Auf dem Fahrrad und zu Fuß 3

Christine Ziegler

Liebe Ewa,

letzte woche sind wir nur ganz profan zum einkaufen nach havelberg gefahren, um uns in unserem feriendomizil gut einzurichten. Doch nun haben wir die stadt durchstreift und die wucht des doms auf uns wirken lassen.

wie seltsam, dass mensch sich heute streitet, ob der dom 946 oder 948 begründet wurde. lustig daran ist nur, dass schon früh die dokumente gefälscht wurden, um sich einen vermeintlichen vorteil zu verschaffen. Hat dann wohl nicht ganz so geklappt, das gleichaltrige magdeburg hat sich als stadt dann ganz anders entwickelt als havelberg.

der dom st. marien wird über die straße der romanik erreicht und viel romanisches ist auch noch erhalten, wenn auch der gotische umbau 1279 begann. Im grundriss sowie im baulichen kern blieb die romanische basilika erhalten. rings um den dom steht als extra bezirk eine kleine bischofsstadt. unten, umflossen von der havel steht die eigentliche stadt rund um die stadtkirche st. laurentius. und weil die havel, träge wie sie ist, zu mäandern neigt und sich gerne verzweigt, gehört zur stadt auch noch die petroleumsinsel, die ihren namen daher hat, dass aus feuerschutzgründen das petroleum da draußen gelagert wurde.

heute ist dort ein neuer schatz gebunkert. der NABU, in der ganzen prignitz fleißig, hat dort ein informationszentrum, das haus der flüsse, etabliert. und so wird deutlich, wie sehr in zeiten der industrialisierung die landschaft verändert wurde. heute werden zugeschüttetel havelarme wieder freigelegt und die fahrrinne kleiner gehalten und das leben kehrt ans naturbelassene ufer zurück.

unerwarteterweise ist havelberg schon sachsen-anhalt, obwohl es teil der historischen landschaft der prignitz ist und die havelberger bischöfe bis nach wittstock regierten. doch die grenzziehung zwischen den bezirken war in der ddr so, über elbe und havel hinweg. nach der wende haben die havelberger diese zugehörigkeit bestätigt.

mir gefällt dieser ungeheure turmbau sehr. Uund ich bin immer wieder beeindruckt, wenn ich landwärts hier ankomme und von dort in die havelniederung schauen kann. eine unglaubliche weite tut sich auf, der blick reicht bis stendal. da hat die eiszeit auch wieder was schönes gebaut.

liebe grüße

Christine

ps: Ich weiß noch nicht, wohin es uns diese tage noch verschlägt. Auf dem land ist viel los, die getreideernte wird eingefahren. die störche schlagen sich nochmal so richtig den bauch voll, bevor sie uns schon bald verlassen. Also schnell noch nach Rühstädt, damit sie nicht schon weg sind.

Auf dem Fahrrad und zu Fuß 2

Er hatte über seine Wanderungen so viel geschrieben. Ob unsere Autorin uns auch so viel zuschickt?

Christine Ziegler

briefe aus dem urlaub

liebe ewa,

die kraft hat gereicht, um nach kyritz zu fahren und wieder zurückzukommen. viel weiter wird der radius um klein-leppin nicht reichen, aber das macht ja nix.

dann gibt es eben nicht so viele häuser und statt dessen mehr eichen und föhren und birken zu sehen und noch immer die felder voller weizen und mais, manchmal auch kartoffeln.

unverhofft haben wir auf dem weg nach kyritz dann den ort demerthin entdeckt mit einem echten renaissance-schloss. 

das ist die heutige auswahl.
der sommer ist voller farben mit großer schönheit. ganz dunkles grün von den wäldern, ganz helles vom straßenrand, wo sie vor kurzen gemäht hatten und manches jetzt neu sprießt. weißgold die felder wenn die sonne scheint, überwältigend rot der klatschmohn, begleitet von kornblumen und kamille, die sich mit ihrem duft ankündigt, bevor sie zu sehen ist. der himmel kann alle schattierungen von grau bis weiß und blau, was für ein grandios wechselhaftes wetter! manchmal ist der wind unser freund, manchmal muss ich schon stöhnen, doch überwiegend ist das reisen mit dem rad ein großer genuss.

liebe grüße
christine

ps. die fotos sind von martin.

 

Tysiąc dróg do Mekki 3

Winifred Stegar przybyła do Australii z Anglii w 1891 roku jako 9-letnia dziewczynka, Jane Winifred Oaten. Jej rodzina pochodziła z Londynu, gdzie ojciec pracował jako malarz pokojowy. W wieku 5 lat poszła do szkoły, gdzie  wyróżniała się talentem do pisania.
Gdy miała 9 lat, jej ojciec, Wilfred, zdecydował się na sponsorowaną emigrację do Australii, spodziewając się znacznej poprawy sytuacji materialnej.
Już w momencie odbijania statku od nabrzeża portowego nastąpiło zakłócenie – matka dziewczynki, Louisa, zrezygnowała z wyjazdu. Na statku dziewczynką zaopiekowały się dwie zakonnice i były to jej ostatnie szczęśliwe chwile na wiele lat.

Ojcu Jane przyznano w Australii kawałek ziemi, jego zadaniem było przekształcić go w farmę, z której utrzyma się wraz z rodziną.

W porcie w Brisbane czekał na niego rządowy agent. Spojrzał na przybyszy ze zdumieniem – ojciec z dzieckiem? Tutaj trzeba minimum pół tuzina silnych mężczyzn. Zawiózł ich na parcelę na zupełnym odludziu. Działka była kompletnie zarośnięta okropnym chwastem – prickly pear (opunia cactus).
O żadnej szkole nie było mowy. Z największym trudem oczyścili malutki skrawek ziemi na działkę, gdzie mogli hodować trochę jarzyn na własny użytek.
Wkrótce ojciec zrezygnował z prób oczyszczenia lądu wystarczającego na jakąś komercjalną hodowlę. Wyjeżdżał więc na kilkudniowe, potem kilkutydniowe okresy do miejscowości gdzie mógł dostać jakąś płatną pracę. 10-letnia dziewczynka pozostawała na te okresy sama z zadaniem doglądania działki i odpędzania gryzoni.

W ten sposób minęło sześć lat.
Podczas jednej z nielicznych wizyt w niewielkiej osadzie, Winifred poznała Charlesa Stegera, którego głównym zajęciem było strzyżenie owiec. Po pewnym czasie znajomość nabrała charakteru romantycznego i po kilku tygodniach Winifred zauważyła, że jest w ciąży.
Charles właśnie wyjechał na dłużej, Winifred nie wiedziała co zrobić, przede wszystkim bała się pokazać komukolwiek.
Ojciec przyjechał, gdy była w siódmym miesiącu ciąży. Wyzwał ją od dziwek i zmusił do wyjawienia nazwiska ojca.
Natychmiast pojechał z nią pod farmę Stegerów, stanął w drzwiach i krzyknął:
– Wychodzić niemieckie świnie, zobaczcie, co wasz synek zrobił mojej córce!  Albo się z nią żeni albo go zastrzelę.
Odszukali syna, nie protestował, uzgodnili datę ślubu na 7 grudnia 1899 roku.
Ślub odbył się w anglikańskim kościele w Dalby (200 km na zachód od Brisbane, stolicy stanu Queensland).
Ojciec sprawił córce bardzo obszerną czarną sukienkę – żeby zakryć jej wstyd.

Obecni na ślubie byli tylko pan młody i ksiądz, który dał jej pouczenie:
Zgrzeszyłaś córko. To dziecko będzie ciągłym przypomnieniem twego upadku, ale Bóg wybaczy ci, jeśli będziesz szczerze żałować. Ojciec dziecka zgodził się poślubić cię.
Czy przysięgasz być mu posłuszną i wierną żoną?

Winifred chciała wyć, płakała, gryząc wargi.

Po ceremonii wyszli przed kościół. Ojciec uszczypnął ją w policzek:
– Dobrze się spisałaś, jesteś więc zamężną kobietą, pomyślności.
Rozejrzał się – no, mnie czas w drogę – wskazał na nadchodzące chmury – jak lunie, to nie przedostanę sie przez strumień.
Winifred chwyciła go za ramię – mogę pojechać z tobą?
– Nie żartuj, jesteś mężątką, twoje miejsce przy mężu.
Wskoczył do dwukółki i odjechał.

Charles, który dotąd opierał sie o płot, wyprostował się.
– Trzeba jechać, zanim się rozpada. Decyduj, jedziesz czy nie.
Powłokła się za nim.

Rodzina męża przyjęła ją wrogo, Charles większość czasu spędzał pracując na wyjazdach,
W lutym 1900 roku urodził się syn.
W ciągu następnych siedmiu lat Winifred urodziła jeszcze troje dzieci.
Nie miała szansy, kilka tygodni przed świętami 1908 roku, wieczorem, uciekła tak jak stała.

Noc spędziła w lesie.
Rano stanęła przy drodze czekając na jakąś okazję. Trafiła na bardzo sympatycznego młodego mężczyznę, który po zapewnieniu, że Winifred nie ucieka przed wymiarem prawa, zawiózł ją do hotelu, gdzie potrzebowali pracownicy.
Tam spędziła dziewięć lat.
Co roku, na święta, wysyłała paczki dla swoich dzieci. Podawała swój adres, ale nigdy nie dostała odpowiedzi.

Któregoś dnia hotel odwiedził hinduski domokrążny handlarz.
Winifred zwróciła uwagę na jego nieprzeciętną urodę, a on zwrócił uwagę na Winifred.
Gdy sala restauracji opustoszała, Winifred zauważyła postać w kącie. To był Ali.
Wyciągnął do niej ręce – chodź.
– Teraz? Jestem już za bardzo zmęczona na spacer.
– Nie na spacer. Pójdż i zostań ze mną. Chodż, ja wrócę tu jutro i zabiorę twoje rzeczy.

Wsiadła do jego bryczki i pojechali do miejsca, gdzie miał sklep. Za chwilę wyszedł ze swoim  i jej strojem ślubnym.
– Najpierw musimy się obmyć i poprosić Allaha o błogosławieństwo.
Stanął obok niej, uniósł rece w górę i zawołał – Allah akbar.
Następnie pociągnął ja na dół aż uklękła obok niego. Patrzyła jak bił ukłony i recytował słowa, których nie rozumiała. Wreszcie zwrócił się do niej:
– Allah, dziękuję Ci, że dałeś mi tę kobietę. Będę się o nią troszczył i prowadził ją, aby stała się córką Islamu.
W ciemności czuła, że podchodzi do niej.
– Salam alejkum – wyszeptał i podniósł jej welon.
– Allah – szeptała do siebie – zachowaj mojego Alego bezpiecznie.

Wkrótce poznała jego rytm dnia, wyznaczany porami modlitw. Zaczęła uczyć się modlitw i wtedy bardzo poruszyło ją, gdy Ali oznajmił, że kobiety nie modlą się razem z mężczyznami.
Uczyła się jednak starannie zasad wiary i modlitw, aż Ali uznał, że osiągnęła pierwszy filar Islamu – wyznanie i akceptację wiary.
Tej nocy Ali modlił się długo, aż Winifred rozbolał kręgosłup. Odeszła cicho do sypialni. Obudziła się i poczuła, że Ali jest przy niej, twarz miał mokrą od łez.
– Dlaczego płaczesz?
– Bo stałaś się córką Islamu i jesteśmy naprawdę błogosławieni. Moje serce jest pełne radości.
Tej nocy został poczęty ich syn.

Ali obsypywał ją prezentami, głównie ozdobną hinduską garderobą, nieprzydatną w tym klimacie i okolicy.
Ali nie oczekiwał, żeby jego żona pracowała, ale Winifred nie zgodziła się na samotność. Tak więc ruszał codziennie w drogę ze swoimi towarami, a ona obsługiwała sklep.

Poród tym razem odbył się w szpitalu.
Urodził się syn, dali mu imiona Yosef Deen. Był kopią ojca.
Winifred zdawała sobie sprawę, że Australijczycy nie lubią Hindusów. Hindusi nie mogli osiedlać się w Australii na stałe, co kilka lat musieli odwiedzać Indie, nie mając gwarancji, że wrócą do Australii.
Na wszelki wypadek zarejestrowała syna pod swoim małżeńskim nazwiskiem – Steger.
Bezpieczniej było być Niemcem, wrogiem w niedawno zakończonej wojnie, niż Hindusem, członkiem Wspólnoty Brytyjskiej.

W związku z założeniem rodziny Ali ściągnął do Australii brata, który przejął jego sklep i miał zapewnić pomoc finansową matce.
Ali postanowił przestawić się na lukratywniejsze zajęcie – prowadzenie karawan wielbłądów.
Oznaczało to mieszkanie w osiedlach dla załóg wielbłądników – ghan-town (ghan to skrót od Afghan).  W okolicy ghan-town był na ogół był meczet.
Winifred zdała sobie sprawę, jak ważne dla Alego są wizyty w meczecie, zdała też sobie sprawę, że nie ma tam miejsca dla kobiet.

Po za tym życie rodzinne było dla niej jak sen, wkrótce urodziła drugiego syna – Rahmat i córkę – Pansy.
Bardzo szybko przestawili się na wędrowny tryb życia.
Winifred zauważyła, ile kłopotu mieli wielbłądnicy z przygotowaniem dokumentacji ładunku i wyliczeniem kosztów i ceny.
Dla niej nie było to problemem i wkrótce znalazła wielu klientów na tę usługę. Jednak Ali wolał robić swoje specyfikacje sam – czy nie chciał, żeby wiedziała, ile zarabia?

Ponad dwa lata minęły na ciężkiej, ale satysfakcjonującej pracy. Dzieci chodziły do szkoły, Ali spodziewał się, że już wkrótce nie będzie się musiał martwić o materialną przyszłość rodziny.
Wtedy przyszedł list od jego matki z Indii, musi przyjechać pomóc w poważnych decyzjach rodzinnych.
Winifred nie miała nic do powiedzenia, Ali wyjechał. Mijały tygodnie, potem miesiące, żadnej wiadomości. W którymś momencie pojawiły się pogłoski, że w niektórych rejonach Indii grasuje cholera. Znajomi doradzili Winifred, aby dowiedziała się więcej u mułły w Adelajdzie.

Mułła potwierdził najgorsze obawy – Ali umarł. Na dodatek Winifred nie posiada żadnych praw do udziału w majątku, gdyż jej małżeństwo z Alim nie jest nigdzie zarejestrowane,
– A co  z naszymi dziećmi?
– Synowie mogą pojechać do Indii, ich wujek jest ich prawnym opiekunem. Córka może zostać z Tobą do pełnoletności, a wtedy rodzina znajdzie jej męża.
– Nigdy nie oddam moich dzieci!
– To już Twoja decyzja.
– To jak my mamy żyć?
– Znajdę ci nowego męża.
Winifred zarejestrowała się w urzędzie pracy i przeniosła do hostelu. Jedynym sposobem na życie było pranie. Mogła zarobić 2 szylingi 6 pensów za pół dnia prania.
Po kilku miesiącach skapitulowała, w połowie 1925 posłuchała rady mułły, po roku poślubiła Karuma Bux w prawidłowej muzułmańskiej ceremonii w ghan-town.

Małżeństwo okazało się korzystne dla obojga.
Karum traktował ją z szacunkiem i troszczył się o dzieci. Dla niego Winifred okazała się bardzo wartościowym partnerem w prowadzeniu sklepu, prócz tego jako człowiek, który pobrał się z wdową i zaopiekował jej dziećmi, zyskał powszechny szacunek.
Pół roku upłynęło w harmonii, gdy Karum poprosił ją o poważną rozmowę.
Budowa linii kolejowej dobiega końca, z tras znikną wielbłądy, a z nimi ghan-towns. Nadchodzi czas poważnych decyzji, zdecydował więc, że odbędzie pielgrzymkę do Mekki, aby Allah mu w nich pomógł.
– Weźmiesz mnie z sobą?
– To nie jest możliwe, ktoś musi prowadzić sklep. Zresztą niewierni nie mają tam wstępu.

Udała się po radę do mułły,  wyrecytowała mu pięć filarów Islamu. Mułła wysłuchał jej ze zrozumieniem, obiecał poprosić o radę w meczecie.
Po tygodniu Karum Bux wrócił z modlitw w meczecie mocno zamyślony. Powiedział, że zmienił plany, zabierze ją do Mekki ze sobą.

Pięć miesiący zajęło sprzedanie wielbłądów, zorganizowanie pracy sklepu, pożegnania i oto byli w porcie Fremantle i wsiadali na statek do Bombaju.
Pierwszym przystankiem był rodzinny dom Karuma w Lahore.
Dwa miesiące trwało załatwienie formalności paszportowych, podróżnych i religijnych. Zdecydowali, że synowie zostaną u krewnych w Karachi, skąd rodzice i Pansy popłyna statkiem do Jeddy.

W tym momencie zaczyna się relacja zawarta w książce One Thousand Roads to Mecca.

W Karachi musieli zaopatrzyć się w żywność na drogę.
W Mekce Karum miał ubierać się w dwa kawałki białego płótna. Kobiety nie miały specjalnych ograniczeń, ale ich strój nie powinien demonstrować zamożności. Zaopatrzyła się w dwie pary szarawarów i dwie białe koszule.

Przed zaokrętowaniem pasażerowie musieli przejść kontrolę medyczną.
Kontrola mężczyzn odbywała się w długim, chłodnym budynku, dla 400 kobiet – w jakichś ruinach bez dachu, w palących promieniach słońca.
Badania wykonywała kobieta, której towarzyszyła asystentka z notatnikiem i dwoma butelkami atramentu.
Lekarka dawała szorstkie rozkazy, główną częścią badania było podniesienie koszuli i obnażenie brzucha i klatki piersiowej. Lekarka klepała spocone brzuchy wierzchem dłoni.
Dla hinduskich kobiet było to ogromne upokorzenie, wiele z nich protestowało. Odpowiedzią lekarki było potrząśnięcię pacjentką o ścianę.
Gdy przyszła kolej na Winifred, odmówiła podciągnięcia koszuli, a gdy lekarka spróbowała sama ją szarpnąć, Winifed złapała ją za bluzkę i zaczęły się siłować. Lekarka upadła, asystentka przyszła jej z pomocą, ale zapomniała o atramencie.
Nastąpiło pandemonium, kobiety krzyczały, lekarka umazana czarnym i czerwonym atramentem usiłowała bezskutecznie wstać. Wreszcie przybiegła policja.
Wezwali lekarza i poprosili o wyjaśnienie.
Winifred opisała dokładnie “procedurę medyczną”, świadkowie potwierdzili. W rezultacie podziękowano jej za interwencję, oferowano im wygodny pokój w hotelu na noc przed wyjazdem i zlecono Winifred generalny nadzór nad bezpieczeństwem kobiet podczas żeglugi.

Statek nazywał się Istophan. Okazało się, że na statku nie ma kabin dla pasażerów (a zatem ten sam standard co Patna), Karum załatwił im świetne miejsce trzy poziomy pod pokładem.
Pod pokładem było ciemno i głośno od kaszlu, chrapania, jęków i okrzyków pielgrzymów.
Jeśli chodzi o wyżywienie, to po każdej stronie pokładu było siedem palenisk, gdzie po kolei pielgrzymi mogli rozpalić ogień. Mieli około godziny, by ugotować curry i zrobić chleb.
Na górnym pokładzie były dwie toalety. Żeby się umyć, trzeba było spuścić na linie kubełek do morza. Skóra piekła od słonej wody.

Opisy szeregu niedogodności mieszkania pod pokładem opuszczę.

Port w Jedda.
Na początku musieli zapłacić podatek – 7 rupii od osoby.
Winifred dowiedziała się, że plagą pielgrzymów byli miejscowi Beduini, którzy napadali ich na drodze. Król Ibn Saud zawarł z nimi układ, żeby wstrzymali się od przemocy, a on zapewni im rekompensatę.
Po opłaceniu podatku wpadli w ręce agentów, których zadaniem było zorganizowanie pielgrzymom transportu do Mekki i zakwaterowania. Agenci zabrali paszporty, zostaną zwrócone po zakończeniu pielgrzymki.

Musieli zakupić sobie wyżywienie oraz drewno na rozpałkę na czas podróży wielbłądem do Mekki. Nie było to łatwe, przede wszystkim były trudności z wodą.

Odjazd do Mekki. Tysiące wielbłądów na pustynnym placu. Wszystkie gniewne, rzucają łbami, szczerzą żółte zęby, wyją wściekle.
Ruszyli tuż przed zachodem słońca.
Na każdym wielbłądzie  jechało dwóch pielgrzymów na siodłach zwisających po obu stronach wielbłąda. Karum jechał w jednym, Winifred z córką w drugim.
Podróżowali w nocy, w dzień kryli się przed słońcem.
Któregoś rana, przewodnicy powiadomili ich, że zbliżają się do Mekki. Zapadła cisza, którą po chwili przerwał zbiorowy okrzyk – Labayak.

Wyznam pewne nadużycie. W przedwczorajszym wpisie o pielgrzymce Mohammeda Asada zamieściłem wołanie – Labayak – ale była to raczej refleksja muzyczna, która pasowała mi do natchnionych rozważań pielgrzyma.
W towarzystwie trzeźwej kobiet z Australii to nie przechodzi. Na placach Mekki słychać było raczej to –

Gdy wzeszło słońce, wielbłądy weszły na krawędź ogromnej misy, w dole znajdowało się miasto, mogli rozpoznać pięć minaretów i czarny sześcian Ka’ba.
Tu kończy się relacja Winifred zamieszczona w książce OneThousand Roads to Mecca.
Powód wydaje mi się oczywisty – dotychczasowa relacja nie zapowiada właściwego odnoszenia się do świętych miejsc.
Na szczęście my mamy do dyspozycji relację zawartą w książce The Washerwoman Dream.
Na ulicach Mekki przewodnicy zatrzymali ich przed białym domem. Wyjaśnili, że to jest miejsce, w którym anioł zlitował się nad Hagar wygonioną z dzieckiem z domu Abrahama i wskazał jej źródło z wodą.
Przewodnicy dali  znak i tłum ruszył szalonym biegiem. Winifred obawiała się, że ją zadepczą i po jednym okrążeniu oddała dziecko Karumowi.
Odsunęła się na bok podczas gdy Karum z córką wykonał przepisane siedem okrążeń.
Następnie odwiedzili Wielki Meczet, stamtąd przepchnęli się do czarnago budynku Ka’ba, który okrążyli siedem razy, za każdym razem usiłując pocałować czarny kamień.
Tego było za dużo dla Winifred na jedno rano, na szczęście w wielkim tłumie nikt nie zauważył jej znużenia.
Jeszcze pozostało podejść do studni ZamZam i napić się cudownej wody.
Pozostali w Mekce siedem dni i teraz mogli spokojnie odwiedzić meczety i miejsca kultu. To dało Winifred lepszą szansę wczucia się w uczucia i wiarę pielgrzrymów.
Z Mekki kontynuowali pielgrzymkę do Medyny i zakończyli ją w Jedda, skąd mieli popłynąć statkiem do Karachi.
Tu czekała ich niemiła niespodzianka. Agent, który na początku pielgrzymki zatrzymał ich paszporty, zniknął bez śladu.
Czekali tydzień, zanim znalazła go policja.
Podobno nie był to odosobniony przypadek.
Winifred, Pansy i Karum Bux wrócili szczęśliwie do Pakistanu.
Czekało ich burzliwe życie, ale nie należy już ono do tej opowieści.
Zdradzę tylko, że islam nie odgrywał wielkiej roli w dalszym życiu Winifred.

Tysiąc dróg do Mekki 2

Pierwsza część była wczoraj

Lech Milewski

Kolejna relacja – rok 1964 – Malcolm X (foto –>).
Ta relacja uderzyła mnie swoją naiwną autentycznością.
W związku z tym postaram się zachować oryginalny język relacji.

Motto:
Tak, jestem ekstremistą. Czarna rasa tutaj, w północnej Ameryce, jest w bardzo złym stanie. Pokażcie mi czarnego, który nie jest ekstremistą, a ja pokażę wam kogoś, kto potrzebuje opieki psychiatrycznej.

Hadj’ po arabsku znaczy: skierować się do określonego celu. W prawie islamskim znaczy to wybrać się do Ka’ba, świętego domu i wypełnić ceremonię pielgrzymki.

Na lotnisku w Kairze grupy podróżnych stawały się pielgrzymami, przyjmowały stan uświęcenia. Byłem zdenerwowany i przygotowany na obserwację innych i zachowywanie się tak jak oni.

Przyjmując stan ihram zdejmujemy ubranie i okrywamy się dwoma białymi płótnami. Jedno, izar, owijamy wokół bioder. Drugie, rida, zarzucamy na szyję i lewe ramię pozostawiając prawe ramię odkryte. Do tego proste sandały i jeszcze torba z pieniędzmi i dokumentami.

Każdy z tysięcy podróżnych ubrany tak samo, król czy wieśniak, nie różnią sie od siebie.
Wszyscy wołamy: Labayk! Labayak! – Oto idę do Ciebie Panie!
Co kilka minut startuje samolot z pielgrzymami, ale tłumów na lotnisku nie ubywa.
W samolocie biali, czarni, brązowo, żółci – wszyscy bracia, czczący tego samego Boga i szanujący każdy każdego.

Lotnisko w Jedda wyglądało na jeszcze bardziej zatłoczone niż to w Kairze. Każdej grupie pielgrzymów przydzielono przewodnika – mutawwif – który będzie prowadził nas z Jeddy do Mekki.
Wmieszałem się w środek grupy, byłem zdenerwowany. Jestem u źródła wiary muzułmańskiej i za chwilę dam do kontroli amerykański paszport, który prezentuje całkowite przeciwieństwo istoty Islamu.
Byłem tak zdenerwowany, że złamałem klucz do torby. Rozbiłem więc zamek, żeby otworzyć torbę, żeby nie podejrzewali, że przewożę coś niedozwolonego.Wreszcie kontrola paszportu. Urzędnik popatrzył na mnie i powiedział coś po arabsku. Pokazałem mu list polecający od dr Shawarbi (dyrektor Federacji Islamskiej w Kairze). Urzędnik zaczął dyskutować z moimi przypadkowymi towarzyszami podróży.
Wytłumaczyli mi, że zostanę  przekazany do sądu religijnego, Mahgama Sharia, który kontroluje aby niewierzący nie znaleźli się w Mekce.  Mój paszport zostanie w urzędzie celnym.
Nie miałem odwagi zaprotestować.Mój przewodnik zaprowadził mnie do schroniska tuż przy lotnisku, znalazł mi miejsce w 15-osobowym pokoju. Większość gości spała na dywanach na podłodze.
Przewodnik zaprowadził mnie do kąta i wyjaśnił, że zaprezentuje mi poprawne pozycje modlitewne. Starałem się naśladować jego ruchy, ale mi nie wychodziło. Moje kostki nie chciały poddać się temu, co Muzułmanie robią przez całe życie.
Azjaci siedzą na swoich piętach, ludzie Zachodu siedzą na krzesłach.
Nie w głowie był mi sen. Ćwiczyłem wytrwale. W końcu wydawało mi się, że poznałem sposób, ale i tak po trzech dniach spuchły mi kostki.
Pomyślałem, że w naszej organizacji Nation of IslamKLIK – powinniśmy może wprowadzić naukę podstawowych muzułmańskich rytuałów.Nadszedł świt, ludzie wokół pobudzili się.
Zdałem sobie sprawę jak wielką rolę odgrywa w ich życiu dywan. Każdy ma swój dywan modlitewny, każda rodzina czy grupa ma większy dywan. Po modlitwie nakryli dywan obrusem i zjedli posiłek, potem zdjęli naczynia i obrus, i mieli pokój dzienny.
Teraz zrozumiałem dlaczego paser płacił mi tak dobrą cenę za wschodnie dywany, gdy działałem jako włamywacz z Bostonie.

Czas mijał, nie wiedziałem, co mnie czeka. Po pewnym czasie zauważyłem ludzi siedzących przy stole z telefonem. Pokazałem im list od dr Shawarbi i poprosiłem, żeby zadzwonili na podany tam numer.
Za godzinę przyjechał do mnie dr Omar Azzam, zabrał mnie do swojej willi. Wkrótce przywieziono tam mój paszport i dokumenty zatrzymane na granicy, powiadomiono mnie, że moje przesłuchanie przed sądem odbędzie się rano.

Po zadaniu wielu pytań sąd uznał, że jestem pełnoprawnym muzułmaninem, wpisali moje nazwisko do rejestru i dali mi dwie książki do przeczytania.

Wróciłem do willi dr Omara, przespałem się trochę, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił szef protokołu księcia Fajsala – po obiedzie przyjedzie po mnie samochód księcia.

Samochód zawiózł mnie do Mekki. Zaparkowaliśmy przy Wielkim Meczecie, obmyliśmy się i weszliśmy, otaczał nas tłum modlących się pielgrzymów.
Siedem okrążeń świętego kamienia. Szedłem, modliłem się, a mój przewodnik pilnował, żeby pielgrzymi mnie nie rozdeptali. Następnie napiłem sie wody ze studni Zamzam i przebiegliśmy między dwoma wzgórzami Safa i Marwa, gdzie kiedyś wędrowała Hagar (wygnana żona Abrahama) szukając wody dla swego syna Ismaela.

Jeszcze trzy razy odwiedziłem Wielki Meczet i okrążyłem kamień Ka’ba.
Ostatnim razem, po zmierzchu, udaliśmy się na górę Ararat.
Ta wizyta zakończyła ciąg rytuałów pielgrzymich. Rzuciliśmy jeszcze tradycyjne siedem kamieni w diabła.
Niektórzy strzygli włosy i brody, ja oszczędziłem je w obawie, że po powrocie nie pozna mnie moja mała córka.

Ameryka musi poznać Islam, ponieważ jest to religia, która wymazuje ze społeczeństwa problemy rasowe. Podczas tych jedenastu dni w świecie muzułmanów jadłem z tego samego talerza, piłem z tej samej szklanki, spałem na tym samym dywanie i modliłem się z ludźmi o wszelkich kolorach skóry. Byliśmy wszyscy braćmi, bo wiara w Boga wymazała “białe” z ich umysłów, z ich zachowania, z ich podejścia do innych.

Pełna informacja o Malcolmie X – TUTAJ.

Zdjęcie z Wikipedii, podpisane: Malcolm X po pielgrzymce.

P.S. Z relacji pielgrzymów dowiedziałem się, że w Mekce i najbliższej okolicy znajduje się wiele miejsc, w których przebywał Abraham – m. in. miejsce gdzie miał złożyć Bogu w ofierze Izaka.
Wprowadziło mnie to w mocne zmieszanie, gdyż wprawdzie Stary Testament nie podaje takich szczegółów, to jednak pewnikiem jest, że Abraham pochodził z Ur w Chaldei czyli Iraku, pochowany zaś jest w Hebronie czyli na Zachodnim Brzegu (Jordanu).
Ponieważ Bóg obiecał Abrahamowi ziemie mlekiem i miodem płynące, a te były dość blisko, to trudno mi pojąć, czego szukał na odległych pustyniach Arabii.

STOP!
Czy na początku nie była wspomniana praczka z Australii?
Była, ale jest to relacja tak różna od wszystkich innych, że zasługuje na osobny wpis (czytajcie jutro).

Tysiąc dróg do Mekki 1

Lech Milewski

Thousand.roads.to.mecca.jpgLink

Ta książka to zbiór 23 relacji o odbytej pielgrzymce do Mekki – KLIK.
Nie znalazłem żadnej informacji o Michaelu Wolfe, który dokonał selekcji materiału do książki i nie potrafię odgadnąć kryteriów, jakimi się kierował. Niezależnie od tego trzy relacje zwróciły moją uwagę.

Trafiłem na tę książkę “od kuchni” a właściwie od pralni, podczas lektury książki Washerwoman’s Dream.
Praczka w Mekce, australijska praczka – to zapowiadało się interesująco. To co wyszło w praniu przewyższyło moje oczekiwania.

Jeszcze jedno – patrząc na listę 23 relacji zauważyłem, że na rok 1927 przypadają dwie – Winifred Stegar z Australii i Muhammada Asada z Galicji.
Z Galicji, w roku 1927, Muhammad – o kogo chodzi? Jak to o kogo? O Leopolda Weissa ze Lwowa.

Chyba zostaniemy w Mekce trochę dłużej.

Zacznę jednak od Lwowa.
Rok 1900, w rodzinie Akivy Weissa, prawnika z rodziny z rabiniczną tradycją, urodził się syn, Leopold. Chłopiec od dziecka pobierał nauki religijne, znał hebrajski i aramejski.
Gdy wybuchła I Wojna Światowa, 15-letni Leopold uciekł z domu i zaciągnął się do armii austriackiej pod fałszywym nazwiskiem. Ojciec z pomocą policji zdołał go wyciągnąć i zorganizował mu pobyt i naukę w Wiedniu.
W wieku 20 lat Leopold porzucił studia i chwytał się dorywczych zajęć – m.in. pracował w studio filmowym Fritza Langa, przeprowadził wywiad z żoną Maxima Gorkiego.

W 1922 roku przeniósł się do Palestyny gdzie pracował jako free-lancer dla Frankfurter Allgemaine Zeitung.
W Palestynie mocno zainteresowała go tematyka syjonizmu a w szczególności reakcja Arabów na tę ideologię. Frankfurter Allgemaine zlecił mu dwuletni projekt – głębsze zbadanie tematu w okolicznych krajach arabskich.
Efektem była książka i zafascynowanie Islamem oraz sprawami arabskimi.

W roku 1926, w Berlinie, Leopold Weiss ożenił się. Jego żona, Elsa, była znacznie starsza od niego i miała syna z poprzedniego związku. Po kilku miesiącach wraz z żoną  przyjęli Islam przy czym Leopold zmienił nazwisko na Mohammad Asad. Uwaga: arabskie imię Asad znaczy lew – Leo.

Niecały rok później razem wybrali się na pielgrzymkę do Mekki.

Proponuję zacząć wizytę w Mekce zgodnie z miejscowym zwyczajem…

Tylko pielgrzymi byli na pokładzie statku płynącym po Morzu Czerwonym w rejsie z Egiptu do Arabii. Przewoźnik, goniący tylko za zyskiem, załadował statek dosłownie po brzeg, nie troszcząc się zupełnie o wygodę pasażerów.
Zostali upchnięci wszędzie. Na pokładzie, w kabinach, w korytarzach, w salach jadalnych. W magazynach pod pokładem. W każdym kącie boleśnie stłoczone stworzenia ludzkie. W pokorze, z tylko jednym celem przed oczami, znosili bez narzekań te cierpienia.

W tym momencie ja podniosłem oczy – Patna – tam nie było wzmianki o pielgrzymach na pokładzie, chyba nie byliby tak zapatrzeni, żeby nie zauważyć dezercji dowództwa statku.

Opuszczam oczy… tłoczyli się na pokładzie zajęci gotowaniem – przewoźnik nie zapewniał posiłków. Widziałem jak krążyli w te i z powrotem po wodę przenoszoną w puszkach, jak tłoczyli się pięć razy dziennie przy kranach, aby dopełnić obmycia przed modlitwą, jak cierpieli w duchocie kilka poziomów pod pokładem.
Wszędzie widać było siłę wiary, która pozwalała zapomnieć im o cierpienach, gdyż pochłaniała ich myśl o Mekce.

To tu, to tam, co chwila rozlegało się – Labayak, Allahumma, labayak!

Drugiego dnia mężczyźni przebrali się w ihram – dwa niezszyte kawałki płótna. Ten strój ma eliminować obcość, różnice między wiernymi.
Kobiety pozostały w swoich codziennych strojach gdyż ihram odkrywa zbyt wiele ciała.
O świcie trzeciego dnia dotarliśmy do niewielkiego portu Jedda. Jak strzały pomknęły do nas od nadbrzeża żaglówki. Ich szerokość i niezgrabność niemile kontrastowały z pięknem smukłych masztów i żagli.
Zapewne na takiej łodzi, może nieco większej, ale tego samego typu, dzielny podróżnik Sindbad wybrał się na swoje przygody.

Dotychczas wiedziałem, że zamierzam żyć w krajach Wschodu, wśród muzułmanów, ale nie wiedziałem, że mój stary świat się kończy, świat zachodnich idei i odczuć, doświadczeń i dążeń. W tym okresie miałem już za sobą pobyt w wielu krajach Wschodu. Znałem Iran i Egipt lepiej niż jakikolwiek kraj w Europie, Kabul mnie nie zaskakiwał, znane mi były bazary Damaszku i Isfahanu. Szedłem teraz ulicami Jeddy i myślałem – jak trywialne.

Jedda to było jedyne miasto na arabskim brzegu Morza Czerwonego gdzie wolno było przebywać niewiernym.
Po południu następnego dnia ruszyliśmy karawaną do Mekki.
Beduini, obładowane wielbłądy, osły. Czasem mijały nas samochody, pierwsze samochody w Arabii Saudyjskiej. Wyprzedzały nas hałasując sygnałami typu Klaxon. Wielbłądy reagowały bardzo nerwowo na ich dźwięk, chyba czując, że sygnalizują one ich zmierzch.
Po chwili opuściliśmy miasto i zanurzyliśmy w ciszy pustyni, podkreślanej jeszcze przez klapanie wielbłądzich kopyt, okrzyki Beduinów i śpiew pielgrzymów.

Czasem odezwał się śpiew grupki pielgrzymów, czasem jakaś kobieta zaśpiewała pieśń ku chwale Proroka, czasem inna wydała z siebie ghatrafa, ten radosny krzyk arabskich kobiet, bardzo wysoki, przenikliwy tryl, wznoszony przy świątecznych okazjach – ślub, urodziny, obrzezanie, procesje religijne.
Google nie potrafiło znaleźć ghatrafa, ale po pobycie na Bliskim Wschodzie nie mam wątpliwości, że jest to to samo co ululation lub zaghrouta KLIK.

Większość pielgrzymów jechała w dwuosobowych lektykach, które bujały się w rytm kroków wielbłąda.
Nad ranem dotarliśmy do Bahry, gdzie karawana zatrzymała się na porę dnia, gdyż było za gorąco na podróż.
Wiele osób, nie przyzwyczajonych do długich podróży, nie wiedziało, co ze sobą zrobić. Wiele z nich po prostu siedziało nieruchomo, zapatrzeni w stronę Mekki.

Pod wieczór starszy mężczyzna nieopodal – umarł. Kobiety nie podniosły krzyku, jak to mają w zwyczaju we wschodnich krajach. Wszak zmarł jako pielgrzym, na świętej ziemi, jest błogosławiony. Mężczyźni obmyli jego ciało i ubrali je w ten sam strój, który ostatnio nosił.
Po dwóch nocach wędrówki dotaliśmy do Mekki.

Załatwiłem kwaterę u znanego przewodnika. Po sytym śniadaniu udaliśmy się do Świętego Meczetu. Zatłoczone ulice, stragany, ludzie wszelkich ras i narodowości, nagle znaleźliśmy się przed bramą. Potrójny łuk bramy, a za nim wielki kwadrat placu, otoczony kolumnadami krużganków, a w środku czarny sześcian o boku około 40 stóp – Ka’ba – cel marzeń milionów na przestrzeni wieków.
Widziałem setki przepięknych meczetów, od północnej Afryki do Samarkandy, ale nigdzie nie czułem się tak jak tutaj, gdzie budowniczy zbliżył się tak bardzo do religijnej idei.
Ostateczna prostota sześcianu, całkowite wyrzeczenie się piękna linii i formy przekazywała jego myśl: zarozumialstwem byłoby sądzić, że jakiekolwiek piękno stworzone przez człowieka może być warte Boga. Dlatego im prostsze twoje dzieło, tym bardziej wyrażasz chwałę bożą.

Oto przede mną była ta niewielka budowla, z którą nie może się równać żadna inna na ziemi.
Wnętrze budunku nie ma istotnego znaczenia, w jego wschodnim rogu znajduje się Czarny Kamień w szerokiej srebrnej ramie.
Ten kamień, wycałowany przez miliony pielgrzymów, wywołuje niezrozumienie wśród niewiernych. Uważają go za fetysz przejęty przez Mahometa jako ukłon w stronę pogańskich mieszkańców Mekki. Nic błędniejszego. Podobnie jak Ka’ba, Czarny Kamień jest obiektem szacunku, ale nie czci.
Jest szanowany jako jedyna pozostałość z domu Abrahama i ponieważ dotknęły go usta Mahometa.

I tak stałem przez Świątynią Abrahama nie myśląc (refleksje przyszły później) i czułem w sobie jakiś ukryty, uśmiechający się rdzeń, w którym dojrzewało uniesienie, jak pieśń.

Częścią pielgrzymki jest przejść siedem razy wokół Ka’ba. Więc szedłem i ja, powoli, aż stałem się częścią strumienia ludzi. Minuty mijały i wszystko co było małe i gorzkie w moim sercu, zaczęło je opuszczać. Minuty roztapiały się, czas stanął i oto tu było centrum wszechświata.

Dziewięć dni później Elsa umarła.
Umarła nagle, po kilku dniach ostrej choroby, którą potem zidentyfikowano jako tropikalną dolegliwość. Ogarnęła mnie czarna rozpacz.
Pochowaliśmy ją na piaszczystym cmentarzu w Mekce. Położyliśmy kamień na jej grobie. Nie chciałem żadnego napisu.  Napis oznacza myślenie o przyszłości, a ja nie wyobrażałem sobie żadnej przyszłości teraz.

Niedaleko stąd leżała równina Ararat, na której zbierają się pielgrzymi na przypomnienie Ostatecznego Zgromadzenia, kiedy człowiek odpowie Stwórcy za wszystkie uczynki swego życia.

Po chwili wracałem do Mekki na cwałującym wielbłądzie. Wokół mnie tysiące falujących głów, okrzyki Allahu Akbar. Ci ludzie wyrośli ponad swoje małe życia i teraz ich wiara pcha ich ku nieznanym horyzontom.

Tu kończy się relacja.

Wiara popchnęła Mohammada Asada daleko.

Wkrótce po odbyciu pielgrzymki osiedlił się na dobre w Arabii Saudyjskiej, gdzie został stałym doradcą króla Abdulaziza (znanego na Zachodzie jako Ibn Saud).
W 1928 roku król wysłał go z misją wywiadowczą do Kuwejtu, gdzie brytyjczycy zaangażowali się w budowanie opozycji.
Wywiad brytyjski donosił, że Mohammed Asad miał powiązania z “bolszewikami”.

W 1932 roku Mohammed Asad przeniósł się do brytyjskich Indii, gdzie nawiązał bliski kontakt z poetą i politykiem Mohammedem Iqbalem.
Wtedy właśnie powstawała idea utworzenia Pakistanu, niezależnego islamskiego państwa.

W momencie wybuchu wojny Mohammed Asad jako obywatel austriacki został internowany w obozie.
Po zakończeniu wojny idea Pakistanu stała się ciałem.
Mohammed Asad współpracował w tworzeniu konstytucji pierwszego kraju muzułmańskiego i dołożył starań, żeby zapewniała ona kobietom prawo głosu i prawo zajmowania najwyższych stanowisk w państwie.
Działało to w praktyce – w 1988 roku, czyli jeszcze za życia Mohammeda Asada, Benazir Bhutto została premierem Pakistanu.

W 1949 roku Mohammed został kierownikiem oddziału Bliskiego Wschodu w MSZ Pakistanu, trzy lata później został wysłany do siedziby ONZ w Nowym Jorku jako minister pełnomocny.

W latach 60 Mohammed Asad, żonaty z Arabką Munirą, zakochał się w Poli, Amerykance, polskiego pochodzenia.
Pola zadeklarowała chęć przyjęcia Islamu, Mohammed zaproponował jej małżeństwo.
Tego małżeństwa nie dało się pogodzić z pracą w służbie dyplomatycznej Pakistanu, Mohammed zrezygnował z pracy, rozwiódł się z Munirą (mieli syna – Talal-a) i pobrał z Polą.
Od tego pory spędzał wiele czasu poza Pakistanem.
Ostatecznie osiadł na stałe w Hiszpanii, gdzie zmarł w 1992 roku.

Pamiątki:
Wiedeń: Muhammad-Asad-Platz – Distrikt 22, przed UNO City.
Berlin: Berliner Gedenktafel – Hannoversche Str 1.

Materiały studyjne – 4-częściowy wywiad z Mohammadem Asadem.
Przepraszam, że tak się panoszę z tym tematem. Na jego zgłębienie trzeba by kilku dni. Zachęcam jednak choćby do wysłuchania pozycji 2, to tylko 8 minut, a dla mnie rewelacja.
Niestety posiadane przeze mnie tłumaczenie Koranu na polski nie potwierdza poglądów religijnych Mohammeda Asada.
Wspomina on o niedostatkach tłumaczeń dokonanych przez europejskich orientalistów, oferuje swoje.
Polski tłumacz – Józef Bielawski – wspomina, że tłumaczenie Mohammada Asada jest mu znane. Jednak to nie wystarczyło.

1. Spotkanie ze światem Islamu, tłumaczenie Koranu – KLIK.
2. Opinia na temat wiary, religii, istnienia – KLIK.
3. Koran – KLIK.
4. Grzech, czytanie Koranu – KLIK.

Ciąg dalszy jutro i pojutrze.

Auf dem Fahrrad und zu Fuß 1

Corona. Wir bleiben zu Hause, was in der Sommerzeit bedeutet: In Deutschland, mehr noch: In der Nähe, nicht weit… Das erinnert jeden von uns an den alten, guten Theodor Fontane.

Christine Ziegler

briefe aus dem urlaub

liebe ewa,

das war unsere heutige wanderung. bei dem vielen wasser, was vom himmel fiel, war uns wandern lieber als radeln. doch gestern war die tour auch vom feinsten. über plattenburg nach bad wilsnack, dann rüber zur elbe und über glöwen zurück zum quartier in klein-leppin.

es ist wirklich ziemlich menschenleer hier. und gefällt uns auf jeden fall sehr gut.

die plattenburg muss hier aber auch noch dokumentiert werden:

der gute herr fontane war ein bißchen systematischer als ich, der hätte schon parat gehabt, was alles in plattenburg geschehen war, seit es aufgebaut wurde. Wir haben dort ein fischbrötchen mit forelle aus den dortigen teichen genossen. die teiche sind dort nicht schon seit dem mittelalter, sondern wurden in bismarckschen zeiten angelegt.

tatsächlich kann in diesen landen so viel erzählt werden. am besten hat mir gefallen, dass frau kreckel, geborene renner, eine erbin der letzten besitzerinnen, nach der wende das schloss in lenzen an den BUND gegeben hat und dort nun ein besucherzentrum des biosphärenreservats hier an der elbe entstanden ist. www.burg-lenzen.de

also sicher ist schon mal, dass die elbe in diesem teil einen eigenen urlaub erforderlich macht.

wer alles in klein-leppin gehaust hat, seit es gebaut wurde, das wissen wir noch nicht. wir haben aber schon gemerkt, dass wir uns viel auf ehemaligen bahndämmen bewegt haben, pollo haben sie das hiesige schmalspurnetz genannt.

wir haben unseren unterschlupf in der alten mühle von klein-leppin und hier werden enthusiastinnen des denkmalschutzes noch viel zeit, energie und nerven versenken, es gibt zu tun für viele jahre. Und mensch muss lernen, nicht alle baustellen gleichzeitig wahrzunehmen und sich statt dessen dran zu freuen, was gerade wieder gerettet werden konnte.

bad wilsnack hat heute eine therme, um die menschen in die leere weite der prignitz zu locken. das ist keine schlechte sache. früher hatten sie dafür eine riesige kirche, die es heute noch gibt. doch die pilgerscharen von damals, die die wunderbluthostie sehen wollten, die wird es so schnell nicht wieder geben. aber wie du weißt, gibt es auch heute immer wieder pilger und das wegzeichen ist überall zu finden. wir könnten uns das auch mal vornehmen, oder?

noch wissen wir nicht, wohin heute die reise geht, wir könnten uns nach kyritz wenden. da können wir dann herausfinden, was es mit der knatter auf sich hat. oder gleich wikipedia fragen: kyritz trägt im volksmund den beinamen „an der knatter“. für den nebenarm knatter der jäglitz war das geräusch der früher zahlreichen knatternden wassermühlen namensgebend. heute ist die knatter verrohrt und von den fünf wassermühlen existiert nur von einer noch das gebäude. wir fahren aber trotzdem hin, auch wikipedia ersetzt nicht den eigenen blick, auch wenn es heißt mensch sieht nur, was er schon weiß. vor allem, wenn der fluss im rohr fließt …

liebe grüße

christine

ps: alle bilder sind von martin, ich hab die kamera zuhause gelassen.

Baratarysta Regresywny jako Wielki Inspirator Kultury

Od Adminki:

No cóż, plan z reguły jest taki, najpierw wpis na blogu, a potem na Facebooku, chyba, że to reblog…
I oto tymczasem na FB tekst ukazał się już w miniony wtorek, a ja, uparta Adminka, trzymałam się planu. Ma to ponoć być dowód na to, że czas się cofa, co mi przypomniało, że norweska wyspa Sommarøy postanowiła znieść czas i to na pewno jest element baratarystyczny. Z kolei, gdyby tekst nie ukazał się na FB już we wtorek, to Magda Parys być może dopiero dziś odkryłaby powołanie do życia Nieistniejącego Festiwalu Literackiego, czyli pewnie tak po prostu musiało być, bo efekty są fantastyczne.

Jednocześnie informuję, że autor, który postanowił (z powrotem) używać pseudonimu (o ile dobrze pamiętam, jakiś czas temu Facebook zmusił go do rezygnacji z wdzięcznej ksywki), od dziś otrzymał blogowe wtorki dla siebie i swoich projektów, a są to: doktorat z baratarystyki, Kurs Sztuki Żeglowania, połączony z exodusem na Wyspy Szczęśliwe, ocalenie wizerunku Kubusia Puchatka oraz Nieistniejący Festiwal Literatury, połączony z opowieściami o Księżnej Pani. Przydatna we wszystkich tych dziedzinach umiejętność to gotowanie kawy na piecyku z trzech gwoździ.

Wtorki nie będą obowiązkowe. Niektóre będą komentowane już “w rzeczy samej”, jak na przykład ten dzisiejszy

Tabor Regresywny

Dialogi regresywne

Tabor:
Kurs Sztuki Żeglowania będzie imprezą towarzyszącą Nieistniejącemu Festiwalowi Literatury.
Ty zostaniesz kuratorką KSŻ.
X
Odp. Adminki:
Tak, jako osoba nie żeglująca świetnie się kwalifikuję do pełnienia funkcji kuratorki kursu żeglowania
X
Tabor:
Proponowałem Ci “siedzenie na Oku”, to jest rozwinięcie tej idei.
X
Odp. Adminki:
Jednooczka na oku 😉 (bo ja nie widzę na jedno oko, o!)
X
X
Odp. Adminki:
Myślę, że rzecz jest przynajmniej po części do zrealizowania – do Berlina da się dotrzeć wodą z Polski, choć raczej nie na lotnisko Tempelhof i już na pewno nie da się wpłynąć przez suchego przestwór oceanu na górę Krzyża (Kreuzberg) w Parku Viktorii na Kreuzbergu, gdzie mieści się – co nazwa góry wszak niemal narzuca – bar Golgota. A trzy gwoździe na Golgocie mogą też posłużyć sztuce gotowania kawy.
X

Tabor:
Nigdy nie płyniemy „do” zawsze w „kierunku”. Wyruszyłem w kierunku Berlina na wykład Mara Jeziornego pt. Murzyńskie prawo pracy… W Berlinie zbiegiem okoliczności nie dotarłem na wykład za to trafiłem w sam środek Nieistniejącego Festiwalu Literatury (bo istniejący właśnie przestał istnieć). Kuratorka zaproponowała mi funkcję konsultanta, a ja w rewanżu zaproponowałem jej funkcję kuratorki Kursu Sztuki Żeglowania. Na znak zgody zrobiliśmy sobie fotki, ja jej na „Kaw/fce” ona mi z „Kaw/fką”. Ustaliliśmy, że KS Żeglowania będzie imprezą towarzyszącą Nieistniejącemu Festiwalowi Literatury. Nic nie stoi na przeszkodzie, by NFL towarzyszyły imprezy towarzyszące. Mało tego, Istniejące Festiwale Literatury też mogą być imprezami towarzyszącymi. Natomiast Nieistniejący Festiwal Literatury z racji swojego nieistnienia nie może być imprezą towarzyszącą np. Istniejącemu Festiwalowi Literatury. Objawia się tu nam wyższość nieistnienia nad istnieniem. Wracając do lekcji. Płynąc „do” staramy się dopłynąć, często wbrew przeciwnym wiatrom, często z wielkim trudem i w  końcu często okazuje się, że cel nie był wart tych wysiłków. Lepiej płynąć w „kierunku” z otwartością przyjmując wszystko co nas spotyka, bo to może być to, po co płyniemy.

Dowody na istnienie Nieistniejącego Festiwalu Literatury:

 

 

 

 

 

 

 

Od Adminki: Komentarze “w rzeczy samej”:

1. Poważny. Magda Parys napisała kilka dni temu na FB:

Moi drodzy, nie tak dawno opowiadałam Wam o polsko-niemieckim festiwalu „Literatzky Berlin”. Niestety wszystko wskazuje na to, że festiwal się nie odbędzie. Jeśli jednak dojdzie do skutku, to ani Ewa Maria Slaska ani ja nie będziemy jego organizatorkami. Czasem nie wystarcza fakt, że wpadniesz na pomysł, znajdziesz partnerów, którzy chcą go z tobą wprowadzać w życie, nie wystarczy, że uda się zdobyć na to pieniądze. Czasem zwyczajnie i po prostu zadzieje się coś, na co nie masz wpływu. Cholernie mi przykro, że festiwal, który miał taki potencjał i był w tych trudnych czasach potrzebny i Polsce, i Niemcom, nie może być przez nas zrealizowany. Bardzo Was przepraszam za rozbudzenie nadziei. Wiem, że wielu autorów, dziennikarzy i wydawców szykowało się na wyjazd do Berlina. Trochę opadły mi skrzydła, lecz jest jeszcze tyle innych pięknych nazw festiwali i tyle nieodkrytych pomysłów, że na pewno jeszcze kiedyś stworzymy coś bezinteresownego i trwałego dla polskich i niemieckich czytelników. To nie jest nasze ostatnie słowo.

2. Mniej poważny, ale za to poważnie zainspirowany przez NFL. Magda Parys napisała wczoraj na FB:

Kochani! Parę dni temu na blogu Ewy Marii Slaskiej wpadło mi w oko opowiadanie Tabora Regresywnego o wdzięcznym tytule: “Festiwal”. Już pierwsze słowa inspirują, przyznajcie sami: „Żeby Nieistniejący Festiwal Literatury nabrał rozpędu, potrzebny jest napęd i dobre hamulce. Najlepszym napędem są pieniądze. Powiedzmy sobie szczerze, nikt nam ich nie da. Na szczęście jest trochę pieniędzy zakopanych na płycie byłego lotniska Tempelhof”.
Niezwykle lubię tego rodzaju literaturę i wszystkim polecam twórczość Tabora Regresywnego. Poza tym nie ukrywam, fakt, że wokół festiwalu “Literatzky Berlin” tworzy się już nowe literackie genre, dał mi kopa i zaintrygował. Lecz pieniądze “na płycie lotniska” intrygują mnie najbardziej. Pomyślałam, wszystko układa sią pięknie, mieszkam blisko i jestem z lotniskiem związana emocjonalnie. Ot, historia! Tempelhof, byłe lotnisko w Berlinie, na którym w latach osiemdziesiątych lądowały uprowadzone samoloty z Polski.
Z paroma młodocianymi pasażerami chodziłam nawet do szkoły. Wkrótce po wylądowaniu, jadąc na rowerze wzdłuż muru berlińskiego udawali, że strzelają do pograniczników enerdowskich. Z kija. Lubili niebezpieczne życie. Zatem im też po starej przyjaźni zadedykuję Nieistniejące.
A teraz Literaturomanie! Książkoznawcy! Książkożercy! Germanofile! Festiwalowcy! Za pozwoleniem Tabora, autora opowiadania „Festiwal”, postanowiłam unieść płyty tempelhofskie. Tym samym posiadłam nieograniczone pieniężne możliwości i zapraszam Polki i Polaków do Berlina do Buchmanna, nieistniejącego Domu Towarowego Książki tuż przy istniejącej Friedrichstrasse. W lśniącym szklanym pięciokondygnacyjnym budynku znajdziecie książki, książki, książki. Oraz książki.
I tam właśnie w nieistniejącym Buchmannie odbędzie się nasz Nieistniejący Festiwal Literatury. Księgarnię Buchmann założą i poprowadzą z nieustającym nieistniejącym sukcesem Wojtek Drozdek i Marcin Piekoszewski. Ci znani berlińscy księgarze jeszcze nie wiedzą, że dzięki Nieistniejącemu Festiwalowi Literatury zostaną biznesmenami i że zarobią krocie, ale skoro pieniądze na inwestycje pochodzą spod płyt byłego lotniska Tempelhof, na pewno nam to wybaczą.
Nieistniejącym patronem nieistniejącego przedsięwzięcia zgodziła się zostać nie wiedząca jeszcze nic o tym Blanka Lipińska. Blanko, gratulujemy, dziękujemy
i cieszymy się razem z Tobą!
Poza pieniędzmi spod płyt tempelhofskich głównymi sponsorami Nieistniejącego Festiwalu Literatury zostali nieistniejący lobbyści Klubu Polskich Nieudaczników. Zajmują ostatnie piętro księgarni Buchmanna, grają w karty i prowadzą giełdę literacką. Wstęp tylko dla vipów i salonowych tygrysów oraz panter!
Jak udało nam się ustalić, Katarzyna Bonda i Remigiusz Mróz zasiądą w nieistniejącym jury „Tańca z książkami”. Pierwsze znane nazwiska par tanecznych to Manuela Gretkowska i Janusz Leon Wiśniewski, Joanna Bator i Ignacy Karpowicz, Ellena Ferante i Irek Grin, Elżbieta Cherezinska i Stefan Chwin, Zośka Papużanka i Łukasz Orbitowski. Nad nieistniejącą choreografią czuwać będą Marcin Wicha i Katarzyna Puzyńska. Jak donosi dyrektor naczelna całego przedsięwzięcia, Gaja Grzegorzewska, przygotowania trwają całą parą. Mamy nieistniejące zdjęcia, ale boimy się publikować.
Pląsy między reportażem i powieściami odbywać się będą na 1 piętrze w Sali Balowej.
Insider z literackiej rodziny zdradził nam, że Marcin Wilk poprowadzi nieistniejące spotkanie Jacka Dehnela ze Szczepanem Twardochem. Nieistniejący tytuł roboczy: „Wieloryby i potwory na Ziemiach Odzyskanych w literaturze IV RP”
2 piętro, Sala Patriotów
Magdalena Grzebałkowska została gospodynią programu „Bilionerzy”, jak zapewnia, pytania nie będą trudne. Na przykład: jak nazywa się siostra szwagra matki Andrieja Nikołajewicza Bołkońskiego z powieści „Wojna i pokój” albo kim była z zawodu matka siostrzeńca Łokietka. Wiemy już, że do programu udało się zakwalifikować Ewie Winnickiej, Sylwii Chutnik, Dominice Słowik, Marcie Dzido, Grzegorzowi Kasdepke, Jakubowi Żulczykowi i Jakubowi Małeckiemu oraz Pawłowi Goźlińskiemu. Próbowała dostać się też Magdalena Parys, lecz odpadła jako pierwsza. Na nic zdały się znajomości. Sprawę zgłoszono do Prokuratora Generalnego Nieistniejącego Festiwalu, Zbyszka Biodro.
Pytania do programu przygotowywali Zygmunt Miłoszewski, Małgorzata Adamczyk Gutowska, Cezary Łazarewicz pod specjalnym nadzorem Krystyny Chwin i Anny Janko. Konsultacja naukowa: Tomasz Piątek.
Ostatnie piętro, Sala Vipów
Dotarliśmy też do nieistniejących źródeł, z których wynika że Blanka Lipińska poprowadzi warsztaty dla feministek, lekcje empatii da Andrzej Sapkowski, natomiast Rafał Ziemkiewicz opowie o kobietach w literaturze współczesnej. Manuela Gretkowska i Wit Szostak zajmą się nieistniejącą produkcją formatu.
4 piętro, Sala Gender
Barbara Piedgoń, Joanna Fabicka, Małgorzata Buttitta poprowadzą kursy nieistniejącego gotowania, przewidziane jest pieczenie i smażenie polsko-niemieckiego ziemniaka. Jury będzie jedoosobowe: Wojtek Drozdek.
Wolna przestrzeń, okolice Bramy Brandenburskiej (pięć minut od nieistniejącej księgarni Buchmanna).
Będą też przepytywani z nieistniejącego życia osobistego bohaterowie książek Olgi Tokarczuk. Już wiemy że nieistniejący program poprowadzi Dorota Masłowska.
3 piętro, Sala Fikcji
Jedno jest natomiast pewne. Dla najmłodszych nieistniejące kursy rzeźbienia mieczem w drewnie przeprowadzi Wiedźmin.
Parter.
Dorota Danielewicz i Krzysztof Niewrzęda pokażą nam literacki underground stolicy Niemiec. Grażyna Słomka i Ewa Maria Slaska założą kanał na youtubie i tam będą mogli Państwo śledzić nieistniejące festiwalowe ploteczki. Nieistniejącymi korespondentami od zadań specjalnych zostali Małgorzata Rejmer i Ziemowit Szczerek.
Uwaga, będą znienacka pojawiać się wszędzie.
Po Berlinie oprowadzać będą nieistniejący polscy bezdomni.
Na integracyjną nieistniejącą kolację i nieustanną wymianę w dziale kulturalnym między polskim i niemieckimi wydawcami zaprasza Anita Musioł, z nieoficjalnych źródeł dowiedzieliśmy się, że zainteresowanie jest tak duże, że trzeba wynająć salę kinową w Kinopalast na Kudammie. Za nieistniejącą organizację i zaproszenia odpowiada Wojciech Chmielarz.
Kudamm, Kino, Sala Oskarowa
Niezwykle cieszy nas nieustająca współpraca polskich i niemieckich mediów, dlatego zapraszamy na panel: „Jak zapewnić miejsce niemieckiej książce w polskiej prasie i w telewizji. Oraz polskiej książce w Niemczech.” W nieistniejącej dyskusji udział wezmą Jacek Kurski, Jerzy Wójcik, Wojciech Bonowicz, Uwe Rada, Inga Iwasiów, Agnieszka Debska, Anna Dziewit Meller, Ewa Maria Slaska, Daniel Kehlamnn, inwestor niemieckiego Bildu i polskiego Super expresu oraz zastępujący zastępca zastępcy naczelnych ze Spiegel online. Dyskusję poprowadzą Katarzyna Janowska i Michał Nogaś. Nad wszystkim postara się zapanować reżyser formatu, Emilia Smechowski. Na to nieistniejące spotkanie już od tygodni zabrakło nieistniejących biletów.
Uniwersytet, sala audi max
Katarzyna Tubylewicz, Wioletta Grzegorzewska, Brygida Helbig, Agnieszka Drotkiewicz, Sylwia Zientek, Grażyna Plebanek, Karolina Kuszyk, Joanna Fligiel, Hubert Klimko-Dobrzaniecki wezmą udział w nieistniejącym mulikukulituralnym literackim standupie. Jak udało nam się dowiedzieć reżyserem i scenarzystą ma zostać Bartek Fetysz, doradcą kostiumowym zaś Juliusz Kurkiewicz, cenzorem Janusz Rudnicki. Nieistniejącym dyrektorem artystycznym Mikołaj Łoziński.
Teatr, Sala Rozpraw
W tym roku do Nagrody Imienia Czułego Prześmiewcy nominowani zostali Agata Passent, Olga Kowalska, Justyna Sobolewska, Bernadetta Darska, Anna Dziewit Meller, Paulina Małochleb, Natalia Szostak, Justyna Suchecka, Katarzyna Wężyk, Małgorzata Kąkiel, Michał Nogaś, Max Cegielski, Paweł Sajewicz, Wojtek Szot, Marcin Wilk, Filip Łobodziński, Łukasz Wojtusik. Obradom nieistniejącego jury przewodniczyć będzie Maria Konwicka i Kot Iwan, reszta jury została utajniona (próbujemy dowiedzieć się dlaczego). Nieistniejącą galę wręczenia nagród poprowadzi Agata Pieniążek i Miłka Jankowska. Jeszcze nie jest pewne, czy mowę wygłosi Dariusz Nowacki czy Adam Zagajewski. W każdym razie na pewno zaśpiewa Sylwia Chutnik.
Ratusz, Sala Czułości
Po burzliwych naradach rzecznikiem prasowym Nieistniejącego Festiwalu Literackiego zostali Karolina Sulej i Filip Springer, menadżerem od spraw wizerunkowych Michał Witkowski. W razie nieistniejących niejasności prosimy o kontakt z Michałem Rusinkiem. Szefem nieistniejącego literackiego security został Grzegorz Kozera. Dyrektorem i szefem wszystkich szefów nieznany niemiecki pancernik.
Za nieistniejące zdjęcia, wystawę i być może prawdziwy komiks odpowiedzialna jest Anna Krenz. Nieistniejąca księgowość Moniki Regulskiej sprawdzi czy dokonano prawidłowych przelewów i zapanowały prawo i praworządność.
Dziękujemy. Czekamy. Kochamy.* Tęsknimy.
* Nikogo nie chcieliśmy urazić, wszystko zełgaliśmy. Wasze nazwiska zamieściliśmy z szacunku i miłości do literatury. Pamiętajcie, im złośliwiej tym większa miłość. Przepraszamy, jeśli ktoś poczuł się zraniony, prawie wszyscy powyżej wymienieni byli naszymi potencjalnymi gośćmi. Może w nieco uboższych festiwalowych formatach, ale zaproszenia już niebawem miały do Was dotrzeć. Nie dotarły, nie szkodzi. Bo jak to mówią, najlepsze to te obrazy nienamalowane, książki nienapisane. Jak widać, to samo dotyczy nieistniejących festiwali. Dziękujemy wszystkim za nieistniejącą obecność ❤️
Wasza redakcja.

Błędne mapy (nie ma Baratarii)

Wiadomo Komu w podziękowaniu za wieczór filmowy i film

Ewa Maria Slaska

Obejrzałam film Błędne mapy w reżyserii Szymona Uliasza na podstawie scenariusza Magdaleny Barbaruk, kulturoznawczyni, zajmującej się współczesnym trwaniem dziedzictwa Cervantesa
i nowymi obliczami donkichotyzmu. Film został wyprodukowany już kilka lat temu, po hiszpańsku i po polsku, w ramach projektu badawczego realizowanego dla Narodowego Centrum Nauki. Niestety mimo iż film był sponsorowany przez NCN, a od czasu jego produkcji minęło już siedem lat, nadal nie ma go na youtubie, w cda i na zalukaj.

Szkoda. Opowiem więc wam o tym filmie.

Autorzy wyszli od pierwszego zdania powieści: W pewnym miejscu w La Manchy, którego nazwy nie chcę pamiętać… „W pewnym miejscu”, czyli właściwie gdzie? Od dawna wiele miejscowości w tym regionie Hiszpanii pretenduje do miana „tego miejsca”. Twórcy filmu postanowili to wyjaśnić.

Film jest esejem antropologiczno-kulturoznawczym. Jego twórcy wędrują po La Manchy w poszukiwaniu Don Kichota, próbując powtórzyć słynną podróż literacką zrealizowaną w trzechsetlecie powieści Cervantesa (1905) przez Azorína, którą nazywa się “starą trasą Don Kichota”. Polacy wędrują już jednak po “nowej trasie”. Spotkane przez ekipę filmową postaci, obserwowane wydarzenia (np. Madryt podczas strajku śmieciarzy) stają się okazją do zaktualizowania wzorca podróży sprzed stu lat. Za stolicę nowej trasy, która powstała z okazji czterechsetlecia powieści (2005), uznać można prowincję Ciudad Real, gdzie do 2012 roku zapowiadano utworzenie „Królestwa Don Kichota” i zbudowano lotnisko „Don Kichota”. La Mancha z miejsca tranzytowego miała stać się regionem docelowym setek tysięcy turystów. W obliczu idei budowy gigantycznego parku tematycznego, opartego na figurze błędnego rycerza, spór o to, gdzie leży prawdziwe un lugar de la Mancha nabrał nowego sensu. Podróż stała się również refleksją nad przemianami krajobrazu La Manchy – nie ma już bowiem krajobrazu, który widział Cervantes i po którym wędrował jego bohater. Więc już z góry wiadomo, że nie da się wędrować po śladach Don Kichota. Podobnie jak tak naprawdę nie ma Baratarii, bo baratarystyczna wędrówka prowadzi przez obszary psychologii. Stąd specjaliści w dziedzinie marketingu wymyślili hiszpański narodowy Disneyland  – Królestwo Don Kichota i Park Rozrywki.
***
Ale mimo to wciąż ktoś szuka miejsc, które zdaniem Cervantesa odwiedzili Don Kichot i jego giermek. Kilka lat temu na trasę ruszyli Aron Moses i jego ojciec. Zaczęli za Madrytem. Przeszli tysiąc kilometrów. (Kto zna niemiecki może zajrzeć TU.)
Ale i oni nie dotarli do Baratarii. I… w swej relacji nie zamieścili żadnej mapy 🙂

Mapę znajdę dopiero na oficjalnej stronie rządowej, promującej Hiszpanię.
Trasa obejmuje następujące etapy:

Dzień 1. Alcala de Henares (miejsce urodzin Cervantesa)
Dzień 2. Madryd
Dzień 3. Esquivias – Toledo
Dzień 4. Consuegra – Alcazar de San Juan
Dzień 5. Campo de Criptana – El Toboso
Dzień 6. Argamasilla de Alba – Ossa de Montiel – Villa Nueva de los Infantes
Dzień 7. Ciudad Real – Almagro

Tata i syn Mosesowie zaczynają od wędrówki przez mesetę, bezdrzewną równinę Hiszpanii, świetnie znaną każdemu, kto kiedyś szedł trasą francuską do Santiago de Compostela. Nie tłumaczę opisu ich wędrówki, jest za długi, ale postaram się w skrócie opowiedzieć o ich trasie.

Już z daleka widzimy Toledo, kościoły i domy na wysokiej skale nad Tagiem. Cervantes uważał, że Toledo jest najpiękniejszym miastem hiszpańskim. Być może dlatego cała historia Don Kichota zaczyna się właśnie tu, na targu w Toledo, gdzie narrator kupuje od pewnego młodzieniaszka zapisane po arabsku szpargały, które okazują się ni mniej ni więcej, tylko historią Don Kichota napisaną przez niejakiego Sidi Haméta Benengelíego. Narrator jest więc zaledwie tłumaczem.
Na południe od Toledo Mosesowie powędrują przez la Manczę. To arbskie słowo al-Mansha, które oznacza “suchy kraj”. Latem jest to rzeczywiście archaiczny suchy kraj, podzielony na czerwone i brunatne  kwadraty pól. Na wzgórzu w Consuegra fotografują jedenaście wiatraków, które są prawdziwym cudem techniki, jaki Arabowie zostawili w spadku Hiszpanom. Podobnie jednak jak nie wiadomo, w jakim miasteczku w la Manczy zaczyna się opowieść o Don Kichocie i skąd obaj, on i jego giermek, pochodzą, tak nie wiadomo też, które zachowane jeszcze z czasów Cervantesa wiatraki, stały się wyimaginowanymii wrogami błędnego rycerza. Może właśnie te? Nieważne, ważne że już na zawsze weszły do historii kultury, stając się symbolem wszystkiego, z czym kiedykolwiek przyszło walczyć idealistom.

Wiele scen powieści rozgrywa się w oberżach i zajazdach – w La Manchy niemal w każdym miasteczku można więc zobaczyć blaszane sylwetki Rycerza o Smętnym Obliczu i jego giermka. Tak też jest w Puerto Lápice. Wg powieści tu właśnie, w “Venta de Don Quijote”, Don Kichot został przez złośliwego oberżystę pasowany na rycerza, stoczywszy jednak najpier zaciekłą walkę z bukłakami czerwonego wina.

Wzorem Don Kichota i Sancho Pansy Mosesowie często gęsto śpią na świeżym powietrzu, czasem jednak korzystają z gościny w pensjonatach. Pewnego dnia docierają do Villanueva de los Infantes, małego miasteczka, pełnego domów z czasów reneansu i baroku, jednogo z tych, skąd pochodzić miał błędny rycerz. W Ruidera, gdzie kilkanaście jezior rozciąga się jedno za drugim schodzą do podziemnego labiryntu jaskiń, w którym zbłąkali się też 400 lat temu nasi bohaterowie. Don Kichot wierzył, że znalazł tam kryształowy pałac i spotkał bohaterów legend o Królu Arturze.

W Argamasilla de Alba, w podziemnym więzieniu miał spędzić jakiś czas nie tyle nasz chudy szaleniec, ile sam autor opowieści o nim. Podobno wtedy właśnie zaczął pisać tę historię. Mieszkańcy wioski i pracownicy muzeum wierzą bez zastrzeżeń, że tak właśnie było. Podobno nie ma na to żadnych dowodów. No i co? Idźcie do muzeum, zobaczcie stół, krzesło, kamienną ławę przykrytą matą słomianą, obejrzyjcie, jak przez małe okienko wpadają promnienie słońca i oświetlają stół. Jeszcze macie wątpliwości, że to tu? Doprawdy jesteście niepoprawnymi realistami, jak owi historycy, przykuci do skały dokumentu i dowodu, a całkowicie pozbawieni fantazji.

El Toboso, miasto Dulcynei, wędrowcy uważają z jedno z najpiękniejszych miasteczek La Manczy. W El Toboso mieszkała przed ponad 400 laty Ana Zorca de Morales, z którą Cervantes przeżył podobno gorącą hiszpańską miłostkę. Jej dom to kolejne muzeum na trasie: “Museo Casa Dulcinea”, a parę ulic dalej można jeszcze odwiedzić “Biblioteca Cervantina” – zbiór dzieł sztuki, wydawnictw, karykatur oraz ponad 300 wydań książkowych w 50 językach, w tym po galijsku, arabsku, chińsku, persku, hebrajsku i esperanto. W księdze gości znajdują się podpisy znamienitych osobistości, króla Juana Carlosa, Margaret Thatcher, Ronalda Reagana, Richarda von Weizsäckera i Paula von Hindenburg. Franco, Mussolini i Hitler też się tu wpisali.

Pewnego popołudnia wędrowców zaskakuje burza. Całkowicie przemoknięci spotykają na drodze Frederica, starego wieśniaka z krzywym wąsem, w połatanym kaszkiecie na głowie. Frederico oferuje im nocleg w starej szopie, a potem przynosi im dzban wina i kolację – pieczonego kurczaka z kartoflami. Burza się skończyła, przez ciemne chmury prześwituje wieczorne słońce.

W zamku Belmonte Don Kichot stoczył pojedynek z rycerzem luster, a trasa prowadzi Mosesów dalej, przez pola wyschniętych słoneczników i porośnięte sosnami wzgórza do casas colgadas, wiszących domów w Cuenca. Dalej przez góry i wąwozy docierają do Ocana i Aranjuezu. To miasto letnich rezydencji hiszpańskich królów, malowniczo rozsianych nad brzegiem Tagu. Ani Ocany ani Aranjuezu nie ma na oficjalnej propozycji trasy Don Kichota. Ale co tam, każda trasa i tak doprowadzi wędrowca do  Madrytu i na Plaza de Espana, gdzie stoi wspaniały pomnik Cervantesa i jego błędnych bohaterów.

Tu się zaczyna albo tu się kończy każda wędrówka po błędnych trasach błędnych rycerzy.

PS. Gdy szukałam w internecie wspomnianego na początku filmu, ze zdumieniem stwierdziłam, że istnieje w sieci cała subkultura błędnych map – błędnych celowo i przez przypadek.

Reblog: W pociągu

Julitta Bielak

We śnie podróżuję. Zawsze pociągiem, zawsze nocą. Nie znam miasta ani nie wiem, dokąd jadę. Stoję. Wreszcie jest, na peron wtacza się wielka, czarna lokomotywa, wsiadam do najbliższego wagonu. Przez całą podróż szukam miejsca. Z półmroku przedziałów patrzą na mnie twarze bez wyrazu. Przechodzę dalej.
Budzę się bez tchu.
Czasami pociąg odjeżdża beze mnie. Ciągnę walizkę po ogromnej hali dworca, coś załatwiam, kupuję bilet. Biegnę na peron, odjechał, nie zdążyłam.
Budzę się bez tchu.
Jechałyśmy z mamą nad morze, opowiadała mi o nim przez długie tygodnie: „Zobaczysz morze, jest piękne, modre, pienią go fale, rozbijają się o złoty od słońca brzeg. Szumi wtedy tajemnicą, coś opowiada”. Była noc. Pociąg przyjechał z Wrocławia, zatłoczony do granic, stanęłyśmy w korytarzu. Mama trzymała dłońmi moją głowę, zasypiałam i budziłam się w gmatwaninie jawy z zamroczeniem. W Międzyzdrojach znalazłyśmy lokum, rozpakowałyśmy się. Wieczorem poszłyśmy w stronę plaży. Zaraz zobaczysz morze – powtarzała przez całą drogę mama. Zatrzymałam się na piasku. To? To jest morze? Ciche, płaskie, popielato-zielnonkawe, gubiące się w chmurach, zimne. Ustawiłam twarz na zachwyt.
Bo może nie zdarzyć się nic. Oby nie rozczarowanie.

Pociąg zatrzymał się nagle. Umilkło trzeszczenie, stukotanie i podzwanianie. Słychać było za to syk pary i szum wody, jakby strumyka. Konduktor krzyknął: „Koluszki”. Ktoś biegł tupocąc głucho po betonowych płytach peronu, głośna rozmowa przemknęła pod oknem i rozpłynęła się w smudze dudniących dźwięków nadawanego przez megafon komunikatu. Rozległ się daleki gwizd lokomotywy. *)

Pociąg był bardzo stary. Z niskiego sufitu na korytarzu ich wagonu zwisał rząd lamp naftowych, które kołysały się gwałtownie w przód i w tył, w takt podrygów sędziwego taboru. Tuż przed odjazdem ze stacji Kit w strasznych nerwach – jak przed każdą podróżą pociągiem – wyskoczyła z wagonu, pobiegła do kiosku i kupiła kilka francuskich czasopism. Teraz w mdłym połączeniu gasnącego światła dziennego i żółtego blasku lamp położyła je sobie na kolanach, przewracała kartki i usiłowała coś przeczytać. Widać było jednak tylko zdjęcia w magazynie ilustrowanym „Cine Pour Tous”. **)
Zdjęcie? Też ze snu. Z podróży w przeszłość.


*) Stanisław Dygat, Podróż, PIW, Warszawa 1979.
**) Paul Bowles, Pod osłoną nieba, tłum. Tomasz Bieroń, Świat Książki, Warszawa 2015.

Przedruk: Gombrowicz przyjeżdża do Berlina

To nie jest dokładna rocznica, bo ta wypadnie w najbliższą środę, wtedy minie 55 lat od dnia, gdy wielki pisarz na zaproszenie Fundacji Forda przyjedzie do Berlina. Ale po pierwsze nie bądźmy drobiazgowi, po drugie najbliższa środa przypada Stuartowi, a trudno, żeby niepozbierany angielski pechowiec w ogóle coś o tym wiedział, aczkolwiek przynajmniej Berlin nie jest mu obcy, bo tam od lat mieszka jego siostra. Dziś zresztą też jest rocznica, 73 rocznica zakończenia wojny, dzień, który był w naszych szerokościach politycznych Dniem Zwycięstwa nad faszyzmem. W Niemczech (dawniej RFN) z kolei obchodzi się nie dziś, lecz dopiero jutro – rocznicę Pierwszego Dnia Pokoju. W pięć lat później tego dnia w 1950 roku Robert Schuhmann, francuski minister spraw zagranicznych, proklamuje powstanie Unii Stali i Węgla, która z biegiem czasu przekształciła się w Unię Europejską.  Była to więc data urodzin nowoczesnej Europy, a od roku 1985 – Dzień Europy. Również 10 maja to rocznica – tym razem Wniebowstąpienia Pana Naszego Jezusa Chrystusa, święto ruchome, więc po prawdzie żadna rocznica, obchodzone w Niemczech jako Dzień Ojca, amen…

Wędrowiec wchłaniany przez górskie perspektywy

We wpisie wykorzystałam fragmenty artykułu Magdaleny Kowalskiej, Gombrowicz w Berlinie, czyli Gombrowicz uwikłany w historię, opublikowanego w Pamiętniku Literackim w roku 2004. Zdjęcia pochodzą ze strony witoldgombrowicz.com.

W roku 1963 amerykańska Fundacja Forda zaprosiła pisarza na roczne stypendium do Berlina Zachodniego. 8 kwietnia na pokładzie transatlantyka Federico Costa Gombrowicz wyrusza do Europy. Do Paryża przybywa 24 kwietnia, 16 maja – do Berlina Zachodniego.

Po ponad 23 latach w Argenty­nie Gombrowicz znalazł się z powrotem w Europie. W Berlinie spędził 12 miesięcy, od 16 maja 1963 do 17 maja 1964. Oprócz polskiego pisarza do Berlina przyjechało wówczas dziewięciu innych artystów i pisarzy z całego świata. Projekt Fundacji Forda miał ożywić życie kul­turalne miasta, które po wzniesieniu Muru wyludniało się i izolowało. Mur został wzniesiony 13 sierpnia 1961 roku (i, przypomnijmy, stał formalnie do 9 listopada 1989 roku. Nieformalnie stał trochę dłużej, ale rzeczywiście niewiele, bo i władze miasta, obu jego części, strasznie pospiesznie usuwały jego resztki, czego po dziś dzień, z różnych powodów, wszyscy żałują!).

Początkowo pisarz mieszkał w Akademie der Künste w dzielnicy Hanzy (Hansaviertel). Dwukrotnie zmienia mieszkania, w listopadzie zamieszkał ostatecznie nieopodal, w jednopokojowej pracowni przy Bartningallee 11/13 na 15 piętrze nowoczesnego bloku. Pisze Dzienniki, notatki raczej, bo prawdziwy Dziennik powstanie dopiero po powrocie pisarza do Francji.

Klinika Hygiea, gdzie Gombrowicz z uwagi na powikłania po ciężkiej grypie spędził ostatnie dwa miesiące pobytu w Berlinie; obok: pisarz po powrocie ze szpitala

Po przyjeździe zapisze w Dziennikach słynne zdanie:

Ja, osoba z Argentyny, ahistoryczna raczej i nie przyzwyczajona, wciąż miałem wrażenie, że Berlin, jak Lady Macbeth, bez wytchnienia myje sobie ręce…

Właściwie każdy Polak mieszkający w Berlinie, a po prawdzie to też niemal każdy Niemiec z naszego pokolenia, zna opinie pisarza o Berlinie, i nawet jeśli nic więcej nie pamięta, to zapamiętał przynajmniej to jedno słowo: Geglitzer, błyskotka… Berlin Zachodni ostatnia błyskotka zachodniej Europy, a dalej ciemność aż po Chiny. Gdzie indziej nazwie pisarz to miasto wyspą na szeroko rozlanym Morzu Czerwonym. Patrząc z perspektywy Argentyny Gombrowicz jest już właściwie na granicy z Polską, której od przedwojny nie widział i nie zobaczy.

Ale wtedy zaleciały mnie (gdym spacerował po parku Tiergarten) pewne wonie, mieszanina z ziół, z wody, z kamieni, z kory, nie umiałbym powiedzieć z czego… tak, Polska, to było już polskie, jak w Małoszycach, Bodzechowie, dzieciństwo, tak, tak, to samo, przecież już niedaleczko, o miedzę, ta sama natura… którą porzuciłem przed ćwierć wiekiem. Śmierć. Zamknął się cykl, powróciłem do tych zapachów, więc śmierć. Śmierć.

Umrze w kilka lat później 24 lipca 1969 roku w Vence we Francji. Do Polski nigdy nie pojedzie.

17 maja 1964 roku, Gombrowicz opuszcza Berlin; foto Zuzanna Fels

Ujęła go grzeczność i uprzejmość młodych berlińczyków, ale Historia go nie opuści.

Ręce niemieckie w Berlinie […] gdyż nigdy nie oglądałem młodzieży bardziej humanitarnej i uniwersalnej, demokratycznej i uczciwie a niekłamanie niewinnej […] spokojnej […]. Ale […] z rękami!

Bo te ręce, „ręce Niemców”, przypominają mu ręce sprawców z nazistowskiej przeszłości.

Gomro, który krytycznie ogląda rzeczywistość na Wschód od muru berlińskiego, czyli naszą, Gombro, który tęskni, i Gombro, którego nie opuszcza poczucie, że ci ludzie wokół niego, tak uprzejmi, tak z siebie zadowoleni, są przecież sprawcami czegoś tak niewiarygodnego jak II wojna. Te postawy są nam, Polakom, wciąż jeszcze bliskie, choć w międzyczasie upadła “komuna”, polski mieszkaniec Berlina bez przeszkód żyje okrakiem ponad umowną już dziś granicą, a Niemcy w niestrudzonym wysiłku filozoficznym i wychowawczym “przepracowali” swą historię i swą winę, czego w latach 60 nikt się przecież nie spodziewał.


Gombrowicz na balkonie mieszkania na 15 piętrze domu przy Bartningalee 11/13; foto Zuzanna Fels

Na razie jednak Niemcy nie przepracowali jeszcze swojej historii, winy i odpowiedzialności. Pracują i budują swój kraj, jakby przedmioty mogły i miały zastąpić pamięć, jakby miały zasypać przepaści i wypełnić pustkę.  Pisarz nie rozumie, kiepsko zna niemiecki: „Nie miałem złudzeń co do mojej niemczyzny – ale żeby to miało być aż tak zjadliwe!” pisze. Bariera językowa urasta w Dzienniku do rangi symbolu. Mowa rozbrzmiewająca dookoła, trochę zrozumiała, a trochę niezrozumiała, wzmaga narzucające się poczucie obcości i egzotyki. Gombrowicz kilkakrot­nie powraca do tego problemu, widać, że był on dla niego bolesny. „Poznałem w tym czasie wszystkich prawie czołowych pisarzy i redaktorów […], z którymi, niestety, nie zawsze mogłem się porozumieć. […] moi koledzy po piórze kiepsko władali językiem francuskim”. Na jednym ze spotkań z owymi kolega­ mi po piórze ktoś z obecnych czyta Ferdydurke po niemiecku: „Ale… słyszę, że nie rozumiem. Wtedy poczułem, że moje istnienie tutaj musi być niepełne, fizyczne raczej.”

W Berlinie ciąży pisarzowi Historia, Historia czyli Wojna. Historia, która odrywa go od głównego tematu jego twórczości, jakim jest on sam, on, osoba, pisarz, Witold Gombrowicz. Upomina sam siebie: “Nie, nie piszę o Berlinie, piszę o sobie – tym razem w Berlinie – nie mam prawa pisać o niczym innym. Nie gub swojego tematu”. Berlin jest właściwie pewnym kresem, końcem i kulminacją podróży do Europy. W Berlinie ze szczególną siłą narzuca się Gombrowiczowi wszystko, co go spotyka w Europie, nabiera tam niezwykłego natężenia. Powrót do Europy był po wrotem do historii i czasu – ogólnego i prywatnego – i powrót ten najmocniej dał się odczuć w Berlinie. „Byłem u kresu… może nie tyle sił, co rzeczywistości… Od czasu gdym opuścił Argentynę, Europa wsysała mnie jak wsysa próżnia. Zagubiony w krajach, miastach, tłumach, byłem jak wędrowiec, wchłaniany przez górskie perspektywy”.