli, nigdzie nie powstawały w tak krótkim czasie takie fortuny, nigdzie indziej ta wiara nie była w podobnym stopniu sprzężona z panującą etyką i mentalnością.”

Alexis de Tocqueville, francuski myśliciel oświeceniowy, który odwiedził Amerykę w roku 1835, spisał swoje myśli w książce O demokracji w Ameryce, książce, która stała się „świecką Biblią Ameryki”. „Nie znam kraju”, pisze de Tocqueville, „w którym miłość pieniądza zajmowałaby więcej miejsca w ludzkich sercach i w którym żywiono by głębszą niechęć do idei całkowitej równości majątkowej”.

Protestancka, kwakierska utopia, jaką był stan Pensylwania, potrzebowała 300 lat, by pomóc ugruntować władzę Złotego Cielca w całej Ameryce. Kwakrzy przybyli do Ameryki jako uchodźcy religijni. Przeżyli prześladowania na starym kontynencie, uciekali drżąc ze strachu o życie swoje i swoich najbliższych. Ale dzięki temu byli całkowicie wolni. Na pewno nie dręczyła ich tęsknota za „starym krajem”. Chcieli żyć po swojemu, surowo i sprawiedliwie. Odcięli się od szlacheckich i arystokratycznych próżniaków, którzy przed rewolucją francuską rządzili Europą. Dotarli do Pensylwanii i w roku 1681 założyli tu raj na Ziemi. William Penn otrzymał od króla Anglii niemal nieograniczoną władzę, z czego skorzystał, wprowadzając oświecony system rządów demokratycznych i pełną wolność religii. Na tle innych stanów, gdzie tak jak w Europie, rządzili próżniacy, Pensylwania była amerykańską kolebką idei równości i wolności, które w następnym stuleciu doprowadziły do stworzenia Konstytucji Stanów Zjednoczonych, opartej na ideałach oświecenia, spisanej właśnie w Filadelfii w 1787 roku. I również kolebką idei pracy i to takiej, która przynosi zysk. To kwakrzy sprawili, że dorabianie się i przeliczanie wszystkiego na pieniądze stopniowo wyparło ideały wolności, równości i solidarności i otoczone zostało kultem. Moralność, pracowitość, wyrzeczenie się uciech zostały wynagrodzone przez Boga, który pomógł pobożnemu kwakrowi w dorabianiu się. Dobrym i pracowitym, pisze Berezowski, Bóg daje bogactwo, złych i leni karze. Nierówność jest zatem sprawiedliwa, a zwycięzcy są po prostu lepsi od przegranych.

Berezowski przywołuje w tym miejscu powieści Horatia Algera (1832-1899), miernego pisarczyka. W 135 książkach, wszystkich wykoncypowanych na jedną i tę samą modłę, Alger opowiada historię biednego chłopca, który dzięki pracowitości, uczciwości, uporowi i kreatywności został zamożnym i szanowanym członkiem klasy średniej, a czasem nawet milionerem. Ciekawe, że sam Alger, znany ze swojej charytatywnej postawy, nigdy nie stał się bogaty. Jednak jego nazwisko do dziś jest symbolem dążenia do bogactwa w Ameryce, a jedna z jego powieści dostarczyła głównej narracji wszystkich Amerykanów: opowieść o chłopcu, który zaczynał jako pucybut, a skończył jako milioner. Każdy Polak, który kiedykolwiek wyjechał do Ameryki, miał w plecaku lub walizce ową wyimaginowaną szczotkę do butów, która w krótkim czasie miała się stać złotym wiecznym piórem do podpisywania milionowych czeków, tak jak każdy żołnierz Napoleona nosił w tornistrze swą przysłowiową buławę marszałkowską.

I każda Polka też, choć za czasów Algera o takiej myśli nie mogło być mowy. Kobieta, która miała się w Ameryce stać założycielką fortuny pojawiła się w literaturze w pół wieku po Algerze. Jej twórczyni, Fannie Hurst (1889-1968) autorka wspaniałej Imitacji życia, była dopiero małą dziewczynką, gdy Alger umarł. Imitacja życia została dwukrotnie sfilmowana, w roku 1934 z Claudette Colbert i ponownie w roku 1959 z Laną Turner.

Jednak w przeciwieństwie do Bianki, kobiety, które dorobiły się majątków w amerykańskiej Fabryce Snów, przez wiele dziesięcioleci ograniczały zasięg swojego działania do kulinariów, kosmetyków i mody. Mit równoległy do opowieści o małym pucybucie opowiada o dziewczynie lub młodej kobiecie, która piecze ciasteczka lub robi dżemy. To bardzo silny mit, ja też zawsze myślałam, że jak nie będę miała z czego żyć, to będę sprzedawała domowe ciasto i smażyła konfitury. Ponieważ jednak nie wyrastałam i nie dorabiałam się w Ameryce, mój plan na życie nie zakładał, że dorobię się majątku na kulebiakach i kołaczach, miało mi po prostu wystarczyć na przeżycie. Zresztą wzorowałam się w tym planie raczej na warszawiankach, które podczas okupacji piekły ciasto z marchwi, buraków lub brukwi, niż na bohaterkach Fannie Hurst.

Oczekuje się, że ci, którzy mieszkają w Ameryce, a już w Nowym Jorku to w ogóle, umieją zrobić pieniądze, mają szczęście w życiu, zawsze i wszędzie. Pisze o tym Maria Kuncewiczowa w swojej wspaniałej książce o Hiszpanii, Don Kichot i niańki. W rozdziale o Madrycie jest taki ustęp o hiszpańskiej tertulii, czyli swobodnych rozmowach. One jednak nie były swobodne, bo jak się okazało, tę swobodę psuła ona, pisarka, której się powiodło, pisarka z Nowego Jorku, co do której hiszpańscy intelektualiści podejrzewali, że mogła być agentką literacką, dziennikarką, tłumaczką, nawet pracownicą firmy wydawniczej. I wszyscy ci obecni na tertuliach pisarze i poeci podchodzili nieśmiało, czegoś smutni, jak gdyby dźwigając wspólny im wszystkim garb. Ponieważ mieszkałam w Nowym Jorku, w ich oczach reprezentowałam geniusz robienia pieniędzy i uśmiechania się całą gębą w nieznane, geniusz, którego byli pozbawieni. A jednak mieli rodziny, mieli kochanki, mieli swoje nałogi, nie należało tracić ewentualnej okazji. Jakże kłopotliwą sprawiłam im niespodziankę! Byłam z Ameryki, ale także z Polski.

***
Inspiracji do napisania tego rozdziału dostarczł mi filozof Isaiah Berlin, ukochana pisarka mojej mamy, Amerykanka Fannie Hurst, polscy pisarze Edward Redliński, Maksymilian Berezowski, Stanisław Esden-Tempski, Maria Kuncewiczowa, współpracujący ze mną bloger i dziennikarz Zbigniew Milewicz. Wsparły mnie też rozmowy z Esther Schulz-Goldstein i Christine Ziegler oraz Konradem, Krzysztofem Pukańskim i Michałem Talmą-Suttem, ale oczywiście, w dalszym ciągu najważniejsze były rozmowy z Iwonką Schweizer, moją przewodniczką po świecie, którego bez niej nigdy bym nie pojęła.

Egzegeza Wielkanocna, czyli słowo na poniedziałek.

Można się być może zastanowić nad tym, dlaczego rozdział zatytułowany Krwawe pieniądze publikuję w Poniedziałek Wielkanocny? Mam swoje powody, a przy tej okazji sprzeczam się nieco z mędrcami uczonymi w piśmie, którzy twierdzą, że wszystko, o czym piszę poniżej przydarzyło się jeszcze PRZED śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa.

A ja sobie myślę, że jednak PO! Ale czy to ważne?

Istotne jest tu słowo krwawe – w moim zamyśle autorskim przewija się ono przez całą powieść, kładąc krwawy cień na historii Stefana i Basi. Pojawia się po raz pierwszy w rozdziale Miłość, gdy opowiadam o ich ślubie, naznaczonym krwawym ciężarem Wypadków Grudniowych 1970 roku w Trójmieście. Nazywam ten ślub, pożyczając sobie postmodernistycznie tytuł jednego z dramatów Federica Garcii Lorki, Krwawe gody. Ameryka to dla Stefana były Krwawe pieniądze. A za chwilę pojawi się rozdział Krwawe Pole. Chciałam z nim zdążyć właśnie do dziś, ale cóż… nie zdążyłam.

Krwawe Pole to od czasu śmierci Jezusa nazwa, którą w całym chrześcijańskim i post chrześcijańskim świecie nadaje się cmentarzom dla biedoty. Lokowano je często na starych wyrobiskach gliny, wykorzystanych do cna i nieużywanych już przez garncarzy. Nic już bowiem nie mogło tu żyć, ani człowiek, ani zwierzę, ani roślina. Miejsca te były zatem tanie. Nazywano je Pottery Feld, pole garnków lub pole garncarza. Cmentarz w Jerozolimie, zakupiono za Judaszowe srebrniki. Były to nieduże pieniądze – symboliczna, starotestamentowa jeszcze suma, jaką trzeba było zapłacić właścicielowi za zabicie jego niewolnika.
A było tak:

Judasz, wydawszy Jezusa na śmierć, nie mógł znaleźć spokoju. Otrzymane za zdradę pieniądze paliły. Zdrada paliła. Być może był właśnie poniedziałek po Zmartwychwstaniu Jezusa. Tego jednak Judasz nie wiedział, nie wszyscy bowiem apostołowie spotkali się z Jezusem. Umęczony przez Furie, starorzymskie boginie zemsty, Judasz poszedł do kapłanów i rzucił im na podłogę sakiewkę z pieniędzmi, a choć ci nie chcieli ich przyjąć, Judasz zdołał jednak wrzucić je ukradkiem do świątyni. Pieniądze zostały.

Wrzucił więc pieniądze do świątyni, odszedł stamtąd i powiesił się. Arcykapłani zaś wziąwszy pieniądze orzekli: Nie wolno ich kłaść do skarbony, bo są zapłatą za śmierć człowieka. A po naradzie kupili za nie Pole Garncarza na cmentarz dla pielgrzymów. Dlatego to pole nazywa się Polem Krwi aż do dnia dzisiejszego (Ew. Mateusza 27.5-8; tłum. Biblia Poznańska). Krwawe pole. Hakeldamach.

Już niedługo Stefan zostanie pochowany na Krwawym Polu w Nowym Jorku, na wyspie Harta.

I tak wyglądało w skrócie jego życie: Krwawe gody, Krwawe pieniądze, Krwawe pole.

A może w ogóle wcale nie jego życie, tylko ludzkie życie.

One thought on “Pokolenie Solidarności 26

  1. Ewo, czytało się jak zawsze fantastycznie!
    Ta powieść to fascynująca historia polskich emigrantów, niejako też o różnych pisanych i niepisanych prawach rządzących ich życiem, na tle różnych, towarzyszących im historycznych wydarzeń.
    I w końcu sprowadza się wszystko do wpólnego mianownika; nie ucieknie nikt od swej indywidualnej historii, na którą wpływ ma w większości tylko on sam. I on też jest odpowiedzialny prawie za wszystko, co mu się przydarzy.
    Nie przechytrzy nikt jednak osobistego losu, który wpisany jest w życie każdego z nas.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.