Zbigniew Milewicz
Na gapę przez życie
Moja przygoda z kryminalnym światem zaczęła się w liceum, od czytania powieści kryminalnych. Tytuły i autorzy już ulecieli mi z głowy, ale pamiętam, że zło zawsze było udziałem przestępców, a dobro po stronie stróżów prawa. Na czwartym roku studiów slawistycznych zamieszkałem w krakowskim „Żaku“, akademiku, z przyszłymi prawnikami i te pojęcia mi się trochę przemieszały. Na piątym natomiast, za politykę, poszedłem na miesiąc do kryminału i poznałem go od środka. Kiedy więc zacząłem w Dzienniku Zachodnim pisać “moje kryminałki”, to już nie byłem kompletnym amatorem, ale jak je dzisiaj czytam, to mi często głupio. Widzę młodzieńczą pychę autora, naiwność osądu, błędy gramatyczne… Dzisiaj na przykład historię Maksia napisałbym zupełnie inaczej, wtedy zakpiłem z bezdomnego i wstyd mi za to.
Pisaniem sądowych felietonów zajmował się za moich czasów w Dzienniku red. Marek Wydra, elegancki, starszy pan, zawsze pod muchą, albo krawatem, który publikował swoje teksty pod pseudonimem Marcin Prawda. Mnie początkowo musiały wystarczyć materiały, które uzyskiwałem z milicji, niekiedy jakiś smakowity kąsek podsunął mi mecenas Berezowski, albo Lolek Zahraj, który pracował w Prokuraturze Wojewódzkiej, z czasem jednak wywalczyłem sobie dostęp także do akt sądowych. Bohaterowie moich materiałów zwani byli w PRL-owskiej propagandzie ludźmi z marginesu, dla podkreślenia, że większość społeczeństwa jest zdrowa moralnie – nie kradnie, nie oszukuje ani broń Boże zabija, tylko owocnie pracuje dla dobra swojego kraju, a swój wolny czas spędza godziwie, przy herbacie i ciastku. Nikt jednak nie informował, jaki jest rozmiar owego marginesu. A ja, nawet gdybym to wiedział i napisał, to zaingerowałby cenzor, z powodu szkodliwych ustrojowo uogólnień, więc wystarczyło mi, że relacjonuję poszczególne przypadki społecznej patologii. Oto kilka dawnych tekstów z tego podwórka: