Droga do Santiago. Leon

Ewa Maria Slaska, niedziela 23 września 2007 roku

Historia rodzinna przechowała taką opowieść: Dziadek, gdy ich 25 stycznia 1945 roku wygoniono na mróz z obozu w Stutthofie i pognano do Gdańska, i dalej, przyobiecał Przenajświętszej Panience pielgrzymkę do Częstochowy, jeśli ujdzie z życiem. Uszedł. Po powrocie do Warszawy, gdy sprawy się już nieco uładziły, Dziadek i Babcia wsiedli do pociągu i przechadzali się przez całą drogę po korytarzu.

Córka Dziadków, a moja Ciocia, wyjaśniła mi, że po wojnie, gdy okazało się, że tłumy ludzi przyobiecały Matce Boskiej Częstochowskiej pielgrzymkę i ani nikt na trasie, ani w samym mieście nie był w stanie poradzić sobie z masowym i niekontrolowanym napływem pielgrzymów, Episkopat wydał dyspensę dla wszystkich ślubujących, umożliwiającą odbycie pielgrzymki w pociągu.

Przypomniała mi się dziś ta historia, bo przez pierwsze cztery godziny poranka dowlokłam się z Reliegos do odległej o 6 kilometrów Mansilla de las Mulas, gdzie usiadłam na skraju drogi, płacząc z bólu. Tak mnie znalazła arabska rodzina, która zatrzymała się koło mnie, załadowała do samochodu (na tylne siedzenie koło dziecięcia), wcisnęła do garści mandarynkę wielkości mango i zawiozła do cudownie pięknego miasta Leon, oddalonego o 7 kilometrów. Zastanawiam się, jak mam ocenić fakt, że przejechałam kawałek drogi autem? Myślę, że przecież, gdyby to było średniowiecze i napatoczyłby się wóz z sianem albo osiołek, toż bym podjechała, nie czyniąc sobie zbytnich wyrzutów sumienia. Ale jakoś robal wątpliwości mnie gryzie. Mam nadzieję, że jakieś mądre instytucje wydały na taką okoliczność jakieś stosowne dyspensy.

Gdy wysiadałam z auta, Państwo Arabowie powiedzieli, tu jest schronisko, a tu pogotowie ratunkowe. Potulnie pokiwałam głową, zostawiłam bagaż w schronisku i powlokłam się do szpitala.

urgenciaCzekałam 5 minut, nie zapłaciłam ani grosza, przyszła wspaniała młoda lekarka, obejrzała nogę, prześwietliła i oznajmiła, że… za szybko chodzę! Odparłam, że wcale nie chodzę szybko, tylko człapię, ale mądra pani uśmiechnęła się i orzekła, że no tak, teraz, ale przedtem chodziło się stanowczo za szybko. Noga nad cholewką buta nie wytrzymuje takiego tempa. Pokiwała głową, pogłaskała mnie po ręce i wystawiła kwitek, uprawniający do noclegu w jednym i tym samym schronisku przez następnych 48 godzin. Bo bez kwitka nie wolno w schroniskach pozostawać dłużej niż jedną noc. Przyszła pielęgniarka, nałożyła mi kompres i obwinęła go bandażem. Teraz już na poważnie wyglądam jak inwalidka. Muszę też na poważnie zacząć myśleć jak inwalidka. Do Santiago zostało ponad 300 kilometrów. Coś muszę zrobić. Sama silna wolna nie wystarczy.

Leon jest pięknym miastem, moi Państwo Arabowie wysadzili mnie jednak w jego najnowocześniejszej i chyba najbrzydszej części. Chwała niech im będzie, że o nic nie pytali, wiedzieli dokąd mnie zawieźć i dostarczyli wprawdzie do najbrzydzszego schroniska na trasie (szara betonowa konstrukcja, długie korytarze, szare drzwi – skrzyżowanie urzędu i poprawczaka, funkcjonalna sterylność bez fidrygałków), ale też takiego, które o kilka kroków oddalone było od szpitala. Na pewno wiedzieli, co robią i na pewno było to słuszne, a że estetyka na tym nieco ucierpiała… Zresztą – w sterylnym schronisku są sterylne łazienki i pokoje ośmiosobowe.

Oczywiście ani przez chwilę nie zamierzam zastosować się do surowego nakazu, że teraz na 48 godzin mam się położyć do łóżka. Będę się po prostu oszczędzała. Zaczynam oszczędności od powolnej wędrówki-kuśtykania do centrum miasta.

Katedra Najśwętszej Matki Panny w Leon jest tak piękna, że dech zatyka.

Przede wszystkim cudowne są okna, trzy rozety pełne kwietnych witraży. Plaza Mayor jest, jak wszędzie w Hiszpanii, zadbany jak wysprzątana sala balowa w arystokratycznym pałacu. Błyszczące wypolerowane marmury posadzki, naokoło domy z podcieniami i balkonami. Nigdzie ani papierka, ani świeczki, ani ogarka.  Jest niedziela. Po placu przechadzają się elegancko ubrane hiszpańskie rodziny. Stare miasto wokół Plaza Mayor jest mieszaniną slumsów i ślicznej egzotyki. Podniszczone domy z balkonami, wąskie ulice, brudno, modne lokale, kawiarnie, bary, dyskoteki…

Leon to rzymskie miasto założone  za czasów cezara Galby przez VII Legion Gemini (i tak się też wtedy nazywało Legio – Legion). Zachowały się fragmenty rzymskich murów.

Wielkie wrażenie robi na mnie romański kościół św. Izydora z relikwiam świętego i grobami 24 królów, królowych i książąt. Wysłuchuję mszy w dziwnej kolejności. Od podniesienia w kościele św. Anny, a potem do podniesienia – u św. Izydora. Ale nie mam siły wtrwać do końca. Dostałam od miłej pani doktor środek przeciwbólowy, który mnie po prostu zwalił z nóg. Muszę wracać do schroniska i natychmiast położyć się do łóżka. Spać!

Oglądam jeszcze dom Gaudiego, wcale nie taki szalony, prawie zwykły, neośredniowieczny. Przed domem rzeźba przedstawiająca artystę na ławeczce, w domu zaś wystawa malarstwa flamandzkiego.

Lucy, która od dłuższego czasu idzie w towarzystwie dwóch Szkotów z kolorowymi irokezami i gitarą, przenosi się do mnie. Twierdzi, że nie chce być sama jedna chica w towarzystwie siedmiu chicos.

Schronisko ma przedziwną kuchnię. Na samym końcu korytarza pomieszczenie bez wody i zlewu! Nie ma też żadnych naczyń. Są tylko lodówki i mikrofalówka. I nie wiadomo skąd pół tabliczki czekolady. Ale jakoś w tych niezwykłych warunkach udaje mi się najpierw sprokurować jakiś obiad, a potem herbatę. Do wieczora żywię się już tylko tą zdobyczną czekoladą.

Schronisko ma też swój zieleniec, z którego jednak w ogóle nie korzystają pielgrzymi. Jestem jedyną pielgrzymką, która tu siedzi i coś robi, czyta, pisze. Ogród służy natomiast młodym mieszkańcom okolicznych domów do odprawiania rytuału godowego. Przy drewnianym stole siedzą młode Hiszpanki, za płotem na ulicy zbierają się miejscowe chłopaki. Toczy się skomplikowany flirt, a między oboma grupkami biegają dzieci. Wszyscy rzucają śmieci – stół, ulica, trawnik toną w odpadkach. Gdy jedna grupa dziewcząt odchodzi, przychodzi następna, a w międzyczasie dzieci sypią naokoło podarte papierki, jakby to była polska procesja Bożego Ciała, gdzie papierek zastępuje kwiatek. Albo miejscowy rytuał witania jesieni.

One thought on “Droga do Santiago. Leon

  1. Bardzo ciekawa opowieść. Nie wiem jakim cudem trafiłem na ten wpis na blogu, bo okazało się, że kiedyś wymieniliśmy e-maile. Przypomniało mi się Pani nazwisko. Pozdrawiam zatem serdecznie.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.