Valentine Day and Ash Wednesday

This year’s Valentine Day coincides with Ash Wednesday – what a contradiction.
Let me share with you a memory of a very strange Valentine Day.

Polish version HERE.

Lech Milewski

At the beginning of February 1999 I flew from hot summer in Melbourne, Australia, to cold and wintry Minneapolis. My intention was to compete in a ski marathon – American Vasaloppet in Mora, Minnesota.
The winter was poor in snow, but I managed to have decent skiing in few parks in Minneapolis. On Thursday evening, 3 days before the race, I heard on the radio, that the race has been cancelled due to the lack of snow.

It was a shock! Next morning I rang the race office. They confirmed the bad news – sorry, the race is cancelled.
– That’s impossible! I came here all the way from Australia! It cannot be!
– We are very sorry, but it is cancelled.
– But there is quite good snow in parks in Minneapolis.
– We also have good snow in the forest. But the race is run in the open area and there is no snow there.
– So shift it to the forest!
– That’s impossible, we have around 4,000 participants, we cannot squeeze them on narrow tracks. Anyway, the decision is FINAL, there is NO RACE!

I tried the last chance – please connect me with the club secretary.
I had Valerie Brown on the other end of the wire and I laid down my proposal:
I understand that you are unable to run the regular race. But on the other hand there is still quite good snow in the forest. And on another hand, I came here all the long way from Australia. Why not to put these two hands together and let me do a solo race in the forest?
There was a moment of silence and then… – come to Mora, we’ll see what we can do for you.
I heard smile in Valerie’s Brown voice.

Dalarna

I came to Mora on Saturday morning. It was sunny, cold and snowless. The big, red Dalarna Horse reminded me my race in Sweden 3 years earlier.

In states Minnesota and Wisconsin there is quite large Scandinavian population, no wonder they introduced cross country skiing and copied traditional ski races of their countries.

Vasaloppet is most famous of them. It commemorates a historical event from year 1521. At that time Sweden was under Danish occupation and Swedish nobility assembled in a little town Mora decided to organize an uprising to liberate their country. As a leader they chose certain Gustav Vasa. He was hiding from Danes close to Norwegian border. Messengers were sent to him to convey the message. Gustav fastened his skis and skied 90 km from Sälen to Mora.

The uprising was a success, Gustav Vasa was elected a king and established a Vasa dynasty.
In year 1922 a ski race has been organized on the historical course – Sälen to Mora – 90 km – CLICK.

I went directly to the race office. It was the saddest place in the world. Thousands of race bags and bunches of medals for finishers. I took one of them in my hand….

Medal

Valentine Day? Yes, of course! It will be Valentine Day tomorrow (14/2/1999)!
A heart, two skiers inside, Love to ski .
– What are you going to do with them?
– They all will be scrapped.
– O, no! You must let me to race for this medal!

We studied maps of ski trails in the forest. Valerie showed me the ones where the snow should be OK. I did simple arithmetic.
– Valerie, so if I will ski around these loops until 1 clock over 58 km, will you give me such a medal?
– Find his racing bag – she said.

A couple of club members drove me to the forest to see how it looks. I found it in much better condition than expected. After return to the town, I still managed to participate in sled races with some locals of Swedish origin and eventually went to sleep as the happiest person in Mora.

StartFinish

9 o’clock Sunday morning, blue skies, light frost, no wind. In the Log Cabin I left a bag with warm clothes and some food and drinks. I put on my red racing suit with kangaroos on the back and on the leg. Race number 503, START!!!

For a long time I was the only person on the trails. Later some people arrived, whole families for a relaxing session of skiing in the sun. Some of them were quite shocked when out of sudden a crazy racer appeared…
Go away from the track – shouted parents to the children – thousand skiers will be here in a moment!
But they said , that the race is cancelled?
I left them in such puzzled state and skied on and on – 5 times around The Point Trail, 4 times Beaver Dam Trail and every possible trail between and around.

Eventually my log showed more than 60 km, it was almost 3 pm. I skied back to the Log Cabin where some club members waited for me with the medal of my dreams.

Back from home, I wrote a detailed report of my effort, it showed almost 65 km. What a surprise it was when few weeks later I received mail from Valerie Brown. She sent me a special diploma.

Diploma

…and another medal. Valerie explained, that some of “Love to Ski” medals have been given to sponsors and volunteers so for me she sent a special one – Winners’s Time + 50%, Year 1999.

Medal 2

And there is only ONE such medal in the world.

Kaziuki 2017

Roman Brodowski

Kaziuki

„Na Kaziuki do Wilna pan Kazimierz zaprosił” – tak rozpoczyna się jeden z moich wierszy napisany i poświęcony Kaziukom oraz Wilnu. Pisałem już TU o tym święcie, ale przypomę je raz jeszcze.
Od ponad trzystu osiemdziesięciu lat (z przerwami) „kaziukowe święto” nieodłącznie towarzyszy mieszkańcom Wilna i jedgo okolic.

Dzisiaj Kaziukami nazywa się jarmark odbywający się w stolicy Litwy … i nie tylko, w dzień św. Kazimierza (4 marca). Jednakże geneza „Kaziuków” była inna, bo było to święto na wskroś religijne, z procesją, modłami oraz odpustem. Typowe święto liturgii rocznicowej przypominające o dniu śmierci królewicza Kazimierza wyniesionego przez papieża Klemensa VIII w 1602 roku na ołtarze,

Kim był dzisiejszy patron Litwy, a dawniej i Rzeczypospolitej, św. Kazimierz?

Był drugim z kolei synem Kazimierza IV Jagiellończyka i Elżbiety Rakuszanki.
Znany był z dobroczynności, często utożsamiał się z biedotą, prowadził ascetyczny tryb życia, głęboko pobożny czciciel Eucharystii i Maryi.
Urodził się 3 października 1458 roku w Krakowie (na Wawelu), zmarł 4 marca 1484 roku w Grodnie.

św. Kazimierz w Katedrze Wileńskiej
(ok. r. 1520)

Żył 26 lat, ale mimo bardzo krótkiego życia pozostawił po sobie obraz prawdziwie oddanego sługi Boga i …nędzarzy. Do dzisiaj stawiany jest za wzór człowieka, który konsekwentnie realizował wytyczoną przez siebie misję – pomocy i miłosierdzia wobec potrzebujących i cierpiących. Często powtarzał o sobie, że „ prawdzwy królewicz nie może nic przystojniejszego czynić, jak w ubogich służyć samemu Chrystusowi” . Z informacji zapisanych w kronikach wynika , że od najmłodszych lat, pod wpływem duchowności franciszkańskiej, akcentującej ascezę, wiele czasu poświęcał na modlitwę, połączoną z wielogodzinną adoracją Najświętszego Sakramentu , oraz kontemplacją męki oraz śmierci Jezusa.

wilno-11

Młodego królewicza do prawdziwej, królewskiej dorosłości przygotowywali tak znamienici nauczyciele jak Jan Kanty, Jan Długosz czy też przybyły z Wenecji na Wawel, humanista, poeta i prozaik piszący w języku łacińskim Filip Kalimach (Filippo Buonaccorsi). To dzięki ich nauce królewicz, młodzieniec pełen wiedzy i wrodzonej inteligencji, mógł bez przeszkód sprawować powierzone mu przez ojca, Króla Polski, ważne w królestwie funkcje. Jego mądrość i dojrzałość były powszechnie podziwiane, nie tylko w Polsce, ale i na znamienitych dworach ówczesnej Europy.
Już w wieku trzynastu lat wyruszył na Węgry, by przyjąć dla rodu Jagiellonów tamtejszą koronę, którą zaproponowali mu Węgrzy, występujący przeciwko Maciejowi Korwinowi. Kazimierz, pamiętając, że Korwin jest siostrzeńcem Władysława Pogrobowca, wroga Jagiellonów, wypowiedział mu wojnę. Wyprawa pod wodzą Piotra Dunina wyruszyła 2 października 1471 roku, ale zakończyła się porażką, gdyż polska armia była nieliczna, a zabrakło jej wystarczającego wsparcia ze strony tamtejszych magnatów. W efekcie Kazimierz wrócił do Polski.

Nieudana wyprawa była dużym przeżyciem dla tego wrażliwego chłopca.

Gdy miał lat 23 był podczas nieobecności Kazimierza Jagielończyka , który przebywał z trzyletnią misją na Litwie, wyznaczonym przez ojca namiestnikiem i sprawował faktyczną władzę w królestwie. W tym czasie nosił tytuł “secundogentis Regis Poloniae” i rezydował w Radomiu.

wilno-009Dał się poznać jako sprawiedliwy i zatroskany o ubogich władca. Był jednak też zręcznym politykiem i z powodzeniem dbał o bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne państwa oraz swoich poddanych. Właśnie w Radomiu Królewicza zaczęły coraz bardziej trapić choroby. Okazało się niestety, że jest chory na gruźlicę. Przyczyną jego choroby mógł być ascetyczny tryb życia, a więc naśladowanie Chrystusa i miłość bliźniego w duchu św. Franciszka. Królewicz praktykował codzienną ascezę, nosił włosiennicę, uprawiał długotrwałe posty, spał na podłodze, unikał nie tylko rozrywek, ale i wypoczynku.

W związku z pogarszającym się stanem zdrowia późną wiosną 1483 r. został odwołany do Wilna.

Za te wszystkie przymioty, za troskę jaką okazywał mieszkańcom Wielkiego Księstwa, Kazimierz również na Litwie zyskał sobie wśród ludności wdzięczność i popularność.

Pomimo choroby pod koniec 1483 r. wraz z ojcem wybrał się w podróż do Lublina na zjazd szlachty królestwa. Jednakże ta podróż okazała się zbyt ciężka, tak że względu na stan zdrowia zatrzymał się w Grodnie. Król po otrzymaniu informacji w lutym 1484 r. o agonalnym stanie syna przerwał obrady i przybył do Grodna. Tam też w obecności ojca Kazimierz zmarł 4 marca 1484 r. Został pochowany w Kaplicy noszącej jego imię, w katedrze wileńskiej.

Za swoją pobożność oraz wkład w krzewieniu kultury chrześcijańskiej, wyniesiony został na ołtarze w 1602 roku. Wybrano go patronem Litwy i Polski, czyli Rzeczpospolitej Obojga Narodów, powstałej na mocy Uni Lubelskiej z 1569 roku.

Kanonizacja zmarłego królewicza miała także aspekt polityczny. Chrześcijańska (wówczas już od ponad stu lat) Litwa nie posiadała bowiem rodzimego patrona, który był potrzebny dla religijnego prestiżu tego narodu i to Kazimierz został pierwszym świętym tej ziemi

wilno-3Zgodnie z obowiązującą zasadą liturgii kościelnej dniem wspomnienia świętego Kazimierza został dzień jego śmierci – czwarty marca.

W 1950 roku, Pius XII ogłosił Kazimierza patronem młodzieży litewskiej.

Na przestrzeni kilkuset, lat w powolnej ewolucji, święto kościelne przekształciło się w regionalne święto Kaziuki, tradycyjny dla Wilna radosny jarmark, w którym przeplatają się zwyczaje kościelne, ludowe i pogańskie, jak chociażby witanie nadchodzącej wiosny.

Kaziukowe jarmarki organizowane są w Wilnie od 1636 roku, rozpoczynają się zawsze w dniu św. Kazimierza, czyli 4 marca i choć dawniej trwały dwa tygodnie, teraz trwają dwa dni. Rozpoczyna je przemarsz ulicami Wilna orszaku przebierańców, handlarzy i kuglarzy. Na czele pochodu jedzie na koniu przebrany za św. Kazimierza wilniuk.
Nad Wileńką, na terenie starego miasta rękodzielnicy, rzemieślnicy, producenci żywności oraz inni handlarze rozstawiają jarmarczne stragany. Powstają regionalne karczmy, stoiska kulinarne oraz miejsca zabaw dla dzieci. Co kilkaset metrów na prowizorycznych scenach ludowi artyści zabawiają wilniuków śpiewem, tańcem, poezją i dobrą ludową muzyką.

wilno-008-kopie

Od jakiegoś czasu również i inne miasta, zarówno na Białorusi jak i w Polsce, organizują Kaziuki. W Grodnie od lat czwartego marca Związek Polaków na Białorusi, przy wsółpracy z innymi grodnieńskimi organzacjami kulturalnymi, korzystając z doświadczeń Wilna, także obchodzi swoje jarmarczne święto.
A i w Szczecinie, Białymstoku, Gorzowie i wielu innych miastach, wszędzie gdzie znajdują się ośrodki kultury kresowej, czy też skupiska przesiedleńców kresowych, zwłaszcza z Wileńszczyzny i Grodzieńszczyzny, pielęgnuje się tradycję kaziukowego święta.

Kaziuki

Na Kaziuki do Wilnia
Pan Kazimierz zaprosił
Toż odmówić to grzech
W takiej sprawie
I zobaczyć też warto
Słynny Jarmark Marcowy
Bo go nie ma w Gdańsku,
w Warszawie.

Setki różnych kramików
A być może i więcej
Rozstawiono na rynku i wokół
Można kupić i sprzedać
Byle wykpić się nie dać
Tyle dobra przed nami
I… z boków

Ludu nawet nie zliczysz!
Z Litwy, Łotwy, Estonii,
Białorusi i naszej ojczyzny
Przyjechali w przedwiośnie
Kresowiacy radośnie
By tradycję podtrzymać
Polszczyzny

Wszędzie palmy, palemki
W różnych tęczy kolorach
Każda inna i kwieciem bogata
Że aż łezka się kręci
Że do kupna są chęci
Dla przyjaciół, dla siebie
dla brata.

Tak, tradycja wspaniała!
„Kaziukowe jarmarki ”
Świeto Wilna i jego okolic
Przypomnienie przeszłości
Dla potomnych, przyszłości
Nie zobaczysz go w żadnej
Ze stolic

Wilno, 04.03.2009

wilno-007

Xmas special, 28.12.2013

Redakcja nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego ten tekst czekał aż trzy lata na publikację, ale zgodnie z podaną datą, zamieszczamy ten świąteczny wpis już po świętach, 28 grudnia.

Anna Rosner

Czas na awans

– Jak pisany pod dyktando – rzucił, zsuwając okulary na czubek nosa. Nie był już młodzikiem i męczyły go długie godziny spędzone na wertowaniu korespondencji. Mimo to starał się nie robić wielu przerw i konsekwentnie czytać każdą, nawet zabrudzoną, pomiętą, naddartą czy nieczytelnie nabazgraną kartkę. Należało to do jego obowiązków, a wśród niewielu zasad, jakie ciągle wyznawał, znajdowała się ta dotycząca sumienności.

Omiótł wzrokiem biurko zastanawiając się, na którą stertę powinien odłożyć ostatni list. Odpowiednie posortowanie korespondencji było kluczowe. Inaczej zlecenie mogłoby zostać opacznie zrozumiane lub, co gorsza, błędnie wykonane.

– Ciekawe, co będzie w tym – mruknął pod nosem rozcinając następną kopertę staroświeckim nożem do papieru. – Co się stało z tymi ludźmi? Czysty materializm i zero jakiejkolwiek wyobraźni czy ducha indywidualizmu. Każdy chce tego samego!

Rozprostował niewprawnie wyrwaną z zeszytu kartkę, ozdobioną na marginesach tłustymi plamami. Pisane dziecięcą ręką litery wyglądały, jakby każda z nich cierpiała na poważne problemy osobowościowe. Nieletni autor użył co najmniej trzydziestu kolorów, czym zapewne rekompensował braki wiedzy z zakresu ortografii i interpunkcji. Pod listem zamieścił obrazek przedstawiający świętego Mikołaja i choinkę, która ledwie trzymała pion z powodu upchniętych pod nią paczek. Mężczyznę bardziej niż rysunkowe prezenty zaintrygował kieliszek w dłoni tłustawego staruszka oraz coś, co prawdopodobnie miało być talerzykiem z ciasteczkami.

Odłożył delikatnie list na biurko i dolewając sobie nieco cherry mruknął, ni to do siebie, ni to do nadawcy:

– Dobrze, że mi przypomniałeś. Szkoda tylko, że to jedyna, w miarę inteligentna, rzecz w tym całym steku bredni. Daj mi iPada – zaczął czytać udając głos dziecka – i nowego laptopa, komórkę, konsolę do gier, większy telewizor, szczeniaczka, skuter i tablet. Jasne – zaniósł się kaszlem, po czym wrócił do swojego naturalnego tembru. – Nie ma sprawy, w końcu to rodziców dotknął kryzys, a ja mogę wszystko. Pieprzony materializm. Czy nikt z was nie może chcieć drewnianych klocków albo konia na biegunach? Pozytywki są passe? Czekolada kłuje w ząbki? Książki stały się niemodne? Rozwydrzone bachory… Do tego zaczyna od „daj”, żadnych formułek grzecznościowych, żadnego „proszę”, „chciałbym”, „marzę” czy głupiego „bardzo by mi zależało”. Nawet „drogi święty Mikołaju” pominął!

Pociągnął haust alkoholu i odłożył list na największą z kupek, oznaczoną hasłem „elektronika – dział licencjonowany”. Przepracował na swoim stanowisku już wiele lat i uważał, że świat coraz bardziej schodził na psy. Czytanie i dzielenie korespondencji było nużące. Jednak to rozmyślanie nad tym, jak bardzo forma i wydźwięk tego, co do niego przychodziło, zmieniało się przez dziesięciolecia, przyprawiało go o ból głowy.

Drewniane przegródki, te same które zastał na biurku rozpoczynając służbę, stały praktycznie puste. Pod etykiety takie jak „narty & sanki” czy „zwierzęta” zawsze trafiało nieco korespondencji, ale już te opisane słowami „dział wyrobów drewnianych” czy „zabawki mechaniczne-nakręcane”, rzadko wypełniały się choćby w połowie, mimo tego, że korespondencja nadchodziła już od początku listopada.

Nowe, plastikowe skrzynki, w które odkładał listy dotyczące gier, komputerów, telefonów, tabletów czy różnej maści gadżetów elektronicznych, musiały być opróżniane co kilka godzin. Czasy, w których największym marzeniem był powrót ojca z wojny czy to, żeby złą macochę zastąpiła miła, nowa i kochająca pani, należały do zamierzchłej przeszłości. Świat nie posuwał się już powoli ku nowemu, biegł i wpadał w objęcia postępu technologicznego, dostarczając coraz droższych i bardziej wyszukanych zabawek. Ludzie nie wyobrażali sobie bez nich życia, choć nie tak dawno temu wszyscy obywali się bez nich.

Cóż – pomyślał – dzięki temu wszystkiemu, dzięki listom, mam pracę. Gdyby ludzie przestali wierzyć, pisać i prosić, znalazłbym się na bruku, ale za jaką cenę?

Był człowiekiem starej daty. Uważał, że każdy prezent jest mile widziany, choć powinien stanowić tylko dodatek do czegoś ważniejszego, niematerialnego. Miał wrażenie, że wartości rodzinne przechodziły od lamusa tak samo jak drewniane, machającymi skrzydełkami kaczuszki na patyku, hula-hop czy skakanki. Stawały się hasłem w ustach polityków i czymś, o czym czytało się w książkach. Najważniejsze okazywały się prezenty, a nie spędzanie czasu wśród krewniaków, jak to kiedyś bywało.

Rozparł się w fotelu i przymknął oczy, dając im odpocząć. Świat zmieniał się tak szybko, że nie mógł już za nim nadążyć. Próbował się z tym pogodzić, choć zadanie to okazało się trudniejsze, niż mogłoby się wydawać. Tylko biuro pozwalało mu zachować resztki równowagi psychicznej i w miarę zdrowego rozsądku. Gdyby przeniesiono go do jakiegoś nowoczesnego biurowca, z pewnością zwariowałby przed końcem pierwszego dnia pracy. Szczęśliwie miał pracodawców przywiązanych do tradycji.

Niskie pomieszczenie z drewnianymi ścianami i sufitem odpowiadało mu bardziej niż szklane twory najznamienitszych architektów. Parterowe okna, na których często pojawiały się wzory tworzone przez mróz, wychodziły na pokryty śnieżną pierzyną las. Kominek też był nie bez znaczenia, najnudniejsze i najgorzej nawet napisane życzenia lepiej czytało się w cieple i przy żarzących się, trzaskających raz po raz polanach. Poza tym, znajdujące się na tyłach biura mieszkanie stanowiło kolosalne ułatwienie. Nikomu w jego wieku nie chciałoby się codziennie dojeżdżać do pracy, a tu od domowego jedzenia, pięknej żony i możliwości krótkiej drzemki przed telewizorem, dzielił go tylko niewielki korytarzyk. Dodatkowo, mieszające się zapachy dymu, piernika, pomarańczy i dopiekającego się powoli indyka, działały łagodząco na jego zszargane pracą nerwy. Lubił, kiedy na suficie wieszano jemiołę, mógł ją wykorzystać i skraść pocałunek swojej żonie. Widząc dekoracje wiszące na framugach drzwi i okien, czuł się spokojniej, nabierał pewności siebie. Wiedział, że robi coś ważnego.

Miał już sięgnąć po kolejną kopertę, gdy rozległ się dzwonek telefonu. Kilka lat wcześniej zmuszono go do zamiany starej, ebonitowej słuchawki na nowoczesny szmelc, do którego nie mógł się przyzwyczaić. Jak mu tłumaczono, musiał się na to zgodzić z powodu informatyzacji biura. Nowszy telefon był niezbędny, by mogły działać faksy, śmaksy i internety.

Na podstawce słuchawki mrugało niecierpliwie światełko połączenia wewnętrznego, znak którego nie można było ignorować. Śnieżynka mogła dzwonić tylko w ważnej sprawie, szczególnie, że nie nadeszła jeszcze pora kolacji. Odebrał więc bez chwili wahania.

– Słucham kochanie, co się stało?

– Pan Anderson przyjechał, właśnie otworzyłam mu bramę. Byłabym wdzięczna, gdybyś mógł go wpuścić do siebie tak, by ominął kuchnię. Mam tu wszystko rozgrzebane, nie mam czasu pić z nim herbatki. Przyniosę wam coś, tylko zatrzymaj go tym razem w biurze.

– Oczywiście. Na pewno ma do omówienia jakieś zawodowe sprawy, nie będziemy zawracać ci głowy. Mogłabyś przysłać do nas Juniora?

– Synuś – usłyszał stłumiony głos żony – mógłbyś za chwilkę zanieść tacę do gabinetu taty?

Po krótkiej chwili Śnieżynka odezwała się wprost do słuchawki:

– Przyniesie mi tylko węgla do pieca i już do was idzie.

– Dzięki. Jesteś boska.

Odłożył słuchawkę zerkając na wiklinowy kosz z nieotwartymi listami, zwiastunem długiej, pracowitej nocy.

*                               *                                 *

Rzadko miewał gości, dlatego postanowił odpowiednio przywitać nadjeżdżającego Andersona, jednocześnie nie pozostawiając mu większych szans na zapuszczanie żurawia w miejsca, o których nie powinien zbyt dużo wiedzieć. Naciągnął kurtkę czerwonego uniformu i grube, dwupalczaste rękawice z białą lamówką. Postawił obszyty futrem niedźwiedzia polarnego kołnierz i wyszedł w arktyczne zimno.

Śnieżna pierzyna przykrywała wszystko. W świetle, padającym z okien domu, biel skrzyła się niczym brokat. Dzikich ostępów, w których schowane było biuro, praktycznie nie odśnieżano. Choć terenówka Andersona radziła sobie z zaspami, szarżowanie w takich warunkach nie wchodziło w grę i do pojawienia się gościa na podjeździe zostało jeszcze kilka minut. Mężczyzna postanowił to wykorzystać i przewietrzyć się przed rozmową. Spodziewał się, że nie będzie łatwa ani przyjemna, w końcu w tak newralgicznym momencie – gdy miał ręce pełne roboty – nikt nie składałby mu kurtuazyjnych wizyt.

Wyszedł kilka kroków przed dom i wziął głęboki oddech, pozwalając lodowatemu powietrzu wypełnić płuca. Lubił zimę, trzeszczenie śniegu pod butami i szczypanie mrozu na policzkach. Czuł się wtedy jak dziecko, jak w czasach, kiedy bawił się przed domem, lepił bałwany czy uczył się biegać na nartach. Tak jak wtedy, gdy pierwszy raz wydawał dyspozycje gnomom i nabierał wprawy w kontrolowaniu ich zachowań.

Urodził się w tych ostępach i nie wyobrażał sobie życia gdziekolwiek indziej. Kilka razy żona namówiła go na wczasy w tropikach twierdząc, że „trochę słońca nikomu jeszcze nie zaszkodziło”. Czuł się tam okropnie, żar i kaskady spływającego mu po karku potu męczyły go strasznie. Zgadzał się na te szalone eskapady tylko dla niej. Widział jak kwitła w cieplejszym klimacie, no i wyglądała oszałamiająco w kostiumie kąpielowym rozciągnięta na ręczniku plażowym czy na leżaku. On jednak zdecydowanie był człowiekiem północy.

Miał ochotę ulepić kilka śnieżnych kul i rzucić nimi choćby w najbliższe drzewo. Powstrzymała go jedynie świadomość, że pewne rzeczy zwyczajnie nie uchodziły człowiekowi w jego wieku. Poza tym jego plecy wyrażały zdecydowany sprzeciw, gdy próbował się schylać. Zamiast robić z siebie durnia, postanowił przejść się powolnym krokiem i sprawdzić, czy wszystko działa tak, jak powinno.

Drewniany domek stał najbliżej drogi i stanowił najstarszą częścią zabudowań jego małego imperium. Warsztat, w którym dawniej wykonywano zabawki, zburzono lata temu. Był tak mały, że w pewnym momencie zwiększenie jego wydajności stało się po prostu niemożliwe. W dodatku większość zamawianych u niego produktów wymagała specjalistycznych taśm produkcyjnych, a najciężej nawet pracujące gnomy nie były w stanie zastąpić elektronicznych robotów i precyzji ich działania. Konieczne okazało się zainstalowanie maszyn, a to było możliwe jedynie w dużej fabryce. Wybudowano ją na miejscu starej szopy i terenach porośniętych wcześniej zagajnikiem.

Budynek nie pasował do okolicy. Już z drogi dojazdowej widać było sterczące ponad staromodnymi zabudowaniami biura kominy, ale nie było innego wyjścia. Ustępstwa natury estetycznej były konieczne, jeśli chciało się iść z duchem czasu, choć członkowie Greenpeace zapewne dostaliby ataku apopleksji na sam widok molocha. Gdyby dodatkowo wiedzieli, jaki skład chemiczny miały wyziewy przedostające się z jego manufaktury do atmosfery, bez przerwy pikietowali by ukryte w dzikich ostępach budynki. Szczęśliwie jednak umowy, jakie podpisał z kilkoma państwami w zamian za świadczone usługi, skutecznie chroniły go przed ujawnianiem podobnych informacji. Gorzej przedstawiała się kwestia opornych pracowników, którzy wszelkie międzynarodowe papiery mieli w głębokim poważaniu.

Przeszedł wzdłuż ściany domu i zajrzał na fabryczne podwórze. Niewielkie, metalowe drzwiczki, prowadzące w głąb olbrzymiego budynku były lekko uchylone. W padającym na zewnątrz świetle fabrycznych jarzeniówek dostrzegł kilka kulących się z zimna postaci. Nie był w stanie rozpoznać, które gnomy postanowiły zrobić sobie przerwę, ale miał pewność, że było ich trzech. Mamrotały coś i najwyraźniej próbowały się rozgrzać nie tylko drepcząc w miejscu, ale i popijając coś z przekazywanej z ręki do ręki piersiówki.

– Degeneraci… – mruknął pod nosem. – Już ja was nauczę.

Jedną z podstawowych rzeczy, jakie musiał opanować obejmując swoje stanowisko, było kontrolowanie zachowań tych dziwnych stworzeń. Choć czuł, czy prace posuwają się zgodnie z harmonogramem, nawet jeśli nie było go w okolicach fabryki, wpływał na zachowanie podwładnych, jedynie mając ich w zasięgu wzroku.

Mógł oddziaływać na nich na kilka sposobów. Wywoływanie ataków bólu czy skurczy mięśni stanowiło broń ostateczną, której starał się unikać. Wolał przesyłanie obrazów bezpośrednio do ich umysłów, bądź wpływanie na ich uczucia. Nie czerpał satysfakcji ze swoich mocy, uważał jednak, że dyscyplinowanie pracowników to uświęcona tradycja, której nie powinien się przeciwstawiać. Tak samo robili jego ojciec i dziadek. Poza tym gnomy zdawały się być przyzwyczajone do takiego sposobu dyscyplinowania. Spodziewały się go i miał wrażenie, że rozumiały go lepiej, niż odbieranie czasu wolnego, nagany czy groźbę zwolnienia. Ostatnia z kar nie była zresztą niczym innym, niż czczymi pogróżkami, wiedziały o tym tak samo dobrze jak on.

Skupił uwagę na niesubordynowanych karzełkach, wywołując w ich umysłach poczucie winy. Po chwili przesłał obraz pracujących na pełnych obrotach maszyn i taśm produkcyjnych pełnych wadliwie wykonanych zabawek. Podejrzewał, że to wystarczy i nie pomylił się. Czerwone punkciki żarzących się papierosów opadły na zaśnieżoną ziemię. Dwie skulone postacie pośpiesznie podreptały do fabryki, a trzecia ruszyła truchtem w kierunku starych stajni i wybiegu reniferów. Minęła w milczeniu zwierzęta i weszła do warsztatu, by dołączyć do kompanów, zajętych przeglądem i remontem sań.

Westchnął, patrząc na niską, drewnianą chatkę. Rozumiał konieczność modernizacji i dostosowania wytwórni do potrzeb zmieniającego się świata, ale to co robiły ze środowiskiem wydobywające się z fabryki zanieczyszczenia, było mu ciężko zaakceptować. Najbardziej martwił się o zwierzęta, choć i stan gnomów był zatrważający. Pamiętał, że gdy był chłopcem, karzełki były zdrowe, silne i chętne do pracy. Teraz właściwie każdy z jego „pomocników” miał jakieś wady genetyczne – zdeformowane nogi, zniekształcone twarze, wykrzywione dłonie i palce.

Renifery co kilka lat trzeba było zastępować młodszymi – żadne zwierzę nie wytrzymałoby pracy przez tyle lat, ile on sam spędził na służbie. Coraz bardziej toksyczne wyziewy komplikowały sprawę. Starano się rozmnażać je tak, by młode miały domieszkę świeżej krwi. Mimo to jednak rodziły się mutantami. Te, które przeżyły pierwsze tygodnie, zazwyczaj zdychały po najwyżej czterech latach, podczas gdy dzikie dożywały sędziwego wieku dwudziestu wiosen. Choć wszystko to było dość zasmucające, mężczyzna musiał przyznać, że niektóre maleństwa były na swoisty sposób urocze. Jednego z tegorocznych zwierzaków miał zamiar oswoić i przysposobić do życia w domu – w końcu nawet u renifera co dwie głowy to nie jedna. Niestety nie przeżył nawet dwóch tygodni i wszyscy zgodzili się, że przyczyną śmierci najpewniej były właśnie jego dwie głowy i kark, zbyt słaby, by je unieść.

Zerknął ostatni raz na swoje stadko, przez chwilę zastanawiając się, dlaczego renifer o czarno-fioletowym futrze został zaakceptowany przez przywódcę stada, a ten o sześciu nogach nie. Nie rozumiał niektórych decyzji starego Berniego, ale szczęśliwie nie był do tego zobligowany. Jako najstarszy z reniferów to właśnie Bernie decydował o wszystkim co działo się w zagrodzie, a w jego głowie rodziły się najdziwniejsze pomysły. Wiadomo było tylko, że kiedy zaczynał się ślinić, coś mu się podobało, kiedy zaś poruszał na raz obydwoma ogonami, coś wytrącało go z równowagi.

*                               *                                 *

Odwrócił się, słysząc coraz wyraźniejsze trzeszczenie śniegu pod kołami wjeżdżającego na podjazd samochodu. Anderson w końcu przebił się przez zaspy i właśnie parkował przed wejściem do chatki.

– No to zaraz się zacznie. Pretensje o wszystko – mruknął, poprawiając nie wymagający tego kołnierz kurtki. – Jakby nie mógł po prostu zadzwonić albo napisać tego śmiesznego czegoś, co można odebrać w komputerze…

Nie miał czasu na picie herbatki z przeklętym biurokratą. Zostało jeszcze kilka spraw do załatwienia i większość z nich nie mogła czekać zbyt długo. W końcu nawet zmodernizowana fabryka potrzebowała kilku godzin na wyprodukowanie kilkuset konsol i tabletów, a do świąt zostały już tylko godziny.

– Panie Anderson, co za miła niespodzianka – powiedział podchodząc do samochodu. Wiedział, że jego gość nie należał do ludzi o zbyt lotnym umyśle i zazwyczaj nie rozróżniał szczerości od sarkazmu.

– Witam, witam. Wiem, że przychodzę nie w porę, ale dostałem wyraźne dyrektywy. Musimy porozmawiać. Postaram się zająć jak najmniej czasu.

– Oczywiście.

– Jak mawiamy my, księgowi, czas to pieniądz – roześmiał się, najwyraźniej uważając własny dowcip za szczyt wyrafinowanego humoru. – Nie uważa pan, że to święta racja? Nawet jeśli…

– Będzie pan łaskaw wejść do biura, panie Anderson. Tam jest cieplej.

– Chętnie…

Przepuścił gościa w drzwiach, ze zgrozą obserwując, jak wielkie grudy śniegu odpadały z butów wprost na dywan.

Junior, który w międzyczasie pojawił się w gabinecie ojca, skłonił się lekko nalewając gorącą herbatę do porcelanowych filiżanek.

– Niech pan siada, panie Anderson. Czemu zawdzięczamy pańską wizytę? – spytał, jednocześnie wskazując miejsce przy niewielkim stoliku.

– W końcu postanowił pan przyuczyć syna do zawodu? Bardzo słusznie, panie Mikołaju, bardzo słusznie!

– Junior wie, na czym polega moja praca. Prawda, synu?

– Jak najbardziej.

Księgowy usiadł najbliżej kominka i uśmiechnął się patrząc na Juniora. Wyglądało na to, że rozmowa może przebiec łatwiej, niż się spodziewał. Wiedział, że żaden z nich nie był zadowolony z jego wizyty, ale dostał wyraźne polecenie, a niektórym ludziom lepiej było się nie przeciwstawiać. Musiał przyjechać bezzwłocznie i przekazać informacje. A potem wywrzeć nacisk… Wolałby siedzieć teraz w domu, ubierać choinkę i słuchać bezsensowych uwag żony dotyczących tego, gdzie powiesić którą bombkę.

Zmusił się do uśmiechu i powiedział:

– Cieszy mnie to. Nawet bardzo.

– I przyjechał pan tylko po to, żeby wyrazić swoją radość z powodu postępów, jakie czyni mój syn?

– Nie, panie Mikołaju, choć przyznaję, że są one istotne – odparł, otwierając przyniesioną z samochodu aktówkę. – Proszono mnie o złożenie wam niezwłocznej wizyty i wyjaśnienie kilku kwestii.

– Słucham.

– Watykan jest panom wdzięczny za wieloletnią służbę. Doceniamy to, że tak sumiennie ją wypełniacie, i że przez te wszystkie lata panów, że tak powiem, firma, jako tako działa…

– Jak to „jako tako”? – Mikołaj zamarł z filiżanką wpół drogi do ust.

– Cóż, ostatnio wasze statystyki przedstawiają się nieszczególnie dobrze. Wiem, że nie dajecie rady sami czytać wszystkich listów, produkować zabawek i ich rozwozić, ale moi przełożeni wyrażają głębokie zatroskanie ostatnimi incydentami.

– Jakieś konkrety?

– Panie Mikołaju, niech pan nie udaje, że nie wie, o czym mówię. W ostatnim roku wasi wysłannicy nie spisali się tak dobrze, jakbyśmy tego oczekiwali. Raport wyraźnie mówi, że stu czterdziestu dwóch agentów zostało przyłapanych na gorącym uczynku i aresztowanych pod zarzutem włamania. Szczęśliwie większość tych spraw została wyjaśniona i tylko siedemnastu nie udało nam się wybronić. Musieliśmy pomagać im w ucieczce z więzień, transportów i aresztów. Szesnastu zostało pogryzionych przez psy stróżujące, a dziewięciu uległo poważnym wypadkom w trakcie wypełniania obowiązków związanych z pracą.

– Rozumiem, ale jeśli pan pozwoli przypomnę, że nad departamentem doręczania czuwa ktoś z Watykanu, nie ja. To on odpowiada za werbunek i szkolenie agentów. My przygotowujemy i opisujemy paczki, które oni mają podrzucić w odpowiednie miejsca. Sami zajmujemy się, że tak powiem, kwestiami wizerunkowymi. Wie pan, czasem jakieś dziecko musi zauważyć mnie na dachu, czasem dobrze przelecieć nisko nad jakimś osiedlem, czy zatrzymać się na chwilę w jakiejś wiosce, żeby napoić renifery.

– Wiem o tym. Chciałem tylko, tak na wstępie, przedstawić panu skalę problemu. Jak pan widzi doszło do kilku wpadek. Oczywiście, w skali całego przedsięwzięcia możemy tu mówić o dopuszczalnej ilości błędów. W dodatku błędów popełnionych z winy koordynatora działu doręczania, ale to nie on odpowiada za to, że ponad siedem tysięcy paczek zawierało przedmioty, o które obdarowani nie prosili, prawda?

– Ile?

– Ponad siedem tysięcy – powtórzył spokojnie. – Wiem, że biorąc pod uwagę ogólną liczbę odwiedzonych osób to nie tak dużo, ale zdaniem przełożonych to i tak zbyt wiele. Szczególnie, że mówimy tylko o przypadkach drastycznych. Pomijam doręczenie złego modelu czy koloru zabawki.

– Co w takim razie nazywa pan „przypadkami drastycznymi”? – wtrącił milczący do tej pory Junior. Stał oparty o kominek i przysłuchiwał się rozmowie.

– Na przykład sześcioletnia Francesca z Treviso prosiła o… – znalazł odpowiednią stronę raportu i przeczytał – „pieska, smycz i obrożę, żeby dało się z nim chodzić na spacery”. Rzeczywiście dostała to wszystko, tyle, że chodziło o obrożę dla psa, a nie taką wykonaną z czarnego lateksu z różowym, brokatowym napisem „jestem twoją suczką”.

– Niemożliwe… nie wysłaliśmy czegoś takiego!

– Owszem, wysłaliście. Mamy w aktach zdjęcie, jeśli chcecie zobaczyć. Nieprzyjemna pomyłka, szczególnie biorąc pod uwagę ostatnie oskarżenia pod adresem kościelnych pracowników niższego szczebla, jakie zalewają media. Nieprawdaż? Kwestie wizerunkowe, o których raczył pan wspomnieć, raczej kiepsko się prezentują w tym świetle.

Mikołaj zerknął na syna. Junior zdawał się być równie zaskoczony doniesieniami, jak on sam, starał się jednak zachować kamienną twarz.

– Gdyby to było wszystko, to pewnie jeszcze przymknęlibyśmy oko, ale ta obroża to dopiero początek. Ponad dwieście paczek trafiło do złych adresatów – ciągnął Anderson wertując papiery. – Na przykład Jesse Harris, sześciolatek z Chicago, dostał tę przeznaczoną dla Jessiki Harrison z Columbii. Zamiast wiatrówki znalazł pod choinką pluszowego, błękitnego jednorożca. Niech wam wystarczy, że jak powiedzieli nam jego rodzice, „nie był w pełni usatysfakcjonowany”. Rodzice dziewczynki początkowo nie złożyli skargi, choć też byli zaskoczeni. Odezwali się do nas dopiero wtedy, gdy mała zaczęła bawić się w unowocześnionego Wilhelma Tella i strzelała do owoców ustawionych na głowie czteroletniego brata. Na szczęście miała dobre oko i skończyło się na strachu, ale podobnych przypadków było bardzo, bardzo dużo.

– Siedem tysięcy… – mruknął Junior.

– Ponad siedem tysięcy. Chłopiec z brazylijskich slumsów prosił o kule, pisząc, że ma problemy z nogami. Wysłaliście kule, tyle że do gry w kręgle. Czteroletni Kanadyjczyk prosił o tomahawk, ale dlaczego spakowaliście mu toporek z kamiennym ostrzem, zamiast plastikowego? Poduszka z pierzem to nie to samo, co poduszka z zaszytą martwą kurą. Kiedy ledwo piszące dziecko prosi o „chamak”, „bómerank” i „namiod” nie wysyłajcie mu, na litość boską, słownika ortograficznego, tylko to, o co prosi!

– Rozumiem rozgoryczenie pańskich przełożonych – odezwał się w końcu Mikołaj, starannie dobierając słowa, – uważam niemniej, że biorąc pod uwagę ogólną ilość paczek, wpadki, jak raczył pan nazwać te incydenty, są jednostkowe. Poza tym problemy i nieścisłości zdarzały się zawsze, ale nawet one nie powinny przyćmiewać naszej misji. W końcu pracujemy dla wspólnego dobra, a liczba dzieci, które nie dostałyby…

– Wiem, słyszę to odkąd z panem współpracuję. Nie mam zamiaru kwestionować sensu naszych działań, przysłano mnie tylko po to, żebym przekazał panu, że Watykan wyraża głębokie zaniepokojenie zaistniałą sytuacją. Zostawię panu kopię raportu i niech sam pan ją przejrzy, na spokojnie i w wolniejszej chwili. Radzę też znaleźć czas na przegląd tego, co wysyłacie.

Junior podszedł do stołu i, podnosząc kopię raportu, spytał z przekąsem:

– Głębokie zaniepokojenie? Wyuczył się pan tych papierów na pamięć?

– Moi przełożeni jasno się wyrazili. Wiedzą, że robicie co tylko się da, doceniają wasze poświęcenie i cieszą się, że przez tak wiele lat współpraca z wami układała się całkiem dobrze. Sugerują jednak, by zastanowili się panowie, czy nie nadszedł czas na zamiany. Może przydałaby się jakaś kontrola jakości?

– Kontrola jakości? Wie pan, ile paczek zjeżdża co godzina z taśm w tej fabryce?

– Wiem, to też jest w raporcie. Może po prostu, jak też sugeruje raport, nadeszła już pora na zmianę pokoleniową?

Mikołaj spodziewał się usłyszeć wiele pretensji i niemało z nich dałby radę znieść bez mrugnięcia okiem. Nie podejrzewał jednak, że Anderson ośmieli się wystąpić z podobną sugestią, co więcej najwyraźniej pochodzącą nie od niego, czy kogoś z niższego stanowiska, lecz z samej góry, od autorów raportu, którymi byli najwyżsi przedstawiciele Watykanu z biskupami włącznie.

– Niech pan tak na mnie nie patrzy. Czasy się zmieniają, ludzie tacy jak pan czy ja nie nadążają. Świat należy do młodych.

– Rozumiem, co ma pan na myśli – odpowiedział po chwili Mikołaj, cedząc słowa. – Uważam jednak, że pańskie uwagi są nie na miejscu. Jeśli w ogóle miałbym z kimś na ten temat rozmawiać, to z pewnością nie z panem, nie tu i nie teraz.

– Jeśli tak pan uważa… Niech pan się jednak nad tym zastanowi.

– Sprawa sukcesji pozostanie pomiędzy mną, a moim synem. Jestem pewien, że Junior zgodzi się ze mną – odpowiedział, zwracając się do Juniora. Ten odłożył dokumenty i odpowiedział tonem pozbawionym krzty emocji:

– Szczerze powiedziawszy, ojcze, nie widzę powodów, dla których nie mielibyśmy poruszyć tej kwestii właśnie teraz.

*                               *                                 *

Mikołaj zachłysnął się herbatą. Junior zaś patrzył mu prosto w oczy i zdawał się nie tylko nie przejmować obecnością Andersona, ile wręcz czerpać z niej nadzwyczajną jak dla siebie odwagę:

– Ile lat jesteś już na stanowisku? Straciłeś kontrolę nad gnomami, za dnia robią co chcą, a gdybyś widział ich w nocy… Cóż, bardziej już nie osiwiejesz, ale pewnie byś wyłysiał. To, co dzieje się z reniferami, to też jakaś kompletna porażka. Mówiłem, żeby przenieść hodowlę z dala od fabryki, ale wolisz zasłaniać się tradycją, niż posłuchać mnie w jakiejkolwiek kwestii. W tym roku nie urodziło się ani jedno młode bez deformacji.

– Porozmawiamy o tym później. Mam jeszcze dużo pracy i jestem pewien, że pan Anderson też ma ważniejsze rzeczy do robienia, niż wysłuchiwanie twoich pretensji.

– Kiedy? Dla ciebie nigdy nie ma odpowiedniej pory. Zresztą, gdybyś posłuchał mnie i zgodził się na założenie strony internetowej z formularzem zamówieniowym, dawno miałbyś cała pracę za sobą. Nie rozumiem, dlaczego chcesz tracić wzrok wczytując się w te zabazgrane kartki, jeśli komputer może odwalić całą robotę za ciebie. To zakrawa na masochizm.

– Juniorze… – mruknął nieco ostrzej Mikołaj, patrząc ni to na syna, ni na gościa. – Później.

– Daj spokój. Nie widać, żeby panu Andersonowi nasza rozmowa przeszkadzała. Jestem też ciekaw, czy tak jak ty, uznałby taką stronę za wariactwo.

– Wprost przeciwnie – zapewnił skwapliwie gość. – Innowacja proponowana przez Juniora wcale nie musi stać w sprzeczności do tradycji. Co więcej, może pomóc w jej podtrzymaniu. Już teraz papierowe listy zostały praktycznie wyparte przez pocztę elektroniczną, a dzieci uczą się obsługiwać komputer, kiedy jeszcze nie potrafią się podpisać. Taki formularz byłby, moim zdaniem, interesującym rozwiązaniem. Można by stworzyć stronę, aplikację na komórki, tablety…

– Miło mi, że się pan ze mną zgadza.

Mikołaj wstał ze swojego fotela i z poczerniałą ze złości twarzą fuknął:

– Dość tego! Nie rozumiesz jak przebiega sukcesja, głupcze. To nie jest takie proste.

– Wydaje mi się, że jednak jest. Zresztą pan Anderson z pewnością wie, na czym ona właściwie polega. Czy mógłby pan przypomnieć mojemu ojcu szczegóły?

– Ale ja… – mruknął gość, nagle czując się nieco nie na miejscu. Miał złe przeczucia i dałby dużo, żeby jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz chatki, wsiąść do samochodu i wrócić do najbliższego miasta. Rozmowa może i była ciekawa, ale przybierała nieprzyjemny obrót.

Nagle zauważył wzrok Juniora, zimniejszy od nocy polarnej i nie cierpiący sprzeciwu. Przełknął ślinę i podjął, ważąc słowa:

– Święty Mikołaj jest podwykonawcą zatrudnionym przez Dział Promocji Watykanu. Jest w bezpośredniej linii potomkiem Mikołaja z Miry i Tamiry z Nicei. Zgodnie z tekstem przypisywanym sekretarzowi Konstantyna Wielkiego, uznawanym dziś za apokryficzny, Mikołaj z Miry miał spotkać się z Tamirą w czasie pierwszego soboru nicejskiego. W wyniku interwencji sił boskich spłodził z nią syna, którego Tamira nazwała na cześć ojca Mikołajem. Chłopiec po śmierci ojca zaczął przejawiać zdolności magiczne. Zgodnie z legendą talent i moc dziedziczy każdy pierworodny, o ile jest synem z prawego łoża.

– Bardzo ładnie, ma pan talent do recytacji, panie Anderson. Zdolności dziedziczy się z chwilą śmierci ojca. Zgadza się? – spytał przenosząc wzrok z Andersona na Mikołaja.

– Owszem, ale po pierwsze nie wybieram się na tamten świat, a po drugie…

– Powinieneś zrewidować plany – przerwał ojcu, wyciągając ukryty do tej pory pod swetrem pistolet. – Powiedziałbym, że to nic osobistego, ale nie lubię kłamać. Sam wiesz, mam dość bycia chłopcem na posyłki, czas na awans.

– Przepraszam – wtrącił Anderson wstając powoli z fotela. – Wydaje mi się, że w zaistniałej sytuacji moja obecność stała się zbędna. Jeśli panowie nie mają nic przeciwko…

– Niech pan siedzi, panie Anderson, przekaże pan swoim zwierzchnikom wieści dotyczące sukcesji.

Anderson opadł z powrotem na krzesło. Zerkał na Mikołaja, to znów na Juniora, nie do końca wierząc w to, co widział. Czuł się jak jedyny widz na spektaklu w teatrze, którego dyrektor postradał zmysły.

– Opowie pan im o tym, ale tylko im – kontynuował Junior. – Wie pan, co by się stało, gdyby dowiedział się o tym ktoś niepożądany, prawda? Nie chciałby pan chyba tłumaczyć się przed przełożonym z aresztowania nowego Mikołaja. Zresztą w naszej rodzinie takie rozwiązania to nic nowego. Nie musimy kłopotać naszymi sprawami policji.

– Oczywiście. Rozumiem konieczność dyskrecji, może pan na mnie liczyć, nie chciałbym po prostu…

– Synu, nie zachowuj się, jakby ci mózg odmroziło – wtrącił siwobrody staruszek.

Spodziewał się, że prędzej czy później Junior może obrócić się przeciw niemu, tak jak on kiedyś zachował się wobec własnego ojca. Pozycja, jaką piastował, dawała moc i możliwość władania innymi, a to zawsze budziło pożądanie. Dodatkowo śmierć nie imała się żadnego piastującego stanowisko Mikołaja, mógł żyć wiecznie, o ile tylko nie spłodziłby syna, albo w dość młodym wieku pozbył się go w ten czy inny sposób.

Starał się nie dać po sobie poznać, jak bardzo młodzieniec wytrącił go z równowagi, choć przychodziło mu to z trudem. Nie musiał za to skrywać strachu, którego ku własnemu zaskoczeniu nie czuł. Był bardzo zmęczony, nie tylko całą sytuacją, ale też pracą i wizytą Andersona. Jedyne o czym marzył to to, by ten dzień jak najszybciej się skończył. By skończyły się święta i by mógł w końcu odpocząć.

– Milcz i nie ruszaj się! – rzucił Junior, gdy Mikołaj zrobił krok w jego stronę. – Straciłeś nad wszystkim kontrolę. Lekceważysz mnie, choć gdyby nie ja, nic nie działałoby tu tak, jak powinno

– Czyli twoim zdaniem coś tu jednak działa?

– Nie łap mnie za słowa, do ciężkiej cholery!

– Posłuchaj – powiedział, siląc się na spokojny głos. – Za niespełna czterdzieści osiem godzin musimy ruszyć z paczkami. Czy uważasz, że to odpowiedni moment na takie zachowanie? Pomijam to, że robisz z siebie głupca, pomyśl nie o nas, nie o sobie, ale o dzieciach. Jeśli mnie zabijesz, nic dobrego w te święta się nie stanie.

– Bredzisz!

– Wiesz, że mam moc kontrolowania gnomów. Bez niej nic nie zdziałasz, a ona…

– Wiem jak to działa – fuknął coraz bardziej zdenerwowany. Jego ojciec zawsze moralizował, pouczał go i traktował jak dziecko. – Ty umierasz, ja dostaję moc. Kontrola gnomów jest prosta, czytałem notatki dziadka, znam zapiski pradziadka. Nie jestem kretynem, przygotowałem się. W kilkanaście minut zmieni się mój wygląd, wyrośnie mi broda i brzuch, wolałbym obejść się bez niego, ale jak się nie ma co się lubi… Poza tym to instynkt. Będę wiedział, co robić.

– Chyba jednak nie do końca… To nie jest takie proste, jak ci się wydaje.

– Proszę, nie zaczynaj znowu tych swoich tyrad. Rzygać mi się chce, kiedy zaczynasz chrzanić w taki sposób!

Lepiej zrobić to teraz – pomyślał Mikołaj. – Jeszcze trochę i straci nad sobą panowanie. Po co myśmy się na to zdecydowali? Po co nam to w ogóle było?

– Wiesz znacznie mniej, niż ci się wydaje – powiedział, postępując krok w kierunku młodzieńca. – Nie przejmiesz mocy po mojej śmierci. Nie dasz rady zapanować nad sytuacją. O tej porze roku gnomy są przepracowane, zmęczone i wściekłe. Jeśli wymkną się spod kontroli, Bóg jeden wie, do czego dojdzie.

Nim Junior zdążył zareagować, Mikołaj znalazł się dość blisko, by chwycić lufę pistoletu. Natychmiast podbił ją ku górze, posługując się siłą, jakiej młodzieniec nigdy by się po nim nie spodziewał. Zwarli się w walce, staruszek próbował skierować lufę ku górze i przynajmniej wytrącić broń z ręki Juniora. Młodzieniec starał się ponownie wycelować w Mikołaja.

W tym samym czasie Anderson, korzystając z zamieszania, powoli dźwignął się z fotela i, przyciskając do piersi aktówkę, ruszył ku drzwiom. W chwili gdy ujął w dłoń klamkę, w biurze rozległ się dźwięk wystrzału.

*                               *                                 *

Mikołaj leżał na podłodze, a na jego koszuli wykwitała coraz większa plama czerwieni. Dotknął powoli lewą ręką okolic rany i, jakby nie wierząc w to co się stało, podniósł umazane palce na wysokość oczu. Stojący nad nim Junior uznał ten gest za zbyt dramatyczny. Parsknął lekceważąco i omiótł wzrokiem pomieszczenie, szukając Andersona.

– Wybiera się pan dokądś? – spytał, gdy zorientował się, że watykański wysłaniec przywarł plecami do drzwi.

Anderson był zbyt przerażony, by odpowiedzieć. Czuł, jak uginają się pod nim nogi. Nie mógł oderwać oczu od Mikołaja, który nerwowo łapał kolejne, coraz mniejsze hausty powietrza. Podskoczył dopiero, gdy otworzyły się drzwi łączące gabinet z kuchnią.

Do pomieszczenia wpadła Śnieżynka. Miała na sobie poplamiony fartuch i bluzkę, której rękawy powinęła, by nie przeszkadzały w pracach domowych. Uklękła przy mężu i obsypanymi mąką dłońmi rozchyliła jego koszulę.

– Co tu się stało?! Co oni ci zrobili? Co do…

– Panie Anderson, jeszcze nie skończyliśmy. A ty, matko, opanuj się. Nadeszła pora zmian, pogódź się z tym.

Śnieżynka nie zwracała uwagi na Juniora. Gładziła twarz swojego męża, drugą ręką bezskutecznie próbując zahamować krwawienie. Mikołaj starał się skoncentrować na niej wzrok, ale przychodziło mu to coraz trudniej. Nie był w stanie nic powiedzieć, poruszał tylko bezgłośnie ustami. Po chwili jego klatka piersiowa opadła po raz ostatni.

– Coś ty najlepszego zrobił? – powiedziała, nie zaszczycając Juniora nawet przelotnym spojrzeniem.

– To się nazywa sukcesja – rzucił przyglądając się ciału. Był pewny, że jego ojciec wyzionął ducha. Zgodnie z dokumentami, w które wczytywał się od dziecka, właśnie w tej chwili to on powinien stać się aktualnie pełniącym obowiązki Mikołajem.

Nie wiedział czego się spodziewać, czy w ogóle poczuje przypływ mocy? Czy broda sama mu wyrośnie, czy będzie musiał ją zapuszczać? Czy nagle posiwieje, czy będzie musiał utlenić włosy?

– Postradałeś zmysły – fuknęła, ciągle klęcząc na podłodze. – Wyglądasz jak idiota, stojąc tak z tym tępym wyrazem twarzy.

Junior nie wypuszczał broni z ręki, choć lufę skierował ku podłodze. Wiele nocy spędził zastanawiając się, jak na jego plan zareaguje Śnieżynka. Spodziewał się histerii, szoku, nawet próby pobicia. Przyzwyczaił się do myśli, że jej też będzie musiał się pozbyć. Nigdy jednak nie przeszło mu przez myśl, że może go po prostu zwymyślać, a zaraz potem zrobi coś takiego.

– Panie Anderson – powiedziała wstając i otrzepując fartuch. Musiała to zrobić, by ukryć drżenie rąk. – Będzie pan łaskaw pójść ze mną do kuchni? Trzeba tu posprzątać.

Blady i przerażony mężczyzna nie wiedział jak się zachować. Propozycja wydała mu się kompletnie irracjonalna, ale nie miał siły stawiać oporu. Zerknął przelotnie na Juniora, który nie odwracał oczu od martwego ojca, i wtedy w jego umyśle zaświtała myśli – wszystko, zrobić wszystko, by tylko wydostać się z tego pomieszczenia.

Ruszył w stronę Śnieżynki.

– Ja… Tak… Oczywiście.

– Niech pan idzie za mną. Juniorze, zajrzyj do sejfu – rzuciła, przepuszczając oszołomionego gościa w drzwiach. Kiedy dotarli do kuchni, przesyconej zapachem piernika i dochodzącego powoli pieczonego indyka, dodała: – Ma pan kluczyki do samochodu?

Mężczyzna kiwnął nieznacznie głową, wyjmując je z kieszeni i podając jej.

– Dobrze, a teraz niech mnie pan uważnie posłucha. Biegniemy do pana samochodu tak szybko, jak tylko da pan radę, jasne? Ja prowadzę i cokolwiek będzie się działo, niech się pan nie ogląda za siebie.

*                               *                                 *

Junior nie rozumiał, dlaczego jego matka i watykański sługus tak długo szukają jakiejś foliowej płachty i wybielacza. Skoro już nabrał pewności, że mimo wszystko mógł na niej polegać, wolał by to ona zajęła się sprzątaniem bałaganu. On musiał przecież jak najszybciej przejąć obowiązki ojca. Stanowisko nie mogło pozostawać nieobsadzone, szczególnie na dwa dni przed Gwiazdką. Pozostało jeszcze kilkadziesiąt listów do przeczytania, trzeba było sprawdzić co robią gnomy i odpowiednio je popędzić. Tymczasem krew zdążyła już wsiąknąć w dywan, a świadomość obecności ojca wpływała na niego dekoncentrująco.

Dlaczego kazała mu zajrzeć do sejfu? Zupełnie, jakby nie miał nic lepszego do roboty. Akurat teraz jej zdaniem powinien przeglądać jakieś papierzyska…

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk silnika samochodowego. Podszedł do okna, gdy kierowca nacisnął klakson.

– Dobrze… – mruknął, widząc za kierownicą matkę.

Przeszło mu przez myśl, że postanowiła przewieźć ciało samochodem Andersona. Tak byłoby szybciej i wygodniej, niż gdyby taszczyła je na jakiejś płachcie, szczególnie przez zaspy.

Samochód ruszył nagle, tempem zdecydowanie zbyt szybkim, jak na panujące warunki, po czym zamiast podjechać bliżej drzwi, czy na tył domu, pomknął w stronę bramy. Nigdy nie spodziewałby się, że taka asekurantka jak ona, potrafiła prowadzić w podobny sposób.

Przez chwilę poczuł nawet coś, co przypominało zaskoczenie pomieszane z dumą. W tej samej chwili zauważył jednak ciemny kształt, sunący w kierunku drzwi od strony fabryki. Wyglądał jak fala powodziowa, w której dało się dostrzec charakterystyczne zielono-czerwone stroje gnomów. Wyciągały ku górze małe łapki, wymachując pięściami nad głowami. Kilka stworzeń, tych w pierwszym rzędzie, niosło nieprzyjemnie wyglądające narzędzia, najwyraźniej zabrane z warsztatów i stajni. Krzyczały coś, ale Junior nie był w stanie wyłapać ani słowa.

– No żesz, co jest?

Przesunął zasuwkę w drzwiach, blokując je na wszelki wypadek. Nie spodziewał się podobnego widoku. Zanosiło się na bunt i to już pierwszego dnia jego panowania. Poczuł ogarniającą go panikę.

Postąpił kilka kroków w tył zastanawiając się, co powinien zrobić. Nadal nie czuł, by stało się z nim coś nadzwyczajnego. Spróbował skoncentrować się, wyczuć umysły, serca i myśli biegnących do chatki stworzeń. Nic jednak nie działało. Nie wiedział czy z jakichś powodów nie dysponował jeszcze mikołajową magią, czy też górę brało zdenerwowanie i strach. Znał teorię, ale najwyraźniej nijak nie miała się ona do rzeczywistości. Nie mógł zrobić nic, o czym mówiły czytane godzinami notatki.

Gnomy dotarły na podwórze. Otoczyły domek i zaczęły dobijać się do drzwi. Kilka razy zapukały, potem szarpały klamkę. Uderzały w pokryte mroźnymi wzorkami szyby. Część postanowiła spróbować szczęścia z wejściem kuchennym i kiedy tylko młodzieniec usłyszał dźwięk upadających na podłogę naczyń, rzucił się, by zablokować przejście pomiędzy częścią mieszkalną, a biurem Mikołaja. Zrobił to tak gwałtowanie, że potknął się o martwą nogę ojca i padł jak długi.

Zmełł przekleństwo i nie tracąc czasu na wstawanie z kolan, zatrzasnął drzwi. Przekręcił klucz i oparł się o drewnianą płaszczyznę. Gnomy na zewnątrz krzyczały w niebogłosy. Waliły w okna i drzwi, próbowały wspinać się na ściany, jakby liczyły na to, że przez dach szybciej uda im się dostać do środka. Te w kuchni przedostały się już do korytarza prowadzącego do biura. Junior słyszał, jak rozrabiają w kuchni, krzyczały, wyrywały sobie jedzenie i siały spustoszenie w spiżarni Śnieżynki. Spokojna do tej pory okolica zmieniła się w plac boju, a on czuł się tak samo, jak wcześniej.

Siedząc pod drzwiami uzmysłowił sobie z całą bolesnością, że nie tylko został sam, ale na dodatek stracił kontrolę nad absolutnie wszystkim. Zabicie ojca było jedynym, jak mu się wydawało, przemyślanym i stosunkowo udanym wydarzeniem tego dnia. Później nic nie poszło tak, jak powinno, a najgorsze w tym wszystkim było zachowanie jego matki.

– Sejf… – mruknął, gdy przypomniał sobie jej słowa.

Podpełzł do niewielkiej, metalowej szafki. Uznał, że skoro jego matka kazała mu tam zajrzeć, to zapewne wiedziała o czymś, co jego ojciec chciał przed nim ukryć. O czymś, co mogło pomóc opanować sytuację.

Może do przejęcia mocy potrzebny jest jakiś rytuał – pomyślał. – Albo zaklęcie? Nikt o tym nie pisał, nikt nie wspominał, ale to ma sens! Przecież nie można zostawiać na piśmie śladów wszystkiego.

Ujął w ręce staromodne pokrętło i delikatnie zaczął przestawiać je tak, by w odpowiedniej kolejności wprowadzić cyfry.

– Dwa, pięć – mruczał, z koncentracji między kolejnymi słowami wysuwając między wargi końcówkę języka. – Jeden i dwa. Pomysłowo, data świąt jako kod w domu Mikołaja. To też trzeba będzie zmienić.

Szarpnął drzwiczki, gdy tylko trzymające je bolce ustąpiły. Zaczął przerzucać znajdujące się w środku teczki. Znał na pamięć wszystkie rachunki i kopie umów międzynarodowych, które w nim spoczywały. Ostatniego lata segregował je i układał tak, by łatwo móc się w nich poruszać. Od sierpnia nie otwierał sejfu, dlatego nie zdziwił się widząc, że ojciec poprzekładał część papierów.

Na spodzie dolnej półki, pod całym stosem innych rzeczy, znalazł teczkę, której nie pamiętał. Była czerwona, ozdobiona liśćmi ostrokrzewu. Na wierzchu widniał wykaligrafowany ręką jego ojca napis:

Otworzyć po mojej śmierci. M.

– Pieprzony asekurant! Jakbyś nie mógł mi wszystkiego powiedzieć za życia! Nie mam czasu na te bzdety…

Szarpnął gumkę zamykającą teczkę i wyciągnął kartki. Nie były to, jak się spodziewał, wydruki komputerowe ani rękopis. Ich autor korzystał ze staromodnej maszyny do pisania, niektóre nosiły też ślady kalki.

– Ja pierdolę… – syknął tracąc nad sobą resztki kontroli. – Co to ma, kurwa, znaczyć? Papiery adopcyjne z 1973 roku?

Gwar na zewnątrz zdecydowanie narastał. W pewnym momencie dołączyły do niego dźwięki siekiery, którą jeden z gnomów próbował rozbić drzwi.

– Przecież tu jest moje imię? Oni mnie adoptowali?!

Moc dziedziczy każdy pierworodny – zawdzięczały mu w uszach słowa Andersona. – Syn z prawego łoża.

Pod dokumentami ze szwajcarskiego sierocińca znalazł plastikową koszulkę z jeszcze kilkoma kartkami. Wyjął je i przejrzał, zastanawiając się, ile czasu mu zostało.

– A to co? Akt urodzenia z 1956 roku?

Do dokumentów dołączone było kilka zdjęć człowieka, który jak wynikało z papierów, nazywał się Mikołaj von Mira. Na najstarszym mógł mieć nie więcej, niż piętnaście lat. Ostatnie pochodziło z tegorocznych wakacji. Był starszy od Juniora i w przeciwieństwie do niego, niezwykle podobny do Śnieżynki. Miał jej oczy, brwi i nos. Pod koszulką z głupawym nadrukiem zarysowywał się coraz potężniejszy brzuch.

– Test DNA? Watykańskie potwierdzenie pierworództwa? Nie… Nie… Jak on mi to mógł zrobić? Jak on, kurwa, mógł? A to co? Mail, telefon i aktualny adres na Kajmanach? No bez jaj…

Kolejne uderzenie siekiery przebiło się przez drzwi frontowe. Niewielka, ciemnoskóra rączka, zakończona zielonkawymi, spękanymi pazurkami, sięgnęła przez szparę do zasuwki. Chwyciła ją i mocno pociągnęła.

Junior wstał powoli, wziął do ręki pistolet i wycelował w stronę drzwi.

– Zostało jedenaście pocisków… Dziesięć dla was.

Grudzień 2013

 

Dzień Górnika

Roman Brodowski

Jak to dobrze, że w tym roku dzień św. Barbary wypada w niedzielę. Co prawda od ponad trzydziestu lat, czyli od wyjazdu z kraju, z górnictwem łączą mnie tylko wspomnienia i sentyment do tamtych młodzieńczych chwil spędzonych w kopalnianych czeluściach, ale mimo to zawsze czuję, że jest to moje, także moje święto. Dzień Górnika przypomina mi nie tylko o mojej odległej już przeszłości, o czasie spędzonym w przykopalnianej szkole górniczej oraz technikum, ale przede wszystkim o ludziach, którzy w tamtym okresie towarzyszyli mi w codziennym życiu. Przypomina mi o spędzonych pod powierzchnią ziemi trzydziestu dziewięciu miesiącach ciężkiej, ale jakże interesującej roboty. To właśnie tam rodził się we mnie szacunek do odpowiedzialności za siebie i innych, szacunek do pracy, szacunek do drugiego człowieka. Moja prawdziwa lekcja życia, a tak nazywam czas spędzony pod ziemią, nauczyła mnie postrzegania innych nie przez pryzmat wykonywanej przez nich pracy, ich wykształcenia i obyczajowości, ale przez to jacy są pod zewnętrzną powłoką swojego „jestestwa”. Większość ludzi, których wówczas poznałem, mowa tu o górnikach, to byli mężczyźni na zewnątrz gruboskórni, bez ogłady, często trywializujący otaczającą ich rzeczywistość, którzy tam pod ziemią byli prawdziwą wspólnotą, bractwem gotowym wspierać siebie nawzajem w każdej sytuacji. Byli prawdziwym symbolem tego, co kryje się pod filozoficznym terminem Homo sapiens, obrazem człowieczeństwa…, i to tego rozpoczynającego sie od wielkiego „C”.
Kto nie poczuł unoszącego się w powietrzu smaku człowieczego potu , zmieszanego z wszelkimi zapachami tego, co „mateńka ziemia” skrywa w swoim wnętrzu, kto nie zaznał „dobrodziejstwa” przebywania kilkaset metrów pod ziemią, w miejscu pozbawionym światła i wolnej przestrzeni, kto nie zobaczył trudu rąk wydobywających dla całego naszego społeczeństwa , polskiego „czarnego złota”, na którym od pokoleń opiera się nasza gospodarka, ten nie jest w stanie docenić i zrozumieć wyjątkowości specyfiki zawodu „Górnik”

„Dzień Górnika” – Barbórka – jest dla społeczności zajmującej się na co dzień tym, co kryje się pod wspólnym szyldem „ geologia”, ludzi wykonujących zawody mieszczące się w jej obszarze, dniem radości, zabawy i wdzięczności dla ich codziennego trudu.

Windą do dołu

Windą do dołu
W czeluść ziemi
Pionową drogą
W świat ciemności
W krainę piekieł
Nie do nieba
Po czarne złoto
Dla ojczyzny
Po kromkę
Razowego chleba.

Ciermiężna praca
Ponad siły
Ktoś przecież musi
Ją wykonać.
Tak tam na dole
Czeka pokład
A na powierzchni
Matka żona.

I tak codziennie
Nie dla chwały
Coraz odważniej
Coraz głębiej
Zjeżdżają ludzie,
Brać gòrnicza…
By w twardej skale
Dobyć węgiel
Węgiel potrzebny
Nam do życia.

Windą do dołu
Nie do nieba
Nie dla pochwały
I przestrzeni
Tylko dla siebie
I dla kraju
Dajemy skarby
Naszej ziemi.

Bytom 23.11. 1981

Dla mnie jednak dzień ten jest także dniem smutku i pamięci o tych, którzy w różnych okolicznościach, wykonując powierzone im zadanie, tragicznie od nas odeszli.

Osobiście byłem uczestnikiem jednej z wielu tragedii, kiedy to „natura” upomniała się o „daninę”

Było to 10 października 1979 roku w kopalni Dymitrow w Bytomiu, gdzie wówczas pracowałem.

Na drugiej zmianie, podczas wykonywania robót strzałowych nastąpił zapłon gazu, a po nim wybuch pyłu węglowego. Zginęło wówczas 34 górników. Ja miałem szczęście. Pracowałem na pierwszą zmianę. Niestety mój kolega, który podczas wybuchu znajdował się dokładnie w tym samym miejscu w którym dwie godziny wcześniej byłem ja, kilkaset metrów od epicentrum wybuchu, nie miał tego szczęścia. Podmuch był tak silny, że dotarł wraz z gorącym powietrzem i do niego. Rzucony na „ocios” doznał poparzenia, pęknięcia żeber i urazu głowy. Do pracy wrócił dopiero po kilku tygodniach. W wypadku zginęło jednak dwóch innych moich szkolnych kolegów.

Za wypadek obwiniono ekipę wykonującą roboty strzałowe, począwszy od strzałowego, a na sztygarze i nadsztygarze dozoru skończywszy. Prawda jednak była inna. O tym, że na dole, w wyrobisku, gdzie planowano odstrzał, stężenie gazu wielokrotnie przekraczało normy, nadzór techniczny, wraz z dyrektorem kopalni został poinformowany na dwie godziny przed tragicznym zdarzeniem. Niestety nikt nie podjął decyzji o przesunięciu planowanego odstrzału do czasu przewentylowania wyrobiska i zlikwidowania zagrożenia.

Moim zdaniem pogrążono tych, którzy stali się ofiarami błędnych decyzji, tych którzy zapłacili najwyższą cenę. Prawdziwi winowajcy, wraz z dyrektorem, którego po wypadku, przeniesiono na takie samo stanowisko do innej kopalni, doczekali sowitych emerytur.

Kilka dni po tej tragedii napisałem wiersz poświęcony ofiarom tamtego wydarzenia, tym których znałem, których codziennie witałem i którzy mnie witali naszym górniczym Szczęść Boże. Jest to jeden z tych wierszy, który zakwestionowała „cenzura”, gdy zaproponowano mi udział w projekcie „Życia Literackiego” jakim było wydanie antologii pisarzy młodego pokolenia.
Z projektu mnie wycofano, ale myślę, że bez tego wiersza byłbym w tamtym ich dziele co najmniej „niespełniony”.

Nie wolno milczeć

Właśnie wróciłem do domu
Po rannej szychcie, zmęczony,
Gdy usłyszałem głos syren
To kopalniane są dzwony

Te dzwony biją na trwoge,
Coś się wydarzyć musiało
Strach i niepewność, pytanie
Co tam na dole się stało?

Wrzuciłem kurtkę na plecy
Wybiegłem z domu spocony.
Słysząc koszmary po drodze ,
Wciąż te nieznośne dzwony

Nagle ujrzałem przy szybie
Ludzi stojących w bezruchu
Słowa złowieszcze szeptali.
Wybuch? – już po wybuchu?

Wybuch metanu i pyłu
Na tejże ścianie gdzie byłem.
Stamtąd o Boże drogi…,
Stamtąd niedawno wróciłem.

Liny szybowe jęknęły
Szola* ruszyła ku niebu
Wywożąc z piekła mych Braci
Ileż to będzie pogrzebów

Leżą przed szybem worki
A w każdym worku człowiek
Nikt ich nie liczy, nie pyta
Łzy słone płyną spod powiek

Wszyscy cierpliwie czekają .
W modlitwach rodzi się złość
Jak to się stało, dlaczego
Czy może zawinił ktoś

Nagle przerwano milczenie
Dyrektor z listy wyczytał.
Kto nie powróci do domu
Kogo nie będzie nikt witał

Znalem jednego z imienia
Niedawno z nim rozmawiałem
Był elektrykiem na zmianie.
Kolegą z klasy – płakałem

Nie miał lat jeszcze dwadziestu
Zaczynał spełniać marzenia …
A inni? Trzydziestu czterech
Dusze okryła ziemia.

Jakąż to cenę płacimy
By plan napięty wykonać
Cholerne normy, wymogi
A gdzie tu człowiek? Ma konać?

Nikt się nie liczy z górnikiem
Ważne sukcesy, wskaźniki
Byle z produkcją do przodu
A w skałach ofiar jęk, krzyki

Nigdy nie wolno zapomnieć
Na życie ceny wciąż nie ma
To co się stało źli, smuci
Pozostał tylko – Poemat

Bytom 20.12. 1978

* Szola – w śląskiej gwarze winda szybowa.

Dlaczego właśnie o tamtym wydarzeniu wspominam? Dlatego aby ci, dla których „górnik” znaczy tyle samo co „piekarz” – z pełnym szacunkiem dla tego zawodu – zrozumieli, że tym ludziom należy się szczególny szacunek, bo jak nikt inny codziennie narażają swoje życie, licząc na dobroć „matki natury” dla siebie, dla swoich rodzin, dla nas wszystkich.

PS. W chwili przygotowywania tego materiału do publikacji z kraju dobiegła do mnie informacja o kolejnej tragedii górniczej. Tym razem miało to miejsce w kopalni miedzi. Każdy dramat, każdy wypadek, w którym giną ludzie, dotyka najbliższych ofiar wypadku, ich rodziców, żony, dzieci, ale nie tylko. Widać to na przykładzie wspólnoty, którą zwykliśmy nazywać „górniczą bracią”. Właśnie w takich momentach górnicy, zwłaszcza ze środowiska bezpośrednio związanego z miejscem tragedii, jednocząc się w bólu, organizują wszelką pomoc, nie pozostawiają dotkniętych bezpośrednio dramatem, samym sobie. Stają się dla nich, zwłaszcza w tych najtrudniejszych chwilach, jedną, wielką rodziną.

To smutne, ale jak na ironię, najwięcej kopalnianych wypadków wydarza się w w dniach, tygodniach, poprzedzających „barbórkowe święto”.

Łącząc się z najbliższymi poległych górników w modltwie do św. Barbary, prośmy Ją o ukojenie smutku i otarcie łez tych, którzy dzisiaj płaczą, opiekę dla tych, którzy codziennie ryzykują swoje życie, dla bytu innych i przyjęcie tych którzy odeszli do grona swoich wiecznych przyjaciół.

„Niech się szczęści trud górniczy – Szczęść Boże”.

 

Kaziuki

Roman Brodowski

Dzień świętego Kazimierza resztki zimy uśmierza

Dzisiaj mamy czwartego marca. Mój Boże, jak ten czas szybko biegnie. Tak niedawno brałem udział w zorganizowanym po raz kolejny przez Związek Polaków na Białorusi, Grodnieńskim Święcie Kaziuków…

Właściwie tradycja Kaziuków, ludowego festynu jarmarcznego, pochodzi z Litwy. Jarmark ten organizowany jest już od ponad trzystu pięćdziesięciu lat, zarówno w Wilnie jak i okolicach.

Po raz pierwszy, połączony z pochodem przebierańców, kuglarzy, kupców i mieszkańców, odbył się ponoć w 1638 roku.

Na początku swojego istnienia przypominał on nieco dzisiejszy targ, połączony z odpustem. Można na nim było kupić wyroby rękodzielnicze, żywność wszelkiego rodzaju napitki, no i oczywiście dewocjonalia pod wieloraką postacią. Ten jedyny w swoim rodzaju, trwający dwa dni festyn, był nie tylko czasem zabawy, ale także świętem kultu religijnego św. Kazimierza. Był okresem wspominek o nim, czasem modlitwy. Był też zaczerpniętym z tradycji przedchrześcijańskiej, świętem witania nadchodzącego przedwiośnia.

Kwoli przybliżenia (w kilku słowach) postaci tego świętego nadmienię, że Kazimierz był synem „Pana na Wawelu”, Kazimierza Jagiellończyka i Elżbiety Habsburżanki, oraz wnukiem pogromcy Krzyżaków, Władysława Jagiełły. Urodził się w 1458 roku w Krakowie. W wieku dziesięciu lat został uczniem Jana Długosza. Pomimo tego że od najmłodszych lat przy boku ojca uczestniczył w wyprawach wojennych, spotkaniach dyplomatycznych, czy też sejmach, nigdy nie zainteresował się polityką, a wprost przeciwnie. Odznaczał się miłosierdziem względem ubogich i niebywałą, jak na pretendenta do tronu, religijnością. Wiosną 1483 roku król ojciec wysłał go na Litwę, gdzie na początku piastował funkcję podkanclerza, a następnie sprawował faktyczną władzę królewską. Odznaczał się wyjątkową inteligencją. Biegle władał polskim, litewskim, niemieckim oraz łaciną. Znany był z tego, że głosił i wprowadzał na Litwie Kult Najświętszej Marii Panny i Wielkiego Jej Miłosierdzia. Przypisywano mu chrześcijańską zasadę, „lepiej umrzeć niż zgrzeszyć”.

W 1484 roku niespodziewanie zmarł na gruźlicę w odległym od Wilna o sto pięćdziesiąt kilometrów, Grodnie. Miał 26 lat.

Spoczął w podziemiach Katedry Wileńskiej i jest to do dziś miejsce kultu młodego Jagiellończyka.

Za swoją pobożność oraz wkład w krzewieniu kultury chrześcijańskiej, wyniesiony został na ołtarze w 1602 roku. Obrano go patronem Litwy i Polski, czyli Rzeczypospolitej Obojga Narodów, powstałej na mocy Unii Lubelskiej w 1569 roku.

W 1950 roku Pius XII ogłosił go też patronem młodzieży litewskiej. Kanonizacja zmarłego królewicza miała także aspekt polityczny. Chrześcijańska (wówczas już od ponad stu lat) Litwa nie posiadała bowiem żadnego rodzimego patrona, a dla religijnego prestiżu był on nader potrzebny. Kazimierz został pierwszym świętym tej ziemi.

św. Kazimierz w Katedrze Wileńskiej
(ok. r. 1520)

Dniem wspominania świętego Kościół ustalił dzień 4 marca – dziś dzień imienin Kazimierza.

Wracam do moich „kaziukowych” wspomnień. Chętnie sięgam pamięcią do tych wileńskich z 2009 roku.

Do Wilna zaproszony zostałem przez grono moich przyjaciół, z okazji imienin jednego z nich – Kazimierza. Zapowiedzieli mi, że weźmiemy udział w „kaziukowym jarmarku”. Ja jako „polski poeta z Berlina”.

Z Berlina wyjechałem rejsowym autokarem lini Berlin – Tallin – Wilno, wieczorem trzeciego marca.

Trudów podróży zbytnio nie odczuwałem, ledwo wszedłem do autokaru, już, prawie że natychmiast, zasnąłem. Ktoś obudził mnie dopiero na dworcu autobusowym w Kaunas czyli Kownie, gdzie zgodnie z planem musieliśmy przesiąść się z wygodnego pojazdu do mniej wygodnego, lokalnego mini-busa. Czekały na nas cztery pojazdy, które odwoziły pasażerów do Rygi i Tallina lub Wilna i Mińska.

Do Wilna dojechałem wczesnym popołudniem. Moi znajomi czekali na dworcu i od razu zawieźli poza miasto, do motelu. Dali mi kilka godzin, bym mógł odpocząć i doprowadzić się do porządku po trudach podróży. Umówiliśmy się na spotkanie przed motelem o godzinie 18.

Ledwo zdążyłem się wykąpać i założyć na siebie wizytowe ubranie, gdy ktoś zapukał do drzwi. Spojrzałem na zegarek. Minęła 17. Otworzyłem. Przed drzwiami stało kilka nieznajomych mi osób, z kwiatami i szampanem. Byłem zaskoczony. Wtedy zza pleców jednej z pań wyłonił się Czesław, brat mojego przyjaciela – Kazimierza, wilniuka, mieszkającego od wielu lat w Grodnie. Unosząc napełniony jakimś trunkiem kryształowy puchar w kształcie baraniego rogu, zaintonował „sto lat, sto lat, niech…” Kazik powiadomił go widocznie, że dziś są moje 50 urodziny. Złożył mi życzenia i wręczył kielich, bym jako pierwszy umoczył w nim usta. To był krymski szampan.

Wypiłem nieco, po czym przekazałem napój dalej. Gdy ostatni z gości dopił resztę szlachetnego płynu, udaliśmy się do znajdującej się w piwniczce motelu restauracji.

Jakież było moje zdziwienie, gdy przy suto zastawionym stole ujrzałem Kazimierza, Leszka, który specjalnie na ten wieczór przyjechał z Białegostoku, Ludmiłę z Grodna, Marię, polską nauczycielkę z Wilna oraz Anię, lepszą połowę Czesława. Byli wszyscy, których chciałem zobaczyć. Moi przyjaciele połączyli jutrzejszą imprezę imieninową Kazimierza i moje „półwiecze”. Przyjęcie trwało do północy w miłej, zakrapianej dobrymi trunkami i „zakąszanej” kawiorem i litewskimi „specjałami” atmosferze.

To była naprawdę prawdziwa niespodzianka i mój najpiękniejszy dzień urodzin.

Następnego dnia około dziesiątej pod motel podjechał Czesław. Założyłem palto, przerzuciłem przez ramię torbę z kilkoma egzemplarzami moich zebranych w skromny tomik wierszy, oraz rękopisami, i zaczęliśmy kolejną imprezę. Żona Czesława przygotowała śniadanie. Już od drzwi poczułem swojskie zapachy. Ugoszczono mnie bigosem, białą kiełbasą, jajkami w majonezie, przystrojonymi czerwonym kawiorem, typowo po polsku, ale wszak i rodzina typowo polska. Gospodarze i ich małe dzieci świetnie mówili po polsku, bo już i rodzice Czesława trzymali się reguły, że w domu domownicy rozmawiają tylko w języku przodków. Poza domem oczywiście mówią po litewsku, sporadycznie po rosyjsku, ale w domu – nigdy!

Po śniadaniu wyruszyliśmy do miasta, a tam nieopodal Wilni, rzeczki wpływającej do Nerisa, czekał na nas jarmark – porozstawiane stragany, wozy, prowizoryczne sceny i… prawdziwe mrowisko ludzi. Przy jednym ze stoisk, takim z wileńskimi „specjałami”, czekali na nas Kazimierz i pani Mirka, działaczka mniejszości polskiej na Litwie. Wypiliśmy grzane piwo z miodem i skosztowaliśmy wielkiego „cepelina ze spyrką”, który przypomina w smaku naszą polską pyzę z mięsem, tylko jest o wiele większy i w kształcie podobny do piłki, w jaką grają rugbiści.

Przeciskaliśmy się między ludźmi i co kilkadziesiąt metrów zatrzymywaliśmy obok jakiejś kapeli folklorystycznej, a było ich bardzo wiele. Stoiska kusiły „cepeliadą” – można było kupić wszystko, od wyszywanych serwetek, poprzez tradycyjne pamiątki z drewna, po twory sztuki garncarskiej, kowalskiej, piekarniczej. Były rzeczy antykwaryczne i wielkanocne palmy kunsztownie splecione z kwiatów, ziół, jesiennych liści i gałązek.

kaziuki2

Widok bawiących się całymi rodzinami wilniuków, rozradowanych dzieci, staruszków trzymających się za ręce, korzystających z pierwszych przedwiosennych promieni słońca, i młodzież ciekawej tradycji ojców, naprawdę cieszył nie tylko oczy, ale i duszę.

kaziuki 3

W końcu dotarliśmy prawie że na skraj tego jarmarcznego buszu, w okolice jakiegoś parku. Pod drzewami ustawiona była mała scena, na której właśnie kończył się występ młodzieżowej grupy tanecznej. Pani Mirka podeszła do jakiegoś pana, wyjęła z torby jakieś pismo i pokazała mu, wskazując jednocześnie ręką w naszą stronę. Po chwili pan ów wszedł na scenę i zapowiedział kolejną atrakcję. Tego, co powiedział, niestety nie zrozumiałem, zapowiadał bowiem w języku litewskim. Zrozumiałem natomiast, po geście jaki w moim kierunku wykonał i jego ostatnich słowach – Romanis Brodouskaus – że chodziło o mnie.
Tak – po litewsku nazwisko moje brzmi „Brodouskaus”.
To że w programie mojego pobytu w Wilnie przewidziano spotkanie literackie ze mną, wiedziałem, ale nie wiedziałem, że ma się odbyć w takiej scenografii.

Nieco zaskoczony wszedłem na scenę, usiadłem na krześle i, z mikrofonem w ręku, zacząłem recytować jeden z przygotowanych na tę okazję wierszy. Przed sceną stało kilka osób, nie licząc moich przyjaciół. Dopiero po kolejnym utworze wokół sceny zrobiło się ciasno – przybywało coraz więcej Polaków z Wilna. Czytałem i recytowałem przez dobre pół godziny, a gdy skończyłem, rozległy się głośne brawa. „Wileńscy Polonusi” dziękowali mi za wystąpienie. Na bis przeczytałem jeszcze dwie rymowanki dla dzieci, rozdałem kilkanaście książek z autografem i wreszcie pożegnałem się z audytorium.

Katedra w Wilnie_

Późnym popołudniem udaliśmy się do Katedry na uroczystą mszę w intencji św. Kazimierza, a wieczorem, po kolacji, mój zgoła nie święty Kazimierz pokazał mi swoje piękne miasto przy blasku migoczących na nieboskłonie gwiazd.

Wilno - Ostra Brama
Ostra Brama z obrazem Matki Boskiej, Katedra ze swoją charakterystyczną, podobną wieży w Pizie, dzwonnicą, Baszta Giedymina, pozostałość po świetlanych czasach królewskiego miasta, a wreszcie cmentarz „Na Rossie”, gdzie znajduje się grób matki Józefa Piłsudskiego oraz jego serce. Przeszliśmy wąskimi uliczkami starego miasta do domu, w którym podczas studiów, mieszkał Adam Mickiewicz.

wilno 2009
Tam postanowiłem podziękować Kazimierzowi za gościnę i na miejscu napisałem dla niego wiersz, wiersz o „Kaziukach”. Co prawda trwało to „wieczność”, bo i latarniane oświetlenie, i nocna już pora niezbyt mi w tym przedsięwzięciu pomogły. Jeżeli do tego dodam, że ręce mi kostniały, bo pisałem na prowizorycznym stole – lodowatej masce jakiegoś samochodu, to można powiedzieć, że wiersz dla mojego przyjaciela powstawał w iście „spartańskich warunkach”.

Następnego dnia po śniadaniu, w asyście przyjaciół, obładowany podarkami, z wielkanocną, „kaziukową” palemką w garści udałem się na dworzec autobusowy.

– Jaka szkoda, że muszę wracać na ten męczący Zachód. Tak dobrze się tutaj czuję – powiedziałem, wchodząc do autokaru.
– To wracaj do nas. Będziemy na ciebie czekali, Romku – powiedział Czesław.
– „Za rok, może dwa – zanuciła a capella pani Maria, całując mnie na pożegnanie w policzek.

Autokar ruszył, przyjaciele machali, oddalając się powoli, a ja wciąż miałem przed oczyma wydarzenia z ostatnich dwóch dni…

Dzisiaj mamy dzień czwartego marca. Mój Boże, jak ten czas szybko biegnie, a ja muszę leżeć w tym nudnym… szpitalu

Berlin, 04.03.2015

Kaziuki

Na Kaziuki do Wilna
Pan Kazimierz zaprosił
Toż odmówić to grzech
W takiej sprawie
I zobaczyć też warto
Słynny Jarmark Marcowy
Bo go nie masz i w Gdańsku
I w Mławie

Tysiąc kramów, kramików
A być może i więcej
Rozstawiono na rynku i wokół
Można kupić i sprzedać
Byle wykpić się nie dać
Tyle dobra przed nami
I z boków

Ludu nawet nie zliczysz!
Z Litwy z Łotwy z Estonii
Z Białorusi i z naszej ojczyzny
Przyjechali w przedwiośnie
Kresowiacy radośnie
By tradycję podtrzymać
Polszczyzny

Wszędzie palmy, palemki
W różnych tęczy kolorach
Każda inna i kwieciem bogata
Że aż łezka się kręci
I do kupna są chęci
Dla najbliższych dla siebie
Dla brata

Ta tradycja jest piękna
„Kaziukowe spotkania”
Święto Wilna i jego okolic
Przypomnienie przeszłości
Dla potomnych, przyszłości
Co go nie ma w żadnej
Ze stolic…

Wilno, 04.03.2009

Święty Walenty, święty Walenty…

Ewa Maria Slaska

…serce zgubiłam pod miedzą…

Dziś niedziela, dzień świętego Walentego, lekarza i biskupa, opiekuna żołnierzy rzymskich, skazanego na śmierć za wiarę w Jezusa. Jak Ligia i Winicjusz, jak Ursus, jak pochodnie Nerona…  Dzięki Sienkiewiczowi wiemy całkiem sporo o prześladowaniu chrześcijan w starożytnym Rzymie, o Neronie, który spalił miasto, by móc opiewać katastrofę… Sienkiewicz ukształtował naszą zbiorową wyobraźnię, dał nam poczucie wielkości wiary chrześcijańskiej jako naszego wspólnego dobra, jako niezbywalnego elementu polskości. Brały w tym procesie udział i inne polskie dzieła, w tym może przede wszystkim wielka kurtyna Siemiradzkiego…

Malarz stworzył ją w roku 1876, a Wikipedia twierdzi, że inspiracją była mu powieść Kraszewskiego Rzym za Nerona. Scena przedstawia ogród Złotego Domu, siedziby Nerona. Cesarz właśnie wchodzi, za chwilę rozpocznie się widowisko…

Podobno malarz chciał sprzedać kurtynę carowi Aleksandrowi za 50 tysięcy rubli, nadmienił zresztą, że gotów jest przyjąć zapłatę w ratach, ale mimo to władca jakoś nie kwapił się do zakupu. W roku 1879 artysta przekazał więc obraz powstającemu właśnie Muzeum w Sukiennicach. Kurtyna była pierwszym obiektem w nowym muzeum.

Walenty miał szczęście i nie zginął aż tak “malowniczo”, po prostu go ścięto, ale za to otoczyła go legenda zgoła romantyczna. A było tak… W III wieku naszej ery cesarz Klaudiusz II Gocki zabronił młodym mężczyznom zawierania małżeństw, uważał bowiem, że posiadanie rodziny osłabia zapał bojowy legionistów. Biskup Walenty z Terni udzielał im jednak ślubów, oczywiście chrześcijańskich. Podobno były to bardzo szczęśliwe małżeństwa. Biskupa pojmano i wtrącono do więzienia, gdzie zakochał się w niewidomej córce nadzorcy. Dziewczyna miała dzięki miłości odzyskać wzrok. Sława tego cudu rozeszła się szerokim echem wśród wiernych, a cesarz skazał biskupa na śmierć. Egzekucję wykonano 14 lutego 269 roku. Walentego pochowano w Terni, a jego grób już w IV wieku otoczony był kultem. Papież Juliusz I wybudował nad grobem bazylikę. Walentego uważa się za opiekuna epileptyków i patrona zakochanych.

W dzisiejszych czasach wszyscy jesteśmy, niekiedy fanatycznie wręcz, przekonani, że rozpowszechnienie kultu świętego Walentego jako patrona zakochanych to komercyjne interesy kwiaciarzy, a zwyczaj narzucili nam ohydni kapitaliści amerykańscy.

Ciekawe, jak niektóre przekonania przenoszą się bez najmniejszej zmiany z jednego systemu do drugiego. Ohydny kapitalizm amerykański to retoryka innej epoki, nigdy przez nas tak naprawdę nie akceptowana, nie wiadomo więc dlaczego ożyła tak wspaniale przy okazji Halloween i obchodów świętego Walentego, skoro te upowszechniły się w Polsce dopiero po zmianach ustrojowych.

Od wielu lat bezskutecznie usiłuję “odczarować” dzień ku czci Walentego jako święto z tradycjami i ważny element naszej kultury…

Bo na przykład Ofelia śpiewa taką oto piosneczkę (Hamlet, akt IV, scena 5):

To-morrow is Saint Valentine’s day,
All in the morning betime,
And I a maid at your window
To be your Valentine.

***
Walenty jako patron dwornych figlów pojawia się u Samuela Pepysa czyli w Londynie XVII wieku. Pepys był jako żywo wzorem urzędnika, może nawet pierwszym zawodowym urzędnikiem słynnej angielskiej Royal Navy, na pewno był rozpustnikiem, nie przepuszczającym żadnej spódniczce, zwłaszcza tej z niższego stanu, i nie gardził łapówkami (zresztą kto wtedy gardził łapówkami?), ale nic mi nie wiadomo, jakoby miał być amerykańskim kapitalistą…

O zwyczaju obchodzenia dnia św. Walentego, kiedy to mężczyźni i kobiety wybierali sobie na ten dzień kawalera lub damę, Pepys pisze kilkakrotnie, po raz pierwszy w roku 1660. Angielski wydawca Dzienników dodaje, że był to w owym czasie zwyczaj powszechny, ale że to właśnie u Pepysa znaleźć można najlepszy opis tych zabaw. Kilkakrotnie Pepys zapisze w Dzienniku, że, jak to jest w zwyczaju, już w przeddzień w zaprzyjaźnionym towarzystwie wybierano sobie “walentynów” i “walentynki”. Czasem miało się kilka “dam” albo kilku “kawalerów”, których odwiedzało się rano, przynosząc prezenty lub pieniądze. Czyli tak, jak śpiewała Ofelia: All in the morning betime.

14 lutego 1661 roku pan Pepys zostaje “kawalerem” pani Małgorzaty, a jej mąż, sir Batten, zostanie “walentynkiem” pani Pepysowej. Wieczorem wesołe towarzystwo będzie biesiadowało na jachcie pana Browna, który jest szwagrem pana Battena. Przy tej okazji Samuel zapisze, że jego żona tego dnia po raz pierwszy weszła na pokład statku.

Dworna asysta nie ograniczała się zresztą tylko do 14 lutego, bo jeszcze do końca miesiąca kawalerowie i damy świadczyli sobie grzeczności i dawali podarunki. W tym roku dopiero w kilka dni później Pepys zabierze swoją “walentynkę” do miasta i kupi jej tuzin par rękawiczek, sześć par haftowanych i sześć gładkich. Na co 22 lutego pan Batten przyśle Elżbiecie Pepysowej sześć par rękawiczek, jedwabne pończochy i podwiązki. Pepys zauważa z zadowoleniem, że w niedzielę w kościele Małgorzata miała rękawiczki, które jej podarował.

W roku 1662 Samuel nie chce być znowu “walentynkiem” Małgorzaty, a to dlatego, że stosunki pomiędzy oboma panami bardzo się popsuły.

W 1663 roku Pepys nie jest zadowolony z wyboru “walentynki” i, jak się zdaje, tego dnia nie bierze udziału w żadnej zabawie, a w każdym razie nic o tym wspomina. Pisze natomiast, że zjedli z żoną na kolację parę kaczek. W rok później poszli na kolację do wujka i rozmawiali z ciotką o zaletach kociołka miedzianego do gotowania mięsa, ale i w tym roku nie obchodzili chyba dnia świętego Walentego.

W roku 1665 oboje, i Pepys, i jego żona, znowu świętują ten dzień. Kawalerem pani Pepys zostaje młody chłopak, Dicke Pen, którego i Pepys miałby ochotę pocałować, a damą Samuela jest żona niejakiego pana Bagwella. Pepys ma jednak dużo pracy i nie traci czasu na zabawy. Zresztą poprzysiągł, że nie będzie marnotrawił czasu, sił i pieniędzy na hulanki. W rok później w dniu świętego Walentego Pepys odwiedza malarza (paynter), pana Halesa, i postanawia zamówić u niego portrety swój i żony. Jak się też i stało – obraz znajduje się obecnie w Galerii Portretu w Londynie.

Wieczorem tego dnia Samuel i jego żona idą na tańce, ale nie wiadomo, czy ot tak sobie, czy z okazji wesołego dnia. W następnym roku “mały” Will Mercer i sam Samuel są “walentynami” pani Pepys. Mercer podarował jej własnoręcznie wykonany obrazek – bardzo udatny – jej imię złotymi literami namalowane na błękitnym papierze. Mąż zaś kupił małżonce jakiś prezent, nie wiadomo jaki, który, jak zapisał, kosztował go “5 L”. Liwrów? Wieczorem towarzystwo bierze udział w “posiedzeniu” u payntera, malującego portret pani Pepysowej. Pepys zabawia się trochę z panią Pierce i z góry wie, że będzie go to niestety kosztowało. Bo, dodajmy na marginesie, Pepys jest wspaniałą mieszaniną skąpca i rozrzutnika, przy czym z reguły skąpi na żonę, a “rozrzuca” dla siebie.

Z kolei w rok później “Mercerka” jest walentynką Pepysa, który daje jej w prezencie złotą gwineę, natomiast jego kuzyn (cozen) zostaje “walentynem” pani Pepysowej. Jednak i Samuel musi się z tej okazji wykosztować na pierścionek dla żony z “tureckim kamieniem”, za który przyjdzie mu zapłacić ze 4 lub 5 “L”. Ponadto ma jeszcze wieczorem schadzkę z Doll Lane, która też się uważa za jego “walentynkę”. I wreszcie kupuje kilka prezentów córeczce pani Pierce, która go wylosowała jako swojego “kawalera”.

W roku 1669, ostatnim, kiedy Pepys prowadził swój dziennik, dowiadujemy się, że był “walentynem” pani Turnerowej. Kupuje jej zielone pończochy jedwabne, podwiązki, błyszczące, żółte rękawiczki i jedwabne sznurowadła, co w sumie kosztowało go 28 szylingów.

***

I jeszcze jedno kulturowe odniesienie do świętego Walentego – słynny Piknik pod Wiszącą Skałą (Picnic at Hanging Rock), jeden ze stu najważniejszych filmów w historii kina światowego, australijski dramat filmowy z roku 1975 w reżyserii Petera Weira. Piknik to opowieść o kilkunastu uczennicach, które wraz z nauczycielkami udają się w dzień św. Walentego 1900 roku na piknik, a kilka z nich w tajemniczy sposób znika.

Wikipedia podaje kilka ciekawostek związanych z produkcją filmu:

  • Patricia Lovell, producent wykonawczy filmu, relacjonuje, że podczas kręcenia zegarki ekipy zachowywały się w dziwny sposób: spieszyły się bądź późniły oraz stawały o określonej godzinie. Zarówno w powieściowym pierwowzorze jak i w filmie, zegarki dziewcząt stanęły w samo południe, kiedy przebywały one na skale, co stanowiło punkt wyjścia dla tajemniczych i pełnych grozy wydarzeń, które miały potem nastąpić.

  • Wbrew powszechnemu przekonaniu film oraz książka, na której podstawie powstał, nie są oparte na faktach. Zawarte weń wydarzenia zostały wymyślone przez autorkę książki, Joan Lindsey. W pierwotnej wersji powieści Lindsey zawarła nawet rozdział wyjaśniający, co wydarzyło się z zaginionymi, ale usunęła go w wyniku sugestii wydawcy, by nadać książce większą atmosferę tajemnicy. Wycięty rozdział został wydany po śmierci autorki jako The Secret of Hanging Rock.

  • Akcja filmu rozgrywa się w sobotę 14 lutego 1900 r., w rzeczywistości w ten dzień wypadała środa.

Przyjemnej niedzieli!

Rocznica

Zbigniew Milewicz

Zostań z nami

Zszedł ze swego łoża boleści, zanim oficjalnie stwierdzono jego zgon. Dokładnie stało się to wtedy, kiedy w drodze z Niemiec do Polski, tak powszechnej dla mnie jak droga z piekarni do domu, zobaczyłem przez szybę samochodu deszcz meteorytów sypiący się z nieba, a może tylko jedną gwiazdę, która spadając potrąciła sąsiednie, a tamte znowu inne i zrobiło się zamieszanie w tym rejonie nieboskłonu. Po chwili jednak wszystko wróciło do stanu ładu i równowagi, a Główny Księgowy Firmamentu odnotował w swoim laptopie, że Stan Ciał Niebieskich został zmniejszony w wyniku Rotacji Transcendentalnej o jedną wypaloną jednostkę, a następnie zastąpiony nową. Jej potencjał i możliwości energetyczne znał jednak wyłącznie Główny Energetyk.

To znaczy, do światowych mediów poszła informacja, że: Zszedł o 21.37, a tak naprawdę wydarzyło sie to o 21.31. Wtedy, kiedy monitor elektrokardiogramu pokazał linię płaską, a nie, kiedy ustały funkcje mózgu. On bowiem, mimo swojej wybitnej inteligencji, całe życie kierował się przede wszystkim sercem, a nie rozsądkiem. Spojrzał na sponiewierane chorobą ciało, tak, jakby przed chwilą nie należało do niego, na swoją byłą świtę i medyków zgromadzonych koło łóżka i z ulgą opuścił szpitalny apartament.

Przed budynkiem, na placu, niezliczony tłum z zapalonymi świecami modlił się nadal o Jego zdrowie. Wszystko prawie było jak przedtem: ludzie śpiewali religijne pieśni, skandowali Jego imię, odmawiali różaniec, ale na ich twarzach, zamiast zachwytu malował się smutek. Zauważył, że ten smutek ma różne barwy; dominowały ciemne brązy, różne odcienie szarości, czerni, ale zdarzało się, że spod nich przebijał żywy róż, czerwień, błękit, pomarańcz… Mocniej, albo słabiej, ale wyraźnie były widoczne; podobnie wyglądały oblicza niektórych Strażników Tajemnicy, zgromadzonych wokół Sacrum. Ciągnął się za nimi charakterystyczny, siarkowodorowy zapaszek, każda z tych osób wyposażona była w różnych rozmiarów i kształtów Nożyczki Do Obcinania Kuponów. Większość z nich miała kształt krzyża, ale widział także nożyczki w kształcie młota na niesprawiedliwość społeczną, komunizm, faszyzm, aborcję, albo terroryzm, ale tylko… pobłażliwie uśmiechnął się na ten widok. Gdyby żył, pewnie zareagowałby inaczej.

Odczekał chwilę, aż otworzyło się okno na górze i dostojnik w purpurowych szatach obwieścił Urbi et Orbi, że On nie żyje. I zanim na Placu rozlegl sie powszechny lament, opuścił go. Udał się za rzekę, do Braci Biednych i Bezdomnych, którym raz na rok, na wiosnę, obmywał nogi. Od razu go poznali. Ślepy (od denaturatu) Julek posadził go na skrzynce od margaryny i otulił kocem, bo nocne zimno ciągnęło od rzeki. Głupia Ewka z chmarą swoich i nie swoich dzieciaków herbaty w blaszance mu przyniosla, a Stefek-hifek na harmonijce Cicha Noc zagrał, choć przecież Chrystusik już umarł i dopiero co zmartwychwstał. A Cygan Urke powiedział, że jak nie ma się gdzie podziać, to niech zostanie z nimi.

Zawsze jestem z Wami – powiedział.

Monachium, 07.04.2005

Hanys z Pomorza

Roman Brodowski

 Dlaczego Hanys z Pomorza?

Gdy po ukończeniu szkoły podstawowej podjąłem decyzję nauki w szkole górniczej, nie myślałem o tym, że na Śląsku spędzę wiele wspaniałych lat mojego życia. To że chciałem uczyć się zawodu górnika, bądź co bądź nieco egzotycznego dla pomorzanina, spowodował fakt, iż szkoła znajdowała się bardzo daleko od domu rodzinnego, posiadała internat, a do tego była to, jak mi się wydawało, szkoła dla wybranych. Poza tym podobał mi się ten zawód. Wiele się o nim w tamtych czasach mówiło. Dla naszego pomorskiego społeczeństwa ludzie pracujący pod ziemią, wydobywający węgiel, kojarzeni byli z siłą i odwagą – jednym słowem, byli twardzielami. A ja, najsłabszy i najmniejszy w klasie, często wyśmiewany z powodu cherlawego wyglądu, chciałem być takim prawdziwym twardzielem.

– Co mi tam – myślałem. Ukończę zawodówkę, potem technikum i wrócę do domu. Przecież i na Pomorzu górnicy mogą się przydać, a do tego zarobki w tym zawodzie są o wiele wyższe niż gdzie indziej.

Rzeczywistość jednak okazała się inna niż moje zamierzenia. Po przyjeździe do szkoły górniczej prawie natychmiast poczułem się jak w domu. Większość kolegów, podobnie jak, ja nie pochodziło ze Śląska, lecz z terenu całej Polski. Mietek na przykład przyjechał z okolic Białegostoku, a Adam z Młynar koło Elbląga. Mieszkaliśmy razem w trzyosobowym pokoju.

Miejscowi nazywali nas prześmiewczo „gorolami” (proszę nie mylić z góralami), my zaś mówiliśmy o nich, że są „ hanysami” czyli z niemiecka – Hansami.

To prawda, w tamtych czasach różnice między przybyszami a rodowitymi Ślązakami były dość znaczące. My, przyjezdni, zazwyczaj przywoziliśmy ze sobą naszą kulturę, tradycję oraz nasze „inne” pojęcie świata, co często doprowadzało do konfliktów. Ale też brak było tolerancji.

Pierwsze tygodnie nauki odbywały się w atmosferze wzajemnego poznawania, zawiązywania znajomości czy też przyjaźni. Gdyby nie to, że byliśmy jedyną klasą, do której nie uczęszczała ani jedna, powtarzam, ani jedna dziewczyna, bylibyśmy najbardziej reprezentatywną, i to pod każdym wzgędem, klasą w szkole. Niestety klasy o profilu mechaniczno – technologicznym przewidziane były tylko dla chłopców i wraz z klasami elektro-automatycznymi zaliczały się do tak zwanych klas elitarnych.

Nic więc dziwnego, że zazdrościliśmy innym, mieszanym, klasom przyjemności uczenia się z koleżankami.

Doskonale widać to było na przerwach lub imprezach szkolnych. Gdy któryś z nas, zwłaszcza nie Ślązak, próbował skontaktować się z jakąś ładną śląską koleżanką, natychmiast znajdował się przy niej tak zwany „anioł stróż”, który zazwyczaj skutecznie uniemożliwiał jakąkolwiek przyjemność. A przecież mieliśmy już po szesnaście lat i nic dziwnego w tym nie było, że lgnęliśmy do towarzystwa dziewcząt. One zaś, w okresie dojrzewania, nie były już dla nas głupimi gąskami, nadającymi się do targania za włosy, poklepywania czy też wykorzystywania jako pomoc naukową do odrabiania lekcji. Z wiekiem ich wartość w naszych oczach wzrastała, i to w zastraszającym tempie. Zaczęły być obiektem westchnień, zauroczeń, czy też nie całkiem jeszcze pojętych przez nas pragnień. Tak, to prawda – w naszym gronie przyszłych mechanizatorów górnictwa, czuliśmy się jak w klasztorze, jak duchowni obarczeni balastem celibatu.

Pod koniec października pojawił się w naszej szkole jakiś tajemniczy facet. Chodził od klasy do klasy i w obecności nauczycieli obserwował uczniów, zadając niektórym pytania.

Do naszej klasy wszedł podczas lekcji języka polskiego. Powoli podszedł do nauczycielki, długo z nią o czymś rozmawiał. Sprawiali wrażenie, jakby się bardzo dobrze znali.
My zaś, przekonani, że mamy do czynienia z pracownikiem kuratorium oświaty, czekaliśmy w napięciu na dalszy rozwój sytuacji.
Nagle oboje zwrócili się w naszą stronę, a pani wskazując palcem wywołała kilku z nas po imieniu. Na pierwszy ogień poszedł Mietek, następnie Gerard, Andrzej, a na końcu ja.
– To że Mietek został wybrany, to i słusznie, bo miał najlepsze wyniki w nauce, a poza tym wyróżniał się spokojem i inteligencją – pomyślałem sobie wówczas.            – Gerard też potrafił więcej od innych. Jak na Ślązaka, był wyjątkowo łagodny i koleżeński. Andrzej należał do klasowej elity. Ale ja? Dlaczego ja? Przecież w niczym się nie wyróżniałem. Niczego, ani złego, a tym bardziej dobrego, nie można było o mnie powiedzieć.
Mężczyzna podszedł do mnie i zapytał, czy potrafię dobrze czytać. Zaśmiałem się.         – Czy potrafię czytać? – powtórzyłem z niedowierzaniem pytanie. – Pan chyba ze mnie żartuje, proszę pana – odpowiedziałem z lekką drwiną. – W dziewiątej klasie chyba każdy normalny człowiek potrafi czytać i pisać.
– Twardy jesteś chłopcze i widać że masz charakter, a to mi się w tobie podoba. Skoro więc twierdzisz, że potrafisz, to udowodnij mi i przeczytaj ten wiersz.
Podał mi otwartą książkę. Spojrzałem do środka i zacząłem pospiesznie, na głos, czytać. Najpierw tytuł, potem nazwisko autora, a następnie płynnie i szybko cały utwór. Pamiętam, że była to „Ciemność” Cypriana Kamila Norwida.
Przeczytałem i spojrzałem, w poczuciu dobrze wykonanego zadania, na kolegów, a następnie, oddając książkę właścicielowi, pewny siebie czekałem na werdykt.
– Muszę przyznać, że sprawnie ci to poszło. Bez zająknięcia, jednym tchem i szybko. Super. Nie wiem, czy rozumiałeś treść tego, co przeczytałeś – uśmiechnął się nieco szyderczo. Jeżeli tak, to wytłumacz nam proszę, co autor chciał przekazać swoim czytelnikom słowami tego dzieła?
W klasie zapanowała cisza. Nie wiedziałem c o powiedzieć. Rzeczywiście, z jednej strony przeczytałem tekst, z drugiej zaś nie potrafiłem wytłumaczyć jego sensu.
– To normalne, przyjacielu, że nie wiesz o czym Norwid myślał, pisząc swoje dzieło.     Ja też bym tego nie wiedział, gdybym nie przeczytał powoli, z zastosowaniem tak zwanej analizy myślowej tekstu – przerwał tę ciszę, wybawiając mnie niejako z opresji mój rozmówca.
– A swoją drogą, masz dobrą dykcję i potrafisz w nieudawany sposób wyrażać nie swoje emocje, czyli masz talent i wszelkie predyspozycje, by zostać dobrym aktorem – dodał na zakończenie i, poklepawszy mnie po plecach, odszedł. Pozostał w klasie jeszcze przez jakiś czas, rozmawiając krótko z Mietkiem, Gerardem i Andrzejem, a ja, siedząc w ławce, przez cały ten czas próbowałem zrozumieć, co usłyszałem. Pochłonięty myślami, nawet nie zauważyłem, kiedy po rozmowie z nauczycielką pożegnał się i wyszedł. Dopiero, gdy polonistka, która była jednocześnie opiekunką naszej klasy, zwóciła się do mnie po imieniu – zareagowałem.

– Jutro ty i Gerard zgłosicie się o dziewiątej w Wojewódzkim Domu Kultury, w Katowicach. Zostaliście wytypowani do reprezentowania naszej szkoły podczas tegorocznego święta „Barbórki” i przez najbliższe pięć tygodni, zawsze we wtorek i piątek będziecie uczestniczyli w próbach zespołu międzyszkolnego. Reszty dowiecie się na miejscu – powiedziała. – Pan, który przed chwilą nas opuścił, jest reżyserem, odpowiedzialnym za przygotowanie programu artystycznego. Poszukiwał utalentowanych uczniów we wszystkich szkółach górniczych naszego zjednoczenia – dodała.

Tak więc Gerard jak i ja zostaliśmy wybrani. Szkoda tylko, że Mietek odpadł. Zmartwiło mnie to trochę, byliśmy już niemalże przyjaciółmi.

Następnego dnia wczesnym rankiem, zwolnieni z zajęć, wyruszyliśmy z Gerardem i pięcioma innymi kolegami z naszej szkoły do domu kultury w Katowicach. Kiedy przybyliśmy, w gmachu czekało już około stu pięćdziesięciu uczniów z innych szkół. Punktualnie o dziewiątej wyszedł do nas w asyście dwóch młodych dziewczyn, poznany już wczoraj reżyser.

Powitał nas, przedstawił siebie i obie panie, opisał szczegółowo nasze zadania. Było nas 180 osób z dwunastu szkół i mieliśmy stworzyć zespolony chór, którego zadaniem było przygotowanie i wykonanie trzech śląskich pieśni podczas centralnej akademii z okazji „Barbórki”. Otrzymaliśmy teksty piosenek i asystentki „kapelmajstra” (tak nazwaliśmy szefa) ustawiły nas w sześć rzędów. Mnie oczywiście, jako że należałem do najniższych, postawiono w pierwszym rzędzie, niemalże pośrodku. Reżyser podszedł do jakiegoś chłopaka o kędzierzawych, jasnych włosach, następnie do mnie i, wyciągając nas z rzędów, powiedział: – Dla was panowie mam szczególne zadanie. Nauczycie się na pamięć wierszy i będziecie je recytować między pieśniami. Zajmę się wami osobiście. Pierwsza próba trwała cztery godziny, chór śpiewał, a właściwie wył niby stado zgłodniałych baranów, a my w maleńkim pomieszczeniu socjalnym poznawaliśmy otrzymane wiersze.

Karol, chłopak z Szombierek, dostał trzystonicowy monolog Gustawa Morcinka, ja zaś ośmiozwrotkowy wiersz jakiegoś nieznanego poety z Zabrza.
Po próbie, zmęczony, z tekstem w kieszeni wróciłem wieczorem do internatu.
– Ciesz się bracie, że ciebie nie dostali – powiedziałem do Mietka na powitanie. – Ciesz się – powtórzyłem, rzucając zmiętą kartkę z tekstem do wyuczenia, na stół.

Mijały tygodnie, czas do barbórkowego święta przybliżał się nieubłagalnie, a my zachowywaliśmy się coraz bardziej profesjonalnie. Chór dawno przestał wyć, a zaczął śpiewać tak, że aż miło było posłuchać. Ja także mój wiersz dawno już opanowałem i to do do tego stopnia, że mógłbym go recytować w każdej formie, a to w wersji dramatycznej, a to jak satyrę , a to znowu jak utwór liryczny. I mimo że powtarzałem go go setki razy, reżyser zawsze znalazł coś, co mógłbym lepiej powiedzieć.

W końcu nadszedł ten dzień. W chłodną, słoneczną sobotę, ubrany w galowy strój z czakiem na głowie, maszerowałem przez miasto. Po drodze spotykałem dziesiątki osób odświętnie odzianych
w stroje ludowe lub mundury górnicze.
Wszyscy spieszyli w tym samym kierunku,
do „Spodka”.

Kiedy przybyłem na miejsce, okazało się, że jestem tym ostatnim, na którego czekano.
– No, nareszcie! – usłyszałem zza pleców zdenerwowany głos Karola.
– Gdzie ty się podziewałeś? – zapytał. – Kapelmistrz od zmysłów odchodzi, wydzwaniając za tobą do szkoły.
– Jak to – zdziwiłem się. – Przecież umawialiśmy się na trzecią, a teraz jest dopiero za dwadzieścia – dodałem – spoglądając na zegarek.
-Jakie za dwadzieścia. Dwadzieścia po trzeciej, a nie za dwadzieścia! – wyjaśnił.
Spojrzałem jeszcze raz na cyferblat, następnie przyłożyłem zegarek do ucha. Nie tykał.
– No tak, masz… – nie dokończyłem.
Niespodziewanie, obok mnie pojawił się, jakby spod ziemi wyrósł, Pan Reżyser. Popatrzył, kazał się okręcić, poprawił pióra na głowie i z nieudawanym zadowoleniem, pozytywnie skomentował mój wygląd.

– Przepraszam… – chciałem wyjaśnić spóźnienie. – Nie trzeba. Ważne, że jesteś – przerwał mi, jakby znając moje intencje. Nagle usłyszeliśmy donośny głos organizatora akademii. – Za pięć minut Chór wchodzi na scenę – poinformował – proszę się przygotować.

Dopiero teraz można było zauważyć nasze zdenerwowanie, tremę, strach. Każdy z nas starał się wygłuszyć narastające napięcie, jak tylko potrafił. Jedni bezwiednie poprawiali włosy, inni manipulowali przy guzikach, a jeszcze inni wykonywali jakieś nieskoordynowane ruchy rękoma. Nie mniej od nas przeżywali to, co ma się za chwilę wydarzyć, opiekunowie naszej grupy. Od tego, jak my zaprezentujemy się na scenie, zależało ich „być, albo nie być”

– Wchodzimy – usłyszeliśmy sygnał. Powoli przez odsłoniętą szpaltę zwisającej kurtyny, przesuwalśmy się na wyznaczone wcześniej miejsce na scenie. Scena była ogromna i pomieściłaby nie jeden, a trzy takie chóry jak nasz. Staliśmy na niej podczas prób, nie była więc nam obca. Tym razem jednak wyglądała inaczej.

Oślepiające światła reflektorów, przygotowana w nocy scenografia, a przede wszystkim wypełniona pięcioma tysiącami widzów widownia wywarła na nas wrażenie, że trudnobyłoby to opisać. Na szczęście, o czym dowiedzieliśmy kilka minut przed wystąpieniem, wraz z członkami naszego chóru wystąpić ma około dwudziestu członków zespołu pieśni i tańca, „Śląsk”, wtopionych w naszą grupę. Dzięki temu poczuliśmy śmielej i pewniej.

Zaczęło się. Na początek zaśpiewaliśmy znaną piosenkę „Walczyk górniczy”. Poszło nam całkiem nieźle. Potem wyszedł Karol i powiedział , z prawdziwie aktorskim zacięciem, przygotowywany tak długo monolog , zaśpiewaliśmy jeszcze dwie śląskie pieśni. Przy pomocy zawodowych śpiewaków wykonaliśmy je prawie-że profesjonalnie. W końcu przyszła kolej na mnie.
Wyszedłem z rzędu na trzy kroki do przodu, spojrzałem na publiczność i…
Nie potrafiłem wykrztusić ani jednego słowa. Nogi miałem jak z waty i zapomniałem wszystko, co miałem powiedzieć. Po prostu – zjadła mnie trema .

Na widowni zapanowała cisza, którą co jakiś czas przerywał błagalny szept stojącego z boku reżysera. – Mów coś, nie bój, jestem przy tobie, mów! – powtarzał. Powiedziałem. Nie wiem jak to się stało, ale powiedziałem. Zacząłem spokojnie, bez nerwów szukać w myślach treści wiersza. – Najważniejsze to mówić logicznie, na temat, z właściwie dobranym rymem. – podpowiadało mi moje wnętrze, moje drugie ja.
Nie wiem jak długo mówiłem i co mówiłem. Byłem jak w transie. Dopiero kiedy skończyłem, zrozumiałem, co się stało. Publiczność biła brawo, a ja stałem, nie mogąc się ruszyć. Dopiero, kiedy zeszliśmy ze sceny, emocje opadły.

Kiedy podszedł do mnie ten, który przez kilka tygodni walczył o to, aby nauczyć mnie prawdziwej recytacji, nie potrafiłem spojrzeć mu w oczy, Czułem, że go zawiodłem. A On powiedział tylko: „Geniusz, prawdziwy talent, chciałbym mieć takiego syna”. Z tym geniuszem to oczywiście przesadził, a to że porównał mnie do syna? –
Z tego co wiedziałem, to po utracie żony w czasie wojny, pozostał sam.
***
– Dlaczego Hanys z Pomorza? – no właśnie. Kiedy schodziłem ze sceny, to głośno dziękowałem św. Barbarze za opiekę, słowami „Gryfna Panienko, kej by nie Ty, to bych nie szafnoł. Dziękuja Ci, ześ mnie obekła w siły”. Idący obok mnie Gerald, kiedy usłyszał te słowa – wykrzyknął „ To jest nosz, Hanys…, z Pomorza!”

I tak przez kolejne trzy lata szkoły nazywano mnie Hanysem z Pomorza.

Droga do Santiago de Compostela. Carrión de los Condes.

Ewa Maria Slaska

Czwartek, 20 września

Mam przed sobą 23 kilometry do Calzadilla de la Cueza. Tylko 23 kilometry, ale za to pierwszą godzinę w zimnisku pod górę, a reszta w słońcu, upale i kurzu. Postanawiam, że od jutra będę rano wkładać również rękawiczki. To ostatnia rzecz, z tych które mam w plecaku, których jeszcze nie używałam. Nawet onuce miałam już na sobie w jakiś ulewny deszcz. Do pierwszej i jedynej miejscowości na trasie – Carrión de los Condes – zaledwie 5 kilometrów i przelatuję je jak czarownica na miotle, ale to pewnie dlatego, że ciemno i zimno.

W Carrión poszłam na mszę do kościoła św. Klary – nie, to zdanie trzeba zapisać odwrotnie. Weszłam do ogromnego kościoła i ponieważ zaczynała się msza – zostałam. Opłacało się z kilku powodów – duchowy pomijam. Po pierwsze: ksiądz był bardzo gruby i sam, pytam więc, kto mu się pomógł ubrać w szaty i ornaty? Te szaty były nader uroczyste, wspaniała koronkowa alba i czerwony ornat. Był sam i prowadził mszę w tych uroczystych szatach wydawałoby się, że dla nikogo – mnie pomijam. Był sam i w liturgii towarzyszyła mu taśma albo płyta z nagraniem. Bardzo to było śmieszne. Ale Podniesienie jednak odprawił on osobiście.  Dopiero po czasie zauważyłam, że wielka część kościoła jest oddzielona gęstą kratą od nawy głównej i siedzi tam cała gromada mniszek. Jasne! Przecież jesteśmy klasztorze! Z kielichem w garści ksiądz podszedł do kraty, ktoś mu otworzył, ksiądz jednak nie wszedł do klauzury, a tylko wsunął tam ręce i tak udzielał komunii. Dopiero po mszy można było obejrzeć śliczną kapliczkę umieszczoną w klauzurze – wyglądała jak mały domek dla lalek, słodko i starannie umeblowany dla lalki, która tam mieszkała czyli Matki Boskiej. W kapliczce kafelki, ołtarzyk, obrazki na bocznych ścianach – marzenie każdej dziewczynki o własnej Matce Boskiej we własnym domku.

No tak, mała dziewczynka czyli ja. Uwielbiałam wtedy książkę Tarcza i kaptur Pii Górskiej, powieść o życiu św. Klary. Na pewno była to powieść bardzo świętobliwa, ale ja z niej odczytywałam przede wszystkim historię miłosną. Klara pochodzi z bogatej rodziny i postanawia przyłączyć się do świętego Franciszka, który wtedy jest już wydziedziczonym biedakiem, w końcu on sam też był z zamożnej rodziny. Klara chce się poświęcić biednym i Bogu, ale dla mnie było to zakochanie, Klara zakochała się we Franciszku i robi wszystko, by być blisko niego. Ciekawe, jakbym to teraz odczytała, gdyby się tak zdarzyło, że wzięłabym tę książkę po raz pierwszy do ręki? Nie mogę być do końca pewna, ale nie jest wykluczone, że to ta powieść ukształtowała moje dziewczyńskie pojęcie o tym, co to jest miłość. A te dziewczyńskie pojęcia mają potem okropnie długi żywot.
Zapomniałam o tym sto lat temu, ale natychmiast mi się przypomniało, jak tylko weszłam do kościoła. Dziękuję świętej Klarze, która stoi sobie w środku barokowego ołtarza, ubrana w nader twarzowy habit.

Oczywiście nie twierdzę, że spędziłam życie na modłach i pracy jak Klara, co to to nie, ale to od Pii Górskiej (nota bene, czy to nie zachwycające, jak imię nas określa na życie – Pia czyli pobożna organizowała naukę religii w ochronkach i przytuliskach i pisała pobożne książki) dowiedziałam się, że poważnego mężczyznę zdobywa się, dzieląc jego zainteresowania. No! W ciągu życia priorytety mi się nieco przestawiły i teraz od wielu lat jestem zdania, że warty uwagi jest tylko ten facet, który dzieli moje zainteresowania, ale w końcu wychodzi na jedno. Trzeba mieć o czym rozmawiać, a to się dobrze udaje, jak się ma wspólne zainteresowania.

Tyle słów Ewy Marii na tę świętą środę.

W czasie realnym przebywamy właśnie oboje, Tomasz Fetzki i ja, na konferencji w Szczecinie 🙂

Koty i święci

Ewa Maria Slaska i Maryna Over o kotach

Nie ma wyjścia, dzisiejszy wpis o kotach trzeba poświęcić świętościom, taki dzień jak dziś jednak zobowiązuje, w końcu nie co dzień Polak zostaje świętym. I w końcu tak wielu tych świętych Polaków nie mamy – święty Jacek (z pierogami), święty Stanisław… Kto zna więcej? Wprawdzie Wikipedia podaje prawie 130 imion (osób jest znacznie więcej) świętych i błogosławionych związanych z Polską czy to poprzez narodowość, czy też miejsce urodzenia lub działalności, ale nawet nasz bardzo kochany święty Wojciech nie był przecież świętym polskim, pochodził z Pragi, działał w Niemczech i nawet umarł nie w Polsce, lecz w Prusiech.

No dobrze, ale koty i polscy święci, to już temat, który chyba nawet moją dociekliwość przerasta. Jak ktoś coś wie, to bardzo proszę, żeby się odezwał. Na razie jednak poprzestanę na klasyce sztuki europejskiej.

LeonardoDaVinciMadonnacon Mabibi a gattoCane-contro-gatto

 

 

 

 

 

 

 

 

X
X
Zacznę od Leonarda da Vinci, którego Madonna z Dzieciątkiem i kotem (rysunek piórkiem przechowywany w Londynie w Galerii Rycin British Museum), dała przed paru laty asumpt żarcikom na temat powieści Dana Browna “Kod Leonarda”, o której chętnie mawiano, że to książka o kocie Leonarda, a nawet o kotce.  Z kolei w internecie zestawia się ten rysunek z drugim, podobnym i pisze o tym, że Leonardo nie mógł się zdecydować, czy kot czy pies? Znawcy twierdzą, że oba rysunki są odmienne od innych szkiców Leonarda i charakteryzuje je szybkie następstwo kolejnych linii, które dopiero wspólnie zbudują sylwetkę postaci. Podobno jest to już zapowiedzią Madonny Benois (to nazwisko jednego z właścicieli) czyli Madonny z kwiatkiem. Ponieważ nie ma tam jednak kota, odsyłam ciekawych poza bloga, ale proszę wróćcie – to TU.

HieronimusBoschWadam-i-Ewa-Ogród rozkoszy ziemskich (1480-1490, detal)Następnym klasykiem, którego nie podejrzewalibyśmy o malowanie kota jest Hieronim Bosch. A jednak Maryna Over odkryła, że i u niego wśród ogromnych truskawek i skrzatów z nosami jak miecz w “Ogrodzie rozkoszy ziemskich” Adamowi i Ewie, których Bóg właśnie stworzył był, pojawia się kot i to zgoła taki, który właśnie upolował mysz a może szczura. Po drugiej stronie, u stóp Ewy widoczny jest z kolei ptak pożerający ogromnego żuka. Podejrzewam tu głęboką symbolikę marności życia ziemskiego, a nie kocie i ptasie portrety, ale czyż to ma znaczenie?

rubensRównież Rubens nie oparł się pokusie skontrastowania kota i świętości. Anioł zwiastował Pannie Maryi, Anioły grają i rzucają kwiaty, a kot… A kot śpi. Niby niewinnie, ale kto wie, kot jest symbolem zmysłowości, może więc jest to ukryta sugestia, że… no jednak… może się tam w alkowie jednak to i owo mogło wydarzyć.

Najbardziej jednak zdumiewającym połączeniem kota i świętości jest podrzucony oczywiście również przez Marynę “Kot – krucyfiks” Marka Szwarca. Artysta urodził się w rodzinie żydowskiej w Zgierzu w roku 1892, zmarł w Paryżu w roku 1958. Studiował w Paryżu, gdzie przyjaźnił się z Fernandem Léger, Amedeo Modiglianim, Chaimem Soutine i Chagallem. W roku 1912  założył z przyjaciółmi pierwsze żydowskie czasopismo artystyczne Makhmadim. W roku 1919 przeszedł na katolicyzm. marekszwarcMimo to pozostał Żydem i był – jak to sam określił – „Żydem wyznania katolickiego”. Zajmowała go problematyka tożsamości żydowskiej. Był jednym z założycieli grupy awangardowych artystów żydowskich w Łodzi – Jung Jidysz (1919-1921). Pisała o niej Lidia Głuchowska we wpisie Yddischland. Szwarc przyjaźnił się ze Stanisławem Kubickim, o którym już tak tu dużo pisałam, że nie będę się powtarzać i przypominać, kim był i co tworzył.

NorwichX

X

Na zakończenie wcale nie symbolicznie raczej pogodny obrazek, przedstawiający mniszkę z kotem. Maryna opatrzyła go jednym słowem – Norwich. Norwich to angielskie miasto średniej wielkości z piękną katedrą średniowieczną
i 35 innymi kościołami z tejżeż epoki. Dziś kilka z nich zostało zamkniętych, ale ich liczba nadal imponuje. Utrudnia jednak życie autorce tego wpisu. No bo dobrze, mniszka z Norwich. I co dalej?  Dziwnie wydaje mi się, że mimo tak wspaniałych średniowiecznych możliwości owa mniszka jest raczej neogotycka niż gotycka. Czytam dokładnie napisy otaczające ów portrecik, układające się w jedno zdanie, bardzo czytelne. Już sam ten fakt musi poddawać w wątpliwość średniowieczną proweniencję nie tyle kota i kobiety, ile ich portretu. All shall be well and all shall be well and all manner of things shall be well. Czytam dalej. U góry po lewej i po prawej odkrywam napis Julian of Norwich. Julian z Norwich. Sprawdzam – nie, to nie on, to ona. Juliana z Norwich, angielska mistyczka z XIV wieku. Pustelniczka, mieszkała w samotnej celi w jednym z kościołów w Norwich, a jej jedynym towarzyszem w samotni był kot. Samotnię i przylegający do niej ogródek otaczał mur, a zadaniem kota było tępić szczury i myszy. Już kiedyś zetknęłam się z takimi pustelnicami. Jedną z nich była Ewa od świętego Marcina w Liege. Wraz z drugą mniszką, Julianą z Liege, taką samą pustelnicą, doprowadziły do ustanowienia święta Bożego Ciała. Nie wychodziły ze swoich cel, jedzenie podowano im przez otwór w drzwiach. Relacje milczą, ale zapewne tak też usuwano nieczystości z celi.

St-Julian's-750218Tu mieszkała Juliana z Norwich i to tu w celi odciętej od świata murem przeżyła 16 objawień. Ze względu na treść trzynastej wizji, która rozmija się z nauką Kościoła, nigdy nie była oficjalnie czczona. Wspominana jest w Kościele anglikańskim oraz… Reformowanym Kościele Katolickim w Polsce 8 maja. Czyli w dniu polskiego świętego – Stanisława.

Swoje objawienia zapisała w kilku książkach, z których najważniejsze jest Revelations of Divine Love. To zdanie o tym, że wszystko będzie dobrze pochodzi właśnie z Objawienia Bożego Miłosierdzia… I myślę, że tak możemy zakończyć ten wpis. Dziś niedziela Miłosierdzia Bożego, ustanowiona przez Jana Pawła II.

Wszystko w tym wpisie, którego jak zwykle nie planowałam, pozwalając się wieść od jednej myśli do drugiej, splotło się wręcz wzruszająco precyzyjnie. Nie ma więc powodu, żeby nie wierzyć Julianie: All shall be well and all shall be well and all manner of things shall be well.

PS 1. Oczywiście znajduję tę ilustrację. Oczywiście to nie jest średniowiecze. Oczywiście jest to malarka współczesna, manierystyczna, religijna – Virginia Wieringa. Umieściła ten obrazek na swojej stronie internetowej z podpisem: Created for my friend Tom Schwanda who told me about Julian. Her story is fascinating.

PS 2. Tymczasem nasza kochana Powsinoga nadesłała z Chicago dwa obrazki, to znaczy jeden to znaczek, a drugi – tak, to taki obrazek czy też święty obrazek, jakie zbierałyśmy (-śmy my) w dzieciństwie i wkładałyśmy do książeczki do nabożeństwa. Te są z Peru ze świętym Marcinem de Porres. Wzruszająca postać – żył w latach 1579-1639, był nieślubnym dzieckiem, mulatem, balwierzem, ogrodnikiem, mnichem z zakonu dominikanów, opiekunem chorych i sierot, dla których zakładał przytułki. Nazywano go świętym z miotłą i przedstawiano z kotem i psem. Został kanonizowany przez Jana XXIII w roku 1962. Jego historia pasuje do wierszy Katarzyny Krenz, które od wielu tygodni publikuję w poniedziałki, które Kasia nazwała Raport z wizyty w zakładzie dla starców i niewidomych dzieci. Poczytajcie, najlepiej wszystkie, a nie tylko ten jeden tu zlinkowany.

Peru.Martin de Porres.1965 Peru - św. Marcin de Porres