Krystyna Koziewicz, Ewa Maria Slaska
Joanna Trümner, Najlepsza z Najlepszych

Polonijny Koncert Noworoczny, zorganizowany 19 stycznia 2020 roku, był okazją do przyznania nagrody „Najlepsi z Najlepszych” dla zasłużonych działaczy na rzecz środowiska polonijnego. Statuetkę otrzymali: Barbara Rejak z PTS “Oświata”, Joanna Trümner z Biura Polonii, i Jacek Tyblewski z radia COSMO – Chcemy docenić tych, którzy dla całej polskiej grupy narodowościowej w Berlinie oddali wiele zasług, pracy, godzin, wiele wysiłku – mówił przy okazji nadania wyróżnień Ferdynand Domaradzki, przewodniczący Polskiej Rady Związku Krajowego w Berlinie.


Statuetkę nagrody wręczał Wojciech Ziemniak, senator X kadencji z ramienia Koalicji Obywatelskiej, w imieniu chorej już mamy odbierała córka Kornelia.
Ewa Maria Slaska
Historia pewnej przyjaźni – laudacja Ewy Marii Slaska dla Joanny Trümner
Tekst został napisany w styczniu 2020 roku. 9 października 2020 roku Joanna umarła. Tekst o przyjaźni, stał się wspomnieniem pośmiertnym. Gdzie niegdzie zmieniłam w nim czasy (te gramatyczne), gdzie niegdzie coś dopisałam, co zaznaczam na zielono.
To było bardzo niezwykłe w moim życiu, bo normalnie się to nie zdarza, ale zwróciłam na nią uwagę podczas różnych spotkań polonijnych. Na przykład w Ambasadzie. Wtedy jeszcze „człowiek bywał w Ambasadzie”. Na tych spotkaniach zawsze był tłum i ledwie starczało czasu, żeby pogadać ze znajomymi, czy poznać jakieś VIPa. Niemal nie zdarzało się, by człowiek nawiązał kontakt z kimś nieznanym, nigdy nie wysuwającym się na pierwszy plan.
A Joanna nigdy nie wysuwała się na pierwszy plan.
Ale zawsze migała mi gdzieś jej miła, spokojna, dyskretnie uśmiechnięta twarz. Ba, miałam wrażenie, że uśmiecha się do mnie. Odwzajemniałam ten uśmiech i na tym kończył się ten przelotny kontakt. Pamiętam, że zawsze wtedy myślałam, o, jaka miła kobieta. Kiedyś się dowiedziałam, jak się nazywa, zaczęłam kojarzyć twarz z osobą. Potem się wreszcie poznałyśmy osobiście – podczas takiego roku, gdy bliżej współpracowałam z Polską Radą i z Ferdynandem Domaradzkim. Ale i tak był to taki przelotny kontakt. Cześć Joanna, cześć Ewa, co słychać, wszystko dobrze?
Gdy piszę te słowa, muszę podjąć wysiłek, żeby uświadomić sobie, jak to się stało, kiedy ta przelotna znajomość przerodziła się w przyjaźń i współpracę, i to tak ważne i tak ze sobą splątane, że nawet nie ma jak tych wątków porozdzielać?
Dopiero po latach, ściślej rzecz biorąc, gdy trzy lata temu tu w tym samym miejscu, gdy to ja dostawałam tę nagrodę – Najlepszy z najlepszych – i Joanna wygłaszała laudację dla mnie, dowiedziałam się, że się jednak znałyśmy od dawna. Od prawie trzydziestu lat. I ona mnie zapamiętała, a ja jej nie. I bardzo mi wstyd.
Dlatego ona uśmiechała się do mnie jak do osoby, którą zna, a ja do niej jak do miłej nieznajomej.
No więc jak to się stało, że zbliżyłyśmy się do siebie? Niektóre kroki umiem odtworzyć, ale nie wszystkie.
