Captions, please

Ewa Maria Slaska

Oglądaliście na Netflixie Anne with E? Jeśli tak, to chciałam zapytać, czy rozpoznaliście, co w pierwszym odcinku (39 minuta) Ania opowiada Maryli o swoim pochodzeniu?

… lebte vor nicht allzulange Zeit ein Gentelman, einer mit einer Lanze und einem alten Schutzschild auf einem Regal. Er hält sich einen dünnen Gaul und einen Windhund. / W pewnym kraju daleko, daleko stąd, którego nazwy nie chce mi się nawet pamiętać, żył nie tak znowu dawno temu pewien szlachcic, z tych, co to posiadają lancę i tarczę w szafie, a trzymają chudą szkapę i takiegoż ogara.

No tak, może nie rozpoznajecie, bo to przekład z hiszpańskiego na angielski, z angielskiego na niemiecki, z niemieckiego (w moim wykonaniu) na polski, a na każdym etapie coś się przecież gubi – lost in translation, wiemy… przypomnę nam więc:

W pewnej miejscowości (…), której nazwy nie mam ochoty sobie przypominać, żył niedawno temu pewien szlachcic, z tych, co to mają kopię w tulei, starodawną tarczę, chudą szkapę i gończego charta.

Tak to jest w tłumaczeniu Anny i Ludwika Czernych, na stronie 35. W następnym zdaniu pojawi się jeszcze garnek bigosu czyli dawnej potrawy z resztek, zwanej po hiszpańsku olla porida, tego jednak Maryla już od Ani nie usłyszała, bo oburzona kazała jej przerwać.

W tłumaczeniu Woroszylskiego to zdanie nie pojawi się wcale, w przekładzie Charchalisa brzmi zaś tak:

W pewnej wiosce (…), której nazwy nie mam ochoty sobie przypomnieć, nie tak dawno żył szlachcic z tych, co to mają wiszącą na kołku kopię, starą tarczę, suchą chabetę i łownego charta.

Olla porida zostanie u Charchalisa zastąpiona gotowanym mięsem…

Jest to jedno z najsłynniejszych zdań na świecie.

Nie wiem, czy Maryla je rozpoznaje, czy tylko wie, że Ania znowu coś wymyśla. Znają się wprawdzie dopiero od poprzedniego wieczoru, ale dziewczynka dała się już poznać jako egzaltowana gaduła. Nieważne jednak, czy filmowa Maryla wie, że panna cytuje Cervantesa, ważne, że autorka scenariusza uznała, iż  spokojnie może użyć tego cytatu. Tym, co wiedzą, ten szczegół pozwoli się uśmiechnąć porozumiewawczo do innych, którzy też to zdanie rozpoznali, tym zaś, którzy go nie znali lub nie chciało im się pamiętać, nie utrudni ono odbioru. I tak każdy widz wie już (a być może od dawien dawna), że rudowłosy podlotek opowiada, co mu tylko ślina na język przyniesie.

To jest właśnie taka sytuacja, o jakiej pisałam niedawno we wpisie o Przyłbicy Mambrina. Tylko tam jeszcze zakładałam pewną wspólnotę wiedzy autora, tłumacza, wydawcy i czytelnika, tu zaś przeciwnie – sądzę, że mało kto rozpozna tę kwestię zwłaszcza zniekształconą wielokrotnym tłumaczeniem, zakładam wręcz, że należy ona do gatunku zabaw, jakie filmowcy chętnie serwują widzom – nie oglądając się na to, czy widz rozpoznaje to, co dostał, czy nie – zabawa w cytaty bez podania źródła. Wiesz, człowieku, twój zysk, nie wiesz, twoja strata, ale skoro nie wiesz, że nie wiesz, to nie wiesz też, że coś straciłeś. W zabawie w cytaty filmowe mistrzem jest oczywiście Tarantino, ale takie zabawy znają i muzycy, i pisarze, i dziennikarze. Cytat bez podania tzw. caption, czyli źródła, uważany jest za jedną z cech postmodernizmu, ale reguły znane były wcale nie od dziś, czego dowodem jest chociażby przyłbica Mambrina w Scenach z życia cyganerii. Najsłynniejszym polskim fragmentem literackim tego rodzaju jest scena, gdy Winicjusz widzi po raz pierwszy Ligię i mówi do niej słowami, które Odyseusz skierował do Nauzykaai. Wzrusza go, że dziewczyna mu odpowiada słowami feackiej księżniczki. Winicjusz, Petroniusz, któremu Winicjusz to opowiada, Ligia i jej wychowawcy, ale też Sienkiewicz i jego czytelnicy – wszyscy wiedzą, że chodzi o cytat z księgi VI Odysei, której autorem był Homer. Wszyscy wiedzą to tak dalece, że obciachem by było mówienie o tym. Tak jak obciachem by było powiedzenie teraz, że Ligia i Winicjusz to bohaterowie Quo vadis, a autorem Quo vadis jest Henryk Sienkiewicz. Wszystko zależy zresztą od tego, jak znane jest w danym momencie cytowane dzieło. Bo to się oczywiście zmienia. Za moich młodych lat cytowało się w rozmowie nie tylko często gęsto Balladynę, Pana Tadeusza, Trylogię i Chłopów, ale też na przykład Bolesława Chrobrego Antoniego Gołubiewa, i nie mieliśmy problemów z rozpoznaniem takich zdań jak szła pąć czy Puchała, stary chrzan. Teraz by to już było niemożliwe.

U nas “w cytaty” bawiła się cała rodzina i to przez kilka pokoleń, dopiero teraz ta rodzinna zabawa przestała bawić. Dodam zresztą dla porządku, że mojej siostry na bawiła nigdy :-), co szkoda, bo nie mam się z kim bawić.

To fantastyczne zdjęcie zostało zatytułowane: Captions, please.

Do niedawna uważało się, że na tym właśnie polega różnica między naukowcem, a wolnym duchem artystycznym – naukowiec musiał podawać źródła, na których się opierał, duch zaś mógł sobie swobodnie polatywać nad wodami, pisać, co chce, cytować, co chce i jak chce, i nic mu nie można było zrobić, oczywiście pod warunkiem, że każdy wiedział, iż to jednak są cytaty, nawet jeśli nie odróżniały się cudzysłowem lub kursywą, i że autor nie udawał, iż to tekst własny. No bo wtedy to był plagiat, a to już całkiem inna historia.

Ostatnio jednak zmienił się stosunek i do cytatu, i do plagiatu. Walter Kempowski kilkanaście lat temu atakowany o kradzież tekstów, gęsto się musiał tłumaczyć, różnym naukowcom odebrano tytuły naukowe, bo apka do wykrywania plagiatów udowodniła, że kradli czyjeś i nie przyznawali się, że kradli. Bo w nauce jest tak, że jak napiszesz, że to cytat, to korzystasz ze źródeł, a jak nie napiszesz – toś złodziej. Naukowiec musi korzystać z czyichś tekstów, bez obcych tekstów nie ma nauki. Prawdziwa praca naukowa, jak twierdzono za moich młodych lat, to 95% cytatów i 5% myśli własnej.

Tymczasem, gdy dziesięć lat temu zarzucono Helene Hegemann, autorce “skandalicznej” książki Axolotl Roadkill, że pełnymi garściami korzystała z cudzych wpisów na Facebooku, młoda kobieta tylko wzruszyła ramionami i powiedziała, że żyjemy w epoce copy & paste i nie warto tym sobie głowy zawracać. To zresztą jest zjawisko w kulturze bardzo dobrze znane. Cyrulik sewilski i Wesele Figara to tylko dwa przykłady z niezliczonych, świadczących o tym, że przez stulecia prawo do opowieści należało do tego, kto opowiadał i nikt nie zaprzątał sobie głowy problemami autorstwa. Można być może powiedzieć (ale nie wiem, nie znam się na tym), że nauka była pierwszą przestrzenią ludzkiej działalności, gdzie autorstwo okazało się ważne, a autor miał prawo domagać się, by o nim “na zawsze” pamiętano, bo czymże jest owa słynna caption, jak nie obowiązkiem pamiętania. Cervantes mógł sobie pisać, że nie ma ochoty pamiętać, jak nazywa się owa wioska w Manchy, z której wywodził się Don Kichot. Naukowiec tak nie może, a nauka jest być może ostatnim bastionem, gdzie trzeba się tego obowiązku trzymać.

Ale może już nie. Nieżyjący już niestety autor świetnych, publikowanych tu niekiedy, ironicznych wierszyków, a kuzyn mój, Jan Kozłowski, doktor nauk historycznych, napisał był kiedyś esej o drogach i bezdrożach, którymi podążają naukowcy i błędni rycerze nauki, i użył w tych rozważaniach przepięknego zdania, że (niestety) nauka “przykuła się jak Prometeusz” do skały udowodnionego faktu/ zacytowanego źródła i że mogło się to było rozwinąć inaczej.

Zasadniczo opowiadam sią za postmodernistyczną swobodą w traktowaniu cytatu – znalazłam ostatnio na FB taki tekst, który zaczynał się mądrym zdaniem, a autor napisał w nawiasie: (chyba Konwicki). Jednak tu i teraz, dla przyjemności cytowania z podaniem źródła, zacytuję dwa przykłady tego, jak radzi sobie z brakującym źródłem cytatów duch piękny i wolny:

Mitte des 17. Jahrhunderts soll im englischen Parlament ernsthaft diskutiert worden sein, die Archive des Tower of London zu verbrennen, “um jedes Gedächtnis an die Vergangenheit auszulöschen und die Lebensführung ganz von Neuem zu beginnen”, wie Jorge Louis Borges eine Stelle bei Samuel Johnson zitiert, die es mir nicht wiederzufinden gelingt.

W połowie XVII wieku miała się podobno odbyć w parlamencie angielskim całkiem serio potraktowana debata, czy by nie należało spalić wszystkich archiwów z Tower of London, “aby usunąć wszelką pamięć o przeszłości i zacząć życie całkowicie od nowa”, tak przynajmniej twierdzi Jorge Louis Borges, cytując Samuela Johnsona, czego jednak nigdy nie udało mi się odnaleźć (tłum. EMS).

Judith Schalansky, Verzeichnis einiger Verluste, Suhrkamp, wyd. I. Berlin 2018, s. 18-19.

La jeunesse, c’est béte; ce n‘est fait que pour être regrettè, powiedział nie pamiętam kto, nie pamiętam gdzie i nie pamiętam czy dokładnie tak samo. (Młodość jest głupia, nic tylko jej pożałować – tłum. Google Translator)

Tadeusz Boy-Żeleński, Przedmowa w: Henryk Murger, Sceny z życia cyganerii, Spółdzielnia Wydawnicza „Wiedza”, Warszawa 1948, s. 10

🙂

Animula, vagula, blandula

Proszę Państwa, przygotowując dwa tegotygodniowe wpisy, te o tym, że koty mają duszę, przypomniałam sobie ten przedziwny wiersz o duszy, musiałam go znaleźć, przeczytać i…

Ewa Maria Slaska

A wiersz jest niezwykły:

Animula, vagula, blandula
Hospes comesque corporis
Quae nunc abibis in loca
Pallidula, rigida, nudula,
Nec, ut soles, dabis iocos.

Napisał go w roku rzymski cesarz Hadrian (76-138) i jest to chyba najbardziej mistrzowski wiersz, jaki kiedykolwiek został napisany po łacinie. Ciekawe, że jego autor, wcale nie był uważany za mistrza retoryki, czyli tego kunsztu, który uczył, jak celowo i skutecznie używać języka. Biograf cesarza, Eliusz Spartianus, wspomina wręcz, że pierwsze mowy cesarskie były tak żałosne, iż były przedmiotem żartów. Sprawiło to, że cesarz zaczął dbać o język łaciński, osiągając w nim najwyższą biegłość i wymowność

Dr Michael Gratz z Greifswaldu, wykładowca w Instytucie Filologii Niemieckiej, a również bloger (TU) podkreśla ogromną trudność przetłumaczenia tego pięciolinijkowego wiersza, bo nie dość, że łacina i tak jest zawsze oszczędna, to jeszcze tu cesarz zastosował skomplikowane metrum – pierwsza, druga i piąta linijka są zbudowane tylko z trzech słów. Chciałbym, żeby się to dało tak przetłumaczyć, wzdycha bloger i dodajmy od razu, że niestety nie osiąga w swych próbach pożądanego efektu. Oryginał ma słów 19, a niemiecki przekład filologiczny… no cóż, jak zobaczymy dalej, ani po angielsku, ani po polsku nie będzie wiele lepiej.

Doktor Gratz w 8 linijkach używa 42 słów.

Mein Seelchen, freundliches Seelchen du,
so wanderlustig immerzu,
dein Leib war nur dein Gasthaus und nun
sollst du die letzte Reise tun
in jenes Reich,
wo alles so öd‘ und kahl und bleich,
in jene Nacht,
wo keiner mehr deine Spässchen belacht.

Po polsku wiersz liczy tylko 5 linijek i 30 słów, o 11 więcej niż łaciński oryginał. Samych “i” jest po polsku trzy. Oczywiście po łacinie spójnik “i” przykleja się do poprzedniego słowa, ale i tak jest w oryginale tylko raz, po polsku i po niemiecku po trzy razy. I Polak, i Niemiec używają też gęsto różnych form zaimka posesywnego – moja, mój, mnie, mein, dein… a łacina całkiem zgrabnie sobie radzi bez tych słówek.

Duszyczko moja tkliwa i ruchliwa,
Gościu ty ciała mojego i drużko,
Co pójdziesz teraz w krainy ciemności,
Twarde i nagie, i pełne bladości,
A żartów zwykłych stroić już nie będziesz.

Przełożył Kazimierz Morawski. Istnieje też polski przekład Kubiaka, który prawie że uzyskuje ową łacińską prostotę trzech linijek trzywyrazowych:

Duszyczko, kochana wędrowniczko,
Ciała gościu i wspólniczko,
W jakie ty strony odejdziesz,
Bladziutka, naga, zziębnięta,
Gdzie żartować jak zwykle nie będziesz

Kubiak, podobnie jak sam cesarz, nie używa żadnych zaimków dzierżawczych. Również angielski w wydaniu Byrona obywa się bez zaimka dzierżawczego, choć jest to wszak język, który podobno musi go używać bez przerwy, że przypomnę słynne “moje ręce w moich kieszeniach” (My hands in my pockets).

Ah! gentle, fleeting, wav’ring sprite,
Friend and associate of this clay!
To what unknown region borne,
Wilt thou, now, wing thy distant flight?
No more, with wonted humour gay,
But pallid, cheerless, and forlorn

Tę angielską wersję stworzył Byron i choć jest ona o wiele słów i jedną linijkę dłuższa od oryginału, chwali się poetę za niedoścignioną wręcz… zwięzłość, co jednak bardzo dziwi. Już bowiem sam apostrof rozpoczynający wiersz, tak zresztą jak i po niemiecku, wydaje się przecież niepotrzebny. I jeszcze wykrzykniki i znak zapytania, i 33 słowa.

Ale Byron nie był jedynym tłumaczem epigramatu cesarza na angielski. Już wiele lat temu naukowcy doliczyli się 43 tłumaczeń, teraz jest ich zapewne jeszcze więcej.

Ale nie ma sensu się czepiać, każdy tłumaczy jak może, obywatelu redaktorze. Interesujące wydaje mi się, że żadne z tłumaczy w żadnym języku nie pokusił się o ten fantastyczny potrójny rym wewnętrzny w pierwszej linijce. Rozłąka błąka się po łąkach… Jest rym podwójny, potrójnego nikt nie uzyskał.

Na zakończenie przytoczę jeszcze piękny i wzruszający opis mniemanego grobu Hadriana w jednym z listów z Rzymu Gustawa Morcinka, tak, tego śląskiego pisarza, autora Łyska z pokładu Idy. Pisarz miał za sobą niewolę niemiecką, pobyt w obozie koncentracyjnym i kilkuletnią tułaczkę powojenną, która zawiodła go do Rzymu. Morcinek jest zachwycony Wiecznym Miastem, ale tęskni, tęskni tak mocno, że postanawia jednak wrócić do Polski. Wizyta w mauzoleum Hadriana jest pożegnaniem pisarza z Rzymem.

…znajdziesz tutaj niedużą tablicę marmurową z najpiękniejszymi słowami o śmierci, jakie znalazłem w Rzymie. Nachylasz się w mroku i czytasz zdumiony: „Parola rivolta all’anima dell Imperatore Adriano morente”, a pod tym wstępem olśniewają Cię wzruszające słowa o śmierci z tamtych antycznych czasów, słowa, które zdumiewają swą prostotą i swą głębią, i pogodą, i ciszą. Oto umierający Hadrian żegna się z życiem i teraz pieszczotliwymi słowy przemawia do swej duszy:

Animula vagula blandula
Hospes comesque corporis
Quae nunc abibis in loca
Pallidula rigida nudula,
Nec, ut soles, dabis iocos

I myślisz z jakimś podświadomym żalem, że oto Hadrian umierał w tak wzniosły sposób, że jego śmierć była jakimś radosnym obrzędem żegnanego życia, że śmierć jego posiadała tyle wspaniałego, cesarskiego, imperatorskiego, a jednak tak bardzo prostego majestatu, iż dzisiaj „człowiek z obozu” czy barbarzyńca z Północy staje przed nim pełen pokory i wzruszenia. I równocześnie pełen żalu, dlaczego w obozie koncentracyjnym musieli moi towarzysze konać jak rozdeptane, gnijące robaki, dlaczego ich śmierć nie posiadała niczego z owego majestatu…

Ulisses Don Kichot Hamlet Szwejk

Dziś miały być wybory, a sposób w jaki je władza najpierw zamierzała przeprowadzić, a potem zadecydowała, że jednak ich nie będzie, przypomina zamach stanu. Dlatego pozwoliłam tu sobie zamieścić znaleziony na FB obraz Agnieszki Kann, zatytułowany Wybory. Ależ im się ta pandemia przydała.

A teraz w tył zwrot, do starej publicystyki ze “starych, dobrych czasów PRL”:

Andrzej Kijowski, zbiór felietonów publikowanych w Tygodniku Powszechnym w latach 1970-1971, książka wydana w roku 1988 (wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze, Poznań). Tekst sprzed pół wieku, ale niczego mu nie brakuje, jest współczesny, jakby go autor dziś napisał.

Nasza Wojna Trojańska

10 maja 1970

Dziś przed dziewiątą pobudzili nas ślepcy muzyką skrzypiec i harmonii. Drżący tenor odśpiewał Warszawskie dzieci pójdziemy w bój, Ten pierwszy marsz, Oto dziś dzień krwi. Słońce świeciło. Wyszliśmy na balkony w piżamach, w gatkach, w nocnych koszulach i rzucając monety niewidomym czciliśmy ćwierć wieku życia. Ćwierć wieku temu, chory na anginę, w gorączce, stałem kocem owinięty w oknie, patrząc poprzez gałęzie rozkwitających kasztanów na wojsko idące do rynku. Na karabinach kiście bzu. Płakać mi się chciało, że mnie tam w rynku nie będzie z wojskiem, z tłumem, gdy grają muzyki, dzwony biją. Wiosna beze mnie, pokój beze mnie, dzwony i trąby beze mnie. Wiła wianki i rzucała — śpiewali żołnierze. A ślepcy: Czy widzisz te gruzy na szczycie. Gardło boli.

Nasza wojna trojańska. Kto był jej żołnierzem, kto nią kierował, kto był więźniem, kto się przez nią tułał, kto jej się tylko przyglądał z ukrycia, komu wzięła dzieciństwo, komu je tylko zatruwają cudze wspomnienia o niej, wszyscyśmy coraz bardziej wobec niej równi, bo nas jednako od niej oddala czas, nikogo z nas wszakże nie uwalniając od zależności, jaką nałożyła naszym duszom. W całej Europie od Pirenejów po Władywostok nie ma człowieka, który by z nią, przez nią, lub przeciw niej nie myślał o świecie, o losie; żyjemy, oczywiście, nowymi problemami, ale zważcie, że wszystkie poważne między nami konflikty wzbudzają echa tej wojny już dawno minionej, jakbyśmy z niej, niby z ukrytej siłowni, wciąż pobierali prądy, wstrząsy, bodźce. Nie tylko o międzynarodowych konfliktach myślę, które wynikają z nie załatwionych do końca spraw politycznych, lecz także o konfliktach powstających z przeciwstawienia zasadniczych postaw wobec życia społecznego, wobec życia w ogóle. „Patriotyzm” i „kosmopolityzm”, „indyferentyzm” i „zaangażowanie”, „konsumpcjonizm” i jego — nie wiem jak je nazwać — przeciwieństwo, walczą z sobą w skali społeczeństw, i w skali rodzin. Gdy młodzież powstaje przeciw władzom, jak dwa lata temu we Francji i w innych krajach, albo gdy syn kłóci się z ojcem, co może zdarzyć się przy każdej kolacji, konflikt taki, jeśli nabierze rozpędu, powagi, zawsze, jakoś, którędyś, pokręconym swoim odgałęzieniem połączy się z tym, co się ćwierć wieku temu zakończyło.

„I poszli szaleni uparci” — śpiewają ślepcy, lecą monety w papierkach, dzieci je podnoszą i wtykają muzykantom w kieszenie. Ta wojna wydusiła z ludzkości (w Europie) maksimum cierpienia, wysiłku i dzielności, stając się miarą wszystkiego, co człowiek może. Z upływem czasu, gdy zaczynają siwieć najmłodsi jej żołnierze, miara staje się coraz bardziej mityczna, a więc tym bardziej absolutna. Podzieliła nas ta wojna na dobrych i złych, jakby była generalną próbą Sądu Ostatecznego, a zakończyła się przykładnym tryumfem Dobra nad Złem. Tak nam się przynajmniej dziś wydaje. Jak prosto było wtedy wybrać słuszną sprawę, i jak łatwo wierzyć w jej wygraną. Tak nam się przynajmniej dziś wydaje. Od trudności współczesnych uciekamy w mityczny czas wojny, jak w archaiczną, dziecinną epokę, aby w niej szukać wzorów dobra i męstwa. Cofamy się do niej jako do początku historii, jak do Troi cofali się Grecy, i jak każdy człowiek, przywołuje dziecinne, dawne swoje fantazmaty na pomoc, gdy mu ciężko podołać problemom dojrzałego życia.

Wieczorem w telewizji film Bułata Okudżawy (kto nie widział, niech żałuje) o żołnierzu Małyszkinie. Pośmiewisko kolegów, utrapienie oficerów, nie może poradzić sobie z bronią ani z maszynerią katiuszy, ani z musztrą, choruje na czyraki, upija się jednym łykiem spirytusu, do dziewczyn zbliża się z lękiem i czcią, jak paź, i z tak wielkim pragnieniem miłości, że go od siebie pędzą z litością i śmiechem. Szwejk–poeta, Szwejk–Hamlet, Hamlet–Don Kichot, chudy, o wielkich, smutnych oczach, a z komiczną twarzą, skulony w kącie ziemianki lub ciężarówki, która go wiezie przez rosyjskie bezdroża, z szyją owiniętą brudnym bandażem, snuje sam sobie opowieść o swojej własnej, niepodobnej do prawdy wojnie bohaterskiej, o swojej miłości i o śmierci. Zmyśla sobie pechowe przygody, które kończą się zawsze szczęśliwie, gdyż ów Szwejk–Hamlet–Don Kichot–Bezuchow jest jednocześnie Ulyssesem — bohaterem wszystkich powieści, które przeczytał i które opowiada żołnierzom; jest dzieckiem 19-letnim, które z wojną razem poznaje świat, miłość, siebie. Może to była ostatnia wojna w Europie, może ostatnia, z której dało się wyjść z życiem. Do niedawna literatura o niej opowiadała. Kto ją przeżył, układa w literackie formy swoje względem niej kompleksy. Ale niedługo przeżycia oraz ich brak spadną na dno pamięci, którą zastąpi historia coraz obfitsza i coraz dokładniejsza. Wojna zstąpi w podświadomość poetów, którzy będą na jej temat coraz więcej i coraz śmielej fantazjować. Objawi nam się ona w nowych postaciach, rozpoznamy ją w różnych symbolach i alegoriach, i coraz cudowniejsze jej wersje będziemy czytać w powieściach i poematach. Literatura stworzy z niej jeden z tych wielkich mitów historycznych, które na wieki całe służą wyobraźni poetów za pole formowania się opowieści o człowieku próbującym swych sił w zetknięciu z nieprzyjaznym światem.

W filmie Okudżawy biegną żołnierze śnieżną równiną, krzycząc Urra–Urra, jak do szturmu, jak tyle razy w batalistycznych filmach. Podnoszą w górę pepesze, u ramion im powiewają pałatki — biegną wielkim mrowiem czarne sylwetki, jak uskrzydlone. Przed nimi morze — biegną do morza, jak Grecy na Anabasis. Aby się wykąpać!

„Z trzynastu cegieł, z cegieł trzynastu, zbuduję domek wielki jak miasto” — zaśpiewali ślepcy na zakończenie, po czym przysiedli na murku okalającym przedszkolny ogródek, aby przeliczyć dochód. Przebierali monety w palcach z głowami uniesionymi ku młodemu słońcu.

Joycearia (I)

Arkadiusz Łuba

Während der Coronapandemie habe ich Ewa Maria mit einem Virus angesteckt.

Ja, Ewa Maria hat meinen Virus geschluckt. Hat also angebissen.

Sie hat Interesse an Joyce gefunden. An Finnegans Wake, seinem letzten Buch. Ich lese ihr jetzt ab und zu Fragmente daraus laut vor, sie liest leise vorm Schlafengehen.

Sie ist in der polnischen Übersetzung letztens auf »durian« (FW 257.6), ein essbares Obst vom Baum gleichen Namens in Südostasien, mit einer harten, stacheligen Schale, einem stark aromatisierten, fleischigen Fleisch, Durio zibethinus aus der Familie Malvengewächse, bekannt für seinen abstoßenden Geruch, und auf »manga« (orig. »mongafesh«, FW 256.25) gestoßen und wollte wissen, ob Joyce etwas sowohl über die Frucht als auch über japanische Comics wissen könnte. Ich griff zu meinen schlauen Büchern und Kommentaren, schließlich beschäftige ich mich seit Jahren mit dem Autor und stellte fest:
1) »durian«, erscheint als Phrase »durian gay«, was – neben der Frucht – eine klare Hindeutung auf den Titelheld von Oscar Wildes The Picture of Dorian Gray ist.
2) etymologisch kommt das Wort aus dem Malaiischen und beschreibt eine seltene Frucht »duri« mit stacheliger Haut: duri Dorn + das substantivierendes Suffix »-an« = durian
3) In Flora of Great Britain and Ireland von Peter Sell und Gina Murrell kommt ein gewisses Hieracium duriceps vor (S. 394), ein Habichtskraut, beschrieben 1982 von F. J. Hanbury. Er beschreibt eine Yorkshire-Pflanze, die normalerweise sehr groß ist, lange, spitze Blätter und Deckblätter mit längeren Drüsenhaaren hat.
Abgesehen davon, dass Nora Joyce wie Molly Bloom eine „Bergblume“ genannt wurden (Hieracium kommt auch als alpinum vor), erklingt das Lied My Girl‘s a Yorkshire Girl (Mein Mädel ist ein Yorkshire-Girl), ein Edwardianischer Musichall-Song von C. W. Murphy und Dan Lipton, im Kopf von Blazes Boylan am Ende des zehnten Kapitels des Ulysses. Es kommt wieder in Circe vor, nicht nur, weil eine der Prostituierten sagt, sie sei aus Yorkshire, sondern weil das Lied selbst eine bösartige junge Frau betrifft. Für Boylan, der in ein oder zwei Stunden an Leopold Blooms Tür klopfen und seine Frau besteigen wird, hat das Lied eine noch offensichtlichere Bedeutung. Als Bloom Zoe Higgins fragt: „Woher kommst du? London?“, antwortet sie: „In Yorkshire geboren“ (S. 564). Viel später in Circe beginnen Gemeiner Carr und Gemeiner Compton, das Lied auf der Straße zu singen. Zoe hört sie und springt entzückt auf: „Das bin ich. (sie klatscht in die Hände.) Tanzen! Tanzen! (sie läuft zum Pianola.) Wer hat Zwopence?“ (S. 640). Sie bekommt zwei Pennys von Lynch, lässt sie in den Schlitz des mechanischen Klaviers fallen und spielt „in Walzerakt das Vorspiel zu My Girl’s a Yorkshire Girl“, während Stephen Zoe durch den Raum wälzt. Bald singt das Pianola selbst die Worte des Liedes, zusammen mit Zoe (S. 641). Boylans Yorkshire-Mädchen ist natürlich Molly, und der Roman wirft auf, beantwortet aber nicht die Frage: Wem genau gehört diese „Rose“ [Blume]?

Das Video zeigt The Shannon Colleens (Sinead Murphy und Darina Gallagher), die dieses Lied im Rahmen des Bloomsday Festival 2010 in Dublin im Bewley’s Cafe Theatre aufführen.

4) das erwähnte »mongafesh« ist ein Kalauer, zusammengebaut aus »monkfish« – also dem Meerengel, Squatina angelus, und dem »mangofish« – also einem essbaren indischen Fisch, »where fishngaman fetched the mongafesh« – „wo der »fishermenmonster« (nga: Birmanisch für »Fisch« und nga-man: Birmanisch für »Seemonster«) den Meermongster brachte“ (AŁ).
5) auch wenn Joyce die Durian-Frucht sowie japanische Mangas kennen konnte, geht es hier nicht um einen Comic, wie die polnische Übersetzung von Krzysztof Bartnicki wiederum suggeriert und was Ewa dementsprechend daraus herausgelesen hat: „gdzie rybanga mang ułowić taką mangelybę“ (S. 256.32-33). Verschwunden sind auch die Meeresmonster und die Fische. Dafür summt jetzt Bartnickis »w to mu durian graj« (S. 257.12).

Wie dem auch sei, zeigt diese kleine Analyse, wie reich an Bedeutungen Finnegans Wake ist und wie viele neue Bedeutungen es generieren kann.

In Folge der Recherche schrieb ich daraufhin zwei Limericks, auf Polnisch, mit »durian« (vielleicht übersetzt jemand ins Deutsche?!):
I
Pewnego pana Jarosława
obiegła po świecie niesława:
Że gardził Wilde’a Dorianem,
i śmierdział okrutnie durianem.
Ot owoc a polska sprawa.

II
Już na śmierć zapomniana
osoba owego waćpana.
Powodem zaś aktu tego
był zapach z usteczek jego –
jak zapach owocu duriana.

In Polen wird der Monat Mai der heiligen Mutter Gottes Maria gewidmet:

Dazu habe ich auch gedichtet:

Maj miesiącem kwarantanny,
wiedzą Ele, Julie, Anny.
Propaganda Maryjowa
tylko mąci w polskich głowach!
Jej słuchają głupie panny.*

*Anspielung auf die Biblischen „panny roztropne i panny głupie“ („kluge und törichte Jungfrauen“).

pozdrawiam
wiadomo kto 🙂

Nowy Don Kichot (a nawet dwa)

Dla wyjaśnienia: gramatycznie rzecz biorąc Don Kichot jest rzeczownikiem liczby pojedynczej w rodzaju męskoosobowym, a zatem jest jeden Don Kichot, ale jeśli jest ich dwóch, to są dwaj lub obaj. Natomiast taki nowy don kichot jako obiekt badawczy to jest rzeczownik w rodzaju niemęskoosobowym, jeden jest jeden, ale już w liczbie dwóch są dwa. Od kilku dni borykałam się z nadtytułem tego wpisu i wciąż zmieniałam w nawiasie słowo dwa na dwaj, a potem dwaj na dwa, w końcu jednak zdecydowałam się na formę niemęskoosobową, chociażby dlatego, że odpowiada moim spontanicznym odczuciom.

Pierwszego Nowego Don Kichota podrzucił mi Arek Łuba (bardzo dziękuję), wciąż jeszcze badając polską satyrę polityczną, a to prowadzi go coraz głębej i głębiej. Zakładam, że następny może być Kochanowski, a potem to już tylko Bogurodzica lub “Daj to ja pobruszę, a ty poczywaj”:

A szukając tekstu, bo na reprodukcji ciężko się czyta, znalazłam proszę Państwa, tratatata! Nowego Don Kichota czyli 100 szaleństw Fredry i Moniuszki!!!

No ale po kolei, najpierw byli Fredro i Moniuszko, więc od nich znaczniemy. Hemar i Lipiński za chwilę.

W roku 1841, kompozytor miał wtedy zaledwie 23 lata, Stanisław Moniuszko napisał swoje dzieło, często nazywane krotochwilą w trzech aktach, w oparciu o tekst Aleksandra Fredry – Nowy Don Kiszot, czyli Sto szaleństw. Moniuszko dedykował operę Fredrze, na karcie tytułowej rękopisu napisał: „w dowód najszczerszego uwielbienia / dla Autora tego dzieła / poświęcona”. Choć dzieło tworzył niezwykle młody człowiek, to już zapowiada się w nim wielki kompozytor. Tak twierdzą znawcy.

W tekście do wystawienia opery w Teatrze Kameralnym czytamy przede  wszystkim, że to wcale nie … opera, lecz Singspiel, śpiewogra.

Ktoś powie, opera z dużą dozą słowa mówionego (monologi, dialogi) a ktoś inny: dramat sceniczny, często komedia szczodrze okraszona muzyką w postaci arii, ansambli, poprzedzona uwerturą, bywa, że ozdobiona chórami bądź tańcami. I oba opisy są zgodne z prawdą. Taka forma miała być kontrpropozycją do sztywnej formuły opery, według włoskiego kanonu. Po pierwsze, miała być pisana w języku właściwym dla ojczyzny twórcy i odbiorców. Po drugie, miała być osadzona w muzycznej kulturze miejsca, w którym powstawała. Dlaczego? Bo z założenia miała docierać do prostych ludzi a nie – wyłącznie – koneserów. Jak to wyglądało w wydaniu polskim, koniecznie trzeba obejrzeć i posłuchać krotochwili w trzech aktach, opartej na dramacie Aleksandra Fredry do której muzykę skomponował nasz mistrz, luminarz, wręcz ojciec polskiej opery narodowej, Stanisław Moniuszko.

Krotochwila zawiera dziesięć numerów wokalno-instrumentalnych (cztery – w pierwszym, trzy – w drugim oraz trzy – w trzecim akcie), rozbudowaną symfoniczną uwerturę i orkiestrowe preludium – Entreacte przed aktem drugim. Akcja toczy się w podwarszawskich lasach, perypetie są grubaszne i rubaszne, funkcję Don Kichota przejmuje młody panicz Karol, który ma pstro w głowie.


A gdyby ktoś chciał obejrzeć całość, to TU.

Historyjka, o którą w tej krotochwilce chodzi, to przedmałżeńskie perypetie Zosi, którą jej opiekun prawny, stryj, Kasztelan wydaje za mąż za swojego syna Karola. Młodzi mają się ku sobie, rodzina sprzyja, a tu tymczasem Karol…

…tymczasem, pisze Lubosz, plenipotent, do Kasztelana, smutne doszły mnie wieści, że Karol drugim stał się Don Kiszotem. Byłem u niego, odpowiedział, że „chce odnowić dawne czasy rycerstwa, kiedy słabość i cnota uciemiężona znajdowały obronę w dzielnej młodzieży, i że chce być wzorem dla świata“…

Trzeba być warjatem,
Aby chcieć świat przerobić, walczyć z całym światem.
(czyta)
„Po moich odwiedzinach pierwszego dnia, wpadł do
klasztoru zakonnic, nie pomnę których, w czasie, gdy jedna młoda osoba votum czyniła, i mniemając pewnie, że jest przymuszoną, chciał gwałtem ją wyrwać, jak mówił, barbarzyństwu“…
Proszę. (czyta)
„Drugiego dnia chciał przez okno wyrzucić źle mówiącego o całej płci pięknej“…
Co mu do tego! (czyta dalej)
„A dowiedziawszy się, że jakiś Jegomość w najgorszym sposobie obchodzi się ze swoją żoną, wyzwał i obciął go dnia trzeciego, a czwartego wyjechał ztąd nie wiem dokąd, zapewne dla wypełnienia swoich szalonych zamiarów. — P. S. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że zawsze myśli uczciwie i Zofią szczérze kocha. Bądź zdrów. — Twój przyjaciel — Lubosz.“

Zofia

On mnie zawsze kocha!
Nie gniewaj się, stryjaszku, myśl jego za płocha,
Ale serce szlachetne, wierne, dusza stała.

W międzyczasie dzieje się nieco, ktoś ucieka, ktoś kogoś obije, ktoś się przebrał, a ktoś kogoś do lochu wsadził, na koniec jednak wszystkie perypetie się wyjaśnią, Zofia i Karol upewnią się nawzajem o swej miłości, a papcio stryjcio pobłogosławi im, mówiąc:

Wstańcie, dzieci moje.
Karolu, łatwo ojciec przebłagać się daje:
Uciecha jego dzieci, szczęściem mu się staje;
Lecz pamiętaj, pamiętaj, Don Kiszocie nowy,
Że dawne myśli trzeba wyrugować z głowy.

No i finał:

Nie szukajmy wśród marzenia
Szczęścia, co się stokroć zmienia,
Jak cień własny nas uwodzi,
Gdy go gonim, to uchodzi!
Między swemi,
W swojej ziemi,
Żyjmy zgodnie
I swobodnie!
Tylko miłość, stałość, cnoty,
Mogą wrócić nam wiek złoty!

PS. Od Adminki: W sztuczce Nowy Don Kichot NIE MA BARATARII!


Tekst Hemara ukazał się w Szpilkach 22 stycznia 1939 roku. Niestety, wyjaśnienia nie są potrzebne.


Najpierw czytamy stronę pierwszą, a dopiero potem drugą.

No cóż, w ciętej satyrze Hemara też NIE MA BARATARII!

Marek w drodze

Tabor Regresywny

Podczas spotkania na wydziale intermediów Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie przedstawiłem założenia Taboru Regresywnego, Rom Dziatkiewicz zasugerował, abym szedł w stronę słońca.

Sugestie artystów są bardzo cenne, ale wymagają weryfikacji w praktyce. Analizując moje wędrówki, doszedłem do wniosku, że oznacza to, iż trzeba, bym szedł w tę samą stronę co słońce. W rytmie dziennym oznacza to wędrówkę ze wschodu na zachód, w rytmie rocznym, wiosną z południa na północ, a jesienią odwrotnie.

Ruszyłem brzegiem Wisły w kierunku Górnego Śląska. Po drodze wstąpiłem do Tyńca. Dawno temu, gdy spływałem Wisłą do Krakowa, byłem częstym gościem Benedyktynów w Tyńcu. W tamtych czasach byli niezwykle gościnni.

Wjechałem więc razem z wózkiem na dziedziniec klasztoru. Podszedł do mnie jeden z braci. Zapytałem, czy mogę przenocować na dziedzińcu. Wyjaśniłem, że wszystko mam i niczego mi nie trzeba, a tu będę czuł się bezpieczny. Odpowiedział, że musi zadzwonić do Opata. Idziemy więc do telefonu. Brat mówi coś, jednak przerywa w pół zdania. Myślę sobie, że nic z tego nie będzie, po czym słyszę słowa: “Opat widział Pana przez okno. Kazał podać kolację i przygotować łóżko”. Odpowiedziałem, że z zaproszenia na kolację chętnie skorzystam, ale dziś jest noc świętojańska i chciałem spędzić ją na dworze w moim wózku.

Rano dostałem śniadanie i zaproszenie na jutrznię. Tak, jak arytmetyka jest jedna, a systemy liczbowe różne, tak wiara jest jedna, a religie różne. Prawo gościnności nakazuje dostosować się do religii gospodarzy i nie ma w tym nic złego.

Do Górnego Śląska nie dotarłem, ponieważ pogoda się popsuła. Michał Fostowicz w wierszu pt. Sztuka napisał „Sztuką jest nie zostawiać śladów”. I znów przyszło mi weryfikować w drodze intuicje artysty. Pojechałem do Kołobrzegu, by iść w tę samą stronę, co słońce i aby fale zacierały moje ślady. Po wyjściu z pociągu trafiłem na orkiestrę wojskową Marynarki Wojennej, która grała Żółtą łódź podwodną Beatlesów i szła w stronę portu jachtowego. Udałem się z moim wózkiem za nimi. Zbierało się na deszcz, kapitan portu użyczył mi więc wiaty, pod którą dwóch rybaków piło wódkę i odgrażało się: – ja muszę na morze, jak nie popłynę, to komuś narąbię. Tylko ja byłem pod ręką. W końcu tak się rozpadało, że weszli do mojej wiaty.

Nie miałem innego wyjścia, musiałem z nimi wypić. Na drugi dzień rano, na kacu i z dużym opóźnieniem ruszyłem w kierunku Dziwnowa. Ledwo doszedłem do Grzybowa, gdy znów spadł deszcz. Szedłem do miasta i trafiłem do ośrodka wypoczynkowego, prowadzonego przez Redemptorystów. Wynająłem pokój, zamówiłem obiad, a wózek schowałem pod zadaszeniem. Przyszedł proboszcz, który wypytywał mnie raz po raz, wyraźnie mną zaintrygowany, bo co chwilę wracał.

Wieczorem poszedłem do siostry recepcjonistki i powiedziałem, że chcę wyjść o 3 nad ranem, dlatego chcę zapłacić od razu, na co ona: “Ale nie ma mowy”. Uparła się i koniec.

Nie muszę opisywać świtu nad morzem w drodze i pustej plaży przez wiele kilometrów. Gdzieś około południa wszedłem do Rewala, by kupić coś do jedzenia. Szedłem środkiem ulicy. Zobaczyłem grupę mężczyzn pijących piwo i pokazujących na mnie palcami. Jeden wyskoczył na środek ulicy, złożył głęboki ukłon kapeluszem i zapytał: – Skąd przybywasz szlachetny wędrowcze? – Z Ciplandii – odpowiadam. – A co to jest Ciplandia?- pyta. – Kraina globalnego ocipienia – odpowiadam. – A dokąd zmierzasz? – Do Wałkonii – odpowiadam. – A co to Wałkonia? -Kraina wolna od śmieci, bo nikt ich nie produkuje. Wszyscy się wałkonią. Zapadła cisza, a ja idę dalej. Ktoś rzuca za mną: szczęśliwej drogi!

Wyprawę zakończyłem w Dziwnowie, gdzie w toalecie na polu namiotowym znalazłem 11 złotych, co mi częściowo pokryło koszty biwakowania.

Pojechałem, bez żadnych ekstrawagancji, do znajomych do Lublina. To była moja pierwsza wizyta w tym mieście. Przechodząc koło KUL-u, wstąpiłem, by trochę zwiedzić tę uczelnię. Chodziłem po korytarzach, a tu na drzwiach napis Katedra Filozofii Przyrody. Coś mnie skusiło, by nacisnąć klamkę. Drzwi się otworzyły, ale szybko się wycofałem. Siedzący w środku pan zaprosił mnie do środka. Wywiązała się rozmowa. Po chwili do pokoju zagląda ktoś inny, a mój rozmówca woła go. Opowiadałem oczywiście o moich wędrówkach i filozofii drogi. Po chwili weszła trzecia osoba. Pokazuję im „chustę Hellera”. Rozmowa staje się coraz ciekawsza. W końcu mówią: – Pan ma niebywałe szczęście, bo rzadko można nas spotkać razem, tylko na obronie doktoratu. Przedstawili mi się, jeden jest profesorem fizyki, drugi teologii, a trzeci biologii. Chcieli mi coś dać, jednak nie mieli nic do zaoferowania. Wtedy jeden z nich wpadł na pomysł: – Dajmy panu tytuł doktora filozofii! – Jakiej filozofii?- pyta drugi. – No jak to jakiej, filozofii życia. No tak, powiedział teolog, w końcu pan robi to, o czym wygłasza się wykłady i pisze artykuły, ale nikt nie wierzy, że tak naprawdę w dzisiejszych czasach jest to możliwe.

Barataria czy Mamona

Juan López Báuza

Barataria, rozdział XXXIII

O  Książce
Barataria już TU pisałam. Przejrzałam ją strona po stronie, szukając słowa Barataria, ale nie znalazłam. Zamieszam Wam tu (bardzo) swobodne tłumaczenie własne z pomocą google’a, Ponsa i rybki Babbel, przeze mnie też mocno skrócone, bo oto w rozdziale XXXIII dwójka naszych bohaterów, biały portorykański Amerykanin, weteran wojny w Wietnamie i archeolog, Chìquitín, oraz jego czarnoskóry asystent, Margaro Velasquez, schodzą podobnie jak Don Kichot i Sancho Pansa do jaskini. Tu też, a więc około strony 700, pojawia się po raz pierwszy jakiekolwiek odniesienie do dzieła Cervantesa, z którego autor zaczerpnął wszak tytuł swej powieści. Nadal jednak nie wiadomo, dlaczego Barataria (oprócz własnych skojarzeń czytelnika), bo to słowo nigdzie się nie pojawia, ale za to właśnie tu pojawi się jej przeciwieństwo (Barataria, przypomnijmy, to Taniocha), czyli …

Mamona

Dotarli do lasu u podnóża góry, która wyglądała jak stroma książka, prawie całkowicie pozbawiona roślinności, z wyjątkiem jednej czy drugiej kępy chwastów. Przeszli dziwne pasmo gór, które wyglądały, jakby biegły i weszli do doliny, która wydała się im naturalnym amfiteatrem. Zauważyli, że głęboko w dole migocze światełko. To Indianie, domyślił się archeolog. Małe światło poruszało się jak pochodnia trzymana w dłoni.
– Bądź ostrożny, Don Chiquito, ostrzegł swego pana Margaro. Być może musimy stawić czoła nowym wrogom, takim, którzy, jak się zdaje, chowają się za kamieniami. Przysięgam ci, panie, że jesteś fenomenem, magnesem dla przeszkód i nieszczęść. Nigdy nie spotkałem osoby, która dostawałaby tyle myszy. Zamierzam założyć mój magiczny pierścień na wypadek, gdybyśmy natknęli się na niebezpieczeństwo i musieli podjąć działania w celu zachowania naszej fizycznej integralności. Z głębin plecaka Margaro wyciągnął pierścień i włożył go na palec. Jego zdaniem pierścień miał moc czarodziejską, którą wspierało światło księżyca. Jego panu wydawało się niekiedy, że pierścień żyje własnym życiem. (Nie wiem jeszcze, czy ten pierścień jest w dalszej części opowieści ważny, w tym rozdziale nie odgrywa żadnej roli, ale na wszelki wypadek go tu zostawiam – uwaga tłumaczki.)
Don Chìquitín zlekceważył pierścień i zaproponował, żeby pójść na dół i zbadać, skąd dochodzi owo odległe światło. Błąkało się tu i ówdzie, a gdy się zbliżyli, zniknęło w załomie skalnym. Znajdowało się tam zapewne wejście do jaskini. Chìquitín zawołał, pytając nosiciela światła, czy jest duchem czy człowiekiem?
– Nie odpowiada, powiedział Margaro, bo nie zna hiszpańskiego. To na pewno stary człowiek, którego plemię porzuca w lesie, żeby tam znalazł śmierć. Albo duch.
Huisan huisan huisan… Niem iroponti nucusile, niem caniscotu nucusuru, wa-tti-un-ttia-hudu-n da-llua hall-kebbe, acaheu hamuca nhem araméta.
Płomień zareagował na te słowa. Margaro tryumfował.
– To indiański duch.
– Nie, powiedział archeolog. Przybyliśmy tutaj, jak sądzę, przez Sierra Bermeja, a jeśli jesteśmy w Sierra Bermeja, to może weszliśmy w region anomalii, którego jeszcze nie zbadano, dlatego nie wiadomo, jak się tu poruszać, i ani z mapą, ani z kompasem nie można go rozpoznać.
I znowu coś długo wołał w kierunku skały.
– Co mu powiedziałeś?, zapytał Margaro.
– To, co się mówi najpierw, w obliczu czegoś, czego nie znamy, że przychodzimy w pokoju.
– Tyle gadania, by powiedzieć coś tak prostego? – zapytał Margaro.
– Pamiętaj, przyjacielu Margaro, powiedział Chìquitín, że mowa, o której mówisz, to w zasadzie Arawak, a w tym języku skojarzenia, ruchy, działania są eksponowane w znacznie bardziej wyrazisty sposób niż w hiszpańskim. Jak mówisz, musisz użyć wielu słów, żeby powiedzieć to, co chcesz powiedzieć, że ojcowie są dobrzy, a matki mądre, nawet jeśli już umarli, i że nasze serca się radują, i ich serca też, chociaż to skrywają.
Obaj wdali się w zgoła niepotrzebną dyskusję na temat języków, głosząc wyższość prostego a przeto pragmatycznego angielskiego nawet nad rozlatanym hiszpańskim, a co dopiero metaforycznym indiańskim.
Po chwili zajęli się jednak ponownie tym, co ich tu przywiodło – tajemniczym światłem. Było tak blisko, gdy więc zniknęło, było jasne, że skryło się we wnętrzu jakiejś groty lub wgłębienia u podnóża góry. Nie mogli się tam zbliżyć ukradkiem, bo chociaż szli na palcach, ich przybycie oznajmiał szelest liści i trzask suchych gałęzi. Przy wejściu do jaskini Chìquitín ponownie krzyknął:
Huísan, matunjerí, nazywam się Chìquitín Campala Suárez.
– Śmiało, wejdź, odpowiedział po hiszpańsku ochrypły głos z głębi jaskini. Chìquitín wszedł do jaskini przez siatkę przeciw owadom. Margaro podążył za nim i obaj weszli do tego zakątka, pełnego najczarniejszej samotności.
Ponieważ ściany jaskini były zakryte różnorodnymi kolorowymi tkaninami, zmysł wzroku nie był w stanie jednoznacznie ocenić wielkości groty. Na prawo od wejścia w wyrzeźbionym w kamieniu wgłębieniu znajdowało się coś, co można nazwać rustykalną kuchnią, z podstawowymi przyborami, kuchenką i miskami z wodą. Podobne wgłębienia o różnych rozmiarach wykopane i wycięte w innych częściach jaskini, tworzyły szuflady, siedzenia, a nawet łóżka. Nie było żadnego krzesła, ale lewy koniec jaskini wyglądał jak duży stół lub ołtarz. Tam wreszcie zauważyli kształt podobny do człowieka, leżącego w jednej z nisz. Gdy podniósł się na ich widok, stwierdzili, że był to Indianin z portorykańskiego plemienia Taíno. Mężczyzna mówił jednak znakomicie po hiszpańsku.
– Przynieś lampę, powiedział mężczyzna do Margaro.
Miał włosy równo przycięte w połowie czoła, cerę poczerniałą od starości i wieloletniego używania barwników, i wyblakły tatuaż, w przekłutych uszach tkwiły dwa młode pędy bambusa, przegrodę nosa przekłuwał podobny choć krótszy kawałek łodygi bambusa. Wydał się im człowiekiem pradawnym. Margaro podszedł do lampy, zdjął ją z gwoździa i przyniósł mężczyźnie, który niemal jak odaliska spoczywał, nie, jak uprzednio sądzili, w niszy ściennej, lecz na długiej ławie pełnej poduszek i kilimów.
Duży stół czy ołtarz był masywnym prostokątnym kamieniem. Był pokryty rzeźbami i umieszczony na czterech szerokich pniakach.
Margaro powiesił lampę na haku i wtedy zobaczyli, że ten pozornie prymitywny mężczyzna jest ubrany w koszulkę trykotową i normalne spodnie. W swych pierwotnych aspektach fizycznych człowiek ten był esencją starożytnych Taíno, ale w akcesoriach i sposobie wyrażania się widziało się, że jest to zwykły i zwyczajny Portorykańczyk.
Jasne światło pozwoliło im zobaczyć rzeźbione motywy ołtarza i były to… chińskie znaki. Blat przykrywała mata, a na niej leżało kilka przedmiotów: szklanka z jakąś ciemną miksturą, która z uwagi na swój wygląd sugerowała, że nie była to mikstura nieszkodliwa. Był tam też rodzaj rurki w kształcie rogu barana, którą ten człowiek wciągał zapewne w nozdrza sproszkowane ziele cojoby.
Chìquitín wyjaśnił później Margaro, że cojoba (Anadenanthera peregrina) to roślina, której portorykańscy Indianie przedkolumbijscy używali podczas rytuałów. Zioło wywoływało wizje. Na stole leżało też kilka chińskich mandarynek, a także gruba i poszarpana książka, jak się wydawało, jedyna rozrywka tego ponadczasowego człowieka w tej ponadczasowej jaskini. Pomimo iż nosił zwykłe ubrania, ostatnią rzeczą, której Chìquitín i Margaro się spodziewali, była właśnie umiejętność czytania. Ale jeśli by nie umiał czytać, to skąd się tu wzięła książka?
To było prawie niemożliwe, fantastyczne.
Indianin wskazał im niskie pnie po drugiej stronie stołu.
– Co czytasz?, zapytał Chìquitín, nie mogąc opanować ciekawości.
– Jest to jedyna księga warta przeczytania przed śmiercią, powiedział Indianin, Don Kichot.
– Don co?, zapytał Margaro, dla którego jedynym odniesieniem do tej postaci w literaturze była etykieta rumu ponceño nazwanego na cześć tego dżentelmena.
Don Kichot, wyjaśnił Chìquitín, bardzo hiszpańska książka, stara pisanina dla chłopaczków.
– Mylisz się, powiedział Indianin. To bardzo fajna książka, najlepsza, jaką kiedykolwiek napisano. Może dla chłopaczków tamtych czasów była zabawna, ale są tam tematy znacznie głębsze. Jest to jedyna księga warta posiadania. Czytam ją od czterdziestu lat i każdego dnia znajduję coś nowego.
– Należy do minionej epoki, powiedział Chìquitín, oferuje nauki bezużyteczne w czasach, w których żyjemy, jest nieaktualna.
– Posłuchaj mnie, don jakiś tam, powiedział Indianin, mogę być tym, kim się wydaję i możesz o mnie myśleć, co chcesz, ale tutaj prymitywem wydajesz się mi właśnie ty…
– Wygląda na to, że rzeczywiście czytasz tę książkę, powiedział pojednawczo Margaro.
– Nie daj się zwieść, interweniował Chìquitín, nie rozmawiasz z naukowcem, to, co on robi i gada, jest bez sensu.
– A kim wy jesteście?, zapytał Indianin.
– Jesteśmy archeologami, odparł Chìquitín, a raczej to ja jestem archeologiem, a to jest mój asystent. Przybyliśmy tu, szukając śladów ostatniego plemienia Indian Taínos, a ty na pewno wiesz o nich bardzo dużo.
– Pierwszą rzeczą, jaką mogę o nich powiedzieć, jest to, że są bandą drani i durniów, odpowiedział mężczyzna z absolutnym przekonaniem. Nie warto się nimi zajmować, interesuje ich tylko oszustwo i seks. Są bandą degeneratów.
– Mamy poważne powody, aby nawiązać z nimi kontakt, powiedział Margaro.
– Jakie?, zapytał sucho Indianin, a jego długie paznokcie obierały bardzo powoli jedną z chińskich mandarynek.
– Na przykład Guanin, odpowiedział Margaro, i skradzione obrazy.
– Opowiem wam coś, odparł Indianin, nie uwierzycie, ale ci durnie wyrzucili do kąta wyjątkową relikwię, czczoną przez naszych przodków, wodzów Boriken.
Obaj przybysze przytaknęli w milczeniu.
– Indianie nie są już sobą, nie są ani rdzenną ludnością, tymi dobrymi dzikimi z dawnych czasów, ale nie są też dzielnymi Taínos z czasów, gdy walczyliśmy! Dziś są to zdrajcy i kanibale, są gwałtowni, dzicy, nieprzyzwoici i tchórzliwi.
– Skończ już, powiedział archeolog.
– Dziękuję…, tubylec odpowiedział westchnieniem. Nazywam się Pablo Podamo. Byłem kacykiem tych niesławnych żmij, dziś żyję, wdzięczny losowi, że jestem z dala od mojego plemienia. Ani oni mnie nie odwiedzają, ani ja ich. Wszelkie kontakty między nami są zakazane. Żyję głównie jedząc szczury górskie, które łapię w sidła, oraz mięso iguan, które są tak dobre jak kurczaki.
– Nie jesz jutii?, zapytał Chìquitín. Podobno mięso szczurków nadrzewnych jest o wiele smaczniejsze niż innych szczurów.
– Tak, hutie są bogate w wartości odżywcze, ale nie widziałem ich od stuleci. Mieszkam tu szczęśliwy, zbieram trawy, łowię zwierzęta na mięso i czytam Don Kichota. I chronię relikwię, jaką jest chiński kamień.
– Co?
– Chiński kamień.
– Jaki chiński kamień?, zapytał Chìquitín, zaskoczony tym objawieniem i oczywistym odniesieniem do kamienia, przy którym siedzieli i który służył jako stół.
– Chiński kamień, tak, ten, który tu widzicie, to jedna z najstarszych relikwi ludu Taíno. Ma lekko licząc sześćset lat, co najmniej sto lat więcej niż Wielkie Słońce Agüeybana, uświęcone w naszej kulturze. Jego kult jest bardzo zawiły, i gdyby nie ja i kilka innych osób, których już nie ma, dawno by zaginął, i on, i słuch o nim. Młodzi Taínos nie są zainteresowani przeszłością, tradycją, językiem, kultem wrogów i bóstw, a tym bardziej kultem chińskiego kamienia. Lubią tylko to, co łatwe i szybkie. Nikt nic nie rozumie. Nikt nic nie wie. A przecież nie wiemy, ilu ludzi ten kamień uzdrowił przez wieki! Kiedy przeszedłem na emeryturę jako kacyk (starych się zawsze usuwa, choć ja wszak wciąż jeszcze jestem w pełni moich możliwości, mam zaledwie sześćdziesiąt lat i jestem jak kokos!), usunięto kamień z ołtarza głównego, ponieważ przeszkadzał. Próbowałem go umieścić gdzie indziej, na jakimś polu za wsią, dla tych, którzy nadal zechcą go otaczać kultem. Ale kacyk obecnie nie ma władzy. Nie jesteśmy już bogami na ziemi, tak jak nimi byliśmy w dawnych czasach. Teraz nas wyrzucają z najbłahszej przyczyny. Zostałem kacykiem z linii matczynej, ale ci, którzy przyszli po mnie, zostali narzuceni wolą mas, ściślej rzecz biorąc, nawet kilku mas, choć jakie to masy, skoro żadna nie przekracza kilku setek ludzi. Kiedy zdetronizowany zostanie bóg-król, król-człowiek odłoży go lub wyrzuci, jakby zjadł pizzę i wyrzucił opakowanie.
– Chcesz powiedzieć, Don Podamo, że Taínos znają, czy znali chiński?, powiedział zdumiony Chìquitín. Nie mogę się zgodzić z taką teorią. To nie może być. Czy to właśnie nazywamy chińskim bajaniem? Chińscy indianie Taínos!? Nie! Tutaj musisz rzucić kotwicę i zatrzymać konia, Don Podamo.
– Wie pan, Don Chiqui, wspomniałem już panu o tym dawno temu, powiedział Margaro, którego informacje zawsze się zgadzały.
Chhìquitín zastanowił się. Coś w tym musiało być, skoro nawet jego niepiśmienny asystent coś o tym wie. Co za niespodzianka!
– Ludzie z Orientu, powiedział Indianin, przybyli tu prawie sto lat wcześniej niż Hiszpanie. Przypłynęli na statkach, a było ich dwadzieścia razy więcej niż potem statków hiszpańskich. Było ich pełno, jak mrówek. Kamień był darem pozostawionym dla kacyków tamtych czasów, przodków Agüeybaná, których Chińczycy nauczyli mechanizmu jego działania. Od wizyty Chińczyków datuje się kult kamienia, tak mówi tradycja, i był to czas, gdy kultura Taíno osiągnęła swój najwspanialszy rozkwit.
Zapadła chwila ciszy.
– Ale, kontynuował Podamo, jak zawsze, niezależnie od kultury, pochodzenia czy okoliczności, kacykowie poczuli siłę, która wsączyła się w nich jak trucizna, poczuli dumę, zapomnieli o kulcie kamienia. Właśnie wtedy przybyli Hiszpanie, którzy wraz ze swoimi dzikusami zabili prawie wszystkich Indian. Kiedy rzezie się skończyły, lud Taíno, a raczej jego resztki, schroniły się w Bosque do Maricao. Tam doszło do odrodzenia i przywrócenia rytualnego kultu kamienia, przypomniano sobie o Chinach. Plemię, ukryte w niedostępnych górach, pozostawało bezpieczne i przez ponad pięć wieków nieodkryte. Zapewniam cię, ja, Pablo Podamo z rodu kacyków, byłbym, gdyby matrylinearne prawo dziedziczenia władzy nadal obowiązywało, wodzem i jeszcze przez wiele lat sprawowałbym dobre i mądre rządy.
– A co mówi kamień? Jak go używasz, co jest na nim napisane?, zapytał Margaro.
– Nikt nie wie, co się kiedyś wydarzyło, jedno jest pewne, że wszyscy zapomnieli, co mówi i co może kamień. Kiedyś zatrudniłem tłumacza, żeby to rozgryźć, a ten powiedział nam stek bzdur. Później odkryliśmy, że nie znał mandaryńskiego. Oszukał nas. Ale jedno jest pewne, gdy uda się nam odkryć tajemnicę kamienia, odzyskamy siłę, bo chiński kamień ma moc przekształcania rzeczy, które nas otaczają, i może ruszyć z posad bryłę świata. Jeśli potrafimy prawidłowo przestrzegać liturgii, kamień może przekształcić wszechświat!
– Ale, zaprotestował Margaro, korzystasz z kamienia w sposób mało święty.
– To kamuflaż, by nikt go nie rozpoznał, ani nie zbezcześcił. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że ja, wyznawca najbardziej oddany kultowi kamienia, mogę go używać jako stołu. Ale, jak widzicie, nie przygotowuję na nim posiłków. Pozwalam sobie postawić na kamieniu szklankę kawy, położyć książkę. To czyste przedmioty, nie są w stanie zaszkodzić mocy kamienia. I kilka mandarynek.
– Nie byłbym taki pewny, jeśli chodzi o książki, niektóre przynoszą katastrofy, a nawet masakry, odparł Chìquitín, który skorzystał z okazji, by zademonstrować umiarkowanie rygorystyczne myślenie racjonalnego naukowca.
Don Kichot, jestem pewien, nie był taką księgą. Ta książka musiała być raczej dobroczynna, skomentował Indianin w sposób lekko defensywny.
– Gdzie nauczyłeś się hiszpańskiego, jeśli wolno spytać? Bo używasz go w sposób jak najbardziej naturalny. A skoro nauczyłeś się hiszpańskiego i nawet czytasz w tym języku, nie było chyba tak źle z twoim wychowaniem, powiedział Chìquitín.
Podamo zignorował jego pytanie.
– Mój lud nadal mieszka w Maricao. Nie różnimy się niczym od reszty od populacji. Oprócz mnie, ponieważ byłem wodzem i musiałem mocno barwić skórę i zdobić ją bambusami. Dlatego mieszkam tu, z dala od nich, ponieważ ludzie, gdy mnie widzą, się boją. Dzieci płaczą, kobiety uciekają, moi pobratymcy myślą, że muszą się bronić przede mną. Każda wyprawa do cywilizacji jest dla mnie wyzwaniem i częścią walki o me własne przetrwanie. Zresztą rzadko się stąd oddalam, bo ktoś musi strzec wejścia do tajemnej Jaskini. Pod żadnym pozorem nikt nie może tam wejść bez mojej obecności i mojej rady.
– Jakie wejście, jakiej jaskini?, przerwał Chìquitín, rozglądając się po wnętrzu groty Don Podema.
– Jaskinia Guacayríma, gdzie światło dociera aż do trzewi Ziemi.
– Guacayríma? Jesteś pewien? Czy to znaczy Iguanaboina? spytał Chìquitín.
Podamo powtórzył:
– Nie, to Guacayríma.
Podamo powiedział im, że raz na rok matka Ziemia oddaje się Słońcu, które wnika w nią, dostarczając Ziemi życiodajną energię.
– Czy Słońce penetruje Matkę Ziemię przez odbyt? spytał Margaro.
– Nie traktuj tego jako perwersji, powiedział Chìquitín. Pamiętaj, że mówimy o symbolach, obrazach, przypowieściach i alegoriach.
– Alergiach?
– Alegoriach! Ten człowiek nie mówi jak naukowiec, jego opowieści pochodzą z mitologii, są zarazem prawdziwe i nieprawdziwe.
– Panie Chiqui, tu już pan przerąbał, czasem mówi pan dosłownie jak Bóg, ale czasem jak kompletny idiota. Kiedyś słyszałem o takiej chorobie, nazywa się bipolarna. Może pan zapyta swojego doktora…
– Powiedz, Don Palomo…, powiedział Chìquìtín, o przepraszam, don Podamo, powiedz, gdzie jest ta jaskinia Guacayaríma? Czy chodzi o tę jaskinię z rzeźbionymi stalagmitami, Iguanaboína na Haiti, którą nazywa się, za przeproszeniem, pierwszą dziurą Antyli?
– Grotą, powiedział Don Podamo z naciskiem. Są trzy miejsca święte, trzy miejsca indiańskich ofiar. Pierwsze – Iguanaboína na Haiti, drugie to Mamona, a trzecie to właśnie Guacayaríma.
(Uwaga tłumaczki – jaskinia Iguanaboína na Haiti jest bardzo znana, ale o dwóch pozostałych w źródłach naukowych nie ma mowy.)
– Aha, a ta tutaj jest zwieraczem, Margaro roześmiał się głośno, a jego śmiech odbijał się jak gumowa kula od ścian groty. Mamona!
– Don Podamo, zapytał Chìquitín, którędy wchodzisz do wnętrza świętej Jaskini?
– Tędy, powiedział Podamo, za tą zasłoną. Indianin obrócił się i wziął do ręki grubą makatę, która wisiała za nim na ścianie. Zamiast gładkiej powierzchni, kurtyna odsłoniła coś, co nie było zwykłą ciemnością, lecz zawrotną otchłanią, skąd dobiegało przerażające wycie. Skóra im ścierpła, spojrzeli na siebie, nie wiadomo, przestraszeni czy podnieceni.
– I co jest w tej jaskini?, spytał Chìquitín.
– Trudno to zdefiniować, odparł Podamo. Musicie to zobaczyć na własne oczy, trzeba rzucić okiem na to, co wydala Ziemia, żeby zrozumieć. Śmiało! Zapraszam do zejścia.
– Nie, powiedział Margaro, nie wahając się ani sekundy, nie ciekawi mnie to. Ale ty, panie, jeśli taka twoja wola, zejdź do boga, który tam jest, choć nie wiadomo, czy leci, czy nadchodzi i trzeba koło niego chodzić jak mokry kot. Ty panie, idź, ale nie ma mowy, ja nie idę. Zostaję. Nie ciekawi mnie, co się znajduje w jelicie grubym Ziemi. Poczekam tutaj i popilnuję naszych rzeczy.
– Jak chcesz, przyjacielu, powiedział Chìquitín. Don Podamo, idziemy. Matko Ziemio, chcę się zanurzyć w wnętrzności Mamony.
– Guacayarímy, poprawił go Podamo.

___

Autorka wpisu, tłumaczka, adminka sprawdziła parę rewelacji z tego rozdziału. Istnieje lud Taíno czyli Indianie z plemienia Arawak, mimo że już ponad sto lat temu podobno zostali całkowicie wyniszczeni, co by może potwierdzałoby tezę autora, że Indianie skryli się w niedostępnych regionach Portorico, jak kiedyś Neandertalczycy w Himalajach. Istnieje też haitańska jaskinia Iguanaboína. Wejścia do jaskini chronią podobno dwa posągi lokalnych bóstw, a wewnątrz znajdują się rzeźbione stalaktyty i stalagmity. Jednak jaskinia znana jest tylko z opracowań naukowych i nie ma jej na stronach internetowych. Nie ma też rumu Don Quijote tylko Don Q. Czyli jednak, póki co, wydaje się, że autor mocno fantazjuje. Jak dowiem się czegoś więcej, to nie omieszkam wam o tym tu napisać.


PS 1: No ale te obiekty jednak istnieją. Złoty Guanin, naszyjnik kacyków indiańskich, Indian z plemienia Taíno. Bohater powieści poszukuje takiego właśnie indiańskiego artefaktu. Miał być ponoć bardzo duży.

PS 2: Oczywiście zdaję sobie sprawę, że archeolog, Don Ch i jego niedouczony a przemądrzały asystent są kolejnym wcieleniem DK i SP.

PS 3: A jak już pomyślimy, że cała powieść jest tylko śmieszną pisaniną ku uciesze chłopaczków, to musimy jednak zastanowić się nad tym, co autor wybrał jako motto swej powieści (fot. str. 3):

Ciąg dalszy nastąpi (kiedyś)

I jeszcze jeden PS, dwa wpisy w Dziennikach Mrożka, nadesłane mi przez Arkadiusza Łubę. Odkrył je badając rysunki satyryczne Sławomira Mrożka. Okazuje się, że opinia Chiquitina, iż Don Kichot jest głupkowatą książką dla chłopaczków, wcale nie jest samotną wyspą na morzu zachwytów.

A to koparka Marka…

Wstęp nr 1 (od Adminki): Autor o tym nie pisze, ale ja muszę (MUSZĘ) tu powiedzieć, że to, co zrobił było genialne, profetyczne, zdarzyło się na naszych oczach i nie musieliśmy czekać przez stulecia, aż się spełni. Otóż, gdy Marek dwa miesiące temu przeczytał na FB, że niestety (z przyczyn od nas niezależnych) nie odbędzie się  zapowiadany przez nas już od jesieni Festiwal Literatury Polskiej w Berlinie, podjął wyzwanie i ogłosił, że od teraz będziemy realizowali NIEISTNIEJĄCY FESTIWAL LITERATURY, w skrócie NFL. Magda Parys to ochoczo podchwyciła. Oboje okazali się w tym prekursorami, wytyczającymi nowe drogi. Wkrótce potem poszły za nim WSZYSTKIE Festiwale, Koncerty, Kongresy, Seminaria na świecie. Ale to MY byliśmy pierwsi. I, jak zauważył Marek, NFL to jedyny festiwal, którego nie trzeba odwoływać z powodu Corony!

Tabor Regresywny alias Marek

Wstęp nr 2 (od Autora): Walka z coronawirusem – podejście baratarystyczne. Coronawirusy, dalej nazywane CW, dzielą się na pierwotne, wtórne i pośrednie. CW pierwotne gnieżdżą się w koronach drzew, walają po ziemi i spływają rzekami do mórz. Walka z nimi jest beznadziejna, jeśli nie będziemy jednocześnie zwalczać CW pośrednich. CW pośrednie to te, które wymagają opakowania, a same podlegają konsumpcji np. piwo w puszce. Co do CW wtórnych, jak np Cov 19, to walkę z nimi pozostawiamy tym, którzy zostali do tego powołani. Drobne potyczki z CW pierwotnym i wtórnym z góry skazane są na porażkę (patrz Słowo na Nowy Rok). Tu trzeba pospolitego ruszenia, bo na armię nie ma co liczyć.

TRZECIA WYPRAWA DO SOKOŁOWSKA

Tak się złożyło, że Festiwal Sztuk Efemerycznych w Sokołowsku poprzedził w przestrzeni i czasie festiwal literacki Góry Literatury. I znów, “dr H”, wyruszyłem o świcie w stronę gór Włodzickich. Gdy przyszło mi oddalić się od głównego traktu, kupiłem w sklepie bochen chleba. W zasadzie wystarczyło kilka bułek, ale ich nie było. Zwykle zabieram na drogę trochę pieczywa i powidła, ale w tym przypadku nie było takiej potrzeby. Wiedziałem, że po drodze będzie dużo opuszczonych sadów, a w nich maliny, czereśnie i wiśnie.
Gdy dotarłem do domu Olgi T., zaparkowałem w ogrodzie, oczywiście za zgodą gospodarzy. Pamiętam, że Olga zaprosiła mnie na pyszne pierogi. Potem odbyły się spotkania z pisarzami i parę ciekawych rozmów, a wieczorem wszyscy rozjechali się do domów. Rano szykowałem wózek do wyjazdu, a tu Olga woła mnie na śniadanie. Czytelnicy już wiedzą, że nigdy nie odmawiam zaproszenia do stołu. Siadam razem z Olgą, jej synem, mężem, siostrą oraz jej koleżanką, Magdą P. Mówią, że mają wszystko, co potrzeba na śniadanie, oprócz chleba. Poprzedniego dnia uczestnicy festiwalu cały zjedli i że trudno, musimy sobie jakoś poradzić. Odpowiadam, że mam chleb, rozwiewając tym całe zakłopotanie współtowarzyszy. Rzucając na stół cały, nietknięty bochenek, zdobyłem prawo głosu. Zaczęły się pytania o moje wędrówki, o filozofię drogi. Widziałem, że Magda P. otwiera laptopa i zaczyna coś pisać. Raz po raz, przerywając, prosi mnie o powtórzenie. Na koniec zapytała, czy może to opublikować. Zrobiła mi zdjęcia z wózkiem i sama próbowała się do niego “zaprząc”.
Po śniadaniu skończyłem pakowanie i wyruszyłem w stronę Sokołowska. Olga T. zbierała się by odwieźć syna na pociąg, a Magda P. szykowała się do powrotu do domu, gdy wydarzyło się coś, co intryguje mnie do dziś. W obu samochodach, Olgi T. i Magdy P., rozładowały się akumulatory i auta zablokowały drogę. Nie mogłem przejechać, a nerwowe próby naładowania akumulatorów i odpalenia silników trwały, tak się zdawało, wieczność.
Werner Heisenberg w swojej książce opowiadał, jak to Niels Bohr żalił mu się, że tłumaczył podstawy mechaniki kwantowej ludziom z Koła Wiedeńskiego, a oni zachowywali się tak, jakby wszystko rozumieli. A tego nie da się zrozumieć.
Ja chyba miałem więcej szczęścia, bo przyszło mi uczyć fizyki w klasie kucharzy małej gastronomii. Na samym początku powiedzieli mi: „daj pan sobie spokój, nas nikt niczego nie nauczył, pan też nas nie nauczy”. Super, pomyślałem, spróbuję im wytłumaczyć istotę mechaniki kwantowej na przykładzie eksperymentu Wheelera. Jak nie zrozumieją, to to będzie to. Napisałem na tablicy temat lekcji: „Optyka kwantowa w klasie kucharzy małej gastronomii”. Powiedziałem im, że jest to taka lekcja, że jeśli ją zrozumieją, to znaczy, że ja źle tłumaczę. Nawet to ich zaciekawiło. Z uwagą i zrozumieniem słuchali wywodu, dopiero na końcu stwierdzili, że nic nie rozumieją. Poszli poskarżyć się wychowawczyni, która mi powiedziała: “Marek spróbuj im to jakoś wytłumaczyć, bo sa oburzeni”. Zacząłem szukać jakiegoś przykładu, żeby im to zilustrować.
Obserwując ludzi przechodzących między kasami sklepu samoobsługowego, zauważyłem, że kierują się tymi samymi prawami, co fotony w eksperymencie Wheelera. Wszystko wyglądało tak samo, jedyna różnica to paragon świadczący o zakupie, będący komunikatem, a plamka na kliszy fotograficznej świadczyła o śladzie fotonu. (O różnicy między śladem a komunikatem opowiedziałem we wpisie „Mars i Wenus”). Jeśli wynik obserwacji, foton, jest komunikatem, czyli znakiem nastawionym na interpretację, to powstaje pytanie, kto jest nadawcą i co chce przez to powiedzieć? Gdyby tak spojrzeć na przygodę z rozładowaniem akumulatorów, to podejrzewam, że winowajczyniami były Olga T i Magda P. Nie wiem tylko, co chciały przez to powiedzieć?

Don Kichot udomowiony

Nazbierało się po domu donkichotowych drobiazgów i trzeba je udostępnić publiczności.

Będą filmy (no, nie przesadzajmy – filmiki) i muzyka, której posłuchamy oglądając filmiki. Ale najpierw jeszcze Mrożek, Sławomir z książeczki wydanej 30 lat temu, a zatytułowanej najprościej jak można: Rysunki (Oficyna Literacka, Kraków 1990). Rysunki odkrył i przysłał Wiadomo Kto czyli Arkadiusz Łuba.

Don Kichot po polsku. Obok Hamlet, ale zostawiłam ich obu, to w końcu bracia, i duch ich łączy, i epoka ta sama. Warto o tym pomyśleć, że czas złota, walki, odkryć geograficznych, podbojów i królów, wydał też takich jak oni, niedopasowanych fantastów. W średniowieczu, jeśli udało im się uniknąć wypraw blisko i daleko i nie poginęli w krucjatach, zostawali trubadurami na dworach opuszczonych przez mężów-rycerzy pięknych dam, którym śpiewali o miłości. Dlatego po niemiecku nazwano ich Minnesänger, ci co opiewają miłość, Minne. Podobno zresztą byli stale na haju, tak jak zapewne cała ludność Europy, bo wszyscy jedli zboże zatrute sporyszem, z którego (jak wiemy) można uzyskać LSD.
W renesansie, kiedy zaczynał się już prawdziwy podbój świata, a nie jakieś średniowieczne wyprawy łupieżcze, Minnesängerzy zniknęli, ale świat nie może tylko produkować i ujarzmiać, świat potrzebuje również tych, co myślą, marzą i miłują. Tak pojawili się neurotycy i już nie zniknęli. Póki wy (my?) zajmujecie się czynieniem sobie ziemi poddaną, oni (my?), oddając się szaleństwu, sprawiają, że sztuczny świat sztucznych ludzi w ogóle jest zdolny do istnienia. Bo może nie wiecie o tym, ale jak to kiedyś w wierszu, dawno temu, napisał Leszek Szaruga: jeśli nie będzie poetów, nie będziecie umieli nawet wywieźć śmieci. Dziś, po 30 latach, wiemy że tak jest, za mało zwracaliśmy (zwracaliście) uwagi na szaleńców i nawet nie umiemy wywieźć śmieci.

 


KLICK (Tu jest cała płyta w streamingu)

Meditaciones Sobre el Quijote
na gitarze gra Giuliano Belotti
muzyka Francisco Fleta Polo, Erik Marchelie, Peter Toth. 

14. Sancho Panza na wyspie Barataria, komp. Fleta Polo


Filmiki nakręcili Konrad i Anton, używając aplikacji StopMotion z WhatsAppa. Obiektu, będącego ewidentnie Don Kichotem, dostarczył Wiadomo Kto.

Istnieje!

Istnieje! Tak jak Truso, Thule czy Wineta, również Barataria doczekała się różnych lokalizacji. Czasem jest wyspą, czasem całym krajem. Tabor Regresywny widzi Polskę jako Baratarię, dziś docieramy do źródła, które obejmuje tym mianem państwo-wyspę Portoryko.

Uwaga wpis wielojęzyczny! Achtung: Mehrsprachen Beitrag!

Barataria
Juan López Bauzá
LibrosAC, San Juan, Puerto Rico Libro 1 2013, Libro 2 2014

Como avatares contemporáneos de los personajes cervantinos, Chiquitín y Margaro abandonan sus hogares y se lanzan por los caminos del país a la búsqueda quimérica de un mito arqueológico y un ideal político. El viaje revela la realidad de un país enloquecido y trasnochado por la violencia, la impunidad, por el fanatismo religioso, por la corrupción, por el desprecio hacia la naturaleza y hacia la historia propia. En la mejor tradición de la epopeya satírica, la novela narra este gran recorrido por el lenguaje y la realidad de un Puerto Rico en el que se mezclan de forma indisoluble lo dulce con lo amargo, las risas con las lágrimas, las glorias con las tragedias y la verdad con la fantasía. Un viaje al corazón de una sociedad que anda rumbo al colapso.

As contemporary avatars of the Cervantes characters, Chiquitín and Margaro leave their homes and throw themselves on the roads of the country to the chimeric search for an archeological myth and a political ideal. The trip reveals the reality of a country driven mad and out of control by violence, impunity, religious fanaticism, corruption, contempt for nature and history itself. In the best tradition of the satirical epic, the novel narrates this great journey through the language and reality of a Puerto Rico, in which the sweet and the bitter are inextricably mixed, the laughs with the tears, the glories with the tragedies and the truth with fantasy. A trip to the heart of a society that is heading for collapse.

Jeden z recenzentów napisał, że to funny story, una historia graciosa…

Amerykański sprzedawca dodaje trochę więcej szczegółów:

Chiquitín Campala, a Vietnam veteran and autodidact archaeologist in his 50’s, has two obsessions in life: finding the last Taíno chief’s sacred Guanín and see Puerto Rico become the 51st star of the United States. Armed with a wheelbarrow mounted on an old bicycle and in the company of Margaro, his loyal and pragmatic companion, he will travel the Puerto Rican landscapes going from one crazy adventure to the next in order to achieve his aims. With an extraordinary handling of the language and an unstoppable imagination, Juan López Bauzá shows in this classic magnificent novel an intelligent picture of the Puerto Rican society; and even more, a tribute, parody and contemporary rewrite of Quixote. Barataria forces the reader to rethink the hard political and social conditions of the entire Latin America.

The Taíno were an indigenous people of the Caribbean. At the time of European arrival in the late fifteenth century, they were the principal inhabitants of most of Cuba, Hispaniola, Jamaica, Puerto Rico, The Bahamas and the northern Lesser Antilles. The Taíno were the first New World peoples to be encountered by Christopher Columbus during his 1492 voyage. They spoke the Taíno language, an Arawakan language. Taíno society was divided into two classes: naborias (commoners) and nitaínos (nobles). These were governed by male chiefs known as caciques, who inherited their position through their mother’s noble line. The nitaínos functioned as sub-caciques in villages, overseeing naborias work. Caciques were advised by priests/healers known as bohiques. Caciques enjoyed the privilege of wearing golden pendants called guanín, living in square bohíos, instead of the round ones of ordinary villagers, and sitting on wooden stools to be above the guests they received. Bohiques were extolled for their healing powers and ability to speak with deities. They were consulted and granted the Taíno permission to engage in important tasks.

A więc to Taínom zawdzęczamy słowo kacyk.  Miła ciekawostka.

A cacique is a leader of an indigenous group, derived from the Taíno word kasikɛ for the tribal chiefs. In the colonial era, Spaniards extended the word as a title for the leaders of practically all indigenous groups that they encountered. In Spanish America, Brazil, Spain, and Portugal, the term also has come to mean a political boss or leader who exercises significant power in the political system known as caciquismo.

Po polsku kacyk też znaczy kacyk.

Powieść została napisana zanim huragan Maria, który szalał nad wyspą od 16 do 30 września 2017 roku, niemal całkowicie ją zniszczył. Autor natomiast odnosi się do innego niezwykłego wydarzenia, a mianowicie referendum, w którym ludność odpowiadała na pytanie, czy chciałaby by ich państwo zostało całkowicie włączone do USA, czy wręcz przeciwnie – opowiada się za pełną niepodległością. Większość zadecydowała, że woli na dobre wejść do USA, ale ponieważ było to badanie opinii publicznej a nie decyzja polityczna, wszystko pozostało po staremu. Tym niemniej bohater książki, szalony archeolog chce zobaczyć, jak jego ojczyzna – Portoryko staje się 51 stanem USA (samochody miałyby wtedy rejestrację RI). Ponieważ jest szaleńcem, to sam jest przeciwnikiem Włączenia i dokonuje zamachu, by się temu przeciwstawić. Tylko, cóż, zamiast dynamitu ma do dyspozycji batoniki czekoladowe. Zanim uwierzę błędnemu autorowi, sprawdzam w Wikipedii, jak to było:

Portoryko jest jednym z terytoriów nieinkorporowanych Stanów Zjednoczonych. Jego mieszkańcy są obywatelami USA i mogą się dowolnie osiedlać na terytorium stanów.  Sytuacja polityczna wyspy jest do pewnego stopnia prowizoryczna. Pomimo nazwy „Wolne Państwo Stowarzyszone Portoryko” (Estado Libre Asociado de Puerto Rico) nie jest to państwo stowarzyszone z USA, jest natomiast zorganizowanym terytorium nieinkorporowanym o statusie „wspólnoty” (ang. commonwealth). Portoryko jest zależne od USA, ale posiada dużą – odpowiadającą terytorium stowarzyszonemu – autonomię wewnętrzną. Mieszkańcy nie płacą federalnych podatków od dochodów wytworzonych na wyspie. W wyniku referendum z 2012 roku, mieszkańcy większością 54% głosów opowiedzieli się za przekształceniem kraju w 51 stan, przy czym wynik głosowania był kontrowersyjny m.in. z powodu wielu głosów nieważnych. Ewentualna inkorporacja wymagałaby głosowania w Kongresie.

Tak czy owak – to jest na pewno Barataria. Dodajmy jeszcze, że Sancho Pansa jest czarny, a Don Kichot, powtórzmy – archeologiem. Wszystko bardzo bliskie memu sercu.

Na zdjęciu, jak widać, nie udało się uniknąć kociego ogona. Widać też inne książki przyniesione z biblioteki. A wejście do niej wygląda(ło) tak (ło, bo teraz jest remont):

Recenzentka, Portorykanka, szczegółowo i z wielką erudycją omawia powieść TU.
Ja, na użytek czytelników, którzy być może nie znają hiszpańskiego, wybrałam z tej recenzji kilka istotnych fragmentów:

Porozmawiajmy więc o Baratarii. W drugim tomie powieści Cervantesa, tym z roku 1615, poczynając od rozdziału 42, Sancho odchodzi, by rządzić wyspą, którą książęta Villahermosa postanawiają mu przyznać mu jako żart, aby nadal się z niego śmiać. Sancho bowiem często narzekał, że jego pan nie spełnił swojej obietnicy i nie mianował go gubernatorem jakiejś insuli, zdobytej podczas wypraw, na które przecież obaj wyruszyli. Sprawa wyspy przypomina, iż w czasie gdy Cervantes pisał swą powieść, Hiszpania poprzez działania kompanii zamorskich organizowała dalszy podbój świata, co pozwala na interpretację wędrówek Don Kichota jako „wypraw eksploracyjnych”. Tylko że Don Kichot, naiwny zubożały szlachcic, wierzy w retorykę imperialną, która głosi chrystianizację dla rzekomego dobra zbawianych Indian. Barataria, nazwa wywodząca się od słowa tanio, niedrogo lub o niewielkiej wartości – to nazwa wyspy zarządzanej przez Sancho Pansę. Rządząc wyspą giermek okazuje mądrość, i rozsądek, jest zwolennikiem porządku i włada sprawiedliwie. Jednak rozczaruje się i zadecyduje, że władza nie jest dla niego.
Chiquitín jest weteranem wojny w Wietnamie, pochodzi z portorykańskiego miasta Ponce (podobnie jak autor) i pracował długi czas jako asystent skorumpowanego antropologa, który sfałszował wyniki badań. Szef jednak umiera, a asystent zostaje szefem. Jego pomocnikiem zostaje Margaro, niepiśmienny facet z okolicy wioski, gdzie będą prowadzone wykopaliska.
Zamiast średniowiecznego świętego Graala Chiquitín będzie szukał Świętego Guanina, „symbolu nadprzyrodzonej mocy naczelnego wodza Borikena, który po raz ostatni widziano na skrzyni kacyka Agüeybaná II Dzielnego nieco ponad pięćset lat temu. Archeologa nie interesuje historyczna ani archeologiczna wartość dzieła, po prostu chce się wzbogacić, sprzedając złoty emblemat na czarnym rynku. Chiquitín interesuje się natomiast sytuacją polityczną i gotów jest wyzwać na pojedynek każdego, po to, by bronić wielkości Wielkiej Korporacji czyli narodu amerykańskiego.
Narracyjnie poszukiwanie świętego Guanina jest więc tylko pretekstem, po to, by autor mógł nam opowiedzieć o spisku polityków, tyle że używa chwytów literackich jak w hiszpańskiej powieści barokowej (długie tyrady, niekończące się dialogi i monologi, dygresje, ba, całe minipowieści, zawikłane fabuły, konstrukcja szkatułkowa opowieści), zaprawionych jadowitą satyrą.
Dziś bardziej cenimy literaturę, która poważnie opowiada o naszych problemach, ale nie zawsze tak było. Manolo Núñez Negrón przypomina nam, pisze reccenzentka, w swoim studium pt. Polityka, a humor w Ameryce Łacińskiej, że humor miał tu fundamentalne znaczenie w kształtowaniu sfery publicznej. Jego badania skupiają się na wieku dziewiętnastym, czasie, gdy w różnych krajach Ameryki Łacińskiej zostały wynalezione narodowe narracje. Satyra wywodzi się tu z tzw. oratury, indiańskiej tradycji przekazywania ustnych opowieści, które nie tylko informowały o zdarzeniach, ale również porządkowały świat. Tradycje opowieści ustnej zostały wyparte przez pismo, które jest zinstytucjonalizowane i znajduje się w jawnej opozycji zarówno w stosunku do głosu, jak i do ciała.
Do końca XX wieku gazety i czasopisma były bardzo ważnymi elementami tworzenia świeckiej wyobraźni narodowej: burżuazyjnej i nowoczesnej. Gazety bez przerwy publikowały dowcipy, rysunki, humorystyczne wiersze. Słowo i rysunek satyryczny były elementami propagandy politycznej, były bronią.
Nie zapominajmy, że śmiech można interpretować na różne sposoby. Freud proponuje, abyśmy się śmiali, ponieważ uwalniamy stłumione napięcie, którego źródła kryją się w nieświadomości. Helen Cixous mówi o śmiechu jako doświadczaniu kobiecej radości, która uwalnia się z fallocentryzmu. Núñez Negrón podkreśla, że śmiech to broń polityczna tych, którzy nie mają dostępu do innych form komunikacji. Satyra jest więc podstawową być może formą interwencji obywatelskiej, głosem niemych, milczących i słabych.
Być może więc powieść Barataria staje się dobrem społecznym. Podczas czytania wyobrażałam sobie, pisze recenzentka, że to zabawne dla publiczności, która czyta powieść i śmieje się z tych bohaterów, śmiejących się z samych siebie. Powieść sprawiła, że przypomniałam sobie, iż kiedyś czytanie na głos było popularną metodą informowania niepiśmiennych odbiorców tekstu, co w swej strukturze zbliża się do oralności, jak sam Don Kichot. W rozmowach między Chiquitinem i Margaro pojawi się również teza, że niezależnie od tego, kto rządzi biedą biedaków, ich sytuację poprawia tylko radość.
Obie postacie przypominają nam naszych rodaków, podkreśla autorka, to my, Portorokańczycy. To nasze absurdalne dyskusje rodzinne i polityczne, które codziennie znajdujemy w mediach, szczególnie online, które nieustannie kwestionują autorytety, co sprawia, że ich niewykształceni czytelnicy często uciekają się do zniewagi. Jak bezużyteczna jest ta debata, w którą angażujemy się na co dzień, jak daleko jej do ideału „debaty oświeconej”, z której uformowałaby się nowoczesność. Dziś hegemonia to gra sił marketingowych. Ale przemoc pozostaje. Żyjemy raczej w brzuchu Lewiatana Hobbesa niż w Utopii Tomasza Morusa. To co dostajemy to fałszywy sen, zbudowany w duchu nowoczesnej retoryki. López Bauzá przypomina, że Don Kichot nie jest tworem jednolitym, bo Cervantes napisał dwie powieści w dwóch różnych momentach historycznych w odstępie dziesięciu lat, i tak też jest i w jego przypadku – dwa tomy jego dzieła dzieli jednak tylko rok, a nie 10 lat. Całość kończy się wojną zwiastującą koniec świata, wojną z „bombami metanowymi”. Nie wyjaśnię więcej. Rzecz jest eschatologiczna, w najlepszej satyrycznej tradycji Rabelaise’a.

A ja jeszcze dodam (całkowicie w duchu Pierre Bayarda, autora książki o tym, jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało), że (wydaje mi się, iż) w całej powieści ani razu nie pada tytułowe słowo Barataria, bo autor zakłada, że albo czytelnicy wiedzą, że to wyimaginowana wyspa dziwnego żartu z Don Kichota, albo przyjmują tytuł dosłownie, a więc po prostu jako Taniocha bądź Kraj Taniochy. Jest to więc tak, jakby taki na przykład Jakub Żulczyk napisał powieść zatytułowaną Soplicówka, w której propisowskie skiny z wiochy Soplicówka naprzają się bez przerwy z opozycyjnymi punkami, a pewien zupełnie początkujący ucina sobie romans z własną ciotką, po to by po kilku tygodniach zdecydować się jednak na swoją kuzynkę, Zojkę Lesbijkę. Nazwa wsi kojarzy się z wódką. O Mickiewiczu i jakimś tam bubku Tadeuszku nikt nigdzie nie wspomina.

Tylko recenzenci.