Ewa Maria Slaska
Napisałam powieść o pokoleniu Solidarności. Chciałabym ją wydać, ale chyba nie mam siły pisać do wydawnictw i “się prosić”, zwłaszcza, że wydawcy z założenia olewają autorów, nawet tych, których znają osobiście i, wydawałoby się, lubią i cenią. To bardzo żenujące, “prosić się” jako autor(ka). Dlatego pisarze mają agentów, którzy to za nich robią. Ja nie mam i nie chcę mieć. Wszystkie książki, jakie wydałam w życiu, wydałam, bo wydawca się do mnie zwrócił z propozycją. Gdy kilka razy w życiu przełamałam niechęć i wysłałam do jakiegoś wydawnictwa propozycję wydawniczą, nigdy niczego uzyskałam. Postanowiłam więc, że opublikuję tę powieść tu w odcinkach, licząc na to, że Czytelnikom się spodoba, a może zdarzy się cud i jakiś wydawca (pani / pan / inne opcje) też się zainteresuje, czym zwolni mnie z obowiązku (wobec kogo właściwie?) ponownego podejmowania nieudanych prób żebrania o uwagę.
Odcinki będą się pojawiać nieregularnie (z góry przepraszam), ale kiedyś dobrniemy do końca.
Ach, i chętnie przyjmuję uwagi i komentarze. Ale to pewnie oczywiste.
Fragment tej powieści już tu kiedyś opublikowałam – Jaworze.
Książkę dedykuję Eli Kargol
Wszyscy marzyliśmy o wolności, nie wiedzieliśmy jednak, że są dwie.

Rozdział I Gdańsk (1947, 1949)
Stefan (Stefek, Steve) Karol Sęp-Szarzyński, urodził się 17 września 1947 roku.
Barbara (Basia, Bianka) Gruba (Grubba) – 23 maja 1949 roku.
Oboje dorastali w Gdańsku. Stefan we Wrzeszczu, Basia na Oruni.
Chodzili do tej samej szkoły, do Jedynki w Gdańsku obok wejścia do Stoczni Gdańskiej, wówczas i długo jeszcze potem – imienia Lenina.
Te informacje osobom z Trójmiasta od razu dużo mówią.
Stefan był z “lepszej” rodziny, ale to Basia miała ambicje.
Szarzyńscy mieszkali w poniemieckiej willi we Wrzeszczu, nieopodal Politechniki, a choć nie należała do nich, to jednak zajmowali całe pierwsze piętro, a z tyłu za domem mieli ogród, gdzie kwitły lilie smolinosy i tygodniami dojrzewał na krzakach twardy zielony agrest, który potem nagle w słoneczne letnie dni czerwieniał i pękał z nadmiaru słodkiego soku. Między dwoma drzewami czerwonego głogu wisiała huśtawka. Rodzice Stefana mieli telefon, a Stefan i Marek, jego starszy brat, mieli swoje pokoje, co w owym czasie było wielką rzadkością, bo dzieci z reguły „trzymało się” w jednym pokoju. Mama twierdziła jednak, że własny pokój jest podstawą prawidłowego rozwoju indywidualności młodego człowieka i gdy chłopcy byli w połowie podstawówki, mieszkanie przerobiono tak, by każdy z nich miał swoją, małą i ciasną, ale własną dziuplę.
Basia mieszkała z mamą i starszą siostrą Asią w jednym pokoju, lekcje odrabiała w kuchni przy stole nakrytym ceratą, pod blaszaną lampą.
W mieszkaniu Stefana była łazienka, Basia myła się w miednicy.
Gdyby nie Komuna, nigdy by się pewnie nie spotkali. I klasowo, i geograficznie byli z innych światów. Ojciec Stefana przyjechał z Warszawy, mama z Krakowa, gdzie ukrywała się przez całą wojnę w Muzeum Uniwersyteckim. Ale dlaczego się ukrywała, tego Stefan nie wiedział i chyba go to w ogóle nie interesowało. Była wojna i Niemcy byli okrutni, to właściwie starczało za wyjaśnienie wszystkiego, również ruin, nędzy i braków. Mama ukrywała się w Muzeum Fizjograficznym Polskiej Akademii Umiejętności, które po wojnie przemianowano na uniwersyteckie. Mama i Karusia, jej ciotka kiedyś tam pojechały. Muzeum mieściło się wówczas przy ulicy Sławkowskiej 17.
Mama opowiedziała mu, że przez wiele miesięcy spała z nosorożcem. Stefan myślał, że to żart, ale nie. Po latach dowiedział się, że chodziło o nosorożca włochatego ze Staruni. Nosorożec miał 30 tysięcy lat i został sprowadzony do muzeum w roku 1929. Zasadniczo mama mieszkała w pokoiku w piwnicy, ale pewnej zimy szczury zaczęły nadgryzać nosorożca i wtedy mama oraz muzealna kotka, Królowa Karolina, nazwana tak przez mamę na cześć ciotki Karusi, przez jakiś czas nocowały w sali z nosorożcem. A właściwie z nosorożczycą, bo to była młoda, trzyletnia samica.
Basia zapytała kiedyś Stefana, czy może i oni pojadą do tego muzeum, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. To zresztą wcale nie jest już to samo muzeum, a też inaczej się nazywa i ma inny adres, powiedział Stefan. Ale nosorożec wciąż jeszcze jest.
Z tym nosorożcem to była ciekawa sprawa, bo był to, i nadal jest, jedyny na świecie kompletny egzemplarz wymarłego gatunku nosorożca (Coelodonta antiquitatis) z epoki plejstocenu. Kompletny to znaczy z zachowanym szkieletem i tak zwanymi „częściami miękkimi”: wnętrznościami, mięśniami, skórą. Starożytny zwierzak został odkryty na Ukrainie (dziś by się zapewne powiedziało „w Ukrainie”), w kopalni głębinowej ozokerytu czyli wosku ziemnego na terenie wsi Starunia koło Stanisławowa. Unikalna fosylizacja tego okazu była możliwa dzięki konserwującym właściwościom wosku ziemnego i soli kamiennej. Nosorożca przywieziono do Krakowa w grudniu 1929 roku, tuż przed Gwiazdką.
Ale teraz naprawdę to już nie jest prawdziwy nosorożec, powiedział Stefan, który kiedyś podczas praktyki studenckiej mieszkał przez miesiąc w Krakowie i poszedł obwąchać sprawę nosorożca. Znaleziono wprawdzie rzeczywiście całe ciało, ale w muzeum zostało podzielone i pokazuje się je na kilka różnych sposobów. Konserwacji nosorożczycy dokonał rzeźbiarz-preparator, Franciszek Kalkus. Skórę zdjęto, a następnie założono na przygotowany model zwierzaka, a szkielet oddzielono od mięśni i części miękkich, które zakonserwowano oddzielnie. Sporządzono także formę do wykonywania gipsowych odlewów zwierzęcia. Wypchany okaz z oryginalną skórą, słoje z częściami miękkimi, model gipsowy w pozycji znalezienia oraz skamieniałości towarzyszące zostały udostępnione do zwiedzania w Muzeum Fizjograficznym PAU w czerwcu 1930 roku. Natomiast szkielet został zaprezentowany dopiero w roku 1948. Znalezienie tych informacji nie było nawet specjalnie trudne, bo cała procedura została szeroko opisana w prasie.
W czasie okupacji władze niemieckie zarządziły sporządzenie odlewów imaginacyjnych, przedstawiających nosorożca w pozycji stojącej.
Mama Basi pochodziła z Matemblewa i była Kaszubką. Tata przyjechał ze Wschodu, z wioski o niemożliwej do wymówienia nazwie Miszczkrika.
Miszczkrika. Stefan myślał, że Miszczkrika to taki sam żart jak nosorożec, ale i to nie był żart. Miszczkrika to niewielka wioska na Wileńszczyźnie, w powiecie Święciany, położona nad rzeką Żejmianą. Od późnej wiosny do wczesnej jesieni na Żejmianie odbywały się spływy kajakowe. Na rzece kwitły lilie wodne, co Basi się potem już nieodmiennie kojarzyło z Marcelem Proustem i spacerami w Combray nad rzeką Vivionne, czyli „w stronę Swanna”. Marcel Proust był ulubionym autorem Basi, co sprawiało, że w szkole uważano ją za dziwaczkę. Ale czytała też Hessego, Manna, Joyce’a i Dostojewskiego. Czytała bez przerwy i potem twierdziła, że niczego nie nauczyła się w szkole ani na studiach (studiowała psychologię) i wszystko co wie, zawdzięcza książkom, a przede wszystkim Proustowi. Przez wiele lat fakt, że Basia była tak oczytana, zachwycał Stefana, ponieważ on sam raczej wolał chodzić niż czytać. Czasem, gdy siedzieli u Basi w kuchni przy stole przykrytym ceratą, w mieszkaniu, gdzie nie było książek, Stefan zastanawiał się nad tym, dlaczego to się tak dziwnie ułożyło, że on, chłopak z dobrego domu, gdzie było wszystko, książki, koncerty, teatr, muzea i podróże, chętnie się dowiadywał, uczył, studiował, ale właściwie nie czytał, natomiast Basia, wychowana pod wielkim świętym obrazem, przedstawiającym dobrą Matkę Boską, osłaniającą płaszczem uciekające się pod jej opiekę dzieci, wyrastając w jednopokojowym mieszkaniu i jedząc kanapki z salcesonem, czytała bez przerwy.
Kiedyś, już w Nowym Jorku, Stefan pomyślał, że może to właśnie salceson stał się siłą napędową wszystkiego, co Basia w życiu osiągnęła i że Basia zrobiła wszystko, co było możliwe, żeby wydostać się z życia, które każe człowiekowi jeść salceson.
W Berlinie Stefan usłyszał od Ewy, że ulubioną potrawą ówczesnego kanclerza Niemiec, Helmutha Kohla, był Saumagen, czyli świński żołądek napakowany mięsem, zalany galaretą z nóżek i sprasowany, co chyba było opisem tego, jak powstaje salceson, i że jest to pyszne jedzenie, do którego używa się najdelikatniejszego mięsiwa. Może i tak, pomyślał Stefan, ale polski salceson z lat 60 był pełen świńskiej skóry, uszu i chrząstek. Ewa jednak tego nie wiedziała, bo Ewa już w liceum była jaroszką i nie mogła się wypowiadać na temat smaku mięsa.
– No i co z tego, powiedziała mu wtedy, ale mimo to mogę się wypowiadać na temat przyrządzania mięsa.
W Matemblewie była kaplica Matki Boskiej Brzemiennej. Kiedy Stefan i Basia kupili pierwszy samochód – niebieskiego malucha – Basia była w ciąży, Stefan zaproponował więc, żeby na pierwszą przejażdżkę pojechali do Matemblewa. Najpierw odwiedzili mamę i tatę Grubów na Oruni, potem pojechali babci i dziadka do wioski Matemblewo, a potem do kaplicy. Był maj 1971 roku. Nad strumieniem w lesie matemblewskim kwitły żółte kosaćce.
– To czary, gusła i zabobony – powiedział Stefan, gdy stanęli przy kapliczce i Basia położyła przed Matką Boską bukiet łąkowych kwiatów, zebranych za strumieniem. Ale ponieważ mówiąc to, Stefan uśmiechnął się szeroko, całe przedsięwzięcie zostało wzięte w cudzysłów i przestało być nabożnym kiczem, a stało się poststudencką celebracją faktu, że mają samochód i prawo jazdy, i mogą sobie pojechać, dokąd chcą. I mogą sobie pozwolić na ironię, jak w tym wierszu Bohdana Zadury:
jezus maryja
wszystko przemija
związek radziecki
swetry i kiecki
ogień i woda
kwiaty w ogrodach
lata w więzieniach
piękne złudzenia
burze i deszcze
miłosne dreszcze
mało ci jeszcze?
Weszli na górę i podeszli do samej figury, ustawionej w wysokiej kapliczce. Matka Boska miała czerwoną suknię i granatowy płaszcz, a właściwie coś w rodzaju płachty materiału, fantazyjnie przerzuconej przez plecy i przesłaniającej ciężarny brzuch.
– Wysoka była, powiedziała Basia.
Stefan, który zawsze wszystko wiedział, bo choć nie lubił czytać, lubił wiedzieć, wiedział skądś, że Matka Boska z Matemblewa ma wysokość 185 centymetrów. Jest taka jak ja, dodał. Tylko, że z drewna modrzewiowego.
– Lat ma też tyle co my? zapytała Basia.
– Sama wiesz, dokładnie nie wiadomo, ale jest z XVIII wieku, więc może mieć nawet dwieście lat. A ta prawdziwa miała pewnie 12 lat, najwyżej 14.
Basia upozowała się naprzeciw figury, przyłożyła prawą rękę do piersi, a w lewej, na wysokości bioder zamiast lilii trzymała niezapalonego papierosa. Była jednak w znacznie bardziej zaawansowanej ciąży niż Najświętsza Panienka. No i nie była panienką.
– Miałaś nie palić, powiedział Stefan.
– Nie palę, powiedziała Basia.
Zapaliła, gdy wracali do samochodu.
– Miałaś nie palić, powtórzył Stefan. Ale takie były czasy, wszyscy palili.
– Ostatni, powiedziała Basia. I Stefan, i Basia wiedzieli, że to nieprawda.
Oboje mieli niebieskie oczy, byli wysocy i szczupli. Byli też przystojni, tak jak przystojni byli ludzie w latach 70. Basia miała małe czerwone usta, ciemną oprawę oczu i grzywę ciemnych loków. Już nie obcinała i nie tapirowała włosów, by uzyskać gładki hełm, tak charakterystyczny dla lat 60. Stefan był ciemnym blondynem. Gdy w Ameryce świat się obrócił i odwróciły się ich role społeczne, zmieniła się też kolorystyka obojga. Basia zaczęła farbować włosy i stała się delikatną, jasną blondynką, a Stefanowi włosy ściemniały i pokryły się pyłem. Stefan początkowo myślał, że to azbest, ale nie – w wieku czterdziestu kilku lat Stefan zaczął siwieć.
________
Wszystkie przypisy pojawiają się tylko przy tytułach rozdziałów i odnoszą się tylko do autorów książek (tekstów) lub ludzi, z którymi rozmawiałam, a którzy znacząco wpłynęli na kształt danego rozdziału. Tu: Bronisława Raszkiewicz
dziękuję bardzo za dedykację, czuję się wyróżniona i ogólnie ucieszona.
Pamiętam, jak w 2001 roku poeta, dziennikarz, tłumacz, animator kultury- Marek Wawrzkiewicz na spotkaniu na literackich warsztatach w pałacu Garbicz, powiedział, że jeszcze nikt nie napisał powieści o latach 70 tych i latach Solidarności przed upadkiem Komuny. Zapamiętałam ten moment, bo chyba dałam mu baczną uwagę ( temu momentowi,) dlatego, że sama chciałam zabrać się do napisania takiej powieści. Dobrze, że zrezygnowałam, jednak wierzę w PRZEZNACZENIE i życie podsunęło mi inne tematy. Ewo, jeśli książka ma zostać wydana, to o na pewno będzie, to takie niepisane prawa Wszechświata. Niestety, często trzeba losowi pomóc. Książki nie “rodzą się bezboleśnie” i tak samo się nie wydają. Osobiście radziłam sobie z poszukaniem sponsorów i były to firmy dla których pracowałam, a w jednym przypadku PGE, czyli firma mojego męża. Sama też znalazłam wydawnictwo. Żyjemy Ewo w świecie cyfr, dystansów, projektów, planów i czasami brak nam doświadczenia w tym temacie. Odczuwa się Ewo, że jesteś nad wskroś osobą honorową (wśród Milenialsów i Zetek honoru już nie ma) – to znak naszego pokolenia, co powoli odchodzi. Podsumujmy. Z chęcią będę czytała i wiem, że któregoś dnia Ci się uda i zrobimy wielką promocje w Gorzowie i w Poznaniu w Bibliotece Raczyńskich i nawet pojedziemy do Londynu. Prawo Wszechświata służy pragnącym i niesłabnących w dążeniu do celu. Sorry za to moje inne rozumowanie ale to tak u mnie działa ( i nie tylko u mnie) Ciekawa jestem dalszych losów bohaterów. POWODZENIA