Kiedy myślisz, że już nigdy nie będzie lepiej

Natalia Raginia, Ocalenie

Do przeczytania zanim przyjdziecie jutro do Polskiej Kafejki Językowej na spotkanie z Autorką w piątek 19 kwietnia

Prolog
Dzień, w którym umarła
Maj, rok 2012


Doczekała się. W końcu spełniło się wszystko to, na co tak długo czekała i gdyby mogła to teraz zobaczyć, ucieszyłaby się, że wreszcie odeszła. Od miesięcy nie pragnęła niczego bardziej, niż uwolnić się od tego nędznego życia, poczuć ulgę, beztroskę i lekkość. Rzucić wszystko i odejść, co mogła osiągnąć tylko w jeden znany jej sposób.
Nie poddała się od razu, walczyła, ale przegrała jednak z bezsilnością i beznadziejnością życia, jakie jej przypadło. A teraz? Teraz będzie już tylko dobrze, bo wreszcie nadszedł wymarzony i od dawna oczekiwany dzień, w którym zdołała przekroczyć tę cienką granicę ludzkiego bytu, po której stąpa tak wielu.


Ku jej zaskoczeniu nie było jasnych reflektorów, tunelu ani żadnego światła. Nie było wyciągniętej do niej ręki przedzierającej się ze światłości, zdającej się mówić gestem: „chodź ze mną”, „nie bój się, chwyć mnie i za mną podążaj”. Nie było też eterycznej postaci wychodzącej z jej ciała, jak to bywało w filmach – niematerialnej duszy, wpatrującej się raz w nią, raz w urządzenia przy niej stojące, w przezroczystą rurkę wybiegającą ze zgięcia łokcia albo maskę tlenową, zbyt mocno przyciśniętą do jej twarzy. Obserwującej wszystko z boku, widzącej, jak bezwładne ciało gwałtownie podrywa się i opada po każdym nagłym impulsie energii z defibrylatora. Podczas gdy lekarze robili wszystko, aby mogła powrócić, ona walczyła, by jak najmocniej się temu przeciwstawić. Tyle hałasu robi się zwykle wokół śmierci, a tu nic z tych znanych z kultury masowej rzeczy się nie wydarzyło. Było nader zwyczajnie, smutno, szaro, codziennie, bez poczucia wyobrażonej wcześniej wyjątkowości. Po sali rozchodziło się głośne pikanie, które w jednej chwili przeobraziło się w donośny i ciągły, jednostajny pisk. Dźwięk, który mówił tak wiele. Umarła.

Siedzący na korytarzu mężczyzna podniósł się gwałtownie, gdy tylko do jego uszu dotarł głośny jazgot kardiomonitora.
– To nie może być prawda. Proszę, nie! – wyszeptał błagalnie, zakrywając usta dłońmi.
Przygryzł palec. Choć stał za grubą ścianą, wiedział, że właśnie w tym momencie na ekranie monitora pojawiła się bezlitosna, ciągła linia.
– Błagam… – Docisnął pięść, jednocześnie dusząc w sobie wyrywający się z piersi krzyk.
Miał ochotę wyć. Poczuł, że ją utracił, a tym samym stracił znaczną część samego siebie.


Trochę wcześniej – dzień zero
Maj, rok 2012


Już znacznie wcześniej zaplanowała, wiedziona pragnieniem i nieugiętym postanowieniem, że tego pamiętnego dnia zaśnie i już nigdy więcej się nie obudzi. Przygotowywała się do tego bardzo starannie i metodycznie, tak by wszystko szło dokładnie po jej myśli. Postępowała niezwykle skrupulatnie. Niezbędne sprawy dopracowała z zegarmistrzowską precyzją, domykając cały misternie ułożony plan. Na dwa tygodnie wcześniej zamknęła niepotrzebne rachunki w banku, u operatora sieci wypowiedziała umowę na telefon, systematycznie wypłacała niemałe sumy w gotówce, żeby ułatwić życie swoim najbliższym. Na koniec zaś w jednym miejscu zapisała wszystkie hasła do kont, którymi się posługiwała. Do tego załączyła rozpisane wskazówki mogące okazać się niezbędne do załatwienia mniej lub bardziej pilnych spraw, którymi na co dzień zwykle tylko ona się zajmowała.
Notes zostawiła na biurku, w wystarczająco widocznym miejscu, jednak na tyle odosobnionym, by nie wzbudzał zbyt szybko niepotrzebnego zainteresowania. Ostatniego dnia zrobiła też pranie, by James miał przygotowaną wystarczającą ilość czystych rzeczy na początek, który, jak przewidywała, z pewnością będzie dla niego trudny.
Pogładziła dłonią jeszcze ciepłą od żelazka koszulę w odcieniu jasnego lipcowego nieba, w które niegdyś całymi godzinami uwielbiała się wpatrywać. Obok gładkiego materiału leżały spinki wysadzane granatowymi kamieniami. Przypominały jej pierwszy bankiet, na który James zaprosił ją niedługo po tym, jak się poznali. To właśnie tę koszulę miał wtedy na sobie. Lubiła go w niej i co więcej, zawsze uwielbiała jego dopracowany, elegancki styl. Podziwiała go. Od samego początku jej się spodobał. Wcześniej nie miała szczęścia w miłości, a już tym bardziej nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia, która w jej mniemaniu zarezerwowana była tylko dla sztampowych komedii romantycznych i typowych, niekończących się tasiemców latynoamerykańskich. Dlatego czasem śmiała się, że Amor trafił prosto w jej potargane serce, sprawiając, że zadrżało, kiedy napotkała spojrzenie Jamesa, gdy tylko się zderzyli.
Westchnęła i odwiesiła koszulę do szafy. Omal jej nie przypaliła, rozmyślając o przeszłości. O ile to życie byłoby piękniejsze, gdyby nie pewien aspekt wyniszczający ją od środka. Przez kilka minut mocno ściskała w dłoni spinki, aż pozostawiły po sobie ślad na jej skórze. Włożyła je z powrotem do pudełka i zamknęła w szufladzie. Powoli wciągnęła nosem powietrze i na moment zatrzymała je w płucach. Miała jeszcze trochę czasu. Chciała dokładnie zamknąć i upchać gdzieś każdy kawałek swojego dotychczasowego życia, zanim ono całkowicie zniknie jej z oczu, a ona sama z powierzchni Ziemi.
Nie zdecydowała się, by napisać jakikolwiek list czy chociażby notatkę na najmniejszym skrawku kartki, żeby wyjaśnić swoją decyzję. Wiedziała, że nigdy nie znalazłaby odpowiednich słów tłumaczących jej postanowienie ani tak dosadnych i mocnych na opisanie rozpaczy i cierpienia trawiących jej wnętrze. W końcu kto inny mógłby to zrozumieć, skoro ona sama tak do końca nie potrafiła? Czuła jednak, że nie może odejść nagle, bez żadnego pożegnania. Nawet jeśli miałoby mieć ono jedynie wymiar symboliczny, jak to ostatnie spojrzenie bliskich czy wsłuchiwanie się tylko w oddech osoby będącej po drugiej stronie słuchawki.
Ze względów praktycznych, a także z obawy przed rozklejeniem się na widok rodziny, dla bezpieczeństwa swojego planu wybrała to drugie. Zdecydowała się zacząć od telefonu. Kolejność numerów, które wybierała, nie była wcale przypadkowa. Najpierw zadzwoniła do kuzyna, starając się stwarzać wrażenie, że odzywa się tak samo jak zwykle, bez większego powodu. Zazwyczaj dzwonili do siebie regularnie, więc i ten telefon nie powinien wzbudzać w nim żadnych podejrzeń. Zapytała go o jego żonę, chłopców, o pracę oraz zwierzęta w gospodarstwie. Przez chwilę rozmawiali o pogodzie i nadciągających burzach, co w rzeczywistości zupełnie jej nie interesowało. Chciała jednak jeszcze przez chwilę słyszeć jego głos, tembr i sposób wymowy, który tak dobrze znała. Wyobrazić sobie ten charakterystyczny uśmiech z dziurką w brodzie, która pogłębiała się zawsze, gdy w zadowoleniu unosił kąciki ust. Spadli kiedyś z roweru, na którym razem jechali. Amanda wybiła sobie mleczny ząb, a Aiden trafił na pogotowie, gdzie miał zszywaną brodę, stąd ta pozostałość. Zacisnęła rękę na telefonie. Tylko ona wiedziała, że to będzie ich ostatnia rozmowa. Stłumiła nadchodzący szloch. Odchrząknęła, po czym rzuciła, że musi już kończyć i wracać do zajęć. Zanim wybrała jego numer, nie podejrzewała nawet, że okaże się to wszystko o wiele trudniejsze, niż podpowiadała jej wyobraźnia. W głowie plan wydawał się znacznie prostszy.
Aiden od dziecka był jej bardzo bliski. Jak starszy brat, którego nigdy nie miała. Taki, który mógłby się czasem nią zaopiekować. U siebie w domu to właśnie ona była tą najstarszą z rodzeństwa i zwykle, nie z woli rodziców, ale potrzeby sytuacji, obsadzaną w roli opiekunki i matki dla młodszych braci, a bywało też, że ich samych. Aiden był jej bratnią duszą, zawsze ją rozbrajał, rozśmieszał, a gdy było trzeba, także pocieszał i wspierał. Zdarzało się również, że wciągał ją w nie lada tarapaty. Przypomniała sobie, jak niegdyś, mając może dziewięć–dziesięć lat, coś przeskrobała. Prawdopodobnie nieistotny drobiazg niewart zapamiętania. Utkwiło jej jednak to w pamięci, że dostała wówczas od ojca szlaban na kieszonkowe, a do tego jeszcze za karę musiała siedzieć w domu. Aidi, tak go zawsze nazywała, namawiał ją, żeby wymknęli się przez garaż do starej pączkarni jeszcze starszej pani Garcias. Podobno przywieźli nowy, totalnie odjazdowy smak, jakiego jeszcze nie było – karmelowy, do tego jedyny z posypką i lukrem, reszta w większości oprószona była tylko trochę cukrem pudrem.
Uwielbiała pączki. Mogłaby je jeść na śniadanie, obiad i kolację, mogłaby nawet oddać za nie życie. Jednak w domu pojawiały się niezwykle rzadko, dosłownie od święta, a i wtedy matka spoglądała na nią krzywo i komentowała, żeby tyle nie jadła, bo sama wygląda jak pączek, co w przeciwieństwie do wypieków nie było już tak słodkim widokiem. Amandzie robiło się przykro, ale mimo gorzkich słów jadła pączki, gdy tylko ktoś je przynosił, jednak po takich słowach już bez apetytu. Czuła wtedy, że musi je jeść. Im więcej w siebie wpychała, tym bardziej się uspokajała, wpasowując się tym samym w obraz widziany oczami matki. Nie była gruba, ale nie należała też do najszczuplejszych dzieci. Zresztą jakakolwiek by była, w oczach rodziców z pewnością i tak okazywałaby się niewystarczająco piękna, dobra, idealna. Zadziwiająco idealne okazywały się za to wszystkie dzieci sąsiadów oraz bliższych i dalszych znajomych. Jakby cały świat był lepszy, a trawa poza ich ogródkiem zdecydowanie zieleńsza. Zwłaszcza ojciec uwydatniał te cechy, które akurat w danym momencie były dla niego wygodniejsze, a tym samym mogły doskonale podkreślić braki i niedoskonałości u jego własnych dzieci. Nierzadko także Noah i Matthew, choć znacznie młodsi, w pewnych kwestiach okazywali się w jego opinii dużo lepsi i wartościowsi niż ona. Wszystko jednak za zamkniętymi drzwiami, nigdy publicznie.
Przez chwilę się wahała, zwłaszcza z obawy przed ojcem i jego surowym spojrzeniem. Stała więc, wpatrując się w czekającego na jej decyzję Aidena. W końcu miała karę i w żadnym wypadku nie powinna wychodzić, zwłaszcza bez pytania, ale te pączki… Były wtedy takie kuszące. Mogłyby choć trochę poprawić jej nastrój w tej i tak nędznej już doli. W dodatku Aiden miał takie wielkie oczy, okolone długimi, czarnymi rzęsami i to wkurzające spojrzenie rozbrajające jak saper bombę. Ostatecznie nie dała się długo prosić i namawiać. W końcu z dreszczykiem emocji, odrobiną strachu i nutą ekscytacji, pewna, że pozostaną niezauważeni, podążała za kuzynem. Po cichu wymknęli się z domu. Jakie było ich zdziwienie, gdy po półtorej godziny swobody i przygody zza rogu księgarni wyjechał nagle samochód jej ojca. Był wściekły, że aż kipiało i gdyby mógł stać się wtedy postacią z kreskówki, to z pewnością na wszystkie strony gęsto dymiłoby mu z uszu do wtóru z przerażającym gwizdem i wwiercającym się w mózg świstem. Na jego twarzy zastygła, nieokiełznana złość, zza której przebijało się swego rodzaju rozczarowanie, zresztą nie pierwsze i pewnie jeszcze nie ostatnie. Ciekawe było to, jak sama mimika potrafiła powiedzieć: „znowu mnie zawiodłaś”. Amanda zdecydowanie wolała, aby na nią wtedy nawrzeszczał. Przynajmniej od początku wiedziałaby, czego może się spodziewać. On zaś w milczeniu powoli otworzył okno i gdy tylko się zatrzymał, jednym zdecydowanym ruchem dłoni kazał im wsiadać. Przez całą drogę do domu do żadnego z nich nie odezwał się ani słowem. Amanda siedziała skulona na tylnej kanapie i wpatrywała się we włosy ojca, jednocześnie tworząc w głowie najgorsze wizje. Aiden siedział obok wyprostowany jak struna i trzymał ją mocno za rękę. Tylko dzięki babci, która stanowczo i twardo stanęła za nimi murem, skończyło się jedynie na grochu. Amanda musiała klęczeć na nim całymi godzinami, a przynajmniej tak jej się wtedy zdawało. Dzieciom czas zawsze upływa znacznie wolniej niż dorosłym. Kara była bardzo dotkliwa, a co gorsza, okropnie upokarzająca. Aidena bez słowa i konsekwencji odesłali wtedy do domu. Od czasu, gdy w bardzo młodym wieku stracił ojca, prawie zawsze od wszystkiego udawało mu się wywinąć.
Uśmiechnęła się nieznacznie na to wspomnienie z dzieciństwa. Nie była już tamtym bezradnym dzieckiem. Teraz jako dorosła kobieta sama mogła o sobie stanowić i właśnie brała życie w swoje własne ręce.

One thought on “Kiedy myślisz, że już nigdy nie będzie lepiej

  1. Powieść może być mega ciekawa. Autorka porusza się po znanym mi czasie. To czas dyscyplin i klęczenia na worku z grochem. Ponoć byłam niegrzeczną dziewczynką. Zastanawiam się dziś, co mogła złego robić cztero, pięcio, sześcio, letnia dziewczynka, która tak była karana. Dzisiaj takiej matce odebrano by prawa do dziecka, a jednak wyrosłam na odpowiedzialną, dorosłą osobę z prawidłowym kręgosłupem moralnym. Mając cztery lata topiłam się w jeziorze i do dziś mam w głowie obrazy z tamtego momentu. Gdzieś się przeniosłam. Gdzie? Co to było? Jeszcze jedno. Otóż tak, jak bohaterka tej książki mam już wszystko przygotowane, napisane na wypadek przeprowadzki TAM, tylko dlatego, by córkom nie przysporzyć problemów. Spróbuję tej książki poszukać. Powinna mi być bliska. Ukłony dla autorki.

Leave a comment

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.