Kilka tygodni temu zauważyłem informację, że w marcu tego roku, wydawnictwo Znak, wydało książkę angielskiego autora Bernarda Newmana – Rowerem przez II R.P. – KLIK.
Rowerem przez II R.P. – wyznam, że przestraszyłem się dystansu i możliwych restrykcji po drodze i poszukałem skrótów. Znalazłem, w Amazonii – Pedalling Poland…
Po kilku minutach mój “kindel” pomachał ogonem na znak, że możemy jechać. Przed startem zajrzałem jednak do własnych wspomnień. Otóż po 2 roku studiów wybrałem się na wędrówkę rowerową po Polsce. Przejechałem prawie 1 500 km, odwiedziłem sporo ciekawych miejsc, ale jednak główne wrażenie jakie pozostało to – droga i pedałowanie. Już po kilku stronach książki zauważyłem, że nie byłem wyjątkiem – jakieś 20% książki Bernarda Newman’a to uwagi na temat dróg, jazdy na rowerze i samego roweru – George’a – który czasami nabiera cech ludzkich. Uwaga: Bernard Newman przejechał przez całą Polskę, ale ja ograniczę się tylko do pierwszego etapu podróży, gdyż wydał mi się najbardziej charakterystyczny dla ówczesnej oceny sytuacji w Europie. Podróż zaczyna się w Wolnym Mieście Gdańsku, ale autor dość sceptycznie odnosi się do tego formalnego statusu.
Uwaga: podane w tym wpisie cytaty z książki to moje, dość luźne, tłumaczenie z angielskiego oryginału.
Danzig – w Anglii wiemy, że to niemieckie miasto, które zwycięzcy alianci zgodzili się przyznać Polsce wraz z dostępem do morza, ale nasz własny Lloyd George sprzeciwił się temu pomysłowi i stanęło na jego propozycji – Wolne Miasto. W tym miejscu pozwolę sobie przypomnieć, że dla tego miasta to nie nowina – rok 1454 – po rewolcie przeciwko Krzyżakom, Gdańsk był polski aż do roku 1793, kiedy to został wchłonięty przez Prusy podczas II Rozbioru Polski. Wspomnę jeszcze, że w latach 1807-1815 Gdańsk był pod kontrolą Francuzów i miał również status Wolnego Miasta. Jednak obecnie, tu na miejscu, byłoby głupotą dyskutować, że Danzig nie jest niemieckim miastem… Byłem wiele razy i w wielu miastach niemieckich, ale po kilku minutach pobytu w Danzig stwierdziłem, że bardziej niemieckiego miasta dotąd nie widziałem... Gdy pedałowałem przez jego ulice, byłem zdumiony. Oczywiście, nie wolno oceniać politycznych nastrojów miasta na podstawie wywieszonych flag, ale sądząc po ilości swastyk, Danzig wygląda na bardziej nazistowski niż jakiekolwiek inne miasto w Niemczech. Praktycznie na każdym domu wisiała nazistowska flaga, co druga osoba miała przyczepiony nazistowski znaczek, a co druga – dwa znaczki. Autor podziwia stare budynki potwierdzające bogatą historię miasta. Na dłużej zatrzymuje się jednak tylko w Bazylice Mariackiej. Dla niego jest to jednak …chyba największy na świecie kościół protestancki po londyńskiej katedrze św Pawła – pogrubienie moje. Razi go monotonia gołej cegły i puste wnętrze urozmaicone tylko obrazem Memlinga – Sąd Ostateczny – namalowanym na zamówienie florenckiego bankiera i przeznaczonym dla kaplicy pod Florencją. Podczas żeglugi z Holandii do Włoch obraz został zrabowany przez gdańskich (hanzeatyckich) piratów i darowany gdańskiej katedrze, która nie miała oporów z przyjęciem daru. Historia obrazu TUTAJ. Autor łatwo sobie poradził z zaszufladkowaniem Gdańska, dużo bardziej interesuje go Korytarz – byłe tereny pruskie przydzielone Polsce w Wersalu.
Danzig opuściłem jadąc przez dzielnicę Schidlitz (Siedlce). Granicę przekroczyłem bez trudności, w samej rzeczy straż graniczna była kwintesencją grzeczności. Wkrótce otoczyły mnie łagodne, zielone wzgórza – politycy tyle bębnią o problemach tego rejonu, a żaden nie wspomni jak czarujące są to okolice. Wspomnę więc, że popularna nazwa tych terenów to Szwajcaria Kaszubska – nazwa pompatyczna, ale okolice tak piękne, że tę przesadę można wybaczyć. Podczas kilku dni jazdy z Kartuz, przez Wejherowo, do Gdyni, autor wypatruje śladów tarć między mieszkającymi tu od lat Niemcami a ludnością o polskim rodowodzie i przekonuje się, że takich tarć tu nie ma. Większość mieszkańców to Kaszubi o słowiańskim rodowodzie, a Niemcy mieszkają tu od tak wielu lat, że nikt nie uważa ich za obcych. Gdynia – tu autor nie kryje podziwu: Polska ma prawo być dumna ze swojego przedsięwzięcia, chyba nigdzie w Ameryce osiągnięto takiego tempa budowy. Miasto jest świetnie zaplanowane, budownictwo nowoczesne… Supernowoczesny port wciąż jest rozbudowywany… W pobliżu niewielka baza marynarki wojennej. Zaskoczyła mnie informacja, że polska marynarka nie miała kłopotów ze znalezieniem dowódców. Okazało się, że wielu Polaków służyło na dowódczych stanowiskach w marynarce rosyjskiej i z radością zmienili barwy. Co innego marynarka handlowa. W pobliżu portu w Gdyni zauważyłem szkoleniowy żaglowiec. Polska marynarka handlowa obsługuje nie tylko Bałtyk i Morze Północne, ale również Amerykę. Kadra oficerska to młodzi, świeżo wyszkoleni Polacy prowadzący świeżo zbudowane statki. Jakże smutno kontrastuje z tym Anglia. Korytarz się kończy: Przez Orłowo dojechałem z powrotem na terytorium Wolnego Miasta. Zoppot – pretensjonalne miejsce zdominowane przez kasyno i podobne obrzydliwości. A chwilę później byłem znowu w Danzig, który po łagodnym spokoju Korytarza zrobił na mnie jeszcze bardziej nazistowskie wrażenie. W tym miejscu autor poświęca sporo miejsca na ocenę sytuacji politycznej w Polsce i Europie. Jest ona optymistyczna, do czego zapewne przyczyniła się podpisana kilka miesięcy wcześniej polsko-niemiecka deklaracja o niestosowaniu przemocy – KLIK. Konkluzja autora: Fala nazizmu może dokonać wiele dobrego, niezależnie od jego licznych ekscesów, gdy zetknie się z twardą rzeczywistością. Upokorzone i pobite Niemcy lat powojennych były równie niebezpieczne dla światowego pokoju, co Hitler i jemu podobni. Niemcy odzyskały dziś szacunek dla siebie samych, a jeśli zdołają uniknąć arogancji, rysuje się przed nimi jasna przyszłość. Dla Hitlera nadszedł czas próby. Jeśli natomiast chodzi o przyszłość Korytarza… Dwa punkty są dla autora oczywiste: Korytarz to rdzennie polskie ziemie i Niemcy powinni to uznać natomiast Gdańsk to niemieckie miasto i powinno zostać zwrócone Niemcom, gdzieś tak w 1945, 1950 roku i wtedy, …wspólnie z Gdynią oraz portami w Stettin i Königsberg, będzie obsługiwał niewyczerpany potencjał Polski. Pozostała jeszcze jedna sprawa – opieczętowany pociąg (sealed train). Miałem trudności ze znalezieniem polskiej strony internetowej na ten temat, Google zaproponowało niemiecką – KLIK. Chodziło o to, żeby pasażerowie podróżujący miedzy Niemcami a Prusami Wschodnimi nie musieli posiadać polskich wiz ani podlegać polskiej kontroli celnej. Dlatego na stacjach granicznych (Chojnice, Tczew) do wagonów wsiadali polscy kontrolerzy.
Autor bardzo się rozczula nad losem kanclerza Hindenburga, który musiał się poddawać tej procedurze, ilekroć chciał odwiedzić swoją rodzinną rezydencję w Neudeck (obecnie Ogrodzieniec) – KLIK. Uważa, że z chwilą unormowania sytuacji Korytarza i Gdańska, Niemcy wybudują stosowny tunel lub most i problem zniknie.
Kilka słów o autorze. Bernard Newman to niestrudzony wędrownik. Odwiedził 60 krajów, wiele z nich na rowerze. Efektem podróży było około 80 książek, co najmniej sześć z nich jest związanych z Polską. Czas między podróżami wypełniał wykładami i spotkaniami z czytelnikami. Podejrzewano go również o współpracę z brytyjskim wywiadem. Faktem jest, że podczas I Wojny Światowej przebywał w Paryżu i był dorywczo wykorzystywany do zadań wywiadowczych. Tematyka szpiegowska była mu bliska, napisał na ten temat kilka książek… Interesującym zbiegiem okoliczności może być fakt, że podczas podróży rowerowej wokół Bałtyku zbłądził na tereny wojskowe na wyspie Rugii. Jego obserwacje z tego zbłądzenia były źródłem pierwszych raportów dotyczących budowy rakiet V-1. Więcej w Wikipedii – KLIK.
P.S. Anglik podróżuje na rowerze przez Europę. Przypomniała mi się czytana dawno temu książka – Three Men on the Bummel – KLIK. Tytuł nie pozostawia wątpliwości – podróż przez Niemcy. Ta książka została opublikowana w 1900 roku, więc znaczną jej część zajmują opisy funkcjonowania nowoczesnego roweru. Równie znaczna część to stereotypy na temat Niemców – przykład podany na zlinkowanej powyżej stronie. Autor książki – Jerome K. Jerome. To nazwisko kojarzy się z popularną w moich czasach powieścią – Trzech panów w łódce, nie licząc psa. Wyznam, że od początku zainteresował mnie ten inicjał K w nazwisku autora. Zainteresował jeszcze bardziej gdy odkryłem, że jest to skrót słowa Klapka. Tak, autor nazywa się Jerome Klapka Jerome. Okazuje się, że autor na chrzcie otrzymał imiona Jerome Clapp. Drugie imię zmienił gdy dowiedział się o bohaterskich czynach węgierskiego generała György Klapka podczas wojny 1848 roku.
I mówił znowu Pan do Mojżesza: Powiedz Izraelitom, niech sobie zrobią frędzle na krajach swoich szat, oni i ich potomstwo, i do każdej frędzli użyją sznurka z fioletowej purpury (fringes of blue). Dla was będą te frędzle, a gdy na nie spojrzycie, przypomnicie sobie wszystkie przykazania Pana, aby je wypełnić, Księga Numerów 15:38-40.
Ostatnie spotkanie Kwakrów w Warszawie.
Dr Hilda Clark, bardzo zasłużona działaczka charytatywna, pogratulowała efektów pracy Towarzystwa w Polsce i opowiedziała o kolejnym kraju potrzebującym pomocy – Grecja. Grecja zachowała neutralność przez większość I Wojny, w 1917 roku dołączyła do Aliantów. Gdy wojna się skończyła, Grecja, przy zachęcie Anglii, zaatakowała Turcję – zajęła Smyrnę i spore tereny na zachodzie kraju, planowała zajęcie stolicy kraju – Ankary.
W 1922r sytuacja diametralnie się zmieniła. Upadło cesarstwo ottomańskie, do głosu doszły elementy postępowe pod przywództwem Kemala Ataturka. Jednocześnie okazało się, że Turcja nadal kontroluje wiele roponośnych terenów, co zyskało jej przychylność zarówno USA jak i ZSRR. Również i Anglii, która z dnia na dzień wycofała swe poparcie dla Grecji.
Dygresja na czasie – książe Andrzej, ojciec niedawno zmarłego księcia Filipa, służył podczas tej wojny w armii greckiej, w randze generała. Nie zgadzał się z agresywną strategią greckiej generalicji, za co obwiniono go o zdradę i aresztowano. Ostatecznie został skazany na wydalenie z kraju. Przezornie wcześniej przeniósł swoją rodzinę na wyspę Korfu i tam właśnie urodził się książe Filip. Królem Anglii, która odegrała w tej wojnie dwuznaczną rolę, był Jerzy V, dziadek królowej Elżbiety II.
Rezultatem przegranej wojny była rzeź Greków. Ich ostatnią przystanią była Smyrna (obecnie Izmir) gdzie na ewakuację czekało 200 000 Greków i Ormian. Kilka dni po zajęciu miasta przez Turków, wybuchł pożar i rzeź. Ilość ofiar ocenia się na 180 000.
W porcie w Smyrnie zakotwiczonych było wiele statków, głównie angielskich, ale zasada zachowania neutralności nie pozwalała im na udzielenie pomocy, bezradnie oglądali masakrę. Pierwszy z pomocą pospieszył statek japoński, gdyż Japonia nie miała żadnych interesów w tych okolicach.
W ramach traktatu pokojowego w Lozannie ustalono zasady ewakuacji (1 500 000 Greków z Turcji do Grecji i 400 0000 Turków w odwrotnym kierunku) i tu było pole do działania dla Towarzystwa Przyjaciół. Statki z uchodźcami dopływały do Salonik, Towarzystwo już zorganizowało tam obóz – czy jest ktoś chętny do pracy? Joice podniosła rękę, Sydney poszedł jej śladem.
Na początku maja 1923 roku Joice przyjechała pociągiem do Salonik. Sydney miał dołączyć do niej za kilka miesięcy, po zakończeniu pracy nad projektem szkoły w Brześciu.
Pierwsze kroki były trudne. Ze swojej pracy na wydziale historii klasycznej Uniwersytetu w Melbourne Joice znała sporo klasycznej greki, która, ku jej zaskoczeniu, okazała się teraz nieprzydatna. Kwakrzy zaopatrzyli ją w nieco gotówki na pierwsze dni pobytu. Okazało się, że dwa dni przed jej przyjazdem dokonano wymiany pieniędzy i jej zasoby nie były wiele warte, przejazd konną taksówką do obozu uchodźców załatwił jej przyjazny portier w hotelu. Podczas długiej jazdy taksówkarz rzucił nieco światła na obecną sytuację w Grecji. – Cały świat będzie pomagał przybywającym tu uchodźcom, a kto pomoże nam, którzy też straciliśmy wszystko podczas wojny? – Ale to przecież Grecy, wyznają waszą religię – mitygowała go Joice. – Grecy, religia. Wielu z nich nie zna naszego języka, po latach życia wśród muzułmanów zapomnieli naszej wiary.
Dojechali wreszcie do terenów wojskowego lotniska, na którym piętrzyły się stosy zwłok – ofiary Blackwater Fever (odmiana malarii).
Kilka kilometrów dalej była tablica – Thesalloniki Agricultural Institute and Farm School – po obu stronach flagi – USA i Grecji.
Niebieskie paski – przypomniał jej się komentarz polskiego generała o przeznaczeniu do służby.
Spotkanie z amerykańską multimilionerką ubraną w strój roboczy poprawiło humor. W magazynie czekano na kolejny pociąg z dostawami odzieży, koców, chininy i szczepionek.
Pierwszą noc spędziła w baraku. Nastęnego dnia poznała doktora Johna House i jego żonę Susan. Ich motto – specjalizujemy się w rzeczach niemożliwych. Zorganizowali Joice lekcje greckiego. Jej główne zajęcia to rozdział odzieży, odwszanie, praca w kuchni i przy wydawaniu posiłków oraz pomoc przy szczepieniach.
W kuchni poznała gorzki smak chleba, do którego z braku mąki dodawano mąkę z żołędzi. Do zupy z kolei dodawało się bardzo pożywny szarłat, który przypomniał Joice biedę na farmie w Australii.
Z pomocą tłumacza Joice zorganizowała dla przybywających wciąż sierot klasy, gdzie uczono je, jak żyć w Grecji. To była istotna umiejętność. Większość sierot to były dziewczynki, wiele ofiar gwałtu. W ich tradycji rodzinnej kobiety pełniły służebną rolę, nie miały nawet podstawowego wykształcenia, nie były przygotowane do żadnego zawodu. To wszystko musiało się zmienić. Zaczęto od nauki gotowania, szycia, czytania i pisania, podstawowej opieki medycznej.,
Przy okazji Joice zorientowała się, jak istotne znaczenie dla ludzi w tak tragicznej sytuacji, miała ich tradycyjna wiara – liturgia pełna ceremoniałów i obrzędów, święte obrazy i rzeźby. Joice musiała hamować zapędy reformatorskie swoich kolegów – surowych, minimalistycznych, protestantów.
Nadchodziła jesień, do Joice dołączył jej mąż, jednocześnie rozpoczęła się epidemia malarii. Joice dowiedziała się o rybie – gambuzja pospolita, nazywana potocznie – mosquito fish, która masowo niszczyła komary. Dzięki jej staraniom założono liczne stawy hodowli tych ryb i w ciągu kilku lat malaria została wyeliminowana.
W ciągu dwóch lat praca i życie Joice i Sydney’a w Grecji ustabilizowały się, przyszedł czas na wakacje. Po dwóch dniach podróży dotarli na półwysep Atos, nazwany tak na cześć syna Posejdona. W dali widzieli potężną sylwetkę Góry Atos. Rozbili namiot w okolicach niewielkiego miasteczka Ouranopolis. Tam spotkali mnichów z okolic świętej góry, którzy przyjeżdżali kupować kozie mleko. W Monastycznej Republice Atos (obecnie uznanej oficjalnie przez Unię Europejską) istotom płci żeńskiej wstęp wzbroniony. Zakaz obejmuje więc również kozy. Jedyne wyjątki to koty niezbędne do kontroli szczurów i kury, których jajka są potrzebne do malowania ikon. Wielu mnichów pochodziło z Rosji, skąd uciekli po rewolucji. Zaprosili Sydney’a do klasztoru i pokazali mu bibliotekę zaopatrzoną w księgi zarówno z Bizancjum jak i ze starożytnej Grecji i carskiej Rosji.
Sydney stał się regularnym gościem klasztorów na wyspie, gdzie zwiedzał biblioteki i skarbce. Joice zaczęła pisać książki, na które nie miała czasu podczas pobytu w Polsce. Pierwsza to – The fourteen thumbs of St Peter – sensacyjna opowieść inspirowana pobytem w ZSRR. Joice wykorzystała swoje wspomnienia z wystawy ateizmu w Moskwie, fakt aresztu przemytniczki relikwii oraz nowopowstały kult Lenina. Podobieństwo kultu boga i wodzów rewolucji było dla niej oczywiste. Kolejna książka to River of hundred ways – relacja w pracy w Poworsku. Tytułowa rzeka to Prypeć.
Obie książki zainteresowały londyńskich wydawców i Joice otrzymała sporą zaliczkę, której znaczną część przeznaczyła na pomoc dla Ouranopolis – między innymi doprowadzenie wodociągu.
Wkrótce zorganizowała dostawy szczepionek i witamin dla dzieci chorych na malarię i krzywicę.
Nie minęło wiele czasu, a Joice stała się niezastąpionym członkiem miejscowej społeczności – pomoc medyczna, pisanie listów, załatwianie spraw urzędowych, organizacja szkół. W Ouranopolis znajdowało się jeszcze coś, co zafascynowało Joice i Sydney’a – stara wieża.
Bardzo operatywny burmistrz miasta szybko zorientował się, że stała obecność osób takich jak małżeństwo Loch, to skarb i po krótkim czasie zaproponował im wieczystą dzierżawę wieży. Dzierżawa była poparta rządowym grantem.
Wkrótce małżonkowie doprowadzili wieżę do względnego porządku i przeprowadzili się. Z Salonik sprowadzili elektryka, który założył oświetlenie elektryczne, zasilane generatorem. Pierwszymi gośćmi w wieży byli mnisi z klasztorów na Górze Atos, głównie uciekinierzy z Rosji. Przyciągnęła ich informacja o dobrze wyposażonej bibliotece i dobra kawa. Inni goście to były zazwyczaj osoby proszące o lekarstwa i pomoc medyczną. Zgłasiła się również do nich pani Zofia Topolska, wdowa po uciekinierze z Rosji, która zaoferowała prowadzenie domu w zamian za gościnę. Wkrótce okazała się osobą nie do zastąpienia, a wieża w Ouranopolis stała się Instytucją. Mieszkańcy wsi wiedzieli, że zawsze dostaną tu pomoc medyczną. Często w nocy budziło Joice stukanie do drzwi. Kyria (pani) Loch, doktorika! – dobiegało wołanie matki, która przyniosła chore dziecko. Joice nawiązała współpracę z lokalnymi znachorkami-położnymi. Znajdowała wiele rozsądku w ludowej medycynie a ze swojej strony starała się wdrożyć zasady higieny i wykorzenić bezsensowne przesądy. Z drugiej strony wieża stała się popularnym miejsce urlopów dla licznych przyjaciół z Australii i Anglii. Odwiedził ją również Melchior Wańkowicz.
Jednak głównym wyzwaniem dla Joice była aktywizacja zawodowa kobiet, znalezienie im zajęcia, które podniesie ich pozycję społeczną, wyzwoli je z niewolniczej pracy w domu. Znalazła – wiele przybyłych z Turcji kobiet wspominało jak spędzały tam wiele czasu na produkcji dywanów. Na początek zamówiła u lokalnego stolarza warsztat tkacki, wkrótce pierwszy, jedwabny, dywan o tureckim wzorze był gotowy.
Wkrótceokazało się, że wiele kobiet chciałoby się podjąć takiej pracy. Potrzebna była wełna (jedwab był zbyt drogi), barwniki i krosna.
Joice wkrótce przełożyła to na konkretną akcję – znalazła misję Kwakrów, która zapewniła dostawy wełny, zorganizowała lokalną produkcję krosien. Miała wizję stworzenia rozpoznawalnej marki – Pirgos Rugs (woven in Macedonia). Okazało się jednak, że jest pewien poważny problem – wzornictwo. Wszystkie jej podopieczne znały tylko motywy tureckie, perskie, muzułmańskie, które dla Greków były nie do przyjęcia Zwróciła się o pomoc do Sydney’a, który miał dostęp do skarbów sztuki bizantyjskiej w klasztorach na Górze Atos. Razem opracowali unikalne wzory. Przełamanie przesądów zabrało kilka lat, po których Pirgos Rugs zdobyły nagrodę na międzynarodowej wystawie. Za tym ruszyły zamówienia. Joice postarała się aby dotarły do Anglii, USA i Australii.
Lata mijały pracowicie i pogodnie aż nadeszła jesień 1939 – wybuch II Wojny Światowej. W Grecji panowała akceptowana przez obywateli dyktatura, która nie uległa naciskowi państw osi. Pod koniec 1940 roku włoska armia zaatakowała Grecję. Napotkali niespodziewany opór i ostatecznie zostali przegonieni do Albanii. Było to pierwsze zwycięstwo Aliantów w tej wojnie.
Joice i Sydney’a nie było już wtedy w Grecji. Już w sierpniu 1939 roku otrzymali list od Melchiora Wańkowicza, informujący o mobilizacji w Polsce. Na Boże Narodzenie 1939 otrzymali telegram z nominacją Sydney’a na szefa Misji Kwakrów w Rumunii. Celem misji był ratunek uciekinierów z Polski. Joice dostała zadanie zorganizowania opieki nad kobietami i dziećmi.
Pozostawili wieżę pod opieką pani Zofii Topolskiej, w Salonikach dostali bilety do Bukaresztu, gdzie mieli ściśle współpracować z poselstwem angielskim.
Sytuacja była następująca: uciekinierzy z Polski mieli dwie możliwości – zgłosić się do obozu dla internowanych, gdzie istniało ryzyko, że po inwazji Rumunii przez Niemcy lub ZSRR, ich los znacznie się pogorszy. Druga opcja – kupić na czarnym rynku wizy wyjazdowe z Rumunii, a wtedy poselstwo kupi im bilety do Francji.
Dla odważnych, którzy gotowi byli zaryzykować ucieczkę do Jugosławii, Sydney organizował narty i odpowiednie ubrania. Święta spędzili przy akompaniamencie polskich kolęd.
W ciągu następnych trzech miesięcy Kwakrzy zorganizowali w Anglii sporą pomoc finansową. Joice i Sydney przełożyli to na zorganizowanie mieszkania i wyżywienia. Do pomocy dołączyło się wielu zamożnych i wpływowych Rumunów. Dzięki nim działalność komitetu Save the Poles stała się na tyle widoczna, że król Karol II przyznał Joice Order Elżbiety, a Sydney’owi Order Gwiazdy. W tej atmosferze zorganizowany został elegancki bal charytatywny, po którym Joice dostała ciekawą propozycję – z uzyskanych funduszy miała zorganizować drukarnię w obozie uchodźców. Propozycja wydawała się nieco ekstrawagancka, ale miała drugie dno – w obozie przebywa zawodowy fałszerz dokumentów, który potrafi wyprodukować wizy wyjazdowe. Doświadczenie Sydney’a z organizacji drukarni w Polsce okazało się bardzo przydatne.
Wiosna 1940 – w Bukareszcie pojawiły się bojówki faszystowskiej Żelaznej Gwardii, Hitler zażądał od Rumunii zwiększenia dostaw żywności i ropy naftowej. Bułgaria i ZSRR zaanektowały rumuńskie tereny przygraniczne. Ceny poszybowały do góry, dobroczynność Rumunów zmalała.
Trzeba wyprowadzić stąd tysiące polskich uciekinierów – TERAZ.
Sydney został szefem operacji Pied Piper (Flecista z Hamelinu, szczurołap, który z niemieckiego miasteczka Hameln wyprowadził dzieci, grając na flecie). Cel – wywieźć Polaków na Cypr (Anglia wyraziła zgodę), a stamtąd na Bliski Wschód, głównie do brytyjskiej Palestyny.
We wrześniu pierwsza grupa opuściła pociągiem Bukareszt. Pierwszy przystanek – port Konstanca nad Morzem Czarnym, stamtąd prom do Konstantynopola, a kolejny prom – do Mersin w tureckiej Anatolii. W Mersin trafiła się okazja – prom Warszawa, który został zakontraktowany przez brytyjską armię do transportu polskich żołnierzy do Palestyny, może zrobić mały skok w bok i przewieźć Joice i uciekinierów z Rumunii na pobliski Cypr.
Na Cyprze Joice spotkała Sydney’a, który przypłynął tu z grupą ponad 1 000 polskich uchodźców. Pobyt na Cyprze nie trwał długo. Wiosną 1941 Niemcy zaatakowały Grecję, Cypr nie był bezpieczny. Anglia zorganizowała transfer uchodźców do Haify w Palestynie. Bilans operacji Pied Piper – 2 500 osób uratowanych.
W Haifie Joice mogła zobaczyć na każdym kroku niebieskie paski wspomniane przez polskiego generała…
W 1942 roku do Palestyny zaczęli napływać polscy uchodźcy z ZSRR, wyprowadzeni z Armią Andersa. Konieczne było założenie obozu Tel Avivie, gdzie było więcej przestrzeni. Wśród uciekinierów było wiele dzieci – sierot lub odłączonych od rodziców. Wkrótce Joice miała pod opieką około 10 000 dzieci i wdów. Pzy okazji udało jej się dopilnować istotnej sprawy – wpisania dzieciom do dokumentów statusu żołnierza. To przenosiło finansowy ciężar ich utrzymania na brytyjskie War Office. Zaliczały się do tego mundury, nawet najmniejsze rozmiary wyglądały karykaturalnie na 12-letnich, wygłodzonych dzieciach
Istotnym problemem był tyfus. Na masowe szczepienia brakowało funduszy, na szczęście grupa polskich uciekinierów zorganizowała występy, dochody wystarczyły na stworzenie laboratorium, w którym znajdujący się w gronie uchodźców naukowcy wkrótce zaczęli produkować szczepionkę.
Od polskich żołnierzy Sydney dowiedział się o zbrodni katyńskiej. Napisał na tej podstawie szczegółowy raport do War Office, licząc, że żołnierska solidarność przełoży to na wymierną pomoc. Raport zaginął bez śladu. To nie był wygodny dokument w klimacie militarnego sojuszu z ZSRR.
Wiele dzieci chorowało na szkorbut. Potrzebne były witaminy, co nie było proste do załatwienia przez biurokratyczną machinę brytyjskiej armii. Sydney wymógł wypożyczenie wojskowego samochodu, za godzinę byli w Jaffie – krainie pomarańczy. Już w pierwszym sadzie udało im się kupić na pniu, za 25 funtów, całoroczny zbiór z 12 000 drzew.
Po kilku miesiącach w obozie pojawił się kolejny problem – wiele kobiet zaszło w ciążę, ale po porodzie nie były w stanie karmić swoich dzieci piersią. Armia miała proste rozwiązanie – wojskowy przydział mleka w proszku. Joice zdołała przeforsować zakupy świeżego mleka na pierwsze dziewięć dni życia od lokalnych matek.
Rok 1944 dobiegał końca, krytyczna sytuacja w obozach w Palestynie unormowała się. Anglia uregulowała sprawę migracji uchodźców w obozach w swoich koloniach. Sydney i Joice chcieli dołączyć do tego Australię, ale restrykcyjna polityka migracyjna pozwoliła na to dopiero w 1947 roku. Przed powrotem do “domu” Joice i Sydney zostali udekorowani przez Polski Rząd na Emigracji złotymi krzyżami zasługi.
Dom – znaczy Grecja. Sydney dostał list od Towarzystwa Przyjaciół, mianujący go szefem Szkoły Rolniczej, Joice została trochę dłużej, żeby przekazać pracę nowoprzybyłym. Sydney, na statku do Grecji spotkał reprezentantów nowej generacji pracowników społecznych – świetnie opłacanych i kapryśnych pracowników UNRRA.
U celu zastali kraj kompletnie zniszczony wojnami, tą z Niemcami i domową. Podczas wojny pozytywnie wyróżnili się greccy partyzanci o przekonaniach komunistycznych i właśnie oni uzyskali główne poparcie militarne Anglii. Po wojnie nastał nowy porządek – tereny starożytnej Macedonii zostały podzielone między komunistyczne Albanię, Bułgarię i Jugosławię. Komuniści pozostali w Grecji rozpalali wojnę domową. Liczba greckich ofiar wolny domowej przekroczyła ilość ofiar podczas wojny.
Na gospodarczym froncie – komuniści spustoczyli gospodarstwa rolne. To był pierwszy kierunek działania – skierować fundusze UNRRA na zakup ziarna i zwierząt hodowlanych. Minęło wiele miesięcy zanim dotarli do Oraonoupolis. Wieża stała, ale jej wnętrze było całkowicie rozgrabione i zniszczone. Komuniści zamodrowali panią Zofię, a także wielu osobistych przyjaciół Joice i Sydney’a. Musiało minąć jeszcze kilka miesięcy, zanim bardzo groźne bojówki komunistyczne przeniosły się do Jugosławii.
Joice uzyskała nieco środków od Towarzystwa na odbudowę zaincjonanych przez nią ośrodków medycznych. Król Grecji osobiście poprosił Joice o aktywizowanie produkcji dywanów, ale nie dał na to żadnych pieniędzy. Mimo to produkcja ruszyła, ale zbyt w zniszczonej wojną Europie był słaby. Joice i Sydney zaapelowali do przyjaciół na innych kontynentach.
Życie wracało do normy, niestety smutną tego stroną były starość i śmierć. W 1954 r zmarł Sydney, Joice zdała sobie lepiej sprawę, jak wielu jej starych przyjaciół zmarło. Ogromną podporą dla niej było, że owoce jej pracy w lokalnej społeczności nigdy nie umrą, wciąż będą podejowane przez nowe generacje, które zapamiętają ich początki i twórców.
W ostatnich latach życia Joice dprowadziła do realizacji bardzo istotnej inicjatywy – doprowadzenia do Ouranoupolis szosy i wodociągu. Jej ostatnie (bardzo popularne) dzieło literackie to Tales of Christopilos – zbiór lokalnych opowieści opowiedzianych przez młodego chłopca i jego osła.
W roku 1962 Joice odwiedziła Melchiora Wańkowicza w Warszawie.
Zmarła wczesną zimą 1982.
Źródła:
Joice Nankivell – The Cobweb Ladder Joice Nankivell – Solitary Pedestrian Joice Nankivell – A fringe of blue – autobiografia. Susanna de Vries – Blue Ribbons, Bitter Bread – KLIK Wikipedia – Joice Nankivell-Loch – KLIK Kwakrzy – Wikipedia – KLIK
Chciałbym Państwu przedstawić Australijkę, której dziecięce życzenie, aby po pajęczej drabinie wspiąć się do Krainy, Której nie Było – spełniło się i to z nawiązką. Najpierw jednak ja sam musiałem pokonać skomplikowany labirynt covidowych restrykcji, aby wreszcie zostać doprowadzonym przez długi łańcuch bibliotecznych strażników do stołu, na którym, na poduszce, spoczywał pierwszy szczebel mojej wędrówki.
Skąd taka specjalna troska? Książka wydana w 1915 roku. Ja jestem odrobinę młodszy i nie potraktowano mnie tak luksusowo. Zatem i ja będę traktować moich czytelników dość obcesowo i strzelę na początku z działa dużego kalibru –
J. Nankivell-Loch – A Fringe of Blue.
Oficjalna wizyta generała Focha w Polsce? To musiało chyba być w roku 1923 – KLIK. A skąd tam ta osoba o rzadkim (kornwalijskim) nazwisku? Mało tego, google podpowiedziało mi, że pani Nankivell została wtedy odznaczona Krzyżem Zasługi. To chyba uzasadnia moją ciekawość i chęć podzielenia się odkryciami. Zacznę od początku…
Joice Nankivell urodziła się w 1887 roku w rodzinie właściciela plantacji trzcin cukrowej w Queensland. To zapowiadało początek bardzo wygodnego życia, jednak już po kilku latach nad plantacją zaczęły gromadzić się chmury. Wujek Joice, który był posłem do parlamentu stanowego, ostrzegł jej ojca, że dyskutowany jest tam projekt zakazujący korzystania z niewolniczej siły roboczej. Na plantacjach trzciny cukrowej byli to Kanacy, mieszkańcy wysp Pacyfiku.
George Nankivell zignorował ostrzeżenie, zresztą nie miał wielkiego pola manewru. Jego, bardzo zamożny ojciec, nie dał synom żadnej finansowej odprawy lecz oddał pod ich zarząd swoje, mocno zadłużone, plantacje.
George nie posłuchał rad, żeby zdobyć jakieś kwalifikacje potrzebne do pracy urzędniczej, krewni i znajomi mogli pomóc znaleźć wygodną posadę, uważał jednak, że siłę czerpie się z ziemi.
W rezultacie plantacja trzciny zbankrutowała, komornik zabrał całe luksusowe wyposażenie rodzinnej rezydencji. George pojechał do Zachodniej Australii szukać złota, żonę i dzieci (do Joice dołączył brat, Geoff) wysłał do swoich rodziców w Melbourne.
Nankivell seniorzy mieszkali w luksusowej rezydencji w Melbourne, ale była to tylko fasada. Bankructwo w Queensland było dla nich szokiem, wizytę synowej i wnucząt traktowali jak dopust boży. Siedmioletnia Joice zapamiętała, że w sobotę wieczorem, jej matka, jak każdy ze służących, dostawała tygodniową rację zapałek – 8 sztuk. Na domiar złego Joice podpatrzyła, że jej babcia jest łysa i nosi perukę. Oczywiście nie omieszkała obwieścić tego przy posiłku i od tego czasu, ilekroć w domu byli goście, wnuczka była wysyłana do swojego, zimnego, pokoju. W rezultacie mama Edith zwróciła się o pomoc do swojej rodziny i wkrótce wraz z dziećmi przeniosła się do swojej siostry Lily w słonecznym Brisbane (stan Queensland). To też życie nie była sielanką. Lily była dewotką i absolutnie nie akceptowała stylu życia i sposobu wychowywania dzieci przez swoją siostrę. Z tego pobytu Joice zapamiętała codzienne długie modlitwy i wyjścia do kościoła, w niedzielę dwukrotne.
Po roku George Nankivell stracił nadzieję na znalezienie złota i postanowił wrócić do pracy na roli. Kuzyn zaoferował mu pozycję managera na farmie owiec w stanie Wiktoria. Warunkiem było spłacenie długu ciążącego na tej farmie. George nie miał żadnego kapitału i nie mógł liczyć na wsparcie ojca. Zgodnie z ówczesnym prawem nie musiał pytać żony o zgodę, więc, bez jej wiedzy, przeznaczył na ten cel cały jej posag.
Dwudniowa podróż pociągiem i dwa dni pobytu w hotelu w Melbourne były ostatnim miłym akcentem tego roku. Z Melbourne pojechali pociągiem w głąb rolniczego Gippsland, gdzie czekał na nich ojciec i bryczką zawiózł do ich nowej rezydencji.
Drewniana, trzypokojowa, podszyta wiatrem, budka. Szpary w ścianach uszczelnione starymi gazetami i jutowymi workami. Na klepisku odchody myszy, które były tu głównymi lokatorami. W dobudowanej do budki budce znajdowała się kuchnia. Tam Edith zorientowała się, że dom nie posiada zbiornika z wodą. Mąż z dumą pokazał jej usprawnienie – wodę czerpało się z rzeki spuszczanym tam na łańcuchu kubłem. Była właśnie zima, deszczowo i przeraźliwie zimno. George spędzał większość czasu w siodle, pilnując bydła i owiec. Do Edith należała opieka nad domem i dziećmi. O szkole nie było mowy. Mieszkali na zupełnym pustkowiu, nie mieli żadnych sąsiadów. Edith spędzała sporo czasu ucząc dzieci z przezornie przywiezionych starych podręczników. Na domiar złego okazało się, że Geoff cierpi na astmę.
Jedynym miłym zajęciem dzieci były wyprawy do lasu, czasami połączone z przyrządzeniem posiłku na ognisku i nocowaniem w namiocie. To pewnie wtedy powstał pomysł przeniesienia się do Krainy, Której nie Było.
Lato przyniosło istotną zmianę, na gorsze – upały i suszę. Joice zapamiętała do końca życia wycie umierających z głodu zwierząt i usuwanie ich zarobaczonych zwłok. Szczęściem w nieszczęściu było sprowadzenie się na farmę również zbankrutowanego brata George’a. Wykazał on więcej troski o Edith i jej dzieci i doradził im aby przeniosły się w bardziej cywilizowane miejsce. Wróciły więc do niezbyt im przychylnej cioci Lily w Queensland.
Po roku George zdecydował się przenieść na mniejszą farmę, w nieco bardziej cywilizowane okolