Bei einem Besuch im Bundestag, gerade vor einer Woche, fand ich eine Postkarte mit dem folgendem Text:
Die Bundesrepublik wird 75 – und das Parlament feiert mit. 1949 trat in Bonn der erste Deutsche Bundestag zusammen. In einem geteilten Land. 1999, zehn Jahre nach der Friedlichen Revolution in der DDR, zog das gesamtdeutsche Parlament nach Berlin – vor 25 Jahren. Der Deutsche Bundestag und das Haus der Geschichte in Bonn laden Sie ein: Bereichern Sie das Parlamentsjubiläum mit Ihren Erinnerungen! Sie haben ein Foto der Klassenreise nach Berlin, eine Einlasskarte auf die Tribüne der Volkskammer 1990, ausrangiertes Geschirr aus dem Bundeshaus in Bonn – oder einen anderen Gegenstand, mit dem sich Ihre persönliche Erinnerung an das Parlament verbindet? Erzählen Sie uns davon: Parlamentsgeschichte@hdg.de
***
Ich dachte, dass ich eine Geschichte zu erzählen hätte und schrieb einen Text, den man gleich unten findet. Den Link dazu habe ich an die o.g. Mailadresse gesendet. Es kam eine nette Antwort, dass die ganze Aktion schon längst vorbei ist. Und ich frage mich, wenn so, warum lagen die Postkarten immer noch in den Bundestag?
Der Text aber bleibt bestehen. Ich werde an ihn nicht basteln.
Tego dzisiejszego nadesłała Christine Ziegler, a znalazła go, bo musiała uporządkować stare papiery w biurze. A więc to jej dedykuję niniejszy wpis.
Berlińska lewicowa (wówczas) gazeta TAZ, 29/30 kwietnia 1981 roku. Po lewej okładka broszury: Sachschaden, TAZ-Journal numer 3, Häuser und andere Kämpfe (Straty materialne,Domy i inne walki).Na złamanej lancy Don Quizoffa napis LÄSST DIE LEUTE FREI (zwolnijcie ludzi).
29/39 kwietnia 1981 roku. Nie było mnie jeszcze w Berlinie. To był czas Solidarności, byłam w Gdańsku i przeżywałam najwspanialszy czas mojego życia, byłam tam, gdzie działa się HISTORIA. O tym będziemy jutro rozmawiać.
Amerykański sen. Projekt okładki tej mojej niewydanej książki zrobił Konrad
Bo wprawdzie w zaproszeniu napisane jest, że będę czytać, ale czytać chcę niewiele, a najbardziej mi zależy na naszej wspólnej rozmowie o “tamtych czasach”, o naszych czasach i losach naszego pokolenia. Moja powieść Amerykański sen, która odcinkami od ponad roku ukazuje się w nieregularnych odstępach tu na blogu jest teoretycznie ukończona, ale wciąż coś do niej dodaję, dopisuję i rozszerzam. Praca pisarza ma bowiem to do siebie, że dopóki nowego dzieła nie zabierze wydawca, nie wydrukuje go i nie wyda, pisarz wciąż będzie coś poprawiał. Nie zawsze te poprawki mają sens, ale nie ma sensu dyskutować na temt ich sensu, bo one po prostu są i są niezniszczalne. Jestem pewna, że nasza jutrzejsza rozmowa okaże się interaktywna, Wy będziecie różne rzeczy opowiadać, a ja je pochłonę, przepracują i wstawię do niekończącej się (póki co) powieści o tym, jacy jesteśmy, my, pokolenie Solidarności.
A teraz wróćmy do Don Kichota, który mnie otacza ze wszystkich stron. Teraz wychynął z berlińskich lat 80, z walki o domy.
Pod koniec lat 60, po okresie odbudowy tego, co było i zostało zniszczone w czasie wojny, nastąpił pierwszy berliński boom budowlany, który jak pełzająca po dnie morskim rozgwiazda parł przed siebie i pożerał wszystko, co spotkał na swej drodze. Jego ofiarą padały kolejne wielopodwórkowe kamienice w alternatywnej dzielnicy, jaką był Kreuzberg. A gdy burzono kamienice, by wybudować na ich miejscu nowe nowoczesne bloki, niszczono nie tylko starą substancję budowlaną, ale też substancję społeczną, która jak grzybnia przenika i przerasta wszelkie struktury sąsiedzkie. Buldożery wyrzucały z domów i wyrywały z sieci społecznych powiązań i dawnych berlińczyków, i nowopowstałe alternatywne komuny studenckie, artystyczne, imigracyjne, zgrupowania ludzi i idei wszelkiej maści, ale zawsze niezależne. Starzy i młodzi dość bezradnie patrzyli na to, jak odbiera się im domy i niszczy życie. Buldożery niszczyły niby to na zasadzie nazywanej po niemiecku Sanierung, odbudowa uzdrawiająca, którą lud przemianował na Kahlsanierung, czyli leczenie przez zniszczenie do stanu ogolonej na łyso czaszki. Gdy padły skupiska starych domów wokół Kottbusser Tor, wyrzuceni na bruk podnieśli głowy i powiedzieli NIE. 3 lutego 1979 roku berlińska młodzież zajęła dwa pierwsze przeznaczone do wyburzenia budynki. Rozpoczęła się wojna o domy – rebelianci zasiedlali na dziko przeznaczone do rozbiórki domy i nie dopuszczali do ich wyburzenia, i wychodzili na ulicę, gdy policja próbowała ich usunąć. Jesień i zima 1981 roku były apogeum tej walki. Zasiedlono prawie dwieście squatów, a walki uliczne toczyły się niemal co dzień.
Przełomowym momentem była wielka bitwa 12 grudnia 1980 roku.
W tym mniej więcej czasie, dokładnie rok później, w Polsce skończył się czas, nazywany teraz, nie wiadomo dlaczego, karnawałem Solidarności, generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny, a polska młodzież bijąc się z milicją w obronie rozłożonej na łopatki Solidarności, krzyczała na zomowców, czyli oddziały do walk specjalnych GE-STA-PO GE-STA-PO. Walczący o domy berlińczycy wykrzykiwali w stronę swojej berlińskiej policji ZO-MO ZO-MO.
Ciekawe, że po niemiecku ta walka nazywała się Häuserkampf, walka o domy, co jest terminem militarnym, oznaczającym walkę w mieście o każdy dom osobno. W Berlinie w roku 1980-81 walka toczyła się wprawdzie również o każdy dom osobno, ale przede wszystkim o PRAWO do zachowania starych domów i prawo do zachowania własnych struktur społecznych.
W obu wypadkach można powiedzieć, że walczyli bezbronni przeciw machinie, artyści przeciw chęci zysku za wszelką cenę. Główną bronią rebeliantów były idealizm i sztuka. Wydawałoby się, że piórem, gitarą i pędzlem nie da się pokonać kapitalistycznej bestii, a tymczasem ta beznadziejna walka okazała niezwykle efektywna. Dziś po prawie pół wieku od tamtych czasów możemy powiedzieć z całą pewnością, że obie te walki, o prawa człowieka i o domy, okazały się skuteczne.
A potem nadeszły następne monstra… I tak, ta walka nigdy się nie kończy. Tamtą wygraliśmy, obcięliśmy łeb hydrze, cóż, odrosły trzy inne…
W Nowym Jorku było kilka bardzo różnych grup Polaków. Była na przykład tak zwana “stara Polonia”, potomkowie tych górali, którzy wywędrowali do „Hameryki” za chlebem w XIX wieku i do chwili obecnej pielęgnowali polski język i tradycję, choć i język, i tradycja się w ciągu tych stu lat dziwacznie zdegenerowały.
Symbolem “tej “starej Polonii” był na pewno Mały Władzio, czyli Walter Jagiełło, Polak, urodzony w roku 1930 już w Ameryce. Śpiewał polską muzykę etniczną, ale zasłynął polkami, które choć, jak wiadomo, są muzyką czeską, kojarzyły się jednak słuchaczom z Polską. Od lat 60 mały Władzio znany był też w Polsce, a jego polki, podobnie jak całą muzykę, której się słuchało, nagrywano na pocztówki dźwiękowe.
Powojenni przybysze kręcili nosami na starą Polonię i jej upodobanie do sentymentalizmu i folkloru. „Ci od Małego Władzia” mówili o starych „ci powojenni”. Byli to ci, którzy dostali się tu już po wojnie i to w bardzo różny sposób, czasem nader spektakularny. Jednym z najbardziej znanych „powojennych” był Józef Światło, współpracownik peerelowskiej bezpieki, ale w większości nie byli to ludzie znani, raczej tacy, którym się „udało”, marynarze, który zeszli ze statku, jacyś komunistyczni ekonomiści, którzy do Ameryki przylecieli służbowo, żeby za dolary kupić części do statków, co to je potem, jako nasz największy hit eksportowy, za ruble sprzedawaliśmy do Związku Sowieckiego. Byli artyści, aktorzy, piosenkarze, muzycy. Byli uciekinierzy pomarcowi, wcale niekoniecznie wszyscy Żydzi, byli wreszcie solidarnościowcy. Ci zresztą też nie byli grupą jednorodną, dzielili się na tych, którzy z pierwszym podmuchem wolności w kraju wyjechali od razu i potem opowiadali, że mieli wrócić, ale zatrzymał ich stan wojenny. I byli ci, którzy, jak Stefan, przeżyli upadek Solidarności w Polsce i przyjechali jako „prawdziwi” wygnańcy polityczni, czasem wręcz, podobnie jak ci „marcowi”, z paszportem w jedną stronę.
Uwaga z roku 2021. Teraz użyłoby się słowa przegryw, ale za czasów Stefana jeszcze nie istniało. Podobnie jak wiele innych, nawet maczo. „Luzer” był spolszczeniem angielskiego terminu, podobnie jak killer czy cooler. Być może nawet należałoby napisać to słowo jeszcze w jego angielskiej wersji, czyli looser, ale od czasu dżazu, lejdis, skajlajtu, skajlajnu i menedżera mam wrażenie, że każdy wyraz angielski da się napisać po polsku, a potem stworzyć mu derywaty, tak by powstały „beściaki” i „bodziaki”, a zwłaszcza moje ulubione „kołcze”.
Uwaga z roku 2023. Podczas gdy pisałam tę powieść, obrazy Johannesa Vermeera van Delft były znane nielicznym miłośnikom, w tym wielu czytelnikom Marcela Prousta, bo jeden z głównych bohaterów powieści W poszukiwaniu straconego czasu, Charles (Karol) Swann zajmował się twórczością tego malarza, a inny jej bohater, Bergotte, którego pierwowzorem był Anatol France, opisywał jego obrazy, a umarł wpatrując się w niezwykły Widok Delft i widoczny po drugiej stronie rzeki fragment żółtej ściany. W tej powieści wciąż ktoś rozmawia o tych obrazach. Jednak na ogół mało kto wiedział coś bliższego o tym malarzu, który namalował trzydzieści kilka obrazów. Vermeer żył w latach 1632 – 1675 i wprawdzie namalował dwa płótna o tematyce historycznej i dwa krajobrazy, właśnie ów Widok Delft i Uliczkę, ale jego specjalnością były niewielkie scenki rodzajowe lub portrety samotnych kobiet. Artysta został na dwieście lat całkowicie zapomniany, ale jeszcze w drugiej połowie XX wieku jego nazwisko poza specjalistami nic nikomu nie mówiło. Gdy w roku 1977 Claude Goretta nakręcił film Koronczarka z Isabelle Huppert w roli głównej nikt nawet nie wspominał, że tytuł powieści Pascala Lainé i nakręconego wg niej filmu został zaczernięty z twórczości Vermeera. Dopiero powieść Tracy Chapman i nakręcony według niej film Dziewczyna z perłą Petera Webbera z 2003 roku z Colinem Firthem i Scarlett Johansson w rolach głównych, wyniosły Vermeera na pozycję jednego z najchętniej oglądanych malarzy. W roku 2023 Rijksmuseum w Amsterdamie zorganizowało zbiorową wystawę dzieł Vermeera i wylansowało go do roli super gwiazdy. Piszę to wszystko, żeby podkreślić, że gdy Stefan w latach 80 poszedł w Nowym Jorku do Frick Collection oglądać obraz Vermeera, nie było to wcale oczywistością i nie rozumiało się samo przez się. Zapewne było tam niewielu Polaków, mieszkających w tym czasie w Nowym Jorku. A może nawet żaden.
Reblog: Der Beruf des Fotografen ist gewissermaßen meine Mission
Die Personale „Chris Niedenthal“ im Warschauer Haus der Begegnungen mit der Geschichte zeigt 200 seiner Fotografien aus fünf Jahrzehnten.
Chris Niedenthal hat mehrere hunderttausend Fotos gemacht, doch eine seiner berühmtesten Aufnahmen „verdankt“ er dem Kriegsrecht, das am 13. Dezember 1981 in Polen verhängt wurde. Am Tag darauf fuhr der Fotoreporter mit einem Bekannten durch die fast menschenleeren und vom Militär patrouillierten Straßen Warschaus. Neben dem Kino Moskwa, auf dessen Fassade ein Banner mit der Reklame des Antikriegsfilms Apocalypse Now in der Regie von Francis Ford Coppola hing, stand ein Scott Panzer, aus dem Soldaten ausstiegen. Diese Fotografie von Niedenthal ist das wohl am meisten zitierte Bilddokument der damaligen Zeit, ihre düstere und zugleich tragikomische Metapher, über die der Autor schrieb:
„Für mich symbolisiert dieses eine Bild das ganze Kriegsrecht. Aber damals hatte ich keine Ahnung, dass ich etwas so Wichtiges mache: Eine Ikone für die Polen.“
Stefan był “azylantem”. Złożył podanie o azyl i czekał na odpowiedź. W jego wypadku było oczywiste, że odpowiedź będzie pozytywna, takich jak on, „prawdziwych” politycznych było niewielu. „Azylanci”, którzy czekali na uznanie azylu, lub uzyskiwali odpowiedź negatywną i odwoływali się od decyzji urzędów, musieli mieszkać w ośrodku dla uciekinierów, który po niemiecku nazywał się Heim, czyli dom, a po polsku berlińsku, wiadomo, „hajm”. Nie wolno im było wynająć własnego mieszkania. Trwało to niekiedy latami. Mogło się oczywiście zdarzyć, że w międzyczasie „przeszli na Aussiedlera” lub wyjechali do RPA lub USA, ale często wciąż jeszcze wegetowali w schronisku. Samotni – w pokojach wieloosobowych. Wtedy zazwyczaj dużo pili. Musieli korzystać ze zbiorowego żywienia lub byli zmuszeni do kupowania tylko w określonych sklepach, a zamiast pieniędzy otrzymywali bony. Dzieci nie podlegały przymusowi szkolnemu. Nikt nie miał prawa pracy.
Im Sommer 2018 erzählte mir Tibor Jagielski, dass sich in der Polnischen Kirche ein Bild befindet, das von den sog. Solidarność-Flüchtlinge in den 80ern bestellt und der Kirche übergeben wurde. Einer der Initiatoren dieser Spende waren seine Eltern, Frau Magdalena Jagielska und Herr Krzysztof Jagielski, dessen Memoiren aus der Streik-Zeiten in Stettin (August 1980) ich HIER publizierte (bitte auch vier weitere Posts lesen; jeweils eine Woche später). Wir gingen in die Kirche, um uns das Bild anzuschauen. Es gab es aber nicht. Die Büroangestellte in der Kirche wusste sogar nicht, wovon wir überhaupt reden. Erst Herr Priester, der bald kam, wusste Bescheid. Die polnisch-solidarische Mutter Gottes hing in der Garderobe, versteckt hinter einer Reihe der weißen Messdienerkleider. Damals schrieb Tibor den folgenden Text:
Tibor Jagielski Das Bild wurde von einer Vereinigung der polnischer Exilanten in Auftrag gegeben und in Westdeuschland, von einem Flüchtling aus, durch den Kriegszustand (1981-83) erschütterten, Polen gemalt. Wie die Ikone genau enstanden ist, weiss ich nicht zu berichten, ausser dass hier auch meine Mutter, Magdalena Jagielska, eine Rolle gespielt hat. Die Einweihung fand (1985?) in der kleinen polnischen Kirchengemeinde in Mariendorf statt, und es hing dort, bis zum Mauerfall an der Wand und fand allgemeines gefallen sowie genoss Verehrung. Doch, vermutlich nach dem Umzug der Gemeinde in die geräumige Basilica in Kreuzberg verschwand es, wie ich und Frau Ewa Maria es neulich feststellen mussten, in Rumpelkammer. Persönlich finde ich das Bild schön, harmonisch, sanft und milde, und vielleicht gerade deswegen passt sie, diese Mutter der Hoffnung, nicht in die, ehrlich gesagt, grauenvolle und gruftartige Ausstattung der Kirche. Ewa Maria Slaska: Jetzt, als wir uns mit Tibor wieder trafen, schmieden wir den Plan, wie wir das Bild aus der Vergessenheit holen sollen und wollen. Zeit wäre’s, dass es bald anders wird.
Tibor Jagielski
porca madonna! krzyczy się zazwyczaj nie tylko w italii, gdy czas biegnie, a ty stoisz; serio nie wiem, co zrobić: obraz matki boskiej “solidarności” jest nadal pod kluczem! oczywiście kościół zdobią teraz imponujące witraże, ale serce jest nadal w szafie – ponad ćwierć wieku! wyrwijmy wreszcie to światło z ciemności!
Ewa Maria Slaska
13.02.2023 Eine Minute nach Mitterancht: Heute versuchen wir es erneut! Drückt uns die Daumen!
Später: Es wid was werden! Hoffen wir! Wir haben mit dem Pfarer gesprochen, uns das Bild genau angesehen und in der Kirche bei der “Konkurenz”´Blumen gelegt. Wir wissen auch, wie der Maler heißt, der das Bild 1984 gemalt hat: Mieczysław Zygmoniak.
Basia wyjechała do Berlina Zachodniego, a stamtąd po kilku miesiącach do Ameryki. Stefan odprowadził ją na dworzec, pocałował dzieci, poprzekomarzał się z nimi trochę, a potem ze ściśniętym sercem patrzył na odjeżdżający pociąg. Dostał paszport wtedy, ale dopiero wtedy, gdy Basia już poleciała do Ameryki i teraz z kolei on pojechał do Berlina Zachodniego. Zanim wyjechał, do Szarzyńskich przyszła pani Irena i dała Stefanowi list do Ewy. I tak to wBerlinie Stefan spotkał się z Ewą, która wyjechała z kraju wkrótce po Basi, tyle że Basia pojechała dalej, a Ewa wystąpiła w Berlinie o azyl polityczny, otrzymała go i zaczęła pracować jako opiekunka społeczna w ogromnym schronisku dla „azylantów” na Streitstrasse na zachodnim krańcu Berlina, w Spandau.
Przyjechał do Berlina w grudniu 1983 roku. Pojechał do Ewy, która powiedziała mu, co ma robić i dała mu nocleg na pierwszych kilka nocy. Potem, gdy już złożył papiery o przyznanie mu azylu politycznego, przeniósł się do schroniska dla uchodźców, czyli tak zwanego „heimu” (a może nawet „hajmu”). Jak było do przewidzenia, skierowano go do tego właśnie „hajmu”, w którym pracowała Ewa. Ewa powiedziała mu, że tak będzie, bo pracowała w tak zwanym „ośrodku przejściowym opieki nad uchodźcami”, dokąd kierowano ludzi, którzy właśnie złożyli podanie azylowe. Stąd po kilku tygodniach, najdalej miesiącach, wysyłano ich do innych ośrodków, niekiedy w Berlinie, a niekiedy w Niemczech Zachodnich. Pozostanie w Berlinie graniczyło z cudem i Ewa uprzedziła go, że ani ona, ani nikt inny pracujący w „hajmie” nie ma wpływu na to, dokąd zostanie skierowany ktoś, kto ubiega się o azyl. Dodała jednak, że rozpoczęcie starań o wyjazd do USA w biurze berlińskim, znacznie zwiększa szansę, na zostanie w Berlinie. I tak też się stało. „Hajm” na Streitstrasse była to ogromna instytucja, w której mieszkało niekiedy około tysiąca osób. Ponieważ Stefan w międzyczasie miał już przyobiecaną zieloną kartę, uprawniającą do pobytu w USA, nie przeniesiono go do innego schroniska. Mieszkał jak wszyscy samotni mężczyźni w wieloosobowych pokojach i robił to, co wszyscy, załatwiał sprawy w urzędach niemieckich lub amerykańskich i podejmował się dorywczych prac „na czarno”, głównie na budowach. Miało mu się to potem przydać w Nowym Jorku, ale teraz jeszcze tego nie wiedział. Wieczorami starał się czytać albo pisać, ale nie było to łatwe, bo pięciu pozostałych lokatorów pokoju głośno rozmawiało, z reguły przy wódce. Rozmawiali wciąż o tym samym, o kobietach, które zostawili w Polsce i o niepokoju, bo przecież nie mogli być pewni, że są im wierne, a potem, bez najmniejszego problemu zaczynali pijackie wynurzenia na temat kobiet, które poznawali w Berlinie, często po prostu w „hajmie”, a które określali wspólnym imieniem „dupa”. Stefan zaciskał zęby i zastanawiał się, jak długo wytrzyma, zanim zacznie gryźć ściany.
Ten odcinek już kiedyś był TU na blogu publikowany, ale teraz pojawia się nie jako wybrany fragment prozy “na temat”, tylko jako część powieści. Są zmiany. Na przykład bohater ma inaczej na imię.
Jaworze (1981)
Gdy wprowadzono stan wojenny, Stefan przesiedział się najpierw w areszcie na Białej we Wrzeszczu, a potem w więzieniu na Kurkowej w Gdańsku i dopiero po przesłuchaniach, z których nic dla władzy ciekawego nie wynikało, został internowany. Z przesłuchań nic nie wynikało, bo skądinąnd okazało się, że wcale nie jest tak dobrze rozpracowany, jakby się można było domyślać i władza nie umiała go do końca przyporządkować. Próbowano mu udowodnić, czy raczej wziąć go na spytki, żeby się dwiedzieć, czy dałoby mu się udowodnić coś więcej niż działalność związkową. Na przełomie roku 1981 i 1982 władzy bardzo by się przydało wykrycie małej, nieważnej i niegroźnej komórki rzeczywiście antypaństwowej, takiej, która planowała obalenie ustroju. Komórka powinna była być mała, żeby nie trzeba było świecić oczyma przed Wielkim Bratem i żeby nie okazało się, że to go jednak zmusza do interwencji zbrojnej. No, ale powinna była być, tak, żeby można było zrobić proces pokazowy. Była już wprawdzie wersja, że Ewa Kubasiewicz planowała taki zbrojny zamach, ale przydałoby się jeszcze jedno ognisko zapalne, tak żeby lud uwierzył, że generałowie naprawdę musieli zbrojnie interweniować. Z jakiegoś powodu Stefan został uznany za świetny materiał na pokazówkę. Ponieważ jego rodzice przyjaźnili się ze słynną samotną żeglarką, Teresą Remiszewską, połączono ich osoby w jedną wydumaną komórkę anarchistyczną. Oboje mieli skrycie knuć obalenie ustroju za pośrednictwem kontaktów, jakie w świecie nawiązywali, czy mogli byli nawiązywać, żeglarze. Ponieważ jednak tak nie było, Stefan, który oczywiście znał Remiszewską, ale nigdy z nią nic nie „knuł”, mógł swobodnie i właściwie nawet beztrosko na każde zadane mu pytanie odpowiadać „nie” lub „nie wiem”.