O tęsknocie za polskim chlebem, pisaniu książek i morsowaniu

Aleksandra Puciłowska

Pandemia nie przyszła jakoś niespodziewanie. Pamiętam, jak wirus dopiero co pojawił się w Chinach, a u nas już mówiono – że prędzej czy później – przyjdzie do nas. I faktycznie stało się to dość szybko, by przyjąć potem formę lawiny, która powoli, ale bezustannie zaczęła zmieniać nasze życie na zupełnie inne, niż znaliśmy do tej pory. Całe to szaleństwo trwa już ponad rok, co skłoniło mnie do refleksji nad tym, co zmieniło się przez ten dziwny, trudny czas w moim życiu. Na ile koronawirus i to, że świat zmienił się nie do poznania, wpłynęło na mnie i moją codzienność? I czy negatywne doświadczenia można wykorzystać, przekuwając je w coś pozytywnego? Na ile mamy wpływ na to, co dzieje się wokół nas? Te i inne pytania pojawiają mi się w głowie już od jakiegoś czasu. Myślę, że odpowiedzi na nie są ważne, bo mogą sporo powiedzieć nam o nas samych.

Ja dowiedziałam się na przykład, że kocham Polskę. Nawet z tym całym syfem, który się tam obecnie dzieje na tak wielu płaszczyznach. Boli, gdy na to patrzę i nie zachęca do powrotu, ale jednocześnie nie zagłusza tęsknoty. Choćby – jakkolwiek patetycznie to nie zabrzmi – za chrupiącą skórką polskiego, białego chleba. On, cholera!, faktycznie smakuje najlepiej. Od wybuchu pandemii moje wizyty w Polsce ograniczyły się do minimum. To wiąże się między innymi z brakiem ważnego dowodu osobistego. Nie mogę, z jakichś dziwnych, nie do końca dla mnie zrozumiałych powodów (po odpowiedzi odsyłam do Państwa Przyłębskich), złożyć wniosku o jego wyrobienie w Ambasadzie w Berlinie. A do Polski też nie bardzo mam jak pojechać. Mam więc nieważny dowód i liczę, że do lata gdy ważność traci też mój paszport, będę miała w ręku już obywatelstwo niemieckie z jakimś ważnym dowodem tożsamości.

O ile za dowodem polskim nie tęsknię, to uczucie tęsknoty tkwi w moim sercu. Chciałabym pochodzić po polskich chodnikach, posłuchać wokół siebie ludzi mówiących po polsku. Brakuje mi tego. To ładowało w jakiś magiczny sposób moje akumulatory. Zawsze wracam do Berlina, ale Polką się nie bywa, Polką się jest. Nawet z nieważnym dowodem tożsamości.

Na początku pandemii straciłam pracę. Zwolnili mnie z dnia na dzień. Z firmy, dla której zrobiłam tyle nadgodzin za friko, jak nigdy w całym życiu. Wkurzyłam się, poszliśmy na noże. Ja – która zazwyczaj unika konfrontacji. Ostatecznie wygrałam, co pokazało mi, że jestem silna. I że, jeśli się uprę, to potrafię osiągnąć swój cel, nawet jeśli po drodze nie będzie łatwo. Muszę mieć po prostu odpowiednią motywację. A wypowiedzenie z pracy, gdy świat właśnie ogarnia pandemia i nikt nie wie, czy jego firma to przetrwa – okazało się właśnie tym, czego potrzebowałam.

Poszłam więc za ciosem. Nagle miałam bardzo dużo wolnego czasu. Wysyłałam mejle z podaniem o pracę każdego poranka, a potem dzień stał przede mną otworem. Zajęłam się zatem tym, co zawsze wychodziło mi najlepiej: pisaniem. Czasem siedziałam do 4 nad ranem, nie mogąc się oderwać od historii, która jakoś tak nagle pojawiła mi się w głowie. Nie zrobiłam żadnego planu, usiadłam i zaczęłam pisać, by po kilku zaledwie tygodniach postawić ostatnią kropkę. W ten sposób spełniłam swoje największe marzenie: napisałam książkę. Próbowałam to zrobić wcześniej już wielokrotnie i nigdy nie dotrwałam do końca. Ale nie tym razem – teraz już wiedziałam, że chodzi tylko o motywację.

Tej nie zabrakło mi także potem – premiera książki jeszcze w tym roku, a ja w międzyczasie znalazłam nową, lepiej płatną pracę.

Mam fajnych przyjaciół. Nawet coraz to większe ograniczanie kontaktów społecznych nie przeszkodziło nam w pozostaniu w kontakcie ze sobą. Wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej doceniliśmy ten czas, który dany nam było spędzić ze sobą w realu. Powiem więcej – zaczęli odzywać się ludzie, z którymi kontakt wcześniej mi się urwał. Szukamy zatem, jako ludzie, kontaktu z drugim człowiekiem. To daje nadzieję na przyszłość. Poczucie wspólnoty – to może nas jedynie uratować.

Skończyłam w tym roku 34 lata. Dzień po moich urodzinach sprawiłam sobie sama prezent i poszłam morsować. Chciałam to zrobić od zawsze, ale wydawało mi się to absolutnie niemożliwe. Ale – sami wiecie – wszystko zależy od… motywacji. Mnie i Adrianowi, który mi towarzyszył, nie przeszkodził nawet lód na jeziorze. Było wspaniale.

Wnioski? Ten dziwny czas, który mamy namieszał sporo w moim życiu. Ale pokazał mi też, że otaczającą nas rzeczywistość, tworzymy my sami. I, że jeśli znajdziemy coś, co będzie nas napędzać, to w końcu osiągniemy to czego chcemy.

Dbajmy o siebie, pozostańcie zdrowi. I weźmy z tego trudnego czasu dla nas to, co najlepsze.

Mank oder Hearst? Wer ist hier Don Quijote?

Für Tomasz, den ich nicht kenne, der mich aber in einem Kommentar auf diesen Film aufmerksam gemacht hat

Mank, ein Film darüber, wie ein sturer Drehbuchautor ein Drehbuch über einen Sturer Zeitungsverleger durchboxt. Eine wahre Geschichte. Am Ende des Kampfes bekommt der Schriftsteller einen Oskar, einen einzigen den der Film bekommen hat, obwohl er in neun Kategorien nominiert war.

Alles alte Geschichte, über Kreativität, Freundschaft, Sturheit, Loyalität, Treue den Anderen und sich selbst und Armut des Sturen in der Welt der reichen Opportunisten.

Auf Wikipedia liest man:

Mank ist eine US-amerikanische Filmbiografie von David Fincher, die am 4. Dezember 2020 von Netflix veröffentlicht wurde. Der Regisseur widmet sich in seinem Film der wahren Geschichte des Hollywood-Drehbuchautors Herman J. Mankiewicz, gespielt von Gary Oldman, und dessen Streitigkeiten mit Regisseur Orson Welles über das Drehbuch für Citizen Kane, ein Film aus dem Jahr 1941. Das Drehbuch schrieb Jack Fincher, der verstorbene Vater des Regisseurs. Im Rahmen der Oscarverleihung 2021 erhielt der Film in zehn Kategorien eine Nominierung, so als bester Film, David Fincher für die beste Regie und Gary Oldman als bester Hauptdarsteller. (…) Der Protagonist des Films ist Zeitungsverleger William Randolph Hearst, dem der Drehbuchautor vorwirft, seine eigene Jugendideale verraten zu haben und mit dem Nationalsosialismus in Deutschland zu sympathisieren.

Manks Drehbuch, zunächst America betitelt und dann von Oskar Welles als Citizen Kane verfilmt, ist zu einer ganz persönlichen Abrechnung mit Hearst und einem anti-liberalen Hollywood geworden. Die Gerüchte um das Drehbuch kochen in Hollywood hoch, Hearst und Mayer (der Chef von MGM – Metro Goldwyn Meyer) versuchen eine Verfilmung zu verhindern und Mank mit Versprechungen des Geldes und Einflusses zum Rückzug zu überreden, doch er bleibt standfest. Mankiewicz verlangt schließlich auch, neben Welles in den Credits zum Drehbuch des Films genannt zu werden, was Welles widerwillig hinnimmt. Citizen Kane wird in neun Sparten für den Oscar nominiert und erhält die Auszeichnung für das beste Originaldrehbuch.

Schon vor ein paar Wochen schrieb hier auf dem Blog ein Kommentator, dass der Film eine moderne Version der Don Quijote-Geschichte ist:

In dem Film von David Fincher, der gerade für Oscar nominiert wurde (in zehn verschiedenen Kategorien!) Mank, die Hauptfigur – gespielt von Gary Oldman – zitiert und paraphrasiert nicht nur, sondern ist es auch! DQ. Und sein Sancho ist eine Frau, oder es sind gar die Frauen. Der in Schwarz-Weiß gedrehte Film bezieht sich auf Citizen Kane (Gewinner des Oscar für das beste Originaldrehbuch von 1941 und nominiert in neun Kategorien), dessen Drehbuch von Herman J. Mankiewicz (Spitzname Mank) geschrieben wurde und hier eben von Oldman gespielt. Die Handlung basiert auf Manks wahrer Geschichte und seinen Auseinandersetzungen mit Regisseur Orson Welles. Der Charakter von Kane war – wie wir wissen – dem Geschäftsmann William Randolph Hearts nachempfunden, dem Verleger und Pressemagnaten, den Mank kennengelernt und mit dem er sich angefreundet hatte. Diese Freundschaft hat sich – wie es manchmal bei Freundschaften der Fall ist – verschlechtert. Citizen Kane – so offiziell, distanziert und cool benannt – wurde aus der Manks Perspektive geschrieben, dazu auch seine persönliche Beziehungen mit Hearst und seine Ansichten des antiliberalen Hollywoods gehören. In der Ära von #meetoo, #fakenews, Ausbeutung und Regierungspropaganda werden beide Filme mit vage Freude betrachtet.
Und in welchen Kategorien Mank-DQ gewonnen hat, werden wir wahrscheinlich am 25. April während der Oskar-Preisverleihung herausfinden
.

Also gerade eben.

Ich habe den Film schon gesehen und “mache es hiermit kund”, dass es eine doppelte Don Quijote Geschichte ist. Einerseits sagt Mank, dass es der Hearst ist, der Don Quijote verkörpert. Andererseits aber ist es der Mank selber…

***
Also Hearst.

Am Ende des Films findet ein Empfang statt, bei dem alle wie Zirkussartisten verkleidet sind. Zirkus der Reichen und Schönen. Mank kommt zu spät, ist nicht verkleidet und sichtlich besoffen. Er wird reden. Er beginnt seine Rede damit, dass er mit dem Messer absichtlich so stark in ein Glas voller Wein stösst, dass das Glas zerbricht und Wein und Glassplitter in alle Richtungen springen. Der Wein ist rot. Mank steht auf.

– Ich habe eine fabelhafte Idee für einen Film, Louis (gemeint ist Hearst, der Gastgeber des Empfangs). Ein Film, den ihr alle lieben werdet. Eine moderne Version von Don Quijote. Ich weißt zwar, dass keine von ihnen liest, aber sie wissen worum es in der Story geht. Um einen alten verrückten Adliger, der gegen den Windmühlen kämpft. Also, wie übertragen wir diese Geschichte in unsere moderne Zeit? Wie wäre es, wenn wir aus unserem Quijote einen Zeitungsmann machen? Wer sonst verdient sein Lebensunterhalt mit dem Kampf gegen die Windmühlen? Aber das reicht nicht! Er will nicht nur die Leserschaft. Er will mehr als nur Bewunderung. Er will Liebe. Deshalb kandidiert er für einen öffentlichen Amt und weil er reich ist, gewinnt er. Bemerken wir es, ein, der reich und mächtig ist, kann kein Publikum gewinnen. Es sei denn, er bekennt sich in letztem Akt zu seiner Fehler. Merken wir es uns dazu noch, dass wenn man reich und mächtig ist und braucht sich nie für seinen Taten zu entschuldigen, ist nur in echtem Leben bewunderswert. Habe ich nicht recht, Louis?

Er zündet sich eine Zigarette von einem großen offenen Kaminfeuer.

– Also was tun wir? Wir geben ihm Idealen, mit denen sich das bettelarme, wirtschaftskrisemüde Publikum identifizieren kann. Er, unser Don Quijote, ist gegen die Großkonzerne, für den achtstundigen Arbeitstag, für faire Einkommensteuer, bessere Bildung und sogar Verstaatlichung der Eisenbahn. Und wie nennen wir solche Menschen?
– Kommunisten!
– Sozialisten!

– Nein! Unser Don Quijote ist ein schlagfertiger Skandalreporter. Manche prophezeien, dass er eines Tages die Präsidentschaft gewinnt, also Präsident wird und als solcher Initiative unternimmt, dass es dazu kommt, Achtung! dass er die sozialistische Revolution einleitet!

Er lacht.

– Was für ein Schwachsinn!
– Ach ja? (…) Unser Don Quijote, er hungert, er giert, dürstet danach, dass die Wähler ihn lieben. Ihn genug lieben, um ihn zu Präsidenten zu machen. Aber das tun sie nicht. Sagen Sie, wie konnte das passieren? Könnte es sein, dass sie im tiefsten Inneren ihrer Herzen wissen, dass ihm die Macht mehr wert ist als die Menschen? Vom Kongress enttäuscht…

Die Empfangteilnehmer erheben sich nacheinander und gehen.

– Ist er nicht imstande in zwei Amtszeiten ein einziger Gesetz einzubringen. Können Sie das fassen? Sowas muß gut geschreieben werden.
Er wird als Präsidentschaftskandidat nomniniert, aber… er ist zu radikal für Hintermänner. Er scheitert, aber wir erreichen etwas. Und daraus können wir etwas machen. Wir bauen Sympathie auf. Zurückgewiesen flüchtet er ins Paradies. Ins Lotusland, wo sein treuer Troll Sancho ein Märchenreich vorbereitet hat. Der treue, treue Sancho, der wunderbare mythisches Königsreich… Warten sie mal, die romantische Heldin habe ich vergessen. Ihr Name… Dulcinea. Witzig, abenteuerlustig, klüger als sie sich gibt. Sie ist ein Revue-Girl, gesellschaftlich unter seine Schicht, aber es passt. Denn die wahre Liebe auf der Leinwand ist, wie wir alle wissen, ideal also… blind. Und sie… ja… sie liebt ihn auch. Also nimmt er sie mit in sein mythisches Märchenland.
Und jetzt, Auftritt von Nemesis. Das ist griechisch für “schwarzer Hut”.

Die Partygäste verliessen den Saal. Und ich weiß, dass der Paradies Barataria heißt.

Aber Mank hat noch eine Parabel im Ärmel. Eine Geschichte, die ein paar Jahre vorher passiert ist, als ein sozialistisch veranlagter Schriftsteller, Upton Sinclair, fürs Amt des Gubernators Kaliforniens kandidierte. Damals hat die gemeinsame Aktion von Hearst and Mayer seine Chancen zunichte gemacht.

– Es kommt Nemesis! Nemesis kandidiert als Gouverner und hat beste Chancen zu gewinnen. Wieso? Weil er exact so ist, wie unserer Don früher mal gewesen ist. Ein Idealist. Verstehen Sie? Und nicht nur das. Er ist auch derselbe Bursche, der mal vorausgesagt hat, dass unser Don Quijote eine sozialistische Revolution einleiten würde. Unser Quijot sieht in den Spiegel seiner Jugend ein und beschließt, diesen Spiegel zu zerbrechen. Und somit den Mann zu zerbrechen, den er einmal war. Mithilfe seiner getreuen Sanchos. Und mit allen Mittel der Schwarzen Magie (gemeint ist der Film als Medium), die ihm zur Verfügung stehen, tut er genau das. Und damit vernichtet er nicht nur einen Mann, sondern zwei.

Der Partyraum ist schon fast leer.
Mank ergibt sich.
Hearst begleitet ihn zum Ausgang und erzählt ihm eine Anekdote. Anekdote über den Affen des Leierkastenspielers. Der Affe denkt, dass er entscheidet und der Spieler dann spielt, wenn er, der Affe, Lust hat, zu tanzen. In der Tat aber ist es natürlich umgekehrt.

Nemesis, das sei aber im Film nicht gesagt, Nemesis war eine griechische Göttin des gerechten Zorns.

Ist also Hearst der Don Quijote? In einem gewissen Sinne – ja, aber andererseits ist vor allem Mank selber der Don Quijote, ein Mann von einer festen Überzeugung geleitet, dass es seine Mission ist, die Machenschaften der Film- und Zeitungsindustrie zu enthüllen und an Pränger zu stellen. Ein allein kämpfender Ritter der verlorenen Sache: Der Warheit, Treue und sozialer Gerechtigkeit.

Ein sehr guter Film. Möge er alle seine Oskars bekommen, zu denen er nominiert wurde.

PS am Montag früh: Nix hat er bekommen bei Oskarverleihung, nicht Mal eine müde Statuete für Make-up.

Reblog o przyjaźni

Jacek Slaski w audycji standPUNKTwidzenia

Cosmo - Radio po polsku 

Emigrując, tracimy przyjaźnie

Na ten temat napisano mnóstwo powieści i nakręcono tysiące filmów. Miliony wierszy, piosenek i ballad opiewają tę wyjątkową więź, jaka łączy przyjaciół, uczucie, które tak naprawdę dopiero czyni nas ludźmi. Czasami myślę, że przyjaźń jest nawet wyższym uczuciem niż miłość, bo chce mniej, a może dać więcej. Nie ma w niej tylu oczekiwań, jest trwalsza, często bardziej szczera i nie krzywdzi tak, jak może skrzywdzić miłość.

Z drugiej strony przyjaźń może być wszystkim. Może być głęboka, pełna sympatii i zaufania, intrygująca i inspirująca lub błaha, małostkowa i fałszywa. Temat wielki. Dlatego pomyślmy tutaj nie o przyjaźni we wszystkich jej aspektach, lecz o przyjaźni i emigracji. I o tym, jaki wpływ na relacje z przyjaciółmi ma opuszczenie kraju.

Wpływ emigracji na przyjaźń w dużej mierze uzależniony jest od tego, w jakim wieku opuściło się kraj. Wyjechałem jako ośmiolatek, a jednak do dzisiaj pamiętam przyjaciół, których straciłem. Kolegów i koleżanki z podwórka, z klasy czy dzieci przyjaciół moich rodziców. Gdańsk i Berlin Zachodni dzieli 500 kilometrów. Marna telekomunikacja i rzeczywistość lat osiemdziesiątych zrobiły swoje, został mi jeden kolega z tamtego okresu. I tyle.

Ludzie, którzy wyjeżdżają z kraju już jako osoby dorosłe, mają pewnie trochę inaczej. Jednak również u rodziców i ich znajomych, przedstawicieli emigracji okresu Solidarności, obserwuje takie same zanikanie krajowych przyjaźni. I tak sobie myślę, że to chyba obojętne, czy się wyjeżdżało jako dziecko w czasach stanu wojennego, czy jako osoba w czasach Skype’a i Whatsapp’a. Przyjaźń i emigracja po prostu do siebie nie pasują.

Wydaje mi się, że emigracja to właśnie utrata przyjaźni. Ojczyzna to w dużej mierze konkretni ludzie. W momencie wyjazdu czas, który jesteśmy w stanie poświęcić naszemu otoczeniu znika. I to nagle. Co prawda wracamy regularnie, ale już tylko w pośpiechu, na parę dni i z konkretnych powodów. Bo dzieci mają wakacje, bo Wielkanoc czy Wigilia, bo ślub czy pogrzeb.

Uwagę skupiamy wtedy na najbliższych, głównie na rodzinie. Dla przyjaciół zostają krótkie chwile, wplecione w szybki rytm spraw, które trzeba załatwić, ludzi, których trzeba odwiedzić, kaw i piw, które trzeba wypić. Czas goni, a pieczętuje go data powrotu do własnego życia, tego prawdziwego.

Naturalnie na emigracji powstają nowe przyjaźnie z tubylcami, z innymi emigrantami, z ludźmi z innych krajów. I te nowe przyjaźnie wypierają stare, to one stają się ważne, czasem już jedyne. Z tymi ludźmi tworzymy naszą codzienność, z nimi spotykamy się nie od święta, a tak po prostu, wpadamy na nich na ulicy, widzimy się na godzinkę. Z tymi nowymi przyjaciółmi dzielimy doświadczenia, a nie opowiadamy o tym, co się zdarzyło przez ostatni rok. Nagle żyjemy inaczej niż nasi starzy przyjaciele, w innych realiach politycznych, kulturowych i ekonomicznych. Inny język, inne tematy, inne problemy stają się naszym nowym życiem. Ta wspólna sfera doświadczeń, którą się niegdyś dzieliło z przyjacielem, którą można było z nim przedyskutować, ponarzekać czy się pośmiać, przestaje istnieć.

Emigracja to utrata korzeni w kraju. Dotyczy to w mniejszej mierze powiązań z krewnymi, a właśnie relacji z przyjaciółmi. To one cierpią najbardziej, są bardziej wrażliwe. Te relacje wymagają więcej pracy i więcej troski. Z obu stron granicy.

***

Jacek Slaski – dziennikarz, publicysta, urodzony w Gdańsku w 1976 r. Do Niemiec przyjechał z rodzicami, którzy uzyskali tu azyl polityczny.
Od 1985 r. mieszka w Berlinie. Studiował etnologię i muzykologię europejską na Uniwersytecie Humboldtów. Pracuje jako dziennikarz w magazynie tip Berlin. Jego teksty ukazywały się m.in w Berliner Zeitung, Spex, Rolling Stone, Zitty, Galore. W latach 2003–2012 był współoperatorem przestrzeni artystycznej Zero Project na Kreuzbergu.

Miłość, starość, śmierć

Ewa Maria Slaska

Love, being old, death

For Łucja Fice

Od jakiegoś czasu “chodziła za mną” pewna piosenka. Słyszałam ją w głowie, jak to zazwyczaj jest, najpierw kawałek melodii, potem strzęp wersu, potem jeszcze trochę melodii. I dość szybko całą linijkę: If you want to be free, be free… Znalezienie, co to za piosenka to był już niewielki problem. If you want to sing out, sing out, If you want to be free, be free, if you want to be high, be high…

Sorry, the rest of that post is in English.

Cat Stevens

You Want To Sing Out, Sing Out

Well, if you want to sing out, sing out
And if you want to be free, be free
‘Cause there’s a million things to be
You know that there are

And if you want to live high, live high
And if you want to live low, live low
‘Cause there’s a million ways to go
You know that there are

[Chorus:]
You can do what you want
The opportunity’s on
And if you can find a new way
You can do it today
You can make it all true
And you can make it undo
you see ah ah ah
its easy ah ah ah
You only need to know

Well if you want to say yes, say yes
And if you want to say no, say no
‘Cause there’s a million ways to go
You know that there are
And if you want to be me, be me
And if you want to be you, be you
‘Cause there’s a million things to do
You know that there are

[Chorus]

Well, if you want to sing out, sing out
And if you want to be free, be free
‘Cause there’s a million things to be
You know that there are
You know that there are
You know that there are
You know that there are
You know that there are

But of course, when I found that song, I knew, that I was also seeing pictures, and it was no Cat Stevens, whom I saw, but of course Ruth Gordon, one of the most beautiful old ladies in the history of cinema. Ruth Gordon in unforgettable Harold and Maude.

Well, such a wonderful movie and so unrealistic love story. But it does not matter. It is an amazing movie with amazing life messages. Do not think, it is about love between a teenager and an old woman, or a movie about the the age difference. No! It is love story saying us, that real love transcends all our limitations. If you are bigger than what you have ever learned is proper. There’s always something new to learn. And it never ends, because long after you die, everyone else still will go that way, trying to be free and to sing out. The old age does not matter and the death does not matter. We shall die and you stay and still try to be free… If you want to be free, be free…

Pomagamy

Ewa Maria Slaska: Pomoc była w tym roku jednym z częściej używanych słów. Nie tak często oczywiście jak ***** *** i derywaty, nie tak często jak wypierdalać, Trump, maseczka, szczepienie i social distancing, ale jednak bardzo często. A im było go więcej, tym bardziej mnie niepokoiło. Czy naprawdę pomagamy, gdy wychodzimy na balkon i śpiewamy albo wołamy dziękuję. To miłe zjawiska społeczne, na pewno, ale czy niosą pomoc? Służba zdrowia wiosną dostawała od nas wieczorne brawa, Lufthansie państwo niemieckie zapłaciło 7 milionów euro. Oba działania podciągnięte zostały pod ogólne pojęcie “pomoc”. Poprosiłam kilka osób o opinię. Odpowiedział psycholog.

Przemysław Masalski

Pomaganie

Czasami ludzie nie udzielają pomocy, gdyż mają poczucie, że nie posiadają zasobów potrzebnych do skutecznego poradzenia sobie w danej sytuacji. A to rodzi lęki natury społecznej: np. przed znalezieniem się w centrum uwagi, przed wstydem, wynikającym z potencjalnego, niewłaściwego oszacowania sytuacji.

W bardziej konkretnych sytuacjach, gdy chodzi o pomoc osobie będącej w sytuacji zagrożenia fizycznego, np. gdy czarnoskóry człowiek został zaatakowany przez grupę młodych rosłych nazistów, dochodzi oczywiście bardzo konkretna i całkiem uzasadniona obawa o własne życie i zdrowie.

W sytuacjach gdy pomoc nie dotyczy ratowania czyjegoś zdrowia czy życia, zaczynają się prawdziwe komplikacje i na scenę mogą wejść mechanizmy kompensacyjne, które napędzają zachowania altruistyczne, czy też lęki które odwodzą ludzi od pomagania. Może to być jeden z lęków zależnościowych, np. lęk przed nadmiernym zaangażowaniem emocjonalnym. Pomocodawca obawia się, że udzielona przez niego pomoc nie będzie miała charakteru jednorazowego, tylko wymusi na nim  zaangażowanie o bardziej długotrwałym charakterze.

Jak w Małym Księciu – pomagający może stać się “odpowiedzialny za to co oswoił”, tak samo udzielenie pomocy wytworzy sytuację emocjonalnej zależności odbiorcy pomocy od pomagającego. Pomagający może nie czuć się gotowy na przyjęcie takiej roli, może też nie chcieć angażować się emocjonalnie z obawy przed trudnymi emocjami, jakie ta sytuacja może wyzwolić, a które mogą okazać się zbyt przytłaczające i obciążające. Przytoczyć mogę tu przykład z życia mojej dawnej przyjaciółki, Eli, która uczestniczyła w liceum w projekcie charytatywnym. Licealiści spotykali się z niepełnosprawnymi rówieśnikami, którzy ze względu na stopień niepełnosprawności nie mogli uczęszczać do szkół i uczyli się zdalnie, przez co byli dość odizolowani społecznie. Ela chodziła do Ali, niepełnosprawnej dziewczyny w jej wieku, poczagała jej w lekcjach, dotrzymywała jej towarzystwa itp. itd. Bardzo szybko jednak Ela zaczęła się z tym czuć niekomfortowo, gdyż jej Ala, która dotąd doznała w życiu sporo samotności, zainwestowała w znajomość bardzo wiele emocji i zaczęła się domagać pogłębienia relacji, na co Ela zareagowała lękowym odrzuceniem. Miała poczucie że nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom Ali i nie była gotowa na taką odpowiedzialność za drugiego człowieka. Ela zerwała tę znajomość, ale czuła się w następstwie jak bardzo zły człowiek, gdyż rozbudziła a następnie zawiodła nadzieje rozpaczliwie samotnej niepełnosprawnej nastolatki. Tamta natomiast z pewnością poczuła się wykorzystana i porzucona. Pomaganie w pewnych sytuacjach oznacza więc wzięcie na siebie odpowiedzialności za kondycję emocjonalną, życiową i psychiczną drugiego człowieka.
Miarą gotowości do pomagania, może być więc stopień, w jakim dany człowiek jest gotowy wziąć na siebie odpowiedzialność za drugiego człowieka i czy jest w stanie skutecznie pomieścić w sobie trudne emocje, wzbudzone przez tę nową, cechującą się nierównowagą sytuację.

Wielu ludzi napędza do pomagania specyficzna struktura osobowości, ktora wiąże się ze zjawiskiem, jakże charakterystycznym dla naszej współczesnej narcystycznej rzeczywistości społecznej, a mianowicie z tzw. narcyzmem komunalnym. Jest on obecnie bardzo modny i stosuje go przez wielu samozwańczych dobroczyńców, np. Grażyna Kulczyk. Pomaganie jest modne i dobrze widziane społecznie, co może przynieść pomocodawcom tak potrzebny dla stabilizacji ich poczucia własnej wartości, podziw i popularność. Pomaganie jest elementem budowania wizerunku, fasady, za którą nie kryje się autentyczna empatia i troska o ludzi, lecz chęć osiągnięcia pewnych egotystycznych, a czasem również finansowych celów, gdyż pomaganie przekute w adekwatny biznes może przynieść pomagającemu wiele konkretnych korzyści (dobry przykład to Matka Teresa).

Ważne jest również rozróżnienie między pomaganiem a nadopiekuńczym kontrolowaniem, często będącym wyręczaniam, które z kolei może prowadzić do upośledzenia i uzależniania od siebie osób znajdujących się pod naszą opieką. Widoczne jest to zwłaszcza w kontekście wychowania dzieci i opieki nad osobami starszymi. Rodzice pomagający swojemu dziecku w ten sposób, iż nie pozwalają mu na podejmowanie niezależnych, autonomicznych i służących budowaniu odrębności i separowaniu się od nich działań, często są przekonani, iż pomagają swemu dziecku. Tymczczasem nie pozwalają mu na ukształtowanie poczucia skuteczności i sprawczości, które jest niezwykle ważne dla budowania pozytywnego obrazu samego siebie i pozytywnej samooceny. Tym samym zmniejszają jego szansę na sprostanie wyzwaniom psychospołecznym, które stopniowo pojawią się w adolescencji.

Wyręczanie starszych ludzi w wykonywaniu czynności autopielęgnacyjnych czy samozaopatrzeniowych w imię źle pojętej pomocy, tak naprawdę sprawia, iż stają się niesamodzielni, zależni od pomocy innych, co prowadzi do utraty poczucia autonomii i sprawności, przyspieszając procesy prowadzące do zniedołężnienia. Nawet gdy wydaje się, że osoby starsze niechętnie podejmują samodzielne działania, wyręczanie ich zamiast empatycznego wspierania, prowadzi w dalszej perspektywie do pogorszenia ich kondycji psychofizycznej, a tym samym jakości życia. Krótko mówiąc, nie zawsze należy pomagać, nawet wtedy, gdy ktoś aktywnie domaga się tej pomocy. Należy oszacować, czy odmówienie pomocy i wspieranie w podejmowaniu wysiłku w wykonywaniu samodzielnych czynności, nie prowadzi w perspektywie długoterminowej do lepszych rezultatów i tym samym nie stanowi prawdziwej pomocy. Pytanie więc, czy dać wędkę i zachęcać do jej używania, co może kosztować wiecej energii i czasu, czy też lepiej dać rybę, co często jest prostsze dla osoby udzielającej pomocy, ale niekoniecznie korzystne dla odbiorcy pomocy.

Wreszcie istnieje coś takiego jak teoria wymiany społecznej, która w odniesieniu do zachowań pomocowych głosi, iż ewolucja promowała te jednostki, które były bardziej skłonne do udzielania pomocy innym. Jednostki pomagające nieświadomie kierują się w swoim postępowaniu tzw. regułą wzajemności. Niepisane prawo wymiany społecznej głosi, iż ci, którzy pomogli pewnej ilości osób, mogą w przyszłości w większym stopniu liczyć na odwzajemnienie pomocy, gdy sami będą jej potrzebować, gdyż choć część tych, którym pomogli, postąpi w zgodzie z regułą wzajemności. Faktycznie jest tak, że człowiek, któremu udziela się pomocy, czuje dyskomfort psychiczny, jeżeli nie jest w stanie jej odwzajemnić, chociażby w postaci okazania wdzięczności.


Ewa Maria Slaska: Jestem wdzięczna Przemysławowi Masalskiemu za napisanie dla nas tego pasjonującego tekstu 🙂

Takie życie…

Teresa Rudolf

Słuchaj…

W oku mgnienia
upadł czerwony liść,
kwiat nagle opadł z sił,
zmarł komuś człowiek,
a komuś innemu pies.

W tym momencie
padło śmiertelne słowo,
urosła w sercu nadzieja,
urodził się człowiek,
mały kot otworzył oczy.

W tej sekundzie
komuś świat stał się piekny,
a innemu się znów zawalił,
tu powodzie zalewają światy,
tam susza zabiera życie.

Więc nikomu nie mów:
że życie jest piekne,
że życie jest wstrętne,
że lepiej wszystko wiesz,
że powinno się, lub nie warto.

Słuchaj,
nie każ wciąż porównywać
kamieni ze święconą wodą…

Esperanto oczu

Tyle oczu nagle,
mówią, krzyczą,
płaczą, szepczą.

Ciągle większa
perfekcja czytania
tego esperanta.

Oczy staruszki,
kamienują mnie
nieoczekiwanie.

Oczy pełne
poczucia wyższości,
pogardy dla świata…

….w brudnej masce.

Myśli

Teresa Rudolf

Myśl w pułapce

Myśl wyleciała nagle,
jak ptak z jego głowy
i siedzi na ramieniu.

Nerwowo dziobie,
straszy, nie daje spać,
czeka na rychły odlot.

Póki co, pyta i pyta,
drąży, chce tej jednej,
jedynej odpowiedzi.

Ten pająk pracowity
tka siatkę rozwiązań,
trzyma w pułapce.

I wszystko wciąż po to,
by wreszcie wiedziec,
co zrobić i nie przegrać.

A życie może wzniesie
“łapkę w górę”, a nie opuści
znów tej “łapy w dół”…

Słuchaweczka

Muzyka w środku nocy
u mnie w uchu, dla mnie,
w  ciszy wielkiej, głośna
w moim cichym wnętrzu.

Raz tańczy, a  raz płacze,
raz zawodzi jak Cyganie,
a raz gra znów, na mego
serca starych bębnach…

Dziś jestem na  koncercie
mych uczuć, biję brawo,
szaleję, wrzeszczę, tańczę
i zamieram nagle w lęku,

co będzie, jeśli ona kiedyś
ucichnie nagle, na zawsze,
bo moje uszy umrą
ze starości…
lub ja…

Z wolnej stopy 2

Zbigniew Milewicz

Półrocze

Dokładnie pół roku 2020 za nami, można sporządzić bilans tego, co się udało do tej pory zrealizować i co nam nie wyszło, a z czym poradzili sobie n.p. nasi znajomi, przyjaciele, sąsiedzi albo wrogowie. Tylko że takie porównywanie budzi często gorycz porażki, której nikt przecież nie lubi, dlatego lepiej bilansować tylko we własnym imieniu. Mnie z planów noworocznych nie udało się jeszcze ograniczyć cukrowego łakomstwa, po staremu, jak widzę słodycze, to kwiczę, znowu nie pojechałem do Nowego Orleanu, dalej sam sobie prasuję koszule i sprzątam albo nie, ale żyję. Przynajmniej ten plan zrealizowałem w stu procentach, a może tylko w pięćdziesięciu, bo półrocze to nie cały rok, jednak cieszę się z tego, co mam.

Moja polska sąsiadka Marta martwi się, że idą złe czasy. Z youtube dowiedziała się, że pod koniec czerwca, albo na początku lipca ma wybuchnąć trzecia wojna światowa, że przyjdzie seria katastrof żywiołowych, które dotkną także Niemcy, bo pod wodą się znajdą. Tak przynajmniej wieszczy jasnowidz Jackowski i pewna Norweżka, a mąż Marty w to nie wierzy, mówi, że na takich przepowiedniach ludzie tylko robią kasę i dla niej je sporządzają. Im gorsza jest wizja przyszłości, tym więcej jest odsłon na youtube, w nich są różne reklamy i na nich taki wizjoner zarabia krocie. Jurek też uważa się za jasnowidza, bo przewidział n.p. upadek muru berlińskiego i nikt mu za to nie dał nawet złamanego centa, czy raczej wtedy jeszcze pfeniga. Nie dajmy się więc zwariować, mówi.

Nie wiem, któremu z nich wierzyć. Napiszę, że Marcie, to narażę się Jurkowi, poprę Jurka, wtedy podpadnę Marcie. Jeszcze bym chętnie pożył w niewojennym świecie i na suchym, bawarskim lądzie, więc na wszelki wypadek zaplanuję sobie szczęśliwe to półrocze i Państwu radzę zrobić podobnie. Co prawda, sceptycy twierdzą, że najłatwiej rozśmieszyć Pana Boga, opowiadając mu o swoich planach, ale myślę, że to tylko jakaś diabelska propaganda.

Wiersze w duecie…

Teresa Rudolf

Ja jestem taka…

A ja jestem, jakaś
taka, jak woda
do kostki,
mówiła.

Ludzie wiedzą
tyle, potrafią też
tyle, mają
głębię.

Wiedzy głebię,
na każdy temat,
tym się więc
szczycą.

A ja, nie znam
się na historii
choć ogonem
świata ona.

Nie znam się
na muzyce,
choć bez niej
uszu bezsens.

Nie znam się
na geografii,
choć każdy loch
ma położenie.

Nie znam się
na poezji, choć
muzyką przecież
dla oczu.

Nie znam się
na ludziach, choć
ciągle tyle obok,
jak mrówki.

Nie znam się?
Bo ty tak mówisz?
Bo ty tak myślisz?
Bo ty tak chcesz?

To ty “nie znasz się
na mnie”, na mnie!
wrzeszczała głośno
swą depresją płacząc.

 

Mówił jej, że…

Pomyśl tylko,
jak to jest kiedy
nie patrzysz na mnie…

Pomyśl tylko,
jak to jest kiedy
tak patrzysz na mnie…

Robisz wszystko
inaczej, tak jakoś
obok mnie.

Robisz wszystko
inaczej, tak jakoś
obok siebie.

Co stało się z nami,
z tobą, ze mną,
płyniemy obok życia.

Życie płynie obok
nas, przez nas,
nad nami, pod nami.

Życie ucieka jak
piasek przesiewany
przez sito oddalania.

Pomyśl tylko…

Z powieści…

Poprzedniego dnia umarł mąż bohaterki powieści, która pracuje jako opiekunka w Passau. Jutro wraca do domu, ale jeszcze jeden dzień spędza w tym mieście, w domu, gdzie opiekowała się starym panem.

Łucja Fice

Po drugiej stronie grzechu. Katedra św. Szczepana.

O katedrze TU.

Pod wieczór wybieram się do katedry świętego Szczepana. Nie wiem, po co tam idę. Tę potrzebę czuję sercem, jakąś niezrozumiałą energią, która mnie otula. Ta energia ma jakiś nakaz, głos, mówiący – idź do kościoła. Tam znajdziesz otuchę. To będzie czas twojej skruchy. Czuję ogień wypieków na policzkach, może to ogień mojego sumienia, rozrachunku z przeszłością? Idę głównym przejściem w kierunku ołtarza. Przyklękam. Katedra jest prawie pusta. Turyści przenieśli się do pubów. W Pasawie odbywa się Festiwal Muzyki. Siadam na ławce tuż z brzegu. Nie wiem co mam zrobić z rękoma i w ogóle ze sobą. Po co właściwie tu przyszłam? Czuję się w tej ławce, jakbym była złodziejem, jakbym przywłaszczyła sobie ławkę, która jest własnością kogoś innego. Zaczynam wstydzić się samej siebie, że ponownie zaczynam wierzyć w Niego, Boga w trzech osobach. Mam wrażenie, jakbym cofnęła się do średniowiecza, gdzie nakaz religijny, nakaz wiary pod presją spalenia na stosie przywiódł mnie w to miejsce. Może myślę niestosownie, może urągam? Zastanawiam się, dlaczego moja wiedza, poglądy, te wszystkie zapatrywania są w tej chwili niezgodne z tym, co mam w głowie. Czy to utrata bliskiej osoby powoduje zmianę poglądów?

Każda następna chwila przynosi zmianę myśli i uczuć. W tej chwili jestem tylko turystką, która rozgląda się po obleczonych w majestatyczne obrazy mury. Chcę stąd wyjść. Czuję się niepewnie, ale zostaję i kontynuuję monolog do Boga.

– Czyżbyś wszczepił we mnie robala, który mnie powoli zżera? Raczej nie istniejesz. Czy ja muszę być wiecznie niespokojnym duchem i zadawać pytania? A może tylko przytępiłeś mój umysł, żebym całe życie szukała nadaremnie zadowalającej odpowiedzi. Jak to wszystko się dzieje, że rodzimy się i umieramy? Dlaczego nie jesteś Bogiem, który wysłuchuje i pomaga? Oświeć mnie, proszę. – Spoglądam na ukrzyżowanego Jezusa. – Przeszedłeś do historii, wsiąknąłeś w ludzką pamięć pokoleń, tak jak mój mąż jest już tylko w mojej pamięci. – Podnoszę dumnie głowę. – Odpowiedz! – mówię, niemal głośno. No odpowiedz! – rozkazuję. – Czemu tak urządziłeś nasz ludzki gatunek? Dlaczego jego jądrem musi być rozstanie i cierpienie? – już tylko proszę, ale bez pokory. – Chcę wiedzieć i już! Zawsze wierzyłam, że potrafię nad wszystkim zapanować, że mam kontrolę nad sobą, nad każdym krokiem. Los ze mnie zadrwił. Czuję się teraz wobec Ciebie, Boże, jak zwierzątko. Zaprosiłeś mnie na bankiet zwany życiem, a tu sala opustoszała, wyszedł mój mąż i zresztą wielu innych znajomych. Zjadam resztki z Twojego stołu, jakieś ochłapy. Może powinnam nisko pochylić głowę przed Tobą, byś zaczarował czas i oddał mi męża z powrotem? Siedzę z dłońmi zaciśniętymi w pięści. Moje myśli w kołowrotku. Po co podrzucałeś książki, w których nauka tłumaczy Twoją boskość w zupełnie inny sposób? Może nie jesteś formą energii, na którą dałam się nabrać, tylko jako Stwórca wychodzisz poza energię? Wiem na pewno, że stworzyłeś świadomość, a świadomość to energia. Przecież jedną z cech świadomości jest to, że jest świadoma sama w sobie, że ma różne struktury. Na cokolwiek spojrzę, to to coś ma świadomość. A komunikacja? To też cecha świadomości, a więc mogę z Tobą rozmawiać i Ty możesz ze mną i ze wszystkim, cokolwiek stworzyłeś. Przecież nie stworzyłeś tego wszystkiego i poszedłeś sobie hen daleko, tylko musiałeś mieć jakiś cel? Czy tym celem ma być rozmowa z Tobą? A może to jakaś gra? A w tej grze chodzi o to, żeby zaakceptować to, że mamy w sobie Twoją cząstkę, jak w tym śnie, z którego „złapałam” słowa: „Nie było i nie ma bogów przed nami, to my jesteśmy bogami”. Co mam zaakceptować, jakiego Ciebie? Otwórz mi ten kanał połączenia z Tobą, proszę. Obudź moje zmysły. Wiesz! Brakuje mi chyba odwagi i niewinności, by w Ciebie uwierzyć, Ciebie takiego w trzech osobach. Wiesz co? Jesteś współwinnym tej mojej niewiary, moich ograniczeń. Zrozum! Czekam tu na cud. Przyszłam tu dla cudu odpowiedzi na pytanie. – Dlaczego przemijamy? Nagle! Jakby ktoś lub coś otworzył mi zapadkę w umyśle. Może nie słyszę dosłownie, ale gdzieś na poziomie jakieś energii we mnie. Nie przemijamy. Przyszłaś tu w określonym celu. Poczułam się jak niepyszna, ukarana za niedostateczną wiarę, więc wyobrażam sobie mojego Boga, który nie ma ograniczeń poznawczych jak ja, który zna dogłębnie Fizykę Całego Kosmosu, bo przecież ją stworzył i umie ją zastosować. Boże! Jesteś genialnym Obserwatorem, który śledzi biegi wszystkich czasów, tworzy, wygasza i modyfikuje. Naginasz prawa. Bywasz w każdej części Wszechświata, w dowolnym strumieniu czasu. Jesteś we wszystkich światach naraz i dbasz, by te światy wpływały na siebie. Katalizujesz rozwój każdej jednostki, a śmierć dajesz nam po to, by uwolnić nasze dusze. Rozumiem.

Nie wiem czy był to monolog czy jednak rozmowa, bo odpowiedź dostałam. Czyżbym poznała urywek, ułamek prawdy? Chcę wstać z kolan, ale coś mnie trzyma, każe skłonić głowę, zmusza do pokory. Czuję to.

– Boże, być może nie wierzę w Ciebie, takiego jak nakazuje mi moja religia, jednak wiem, że jesteś i wierzysz we mnie. Nie wiem, jak mam się do Ciebie zwracać. Daj mi jeszcze jakiś inny znak. Dobry znak w tym parszywym moim losie. Tylko o to Cię proszę.

Wychodząc jeszcze raz spoglądam na ukrzyżowanego Jezusa. Wlokę się noga za nogą do domu, jakbym bała wrócić się do światła. Już na miejscu koncentruję się na poszukiwaniu w swojej głębi jakiejś przyjemności. Przeszkadza mi hałas dochodzący z ulicy, więc zamykam szczelnie okna, wyłączam radio, gdzie w eterze muzyka się ledwo tli. Przysiadam na kanapie, a właściwie się kładę. Rozmyślam. Próbuję sobie sama wytłumaczyć, czym jest śmierć. Czy to tylko zamiana formy, kanał, połączenie do innego wymiaru bytności, w którym zawsze istniejemy? Most do czegoś, czego nauka w tej chwili nie może udowodnić? Spoglądam na swoje nogi, na tę twardą materię i mam wrażenie, że jakaś cząstka mnie jednocześnie istnieje w innym wymiarze, bo część mojej świadomości jest oddzielna i istnieje Tu i Tam. Czy ciało jest jak stary łach, który się wyrzuca. – Kochanie może tu jesteś i mnie dotykasz?

Ponownie korzystam z wolności myślenia. Nie pozwalam na schwytanie w religijne pułapki mojego umysłu. Mam przecież prawo do korzystania z tej wolności. Może moje koncepcje wcale nie są fikcją? Boże – daj znak.

Od tamtej pory zaiskrzyło we mnie. Mam coraz to większe wątpliwości w tym procesie poszukiwania Boga. Dziwne, że nie szukam go w religii, w której przyszło mi się urodzić, tylko szukam Go w nowoczesnej nauce, która rozwinęła skrzydła w ciągu ostatnich lat, a teoria powstała zaledwie sto lat temu. Dziś słyszy się takie zdania: Kwantowe myślenie, kwantowe jedzenie (słyszałam już o serwowanych kwantowych sznyclach). Uzdrowiciele leczą metodą kwantową, a bioterapie też są kwantowe. Czy ja żyję już w Matrixie? I w tym Matrixie mam szukać Boga? Jeszcze trochę, a w aptece dostanę kwantowe tabletki, które zlikwidują mi zmarszczki. Nawet mi się to podoba, dałabym się nabrać. Słyszałam też o kwantowych dotykach, kwantowych spostrzeżeniach. Może mnie nie ma, a tylko moja plazma bez przerwy się zmienia. Może moje życie naprawdę jest fikcją, a to prawdziwe toczy się gdzieś w innym wymiarze? Może ten nasz wymiar, to boski cel, by sprawdzić nas jako ludzką rasę, co zrobimy ze sobą, gdy mamy wolną wolę? A zatem dlaczego ludzie dostali szału na punkcie pieniędzy i ich pomnażania? Ja osobiście nie pomnażam, a tracę to, co mam, bo tak podpowiada mi intuicja. Do grobu zabiorę tylko to, co mam w głowie, dobre lub złe myśli, ponieważ z nich się składam. Myśli są kwantowe. Więc tak sobie myślę, że tę szkołę, którą jest życie, ukończę na dostateczną i kwantowo przeniosę się w inny wymiar, który gdzieś jest tu obok.