Ewa Maria Slaska
Jak to słusznie zauważyła Ela w jednym z poprzednich wpisów o słynnym bilecie za 9 euro, wcale nie jest on wykorzystywany do dalekich podróży, lecz przede wszystkim do zwiedzania własnego miasta. Słyszę to od wielu ludzi, myślę więc, że jest to pewne zjawisko społeczne, jak sądzę, wcale nie takie, jakie sobie wydumał prawodawca. Zasadniczo wprowadzenie taniego biletu miało nauczyć użytkowników oszczędności energetycznej, tego więc, że metro, tramwaj i kolejka są dla ludzi. Przypuszczam, że wielu właścicielom aut wydawało się to przez wiele lat absurdalne. Oferta była więc skierowana przede wszystkim do tych, którzy powinni zrezygnować z aut. Zachęcano ich do tego już od dawna, mieli zacząć chodzić, jeździć na rowerze, korzystać z komunikacji miejskiej. Teraz argumenty ideologiczne zostały wzmocnione czynnikiem ekonomicznym. Ale i tak głównymi beneficjentami programu jesteśmy po prostu my, zwykli ludzie, którzy wyrwali się z domu po dwóch latach przymusowej odsiadki z powodu pandemii.
Wyszliśmy z domu, żeby obejrzeć nasze własne miasto.
Pewnej niedzieli wybraliśmy się więc z Arkiem i Konradem na Wannsee. W Literarisches Colloquium Berlin (LCB) odbywał się bowiem jarmark małych wydawnictw, pod sympatycznym tytułem Małe Wydawnictwa nad Wielkim Wannsee. Wielkie (i małe) Wannsee to jeziora, jak sama nazwa wskazuje – wannowe. Łąka pomiędzy LCB a jeziorem jest bardzo piękna i bardzo słynna, pisało o niej bowiem wielu pisarzy, a to dlatego że LCB nie tylko organizuje wieczory autorskie, festiwale, jarmarki i warsztaty, ale również zaprasza licznych pisarzy na krótsze i dłuższe pobyty. A pisarze, jak to oni, piszą o tym, co przeżywają, jak się więc jest gościem rezydentem w LCB, siaduje się z innymi gośćmi na łące nad jeziorem. A potem pisze o tych łąkowych spotkaniach. W polskiej literaturze znalazł się taki opis na pewno u Zagajewskiego, ale prawie dałabym głowę, że był też u Kazimierza Brandysa, może u Dygata, może u Witkowskiego…

Małe wydawnictwa to w Berlinie bardzo ważny element krajobrazu kulturalnego. Bo jest tak, że wielkie, ważne, znane instytucje kultury, wydawnictwa, muzea, filharmonie nie interesują się artystą, dopóki nie będzie ona sławną celebrytą. Gdy już wyda książki i dostanie wspaniałe honoraria, wszystkie drzwi staną przed nią otworem. Ale jak zaczynasz kobieto pisać, malować, komponować czy kręcić filmy, nie masz co liczyć na to, że ktoś cię zauważy.
I wtedy zakładasz z koleżankami wydawnictwo, waszą własną galerię, klub muzyczny, gdzie będziecie grały waszą własną muzykę, kino, które pokaże publiczności twój film. Oczywiście w czasach internetu jest łatwiej, można założyć własne wydawnictwo i galerię na youtubie, ale…
Ale okazuje się, że książka nadal jest potrzebna. Jest potrzebny ten produkt złożony z okładek i stron pomiędzy nimi, chociażby po to, żeby autorka miała co postawić na półce i żeby czytelniczki miały z czym podejść podczas spotkania autorskiego, żeby poprosić o podpis.
I wtedy małe wydawnictwo okazuje się zbawieniem.
Pojechaliśmy więc na Wannsee, poszliśmy do do LCB, pooglądaliśmy książki, pogadaliśmy z ludźmi, poznaliśmy tych, których jeszcze nie znaliśmy (na przykład Annę Cieplak) i pogadaliśmy z tymi, których znamy od dawna (na przykład z Annett Gröschner czy Danielą Seel), kupiliśmy jedną czy drugą książkę, po czym poszliśmy na spacer.
W Wannsee można iść na spacer do grobu Heinricha von Kleista i Henriette Vogel, którzy 21 listopada 1811 roku popełnili samobójstwo nad Małym Wannsee, albo można zejść nad wodę. Była piękna pogoda, co tego lata oznacza, że nie było upału, poszliśmy więc nad wodę. Wsiedliśmy na prom i popłynęliśmy na Kladow.

I tu właśnie zaczyna się znowu sprawa biletu za 9 euro. Bo oto w Berlinie jest 10 linii komunikacyjnych łączących się z promami i wszystkie te promy są częścią komunikacji miejskiej, a zatem w tym roku można się nimi przejechać za ów bilet miesięczny za 9 euro.







Kladow jest jedną z kilkunastu dawnych wiosek, które w roku 1920 zostały wraz z kilkoma miastami połączone w jedno miasto zwane Wielkim Berlinem. Wioski te miały swoje kościoły, swoje cmentarze, szkoły, poczty i sołectwa.





Na Kladow przez 18 lat mieszkała niemiecko-żydowska poetka Mascha Kaléko – w każdym razie pisze tak w jednym ze swoich wierszy. Miłośnicy Kladow i poezji twierdzą dziś, że tego twierdzenia nie da się w pełni potwierdzić. Ale nie da się go też w pełni zanegować.
W każdym razie jest na Kladow uliczka Maschy Kaléko (Mascha-Kaléko-Weg) i jest jej wiersz:
Mascha Kaléko, Souvenir à Kladow
(geschrieben im heftigen Vorfrühling Manhattans)
Ich denke oft an Kladow im April …
Noch hält der Frühling sich im Wald verborgen,
Die Ufer warten kahl und winterstill,
Und nur die ersten Knospen rufen: „morgen!“
Auf einmal regt sich was im Vogelnest,
Und Sammetkätzchen schaukeln von den Weiden.
Die ganze Landschaft rüstet sich zum Fest –
In meinem Herzen rüstet sichs zum Scheiden.
Der letzte Abendgang duch die Allee:
Wie geisterhaft die fernen Glocken hallen!
Ein später Vogel ruft: „Ade. Ade.“
Das ist mir früher niemals aufgefallen.
In diesem Haus mit seinen blanken Scheiben,
Den Fliederbüschen und dem Silbermond,
Dem See, darauf die kleinen Boote treiben –
Hier hab ich achtzehn Frühlinge gewohnt.
Von meinem Herzen bleibt ein gutes Stück
Auf diesem kleinen Erdenfleck zurück.
– Und eine Stimme in mir sagt: Ich will
Die Stunde, wie sie ist, in mir bewahren.
Und sieh: da lebt sie, nach so vielen Jahren!
Ich denke oft an Kladow im April.
***
Tekst ze strony: https://www.deutschelyrik.de/souvenir-a-kladow.html
Tu znajduje się również piękne nagranie wiersza – czyta Fritz Stavenhagen