Spotkania z Księciem Ciemności 24

Ksawery Kopański

Jam jest Książę Ciemności!
Wiele razy zastanawiałem się nad tą zagadką, ale – jak dotąd przynajmniej – nie potrafię bodaj przybliżyć się do jej rozwiązania.
Jak on to robi? Drań, mała menda tudzież samolub. A próżny taki, że ja ze swoim egocentryzmem, wcale nie małym, jawię się przy nim jako wzór skromności. Nawet nie próbuje udawać, że się czemuś lub komuś podporządkuje, coś tam uwzględni, czy choćby zauważy. Słowem: charakterek, nie charakter. Przyszedł niezapowiedziany. Z długiej nieobecności ani myśli się tłumaczyć. Wskoczył na stół, zignorował fakt, że ja tu właśnie zarabiam na swój chleb oraz na jego karmę. Leży jakby nigdy nic.

Niedawno kupiłem nową lampkę. Myślałem, naiwny, że dla siebie…
Włączam ją, bo zmrok już zapadł za oknem: co prawda chwilowo Książę uniemożliwia mi pracę, ale może to się zmieni.
Tylko tego mu było trzeba! Scenografii oraz reflektorów mu brakowało! Zaczyna mistyczno-szatańsko-artystyczny pokaz. Oczu nie mogę oderwać.



A potem, jakby nigdy nic, zabiera się za lizanie łapki, jakby chciał powiedzieć: Popatrz: jaki mały jestem i bezbronny. Opiekuj się mną, dobrze?


I co z takim zrobić? Da się go nie lubić? Pytania z gatunku retorycznych.
Ale przynajmniej coś zaczynam rozumieć. Jego tajemniczy, koci zmysł polega na tym – między innymi, rzecz jasna, bo nie tylko na tym – że skubaniec zawsze wie, gdzie i kiedy się pojawić. Tylko i aż. Też bym tak chciał.

Spotkania z Księciem Ciemności 23

Ksawery Kopański

Jam jest Książę Ciemności!

Można powiedzieć Książę, że sam sobie strzeliłem w stopę. W poprzednim wpisie zawiesiłem poprzeczkę wysoko: świat uczuć, dusza, eschatologia niemalże. O czym napisać dziś, aby nie obniżyć lotów? Mam pewną ideę, ale grozi nam banał. I to taki, że aż zębami zazgrzytamy z zażenowania. Cóż jednak czynić – innych pomysłów brak! Trzeba spróbować…

Ludzie zastanawiają się – od kiedy tylko sięgnęli po umiejętność autorefleksji – dlaczego jest tak, jak jest: czemu jeden rodzi się w czepku, a innemu ktoś do kołyski napluł złośliwie. Czemu jednym życie układa się jak po maśle i jak pączki w masełku żyją, a inni „bez masełka po stópki” muszą ciągle włazić, upokarzać się, by na kromkę suchego chleba zarobić. Czemu jedni są wysocy, szczupli i z męską kwadratową szczęką, emanują urokiem i czar roztaczają, a inni… co dzień rano gapią się na mnie złośliwie z lustra w łazience. Czemu jednym zdrowie dopisuje, a po latach hulaszczo spędzonych gasną cicho i bez turbulencji po dziewięćdziesiątce, zaś inni cierpieniem okupując każdy oddech, umierają w męczarniach mając lat zaledwie kilka lub kilkanaście. Et caetera, et caetera, et caetera

Każdy o tym myśli, najtęższe łby parują, by zagadnienie rozkminić. I nic. Są pomysły, aby rzecz powiązać z pracowitością, zasługami, moralnym prowadzeniem się. Lecz to raczej ślepy zaułek. Los. Fortuna. Przeznaczenie. Tyche. Fatum. Karma. Ananke. Od czego zależy? Nikt nie wie. I się nie dowie.

Banał, aż zęby zgrzytają! Ale prawdziwy. Ludzie tak mają. Koty też. Od czego zależy, że jedne kocięta – ślepe i gołe – nie dostają szansy, by przeżyć kilka bodaj godzin na tym łez padole, inne są skazane na całe lata egzystencji śmietnikowej, w głodzie i strachu, a jeszcze inne…

Zaczęło się może nieszczególnie. Przypominam: przypałętało się toto niemal rok temu, małe, chude, wystraszone, wypłoszone, z wielką blizną na boku. Ale, jakimś zrządzeniem owego tajemniczego nieznanego, trafiło właśnie tu, do naszego domu. I teraz? Śpi codziennie gdzie indziej, u kogo zechce, a ma do dyspozycji kilka mieszkań: każdy z sąsiadów go lubi. Stołuje się, gdzie akurat lepiej dają jeść. Ten pogłaska, ów pomizia. Dobrobyt taki, że grozi małemu baszy kompletną demoralizacją. Naje się, pośpi w puchach, a jeszcze zacna Kropka czuwać będzie nad jego snem.

I dlaczego? Ani rasowy. Ani wybitnie piękny: owszem, bardzo ładny, lecz ileż równie uroczych kocurków i kici snuje się po wysypiskach! Charakter też nieszczególny: chimeryk i – po troszę – samolubek.

Ale pies mu mordę lizał! Niech ma! Niech korzysta. Nie warto odrzucać uśmiechów losu. Bo one się mogą nie powtórzyć.

Kicia Kocia wiersze pierwsze

Wszyscy oczywiście wiedzą, że Kicia Kocia Rysia zniknęła. Zniknęła w dzień urodzin syna (mojego, ona syna nie ma), a odnalazła się w Bloomsday. Obie daty dla Kici Koci bez znaczenia, ale dla innych, Autorów i Czytelników – znaczące. Kici nie było 19 dni. Znalazłam Kicię na ulicy. Znawcy twierdzą, że zdarzyło się tak, bo Kicia postanowiła, że da się znaleźć.


Bazyli Kellersdorf-Szałas (z żoną Anną Szałas)
*

kicia kocia, mała psocia
zagubiła się na dachu
na dół zlazła, gdzieś polazła
tracąc z oczu locus gmachu

pańcia owej kiciej koci
bardzo zgubą się martwiła
i by kiciej dać, co kocie
jęła sypać karmę w milach

tak – naprawdę! całe szlaki
mniamkich kici-chrupków poszły
od okiennic domu Ewy
aż do den Haweli, Szprewy

był to wytrych czarownicy
wyszukany z ksiąg pradawnych
na to, jak namierzyć zwierza
który cni się do kobierza

prawdą jest, że inne miałczki
też poczuły się wezwane
i ruszyły, niczym tanem
w matnię kicio-kociej matki

taka oto liczna rajza
jęła wlewać się oknami
rzeka puchu – się zdawało
ranty ciał niknęły w fali

Ewa ledwo dech łapała
pod ciężarem spasłych maści
co, choć w drodze żarła miały
miast wdzięczności – “nachschlag!” piały

jedna tylko jakaś kicia
czyżby kocia? niemożebne
ale tylko jedna ona
w czas, gdy karmicielka kona

cicho siedzi na dywanie
“czy tej Pani coś się stanie?
pewnie tylko sobie leży
uliczników chce opierzyć!
może zrobi dywan nowy…
w każdym razie – problem z głowy”

Rysia! – pańcia ją poznała
i w te pędy się zerwała
siłą jakąś z innych światów
zdjęła z pleców puchu napór

biegnie, klęka i przytula
kipi szczęściem do kocura
a ten nieugięty stoik
niewzruszeniem wzrusza swoim 🙂


* Wiersz o Kici Koci Rysi przyszedł jako pierwszy, potem pojawiły się rozważania na temat pseudonimu.
Są bardzo śmieszne, dlatego je tu zacytuję w całości:

Muszę wymyślić pseudonim.
“Bazyli Kellersdorf-Szabas (z żoną Anną Szabas)”.
Albo Jan Rolnik.
Które lepsze?
A może Bazyli Kellersdorf-SzaŁas.
Połączenie dwóch światów.
Oczywiście z żoną, Anną SzaŁas.
Tak, to chyba będzie najlepsze.
Poproszę o pseudonim “Bazyli Kellersdorf-Szałas (z żoną Anną Szałas)”.
Żona w nawiasie, nie dlatego że gorsza, ale po prostu tylko robi korektę.
No i zachowała nazwisko panieńskie. Nie chciała być “Kellersdorfem”.
Za to mąż zdecydował się na dwuczłonowe.
Fajnie, z duchem czasu.
Myślę że nawet dobrze z nim wygląda, to znaczy dobrze się je czyta.
Jak Anna nie chce, to nie musi, nikt jej nie będzie zmuszał.

Er wird kommen / Przyjdzie na pewno

Blumen für Sigrid

Tibor Jagielski

Sigrid Krien (10.02.1936, Berlin – 2.06.2020, Freiburg)

Liebe Sigrid
die du bist im Himmel, oder in einer besseren Welt,
wo sich die Seelen treffen, unsere,
und die von Katzen und anderen Lebewesen,
die uns begleitet haben.

Dein account funktioniert noch,
also schreibe ich ein paar Worte an Dich,
Du weißt, es wird nicht lange dauern, dann treffen wir uns wieder
und auch Maxi und Erna kommen bestimmt gerne mit.

Auf Wiedersehen, meine liebe Freundin!

Dein Tiborchen


Maxi

festina lente

nie czekaj na śmierć
wychodź jej naprzeciwko

wychodź na spacer
z psem
kotem
albo z ptakami

o świcie
albo o zachodzie
każdego dnia

nie czekaj

z cyklu: “wiersze ukoronowane”


Erna

Spotkania z Księciem Ciemności 22

Ksawery Kopański

Jam jest Książę Ciemności!

Wspomniałem swego czasu, że Książę jest chimerycznym łazęgą. To prawda, ale nie cała: ON W OGÓLE JEST CHIMERYCZNY.

Od kilku dni znów dość regularnie przychodzi do nas z rana. By zjeść śniadanie, pomiziać się z moją Żoną oraz pobrykać z Kropką. I zostać na kilka minut… albo na kilka godzin. Niemal codziennie pojawia się w innym nastroju, czego nawet nie próbuje ukrywać. Czasem odprężony. Nieraz zaaferowany. Kiedy indziej podenerwowany. Innym razem rozmarzony. Albo wystraszony. Lub umordowany całonocną pracą. Domagający się czułości. Oschły. Zależy – żadnych reguł w tym zakresie wyznaczyć się nie da.

Książę to uczuciowy gość. Pewnie, że zwykle za jego aktualną aurę emocjonalną odpowiadają jakieś okoliczności zewnętrzne, ale gdyby nie był wrażliwcem, nie znalazłyby one odzwierciedlenia w jego afektach.

Tak, Sierściuch ma swój sekretny świat uczuć. Bo też obdarzony jest subtelną duszą, która unosi się, jako dym kadzidła, gdzieś tam ku górze. Ja, ateusz, wam to mówię!

Jeśli któryś z Czytelników (raczej przypadkowych, niż stałych, jak mniemam) żachnie się na stwierdzenie, iż zwierzęta posiadają duszę, to uprzedzam: nie dam się wciągnąć w żadną dyskusję. Ja jestem Ksawery, nie Tomasz! Akwin znam tylko z opisów. I, jako niewiarek zatwardziały, choć praktyczny, nie potrzebuję niczego teoretycznie uzasadniać. Nie dorobiłem się, jak dotąd, systemu swej ateuszowskiej scholastyki; co więcej, nie odczuwam nawet takiej potrzeby. Tym bardziej, iż niedouk ze mnie okropny! Jeśli ktoś zechce, bez trudu wyłapie logiczne niekonsekwencje w moich dociekaniach. No i co? No i nic! I tak wiem, że zwierzęta, nie tylko koty, kryją w swym wątłym korpusie ducha niezłomnego, a wrażliwego. Czym on jest? Nie wiem. Jaka jego natura? Nawet nie próbuję zgadywać. Jak długie jego trwanie? Nie mam pojęcia! Ale że jest – to rzecz pewna.

Nie da się istnienia Księcia sprowadzić do jedzenia, marcowych manewrów i rozkoszy drapania za uszkiem! Weź go na ręce, pogłaskaj, spójrz w zielone oczy. No i…?

*

A na drugim końcu Europy, pod błękitnym niebem Brabancji Walońskiej i pod dachem plebanii w Ryżej Tafli – jak pozwalam sobie z niewinną i życzliwą złośliwością tłumaczyć nazwę miejscowości, w której rezyduje mój Przyjaciel ksiądz – spokojny żywot wiedzie Neige, czyli Śnieżynka. Czy dla owego zacnego duchownego uznanie, że ją również obdarzono duszą, stanowi jakiś problem? Myślę, że nie. Tym bardziej, iż kapłan ten od wielu dziesięcioleci przesiąknięty jest na wskroś franciszkańską miłością do wszystkich stworzeń bożych, a więc i braci oraz sióstr zwierząt. Nawet dla mnie – zatwardziałego ateusza – znajduje miejsce w swym wielkim sercu!

Fascynujący to temat: dociekać, jak rozwija się życie duchowe kotki Śnieżynki w domu duchownego! Jakich iluminacji doznaje tam owa ślicznotka!

Co prawda Przyjaciel zarzekał się, że ta fotografia wyszła mu przypadkowo, bez interwencji z góry, ale kto go tam wie… Kocia dusza. Tajemnica. Taką niech pozostanie.

Spotkania z Księciem Ciemności 21

Ksawery Kopański

Jam jest Książę Ciemności!

O czemże pisać, gdy nie bardzo jest o czym pisać? – to, jak mniemam, kluczowy problem każdego stałego felietonisty. Coś na blogu umieścić trzeba – no, w każdym razie wypada – a tu nie bardzo jest co, bo nic szczególnego się nie wydarza: dni mijają, wiosennej (czy właściwie już prawie letniej) pogody brak, kwarantanna trwa, a Książę całe dnie spędza „w terenie”. Oczywiście: wciąż przychodzi najeść się i wyspać, pobawić z Kropką i odrobinę pomiziać z moją Żoną, ale są to wizyty sporadyczne. Wszak tyle jest do zrobienia wszędzie gdzie indziej!

Może więc właśnie o tej nieobecności?

Często zastanawiam się, co On wówczas robi, gdzie się szlaja, dokąd go nosi. Właściwie już się przestałem o Niego bać: wszak złego diabli nie biorą, a to przecież Książę Ciemności! Ale ciekawość pozostała: na co też Sierściuch mitręży tak wiele czasu?

Pozostanie to zapewne tajemnicą. Przecież, jak się już kiedyś zdeklarowałem, szanuję jego wolność i śledzić go nie będę. Inwigilować tym bardziej nie. Trochę szkoda, ale słowo się rzekło…

To już dorosły mężczyzna. Ma swój koci świat, do którego nigdy nie będę miał wstępu. Lecz nie mam wątpliwości, iż jest to świat fascynujący: domyślam się tego z migawek, które incydentalnie przemkną przed mymi oczyma.

I niech tak zostanie. Korzystaj z życia, Książę. Tylko proszę, uważaj na siebie! Bo my tu na Ciebie czekamy z Kropką.

Spotkania z Księciem Ciemności 20

Ksawery Kopański

Jam jest Książę Ciemności!

Popatrz Książę, jak to życie się plecie… Trwamy sobie cicho i na uboczu, ciesząc się nawzajem swą obecnością – to znaczy ja cieszę się Twoją, bo Ty mnie traktujesz instrumentalnie; za to jednak, ile radości dajesz Kropce i mojej Żonie, jestem Ci w stanie wszystko wybaczyć – słowem, żyjemy sobie na uboczu, marząc, by świat o nas zapomniał, ale gdzie tam. Drań jest pamiętliwy, że hej! Z zasady i konsekwentnie omijamy aktualia, lecz one nachalnie pchają się na karty naszej opowieści. A kto temu winien? Wiadomo – Adminka! Podobnie jak Ty wyczuła, iż serce mam miękkie i pomocy nie odmówię. No i obciążyła mnie pewnymi aktualiami, wartymi przywołania. Inna sprawa, że chyba faktycznie warto je wspomnieć, bo są, co by nie mówić, dość nietypowe i w sumie miłe.

Pierwsze primo: dziś Dzień Dziecka. Ciebie on nie dotyczy: Ty wyrosłeś, nie wiadomo jak i kiedy, gdzieś w trakcie snucia się naszej opowieści, na prawdziwego i dorodnego mężczyznę. Po wypłoszonej, włochatej kuleczce, z oczyskami wielkimi na pół twarzy, nie pozostało ani śladu!

Ale za to ja mogę się cieszyć jak dziecko, patrząc na Twoje zabawy z Kropką, te zapasy lub gonitwy, które urządzacie po całym domu. Skoro dotąd – a stoję wszak na progu starości – nie spoważniałem, to chyba już nigdy się to nie stanie. Może i dobrze. Owszem: jestem jak dziecko bezbronny wobec świata, ale za to dziecięcej radości nikt mi nie zabierze. Chwilo trwaj, jesteś taka piękna! A ona trwa… już kilkadziesiąt lat. Między innymi dzięki Tobie, Książę. Dziękuję.

Ale co tam doktor Faust, gdy na karty naszej opowieści pcha się inny niemiecki bohater literacki! I to jest drugie primo, to są te drugie „aktualia”: świeżutka, bo trzechsetna, rocznica urodzin! Po prawdzie wypadła ona dwadzieścia dni temu, ale cóż znaczy marne dwadzieścia dni obsuwy wobec trzech wieków! Zresztą zawsze możemy, powołując się na klasyka, stwierdzić, iż oto brygada młodzieżowa zobowiązuje się zaciągnąć wartę młodzieżową przy nowo zakupionych parówkach, dla uczczenia trzydziestej pierwszej okrągłej rocznicy… lub coś równie absurdalnego. Bowiem kto jak kto, ale nasz Jubilat miał – do czego jak do czego, ale do prawdy – stosunek wyjątkowo swobodny i niefrasobliwy: oto 11 maja 1720 na świat przyszedł Hieronymus Carl Friedrich, Freiherr von Münchhausen!

No dobrze, to wielka uroczystość. Tylko jak zlepić tę rocznicę z opowiastką o Tobie, Czarnuszku? Nie będzie to chyba zbyt trudne. Wszak Ty jesteś poniekąd Prinz von Münchhausen. Prawdziwy Prinz!

Tylko może trochę mniej świadomy tego faktu. Baron manipulował, zmyślał, mistyfikował co się da i ile wlezie. Ty Książę czynisz to samo. Intencje, trzeba przyznać, macie odmienne. Baron robił to, aby życie było ciekawsze, piękniejsze, by miało smak i aromat. Ty Książę postępujesz tak, by nas wykiwać i wykorzystać, ale efekt osiągasz odwrotny do zamierzonego: masz się za króla oszustów, lecz jedynie wzruszasz i bawisz.

Obaj, czy to świadomie, czy też w sposób niezamierzony, dajecie innym radość oraz szczęście. I tego się trzymajmy. Macieju Kocie, idź tą drogą!

Zakończę dzisiejsze obchody wniesieniem drobnego protestu. Kto wpadł na głupi pomysł, aby zaburzenie psychiczne, polegające na wywoływaniu u siebie objawów somatycznych, nazwać Zespołem Münchhausena!? Zespół Münchhausena tyle ma wspólnego z Baronem Münchhausenem, co, nie przymierzając, marksiści z Marksem, a kanciarze z Kantem, jak mawiało się za nieboszczki Komuny; trochę już żyję, stoję na progu starości, więc pamiętam takie sentencje. Wszak, jako się rzekło, Baron robił to, co robił, dla zabawy. By łatwiej było znosić przykrości życia. Zaś ktoś dotknięty Zespołem sobie i innym robi jedynie krzywdę. Czyż nie?

Mój Ty Książę von Münchhausen, cieszę się, że jesteś!

Spotkania z Księciem Ciemności 19

Ksawery Kopański

Jam jest Książę Ciemności!

Najpierw Czarnuch marcował. Myślałem, że na tym skończy. Gdzie tam! Potem było kwietniowanie. A teraz majuje: romansuje i poluje. To już rzecz do tego stopnia intensywna oraz długotrwała, że musiała się jakoś odbić na jego kondycji. W rzeczy samej: odbiła się – na psychicznej.

Książę jest ostatnio nakręcony jak propeller na haju. Wszystko właściwie robi w biegu: w biegu łaskawie przyjmuje pieszczoty…

… w biegu się bawi…

… nawet odpoczywa w biegu. Ostatnio na przykład wykręcił numer, jaki dotąd mu się nie zdarzył. Idę oto z Kropką na spacer. Otwieram drzwi. Sierściuch wpada do środka, jakby go stado ogarów goniło. Po dziesięciu minutach wracamy z Sunią. Wchodzę – Drań wyskakuje na korytarz, jak z pożaru! Żona zapewnia, że podczas pobytu w mieszkaniu ani nie przekąsił, ani nie przysiadł. Kręcił się tylko niespokojnie.

Pamiętajcie dziateczki: takie spustoszenia powoduje hulaszczy styl życia!

Aparat jest zbyt powolny, by wizerunek Księcia porządnie zarejestrować. Proza nie nadąża z opisem.

Kot iskra
Kot mgnienie
Płomyczek
Zalśnienie
Kot chwila
Błyśnięcie
Kot refleks
Mrugnięcie
Kot…
Po prostu Kot

Ejże! Chyba jednak się w końcu zmęczył. Układa wygodnie ciałko w bezpiecznym kącie. Ma ciało – czyli nie duch to! Nie zjawa upadła. Nie diabeł.

Śpij sobie spokojnie. Aaa, kotki dwa…

Spotkania z Księciem Ciemności 18

Ksawery Kopański

Jam jest Książę Ciemności!

Mój Ty koci arystokrato – arystokrato ducha, nie krwi – boś ostatecznie dachowiec z urodzenia, nie zaś pers czy inny syjam! Żyjesz jak pączek w maśle. A ja? Z każdej strony ciosy, zewsząd upokorzenia! Już to Twoja Książęca Mość ignoruje mnie, traktując jak nadwornego podstolego, już to znowu jeden z mych przyjaciół pokazuje swemu koledze teksty o Naszych spotkaniach, reklamując je jako ciekawe próbki literackie. I otrzymuje cierpką odpowiedź, iż ma to tyle wspólnego z literaturą, co… no może pomińmy, ze względów estetycznych, dosłowne przytoczenie tego porównania. Jak żyć, Książę, jak żyć?!

Dość kabotyństwa! Powiedzmy szczerze: złośliwa uwaga wygłoszona przez kolegę kolegi trafiła w próżnię. Nie mam ambicji tworzenia literatury – moje miniaturki są li i jedynie impresjami z doznanych „chwil piękna ulotnych” – toteż i surowa ocena tych essays mnie nie obeszła. Piszę dla własnej przyjemności: jeśli ktoś odnajdzie podobną przyjemność w czytaniu, to cała przyjemność po mojej stronie. Jeśli zaś nie, to… ze względów estetycznych pomińmy określenie miejsce, do którego tego kogoś z przyjemnością bym skierował.

Słowa „przyjemność” z rozmysłem używam tak natrętnie, bo o nią właśnie tu idzie. Książę, wydaje Ci się, iż panujesz nad sytuacją. I zasadniczo masz rację. Ale nie do końca. Ty wykorzystujesz mnie, lecz ja Ciebie także: nikt nie odbierze mi przyjemności płynącej z Twego widoku.

Nie pretenduję, jako się rzekło, do miana literata. Toteż jestem zwolniony z konieczności starań o twórcze i oryginalne opisanie kociego piękna. Nie potrafiłbym tego uczynić, ale też i nie muszę. Mogę się zadowolić wyświechtanymi słowami-wytrychami: mistyka, tajemnica, klimat. I to wszystko prawda – odnajduję te cechy, patrząc na Twą miękką, proporcjonalnie zbudowaną, gibką – i silną jednocześnie – sylwetkę. Zwłaszcza, od kiedy utraciłeś zimową nadwagę, prezentujesz się naprawdę męsko i olśniewająco!

Jednak, żeby Ci się w czarnej dupce nie poprzewracało od nadmiaru uwielbienia, muszę Cię przestrzec, iż masz konkurencję.

Nie wiem, jak się nazywa ta czarująca panienka, która od czasu do czasu pojawia się na naszym podwórku. Gdym ostatnio wyszedł był na krótki spacer i rozpoczął z długiego dystansu sesję zdjęciową, pewność miałem, iż Ciebie fotografuję.

Jednak, w miarę zbliżania, dość szybko stwierdziłem, że tkwię w „mylnym błędzie”: te oczy! Mniejsze, bardziej skośne i zdecydowanie intensywniej zielone, niż Twoje, Książę. Głębsze skrywają tajemnice.

A z bliska da się dostrzec wyraźnie, iż Księżniczka figurkę też ma bardziej miękką i gibką, niż Twoja. Z nieporównanie większą gracją przeciąga się, by następnie czmychnąć w okoliczne zarośla.

Mam przeto dla Ciebie, Książę, dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła jest taka, że nie możesz się czuć zbyt pewnie: są mistyczniejsi(sze) od Ciebie. A dobra? Nie przejmuj się, bo i ja się nie przejmuję. Nie warto: z Kobietą i tak nigdy nie wygrasz!

Mama, Rysia, Marx

Wenn es Pandemia nicht gegeben hätte…

Ewa Maria Slaska
Mein Leben kann man in
drei Phasen aufteilen, eine für Mama, eine für Marx und eine für Rysia.
Zufälligerweise sind sie alle drei am 5. Mai geboren: 1818 / 19
18/ 2018

– Mein Leben, sagte ich zu Marx, ist ganz genau der rechte Handschuh des Buches von deinem Freund, der Friedrich von Engels.
– Er war kein „von“. Ich war es. Und meine Frau.
– Egal. Er schrieb ein Buch, unter dem Titel: Der Ursprung der Familie, des Privateigentums und des Staats. Und bei mir war es gerade umgekehrt: Der Verlust der Familie, des Privateigentums und des Staats.

Kapitel Eins. Mama oder der Ursprung der Familie.

Du bist eine schreckliche Hexe, sagte meine Mutter, kein Mann wird dich je heiraten wollen.
Ich bin sechs. Verstehe kaum, was sie sagt, aber die Drohung ist unverkennbar.
Was habe ich getan, dass sie mir sowas sagte?

– Eee, sagt Rysia. Unwichtig. Einfache kolloquiale Übertreibung.

Der Tag liegt über 60 Jahre zurück. Es gab noch keine kleine Hexe namens Bibi Blocksberg, noch keine sympathischen Drachen, Vampire und Magier. Man brauchte noch Jahrzehnte, um die Kraft einer Hexe zu entdecken und sie zum Symbol der Frauenbewegung zu erheben. Ich war ein Kind. Eine Hexe war ein Schreck. Alles, wovon wir in der Märchenwelt umgeben wurden, war schrecklich, egal ob es die Gebrüder Grimm waren oder Andersen. Die kleine Sirene verliert lange Haare und Stimme, um die Liebe des Prinzen zu gewinnen. Die Hexe sagt ihr, dass sie zwar jetzt wunderbare Beine hat, aber mit der Liebe ist es so, dass man nie sicher sein kann, ob man geliebt wird. Und sie wird nicht geliebt. Sie steht im Schloss in einer dunklen Ecke und schaut zu, wie der Prinz eine Usurpatorin heiratet. Dich wird man nicht heiraten, kleine Sirene.
Und die Beine tun dir weh.
Deine Beine bluten.

Das Mädchen, das auf das Brot trat, ist auch von Andersen. Sie wollte tanzen gehen in ihren schönen roten Schuhen, und wollte sie nicht schmutzig machen. Sie musste durch einen Sumpf. Schnell holte sie das Brot aus ihrer Tasche, schmiss es in den Schlamm, und Hop, dachte sie, schon bin ich auf der anderen Seite. Aber nein. Sie versank in den Moorgrund und kam zur Moorfrau hinunter, die dort braut. Das sieht man, wenn die Wiesen im Sommer dampfen. Es ist schrecklich in der Brauerei der Schlammhexe, es ist eine stinkende Schlammgrube! Du wirst später selber eine Schlammhexe, Mädel. Man wird dich nie heiraten wegen deiner Füße in roten Schuhen.

– Hej, faucht Rysia. Schmeiß deine roten Schuhe weg.

Natürlich noch Aschenputtel. Beine, Füße, Schuhe, Blut, Prinz. Im Märchen wird er dich heiraten, aber im wahren Leben heiratet er eine von deinen Halbschwestern, die, die sich die Zehen abgehackt hatte, oder eh die, die ihre Fersen abhackte. Ihre Füße bluten, man wird dich nicht heiraten.

Och ja, klar, auch Rotkäppchen.

– Na, sagt Rysia, was sucht sie hier? Ihre Beine sind ganz in Ordnung. Und ihr Blut steckt ganz symbolisch im Rotkäppchen.

Man hackt auf dich ein, kleines Mädchen, deine Füße bluten. Du stehst in einer dunklen Ecke hinter dem Weihnachtsbaum und betest darum, dass dich niemand zum Tanzen auffordert. Du bist sieben. Deine Mutter hat dir ein Kleidchen gemacht, indem sie ihr Kleid grob abgeschnitten hat. Man sieht die Nähte ganz genau, jeder Stich ist so lang wie Mamas Finger. Mama hat sich mit der Nadel in den Finger gepiekt. Man sieht es nicht, aber auf dem Kleid ist Blut. Und du bist eine Hexe.
Hexe, Blut, Beine, Schuhe, Prinz, das wird gebraucht, um zu heiraten.
Aber siebenjährige Mädchen heiraten noch nicht.

Wir waren beide im Zimmer und standen neben dem Bücherregal. Mama in der Hocke, ich neben ihr stehend. Was habe ich damals getan, dass sie mir so etwas sagte? Seit Jahren versuche ich meine Unfähigkeit, mich daran zu erinnern, durchzubrechen, einen Schritt tiefer in die verlorene Zeit zu machen, nur eine Minute früher. Diese eine Minute.

Na, sagt Rysia. Lass die Minute sein. Es war eh eine Prophezeiung und keine Bedrohung. Du wolltest nie heiraten. Ja, wohl hast du es getan, aber dann biste weg, du warst weg, du wolltest es nicht und jetzt lebst du allein, das heißt mit mir, natürlich, und sagst immer selber, dass du so zufrieden bist, wie nie in deinem Leben.
Und rote Schuhe sind rote Schuhe. Und rote Socken sind rote Socken. Und eine Rose ist eine Rose.

Es gibt noch eine Frauengeschichte mit Blut. Eine Frauentag-Geschichte. Eine Frau sticht sich in den Finger. Die Frau bin ich, noch klein, aber in einer kleinen Frau steckt schon immer die zukünftige große Frau. Ich war acht Jahre alt, und ging zu einem Ballettkurs. Wir tanzten eine einfache Tanzszene. Zuerst gingen wir, Mädchen in weißen Ballettkleidchen, paarweise quer über die Bühne, als ob wir die Blumen sammelten. Dann kamen von der anderen Ecke Jungs in Leinenhosen und taten so, als ob sie uns erschrecken wollten. Wir liefen rum, die Jungs hinter uns, dann aber war klar, dass es nur ein Scherz war, wir bildeten einen Kreis, Mädchen, Junge, Mädchen, Junge, hielten uns fest an den Händen und tanzten im Kreis, schneller, schneller, schneller…

Einmal im Jahr tanzten alle Ballettkinder in der Oper, wir also mit unseren Wiesentanz auch. Der Ballettlehrer hat uns tausend Mal ermahnt, dass wir unsere Kleidchen schneeweiß waschen müssen und dann glatt und glänzend bügeln. Unsere Ballettschuhchen müssten auch schneeweiß sauber gekriegt werden, genauso wie Slips, die unter den kurzen Kleidchen hervorzulugen hatten. Es ist schwer zu begreifen, aber 1957, in der Volksrepublik Polen, war es fast unmöglich, diese Forderungen zu erfüllen. Es ist mir heut nicht klar, weshalb ich mich um mein Kostüm selber kümmern musste. War aber so. Plötzlich war es Frauentag und ich musste mich für die Matinee in der Oper fertig machen. Es geschah, wie es geschehen musste. Das Kleidchen war zwar vielleicht nicht schneeweiß, aber doch weiß, sauber und glatt gebügelt, die Schühchen waren ebenfalls eher eierschalen- als schneeweiß, aber irgendwie würde es gehen. Aber es gab KEINEN Slip! Keinen Slip! Keinen Slip! O Gott, was jetzt? Zur Erklärung: das, was in den Frühfünfzigern in Polen ein Mädchen an normalen Tagen trug, waren so genannte „Reformen“, Baumwollhöschen, meistens rosa. Zig mal getragen und ausgewaschen. Nirgendwo ein Slip. Nicht im Schrank, nicht im Wäschekorb. Dort aber finde ich weiße Nylonslips meiner Mutter. Sie sind ungewaschen, ja, und viel zu groß, ja, aber mindestens weiß und gleißend. Ich hole mir mein Nähzeug, und ruck zuck mit großen langen krummen Stichen nähe ich mir aus Mamas weißen Slips so etwas wie Mädchenslip für mich. Ich muss mich beeilen, es ist schon spät, gleich muss ich losrennen. Den letzten Stich ziehe ich durch meinen Finger! Ich reiße mich im Schreck hoch, zerreiße die Haut, Blut tropft auf… och… Gott sei‘s dank, Blut tropft auf den Fußboden und nicht auf meine hervorgezauberten Slips. Ich binde ein Taschentuch um meinen Finger, packe ein, binde mir ein weißes Tuch um die Haare und bin schon auf der Straße, laufend, so schnell ich kann.

Ich komme als Letzte, eine der Mutter entdeckt meinen blutenden Finger, klebt mir ein Wundpflaster um, zupft am meinem Haartuch, und schon stehen wir hinter der Bühne und warten auf unseren Auftritt. Vor uns sind noch die Kindergarten-Kinder und Erstklässler, die einen dummen Zwergentanz tanzen, nicht so wie wir, schon große schöne Mädchen, die einen lieblichen schönen Wiesentanz tanzen werden… Schöne Prinzessinnen, leicht wie Elfen…

Jetzt tanzen wir … Wir beugen uns, um die schönen Blumen zu pflücken, irgendein Mozart fließt von oben auf uns, tin tin tin tin, tanzen wir auf unseren Satinpointe-Schuhchen, hier so eine schöne Blume, und da noch eine und mein Slip beginnt sich aufzulösen… Ich höre es durch den Mozart sehr deutlich … Auf dem linken Pobacken. Schon kommen die Jungs, wir laufen weg, tirlirirlilalallala, weg in den Wald, die Jungs kommen näher, hop hop hop, Mädels lauft, laufe du Schöne, laufe Fraulein, Schmetterlinge kommet näher… Wir drehen uns, lach lach lach lacht die Musik, lach lach lach lachen die Mädchen über den Scherz, lach lach, meine Slips knistern auf dem rechten Po… Wir halten Händchen und tanzen schneller, schneller bis meine Slips, schon total zerissen, mir vom Po nach unten fließen und ich stolpere um sie, falle mit der Nase auf den Boden. Shame auf meinen Po. Ich hoffe, ich sterbe. Dong! Der ganze Kreis zerreißt, mehrere von uns fallen auf den Fußboden. Vorhang. Ende Gelände. Ich werde nie wieder auf der Bühne tanzen, keine Primaballerina werden.

So verliert man die Familie und ist allein auf der Welt. Sie können heftig wie sie wollen auf mich wirken, sich um mich drängen, mich umarmen mit ihren Judasumarmungen, ich habe keine Familie, keine, die mir Halt und Hilfe versprechen kann im Angesicht der Gefahren der weiten großen, schrecklichen Weltbühne. Egal wie schön sie immer wieder Mozart spielen mögen, ich werde ihnen allen nie mehr glauben… Sie haben mich alleine gelassen. Sie taugen als Familie nichts. Ende des Kapitels Eins.

Oder nein, noch nicht. Noch eine Bemerkung. Daher habe ich ja auch keine gute, feste, ewighaltende Familie gründen können.

Jetzt aber. Ende des Kapitels Eins. Verlust der Familie.

Kapitel Zwei. Marx oder der Ursprung des Privateigentums.

Man hatte in Polen gar nichts. Ich noch weniger als die anderen, weil meine Eltern keinen Wert auf das Materielle legten. Das sagten sie immer wieder und waren stolz drauf, Grashüpfer sein, keine Ameisen. Das hieß in der Praxis, dass meine Freundinnen aus der Schule Mama und Papa fragen konnten, ob sie ihnen etwas kaufen. Eine Jacke, einen Rock, Schuhe. Ich nicht. Ich trug immer etwas von den Älteren, etwas Abgelegtes, Nicht-Gewolltes. Das letzte woran ich mich erinnere, das für mich gekauft und genäht wurde, ist eine wollene Jacke, gemustert Dunkelblau und Schwarz. Da bin ich vielleicht zwölf gewesen. Sonst nie etwas Neues. Nie. Einmal, fragte ich, ob ich neue Handschuhe bekommen kann, meine sähen nämlich schrecklich kindisch aus. Nein, sagt Papa, es gibt kein Geld für neue Handschuhe, nur weil sie schrecklich aussehen. Ich hab selber gar keine.

Das prägt für immer. 60 Jahre später, ohne darüber nachzudenken, bin ich sofort im Stande das Prinzip Zero-Waste anzunehmen und zu wissen, dass ich bis Ende meines Lebens NIE MEHR etwas kaufen werde. Das macht mir nichts aus. Ich lernte es, als ich zehn war. Die Handschuhe waren mein letzter Versuch. Seitdem werde ich nie mehr drum bitten, dass man mir etwas kauft. Ich wachse in dem zu langen Mäntel und den zu engen Schuhen auf, in schlecht angepassten Klamotten. Seit dem Vorfall mit dem Slip für den Ballettauftritt versuche ich auch nie mehr, etwas für mich zu nähen.

Nie werde ich von alleine Shopping machen. Klamotten sind ja in Polen auch schlicht miserabel. Also kein Geld da, wenn aber doch, dann gibt es sowieso nichts, was man kaufen wollte. Da ich aus Danzig komme, einer Hafenstadt, hatte ich (rein theoretisch) noch eine andere Option, an Klamotten zu gelangen, nämlich die von Seemännern aus dem Ausland mitgebrachte, was dem Neckermann-Katalog-Angebot der 70ger entsprach. Die Dinge kamen zu einem entweder unter dem Tisch oder in den gesetzlich zugelassenen privaten Läden, die Komis hießen. Im Komis nahm man die Ware nur zum Provisionsverkauf. Die Dinge waren sündhaft teuer. Nur eine meiner Schulkameradinnen hatte solche Klamotten, die ihr ihre reiche Tante kaufte. Aber eine reiche Tante war eine seltene Ware. Ich hatte zwar auch eine, die wohnte aber in Australien. Etwa zweimal im Jahr schickte sie uns große Pakete voller Kleider und der Tag wenn Mama, meine Schwester und ich die Pakete öffneten, war ein buntes Fest fürs Leben in der grauen Wirklichkeit des kommunistischen Polens, aber die Kleider selber taugten für Nichts. Riesige raschelnde Taft- und Tüllballkleider, grosse Strickjacken, Kostümchen für Mitvierzigerinnen, die um vier oder fünf Konfektionsgrößen grösser und breiter waren als ich.

Als ich in den Westen kam, wiederholte sich die Situation. Zuerst hatte ich kein Geld, und als ich endlich an Geld kam, waren erst alle Dinge nie so, wie ich sie tragen wollte. Dazu kam noch ein mulmiges Gefühl, eine Art Gewissensbisse, als ich das Geld für mich selber ausgab. Mindestens zehn Jahre dauerte es, bis ich endlich ohne Probleme in einen Laden gehen konnte, um mir ein Kleid zu kaufen. Allmählich waren die Klamotten auch angenehmer, sahen nicht so verdammt steif und kleinbürgerlich aus, es kamen Boho-Looks, Ethno-Looks, Second-Hand-Looks, Urlaub-in-Toscana-Looks und was auch noch alles, bald aber wurden sie durch Billigzeug aus Indien, Pakistan und China ersetzt. Tand, Tand, Tand ist das Gebilde von Menschenhand, schrieb Fontane. Tand, Tand, Tand. Aus dem Gefühl, dass alles Tand ist, erwuchs selbständig, unabhängig von Moden und Trends, die Entscheidung, dass die Klamotten für nichts taugen.

Sie sind mir zum Symbol geworden, Symbol für Alles, was man wollen könnte und nicht hatte, um dann festzustellen, dass man es auch nicht braucht. Haus – um Gotteswillen! nur zum weglaufen. Auto! Kein Führerschein, wie praktisch. Fahrrad – dito, nicht zu gebrauchen von Jemanden, der nicht Fahrrad fahren kann. Bücher – sind doch Bibliotheken da und Bücherstände auf dem Flohmarkt. Möbel, Tand Tand Tand ist alles von Menschenhand.

Und endlich ein Zitat, das zu mir passt. Das hilft unendlich. Was braucht ein Schriftsteller? Nicht viel, viel weniger als jeder andere, Bett, Tisch, Stuhl, Bücher vielleicht und ein bisschen Geld für Reisen, um die Welt zu sehen. Gott sei gedankt, dass ich eine Schriftstellerin bin.

Was für ein wunderbares Prinzip. Ja, Marx, im Allgemeinen geht es mir um soziale Gerechtigkeit, im Grunde aber, um das Prinzip, teilen zu können. Für Leute kann es schwer sein, zu teilen. Für mich nicht. Ich kann alles teilen, alles weggeben.
Was kann aber derjenige teilen, der nichts hat und nie den Sinn entwickelte, etwas zu besitzen?!

Ende des Kapitels zwei. Verlust des Privateigentums.

Kapitel Drei. Rysia oder die Entstehung des Staats.

Denken Sie bitte nicht, dass ich meinen Staat Polen verloren habe, als ich im Januar 1985 mit einem Koffer in einer Hand und mit der zweiten die Hand meines Sohnes haltend, einen Zug aus Danzig nach Berlin Ost bestieg.

Ich emigrierte, aber der Staat war da. Überhaupt und für mich. Ich wusste nicht, dass es so ist, aber jetzt weiß ich – solange ich mich für den Staat engagierte, hatte ich ihn. Sogar als PiS an die Macht gekommen ist, engagierte ich mich gegen diese Partei und dies bedeutete, dass ich ihn hatte, den Staat. Weil der Staat doch nicht die Regierung ist und nicht das Territorium. Nicht die Grenze und nicht die Leistung. Nicht Errungenschaften machen den Staat und sogar Fehler ändern nichts an dem, was er im Grunde ist. Der Staat, der dein ist, ist Liebe. Es sind Menschen mit denen wir gemeinsam unseren Staat lieben. Wir können auch stolz sein, dass muss aber nicht sein. Was sein muss, ist die gemeinsame Liebe. Je länger die Litanei der Verbrechen ist, die die Recht und Gerechtigkeit-Partei gegen die Demokratie verbrochen hat, desto schwieriger war diese Liebe, aber sie war da, immer noch war sie da. Oder mindestens – dachte ich, dass sie da war.

In nicht mal einer Woche soll in Polen eine Wahl-Farce stattfinden. Man hat wegen der Pandemie Briefwahl konzipiert, die Post, der die Territoriale Militäreinheiten zu Hilfe stehen werden, muss austragen und soll damit unabhängige Wahlkomitees ersetzen.

Die Wahlen werden von PiS gewonnen. Der gängige Witz lautet: sag mal, mit wie vielen Stimmen wird Duda am 10. Mai die Wahlen gewinnen?
Im kommunistischen Polen wären es 99%, in PiS-Polen wird man sich mit 61% begnügen. Das reicht. Mehr braucht niemand. 61% und die Pandemie, die den Diktatoren in aller Welt wie ein Himmelsgeschenk in den Schoß fiel, werden reichen, um die Diktatur der Einzigwichtigen-Partei für die nächsten 20 Jahre zu festigen. Sie sind keine Idioten, die von der PiS-Partei. O nein, die sind die klügsten Köpfe, die wir jemals am Steuerrad des Staatsschiffes hatten. Klüger als Boleslaus der Mutige, der erste polnische König, klüger als Kasimir der Große, der Polen modernisierte, klüger als Wladislaus Jagiello, der den größten Sieg in der Geschichte Polen ausgekämpft hatte. Klüger als Bierut, Gomułka, Gierek und Jaruzelski, als Wałęsa, Mazowiecki, Kwaśniewski und Tusk. Sie haben ganz Polen, einen 40-Milionen-Staat unterjocht, ohne eine einzige Strassenschlacht, ohne jedweden politischen Gefangenen, ohne Zensurbehörde und Unterdrückungsapparat. Nur durch Propaganda und die alte Römische Regel divide et impera, regiere und teile (sprich: bezahle), haben sie die absolute Macht bekommen, haben Millionen aber Millionen Zlotys aus den Staatskassen auswandern lassen: für sich und eigene Sippschaft und für die Katholische Kirche.

Und dies alles bei wachsender Popularität. 61%.

Das erschreckt und lässt die übliche Liebe im Hals stecken.
Gestern fragte mich mein Kumpel, ob ich wählen gehe?
Nein, sagte ich, wozu auch?
Ich liebe diesen Staat nicht.
Ende des Kapitels 3. Verlust des Staats.

Mach dir keine Sorge, sage ich zu Rysia, dich liebe ich.