Joanna Trümner
Machu Picchu
„Szkoda, że tak leje”, myślę patrząc na krople deszczu spływające strugami po panoramicznym dachu pociągu do Aguas Calientes (miejscowości, z której odjeżdżają autobusy do ruin Machu Picchu). W wagonie jest tak ciasno, że nie mogę nawet rozprostować nóg, nie mówiąc już o wyjęciu książki z plecaka, przytulam więc policzek do trzymanej kurczowo w rękach zimowej kurtki i próbuję się zdrzemnąć. Ze stanu półsnu wyrywa mnie gwizd lokomotywy za oknem. Na sąsiednim torze mija nas „Belmond Hiram Bingham Train”, luksusowy pociąg w kolonialnym stylu, wiozący pasażerów z Cuzco do Aguas Calientes. Pociąg jedzie na tyle wolno, że mam okazję przyjrzeć się utrzymanym w stylu eleganckich pulmanowskich wagonów z lat dwudziestych ubiegłego wieku wagonom, przytulnie oświetlonej restauracji, wagonowi-kuchni, w którym cała armia kucharzy przygotowuje posiłek, barowi i wagonowi-obserwatorium. Po zobaczeniu tego przepychu, luksusu, który nie pozostawia nic do życzenia, ciasnota mojego turystycznego pociągu jeszcze mocniej działa mi na nerwy.
Rano z hotelu odbiera nas Wiktor, nasz przewodnik po Machu Picchu. Przyglądam się temu jak na Peruwiańczyka dosyć wysokiemu i przystojnemu starszemu mężczyźnie i myślę o tym, że podobnie mogli wyglądać królowie Inków. Podczas godzinnego czekania na autobus do ruin Machu Picchu obserwuję czekających w kolejce turystów i przysłuchuję się ich rozmowom. Stojący o kilka kroków przed nami Kanadyjczyk opowiada o swojej pierwszej wizycie w tajemniczym mieście, podczas której padał tak mocny deszcz, że ruiny widoczne były tylko w zarysie. Pogoda i teraz nie jest rewelacyjna, lekko mży. Wiktor próbuje nas uspokoić: „Za godzinę pojawi się słońce”. Co chwila podchodzą do niego inni przewodnicy, ze strzępków ich rozmów domyślam się, że Wiktor cieszy się wielkim autorytetem wśród kolegów. Niebawem dowiadujemy się od niego, że przed kilkoma dniami wrócił z Cuzco, gdzie w imieniu przewodników przedstawił lokalnym władzom turystycznym regionu żądania kolegów oprowadzających turystów po Machu Picchu.
„Dla nas oprowadzanie po ruinach miasta i prowadzenie grup przez Szlak Inków to jedyne źródła utrzymania”, mówi, dodając, że wykonywanie tej pracy jest ze względu na porę deszczową możliwe tylko przez kilka miesięcy w roku. Agencje turystyczne próbują wykorzystać przewodników w sposób bezwzględny, z roku na rok pogarszają się ich warunki pracy, poza tym od kilku lat powstaje silna konkurencja w postaci przewodników przyjeżdżających tutaj z innych części kraju. W szczycie sezonu Machu Picchu odwiedza dziennie do pięciu tysięcy ludzi. „Dzięki naszej interwencji zredukowano ilość turystów z siedmiu do pięciu tysięcy”, opowiada Wiktor. „Bilety wstępu kosztują 70 dolarów, do tego dochodzi 18 dolarów za autobus w obie strony, czyli każdy turysta zostawia w Machu Picchu co najmniej 90 dolarów. Te pieniądze przepadają w nieznanych nikomu kanałach, tylko część z nich wykorzystywana jest do utrzymania jednego z siedmiu cudów świata, nie mówiąc już o poprawie warunków pracy lokalnych przewodników”, dodaje.
Po dwudziestominutowej jeździe autobusem serpentynami wśród gór docieramy na miejsce. Przepowiednia Wiktora się spełniła i na niebie pokazało się słońce. U wejścia do tajemniczego miasta stoi pomnik Hirama Binghama, amerykańskiego archeologa i polityka, który 24 lipca 1911 r. odnalazł to opustoszałe miejsce pośród gór i dżungli, podczas wyprawy w poszukiwaniu ostatniej stolicy Inków, Vilcabamby. Machu Picchu oznacza w języku keczua „stary szczyt”. To najbardziej tajemnicze miasto świata, do dzisiaj naukowcy nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, kto tam mieszkał i dlaczego tak nagle miasto opustoszało. Wiadomo, że wybudowane zostało w XV wieku, a opuszczone zaledwie 100 lat później, około 1535 roku. Jego władcą był Pachacuti, dziewiąty z kolei król Inków. W Machu Picchu mieszkało prawdopodobnie około 1000 mieszkańców, chociaż i to nie jest zupełnie pewne, bo Wiktor operuje liczbą od 700 do 1200 mieszkańców. Miasto składało się z dwóch części, wiejskiej i miejskiej. W wiejskiej znajdowały się pola uprawne, nawadniane specjalnym systemem kanałów, w miejskiej mieściły się pałace, świątynie i domy mieszkalne. Różne poziomy miasta połączone były ze sobą schodami liczącymi 1200 stopni, wszystkie budowle idealnie wkomponowano w górskie otoczenie. Trudno dostępne położenie Machu Picchu sprawiło, że hiszpańscy kolonizatorzy nigdy nie zdobyli, a prawdopodobnie po prostu nie znaleźli tego ukrytego wśród gór miasta. Gdyby je znaleźli, to na pewno zniszczyliby je tak samo bezwzględnie i bezmyślnie jak tysiące innych inkaskich i prekolumbijskich miast, świątyń i warowni na terenie całego Peru i świat nie miałby możliwości poznania tego przepięknego miejsca.
Następnego dnia wybieramy się do Machu Picchu na własną rękę, z niezbędną do wejścia na teren ruin pieczątką na bilecie, poświadczającą że zwiedzanie z przewodnikiem mamy za sobą. Spędzamy pięć godzin na oglądaniu miejsc, które wczoraj pokazywał nam Wiktor, odkrywamy również nowe miejsca. Dzisiaj jest tu więcej turystów. Ze zdumieniem patrzę na dwóch strażników niosących na jeden z najniższych poziomów ruin starszą kobietę na wózku inwalidzkim, cieszę się, że i ona ma możliwość zobaczenia jednego z najbardziej znanych i bez wątpienia najpiękniejszych miejsc na świecie. Po powrocie do hotelu nogi odmawiają mi posłuszeństwa, popołudnie spędzam w pozycji półleżącej na balkonie. Przy okazji sprawdzam koszt podróży pociągiem „Belmond Hiram Bingham Train”, który zrobił na mnie tak wielkie wrażenie. Podróż w obydwie strony i bilet wejścia na teren riuin Machu Picchu kosztuje od ośmiuset do tysiąca dolarów.
Następnego dnia wracamy pociągiem do Ollantaytambo, gdzie czeka na nas Martin z kierowcą. Ruszamy w dalszą podróż po Świętej Dolinie Inków. Pierwszym przystankiem na naszej drodze są Salineras de Maras, kompleks ponad 5000 salin na stromych zboczach doliny rzeki Urubamby, niedaleko miasta Maras. Zbudowane w formie tarasów saliny powstały w początkowym okresie rozwoju imperium Inków i produkują sól do dzisiaj. Możliwe jest to dzięki sieci otwartych kanałów, które rozprowadzają wodę mineralną z podziemnego strumienia. Pod wpływem słońca woda odparowuje, a sól się krystalizuje. Właścicielami salin są rodziny pochodzące z Maras i okolicy. W porze suchej z jednego poletka można uzyskać dziesięciocentymetrową warstwę soli w ciągu miesiąca. Na licznych straganach można kupić oryginalne pamiątki z soli, Martin twierdzi, że mieszkańcy sąsiedniego miasta i okolic w międzyczasie więcej zarabiają na sprzedaży pamiątek niż na produkcji soli, co jest możliwe tylko podczas pory suchej.
Kolejnym naszym postojem są tarasy rolnicze w Moray. Mają one kształt pierścieni, które na mnie robią wrażenie amfiteatru, a wybudowane zostały w czasach imperium Inków i spełniały rolę laboratoriów rolniczych. W tych „laboratoriach” pod gołym niebem badano wpływ klimatu na wzrost roślin uprawnych, głównie kartofli i kukurydzy. Uprawy były nawadniane poprzez skomplikowany system doprowadzania wody, a różnica temperatur pomiędzy najniższym a najwyższym tarasem dochodziła do 10 stopni. Martin opowiada nam, że Inkowie zwozili do laboratoriów w Moray oraz podobnych miejsc na terenie imperium ziemię z całego kraju i przez mieszankę ziemi z różnych regionów testowali możliwości uprawiania konkretnych gatunków na innych terenach państwa. Objuczone workami z ziemią lamy musiały nieraz pokonać kilkaset kilometrów. Myślę, że te eksperymenty przyczyniły się w dużej mierze do tego, że Peru posiada tyle odmian ziemniaka, iloma nie może pochwalić się żadne inne państwo na świecie. Jest tu około 3800 odmian tej rośliny, a sprawami dla niej istotnymi zajmuje się założone w 1971 z siedzibą w Limie największe na świecie centrum badań naukowych nad ziemniakami, maniokiem i innymi bulwami i korzeniami jadalnymi.
Wieczorem w hotelu w Cuzco myślę o tym, że w Świętej Dolinie Inków można byłoby spędzić jeszcze co najmniej kilka tygodni.
piekna opisana historia inkow
piekne krajobrazy, zawsze podziwialam te gory i budowle inkow
oj spedzil bym tam tez wakacje, niesamowita ta Wyzsza Szkola Rolnicza!