W roku 2011 powstało biuro Polonii i Polska Rada skierowała Joannę do pracy w Biurze na stanowisku sekretarki. Oprócz szefa, Aleksandra Zająca, Joanna była jedyną osobą, która pracowała w Biurze „naprawdę“ czyli na etacie. Ba, tylko ona jedna, jest w tym Biurze na stałe. Bo szef jak to szef – reprezentuje. A to często oznacza, że jest gdzie indziej, czasem daleko, czasem blisko, ale gdzie indziej. My dwie, Krysia Koziewicz i ja, jesteśmy wolontariuszkami, Agata Lewandowski, redaktorka naczelna Magazynu Polonia, dostaje honorarium za dzieło, czyli kolejne numery magazynu. Rzadko ją widujemy, bo ta to dopiero „lata”. Tak naprawdę to Joanna stworzyła Biuro Polonii. To ona zebrała adresy i stworzyła listy mailingowe. To ona rozsyłała informacje o zdarzeniach i wydarzeniach. To ona sprawdzała pocztę i prowadziła terminarz, odbierała telefony i rozwiązywała sprawy, pisała sprawozdania.
A w międzyczasie tłumaczyła teksty. Teksty wszystkie. Co oznacza zarówno mowy i przemowy, sprawozdania i listy, jak i teksty na strony internetowe czy portale, a wreszcie artykuły do Magazynu Polonia.
Zimą 2019 roku Joanna zaczęła również tłumaczyć moją książkę Lublinerowie. Jesienią 2020 roku, skończyła tłumaczenie i powiedziała mi, że musi je teraz wielokrotnie przeczytać i wygładzić. Oczywiście, powiedziałam, przecież wiem, jak pracuje tłumacz.
Joanna oczywiście świetnie znała oba języki, to w ogóle nie podlega dyskusji, ale znajomość języka jeszcze nie czyni z człowieka tłumaczki czy tłumacza. Gdyby tak było, w Niemczech mieszkałyby dwa miliony tłumaczy, w samym Berlinie ponad sto tysięcy.
Joanna była świetną tłumaczką, bo miała charakter tłumaczki. Była taka, jak powinna być każda tłumaczka i oczywiście również – każdy tłumacz. Charakteryzowało ją to samo, co wyróżniało ją też w życiu – nie pchała się przed autora, nie ustawiała w pierwszym rzędzie, podążała za autorem tekstu, słuchała go, szanowała jego styl i to, co ma do powiedzenia, ale… i to „ale“ jest tu bardzo ważne. Ale jeśli widziała błąd, to, w zależności od sytuacji, poprawiała go, bądź mówiła autorowi, że dobrze by to było poprawić.
I naprawdę bywało tak, że teksty w języku polskim bywały… no, nie zawsze perfekcyjne. Autorzy nie kontrolowali przypadków czy czasów, gubili koncept, liczbę, sens wypowiedzi i puentę, ale po niemiecku każde zdanie Joanny było perfekcyjne od początku do końca, od dużej litery na początku do kropki na końcu zdania.
To zwracanie uwagi na czystość języka oczywiście zbliżało nas do siebie, ale wciąż jeszcze byłyśmy od siebie daleko.
I wtedy zdarzyło się coś nadzwyczajnie wręcz dziwnego. W roku 2014 Polonia w Australii ogłosiła ogólnoświatowy konkurs na opowiadanie dla autorów polonijnych. Ponieważ miewam czasem kontakty z Lechem Milewskim, a czasem z Kasią z Krainy Kangurów, zostałam zaproszona osobiście do udziału w konkursie. Odmówiłam, bo w życiu każdego pisarza (i pisarki) jest taki moment, w którym już wie, że jest pisarzem (pisarką), już mu się to potwierdziło wielokrotnie, nie musi więc zatem, a nawet – nie powinien już brać udziału w konkursach, bo konkursy to szanse dla pisarek i pisarzy nieznanych szerszej publiczności. Ale oczywiście wspierałam konkurs, opublikowałam jego zapowiedź u mnie na blogu i umówiłam się z organizatorkami, że opublikuję też listę nagrodzonych.
Pewnego dnia otrzymałam więc ową listę i przestudiowałam ją dokładnie, żeby stwierdzić, że z kilkuset opowiadań nadesłanych na konkurs ze wszystkich stron świata, jedno z wyróżnionych opowiadań napisała Joanna Trümner!
Patrzyłam na tę listę właściwie nie wierząc temu, co widzę, a z drugiej strony w głębokim przekonaniu, że tak, to na pewno jest ONA.
Poszłam do Biura Polonii i zapytałam.
Tak, oczywiście, opowiadanie Dzień pod Stocznią napisała Joanna. W ciągu jednej sekundy powstały następne powiązania między nami. Ja też kiedyś pisałam na konkursy i dostawałam nagrody. Tak się zaczyna bycie pisarką. Byłyśmy koleżankami po piórze i klawiaturze.
Ale to nie wszystko, bo jest jeszcze ten temat, ten tytuł, to jednoznaczne skojarzenie – dzień pod stocznią Gdańską imienia Lenina podczas strajku w sierpniu 1980 roku. Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy (przypominam, że wciąż jeszcze nie wiedziałam, że się z Joanną znamy i to przez wspólnych przyjaciół z Gdańska, malarza Jacka Mydlarskiego i jego żonę Anię), a tymczasem byłyśmy nie tylko z tego samego miasta – Trójmiasta – ale też z tego samego kręgu. Jestem starsza od Joanny, byłam podczas tych dni pod stocznią trochę gdzie indziej, można by powiedzieć wyżej, głębiej, intensywniej, mój mąż był delegatem na strajk, moi przyjaciele siedzieli w Komitecie Strajkowym przy głównym stole w słynnej Sali BHP, ja pisałam do ukazującego się codziennie na Stoczni Biuletynu Solidarności, ale przecież po południu obie stałyśmy pod Stocznią z siatkami z jedzeniem dla strajkujących. Ona z ciastem upieczonym przez Mamę, ja z kiełbasą wystaną w wielogodzinnej kolejce. Ona młoda studentka, ja młoda mężatka z dzieckiem, już kilkuletnim, ale w wielkim tłumie wciąż jeszcze dla bezpieczeństwa trzymanym na ręku.
Pamiętacie Państwo zakończenie filmu „Casablanca”?
Humphrey Bogart czyli Rick mówi do Louisa: Myślę, że to jest początek pięknej przyjaźni.
I tak było.
10 czerwca 2014 roku opublikowałam konkursowe opowiadanie Joanny u mnie na blogu i tak to się zaczęło. Joanna zaczęła pisać „dla mnie”, a ja publikowałam wszystko, co napisała. Oczywiście robiłam to również dlatego że jestem „urodzoną redaktorką” i lubię wyszukiwać, wspierać, popularyzować nowych autorów, ale przede wszystkim robiłam to dlatego że Joanna jest niewątpliwym talentem. Od tego dnia w czerwcu pięć i pół roku temu Joanna opublikowała u mnie na blogu 80 tekstów w tym kilka długich cykli. Opowiada w nich o podróżach, do Peru, do Australii, o Murze Berlińskim, ale prawdziwą jej siłą są teksty o ludziach, o ich zwykłym ludzkim życiu, miłości, śmierci, rozstaniu. Gdy co dwa tygodnie publikowała na blogu kolejny rozdział o Stuarcie, angielskim muzyku i matematyku, który wylądował w Australii, żartowałam, że Joanna wymyśliła dla mojego bloga nową formułę literacką – historię, która nigdy nie będzie miała końca, jak radiowi Matysiakowie w Polsce czy Lindenstrasse w berlińskiej telewizji. Niestety, pomyliłam się, Joanna nagle poczuła, że ma dość tego pechowego nieudacznika i Stuart skończył się po 51 odcinkach. Ale ja, wierna redaktorka, czekałam, aż wróci…
I jeszcze jedno. Przez 18 lat prowadziłam gazetę, która tak naprawdę była serią książek. Gdy tylko zakończyłam tę działalność, zaczęłam prowadzić bloga, ale nie dla siebie, tylko bloga – gazetę, z którym na przestrzeni lat współpracowało kilkaset osób. Niektóre przemknęły ja efemerydy, inne zostały na zawsze. Kilka z nich zaczęło pisać, bo ja, redaktorka bloga, je do tego przekonałam, co niekiedy oznaczało, że zmusiłam. Kilka z nich wydało w międzyczasie książki. Nazywam je „książkami z bloga”.
Joanna będzie następną autorką książki z mojego bloga. Już to zaplanowałam, już czekam i już się cieszę.
Już w dniu jej śmierci rozmawiałam z przyjaciółką o tym, że chcemy wydać książkę ich obu o Murze Berlińskim.
I na zakończenie kilka informacji:
Joanna była zamężna, ma troje dzieci i jedną wnusię. Urodziła się w roku 1958 w Gdańsku, studiowała germanistykę w Poznaniu, po studiach wyjechała na krótko do Anglii i tam ją zastał stan wojenny. Jak sama mówi, Margaret Thatcher miała wtedy usta pełne frazesów na temat bohaterskich Polaków, ale Polakom, którzy mieszkali w Anglii, mimo stanu wojennego nie przedłużano wiz. Już w styczniu 1982 roku wyjechała do Berlina Zachodniego, gdzie niemal natychmiast zaczęła pracować w Poglądzie. Do sierpnia 1982 roku przygotowywała tu prasówkę – w końcu znała perfekcyjnie angielski i niemiecki.
Joanna od początku czynnie współuczestniczyła we wszystkich najważniejszych działaniach podejmowanych przez tzw. Polonię Solidarnościową.
W roku 1983 była jedną ze współzałożycieli i współzałożycielek Polskiej Rady Społecznej, ale wciąż była członkinią Rady.
Podobnie było z Polskim Towarzystwem Szkolnym Oświata, gdzie od momentu założenia w 1988 roku przez 10 lat działała w zarządzie. Ustąpiła, ale i w tej instytucji wciąż była członkinią.
Od 1995 roku była też członkinią zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej. I w tej instytucji formalnie wciąż jeszcze była, choć bardzo ubolewała, że od śmierci niezapomnianej Heleny Bohle-Szackiej w Klubie nic się niemal nie działo.
Kolejnym etapem była działalność w Polskiej Radzie Związku Krajowym w Berlinie. I tu była od początku i udziela się aż do tego momentu rok temu, gdy nagle zachorowała.
I wreszcie od 2011 roku pracowała w Biurze Polonii.
We wszystkich tych instytucjach mogłam i powinnam ją byłam spotkać, bo też się w nich udzielałam lub, przynajmniej, bywałam. Spotkałyśmy się jednak tak naprawdę dopiero w Biurze Polonii. No cóż, jak głosi mądrość ludowa – lepiej późno niż wcale.
A ja dodam jeszcze mądrość „slaską“ – lepiej późno, ale szczerze, intensywnie i z wielką radością.
Bo tak właśnie jest – zawsze z wielką radością spotykałam się z Joanną. I bardzo się cieszyłam z tej nagrody, którą jej 19 stycznia wręczono.
Gratuluję, Joanno!
***
Joasiu, bardzo mi Cię będzie brakowało!
Dwa lata temu odeszła Ewa Bielska, w ubiegłym roku Maryla (Maria Gast-Ciechomska), teraz Joanna. Cały czas nie mogę się opędzić od myśli, że wszystkie trzy były tłumaczkami polsko-niemieckimi z Berlina, i cały czas nasuwa mi się taka parafraza słynnego wiersza Rafała Wojaczka:
Przyjaciółki moje, umarłe tłumaczki, odeszły zostawiając nie napisany testament, idź, pisz, płacz, tłumacz…
Joasiu, dokąd poszłaś i mnie nie zabrałaś?
Sama.
Tam nie ma świata, tam jest niebo, tam tylko samoloty i chmury i słońce i nic.
Nic, a może jednak coś?
Może Bóg, może Matka Boska?
Może mama, tata, przyjaciele, których już dawno przestaliśmy opłakiwać.
I anioł stróż, który nie rozpostarł nad Tobą skrzydeł, bo już nie mógł, bo chciał, żebyś dołączyła, bo właśnie Ciebie wybrał. Jedną z pierwszych.
My już będziemy po tobie.
Nie wiemy w jakiej kolejności.
Wybranką jesteś.
raz tylko sie spotkalismy, na krotko, przed koncem na pozor zwyklej, ludzkiej tragedii; pozostanie w mojej pamieci jej usmiech i odwaga, z ktora smiala sie stawiac przeciwienstwom losu;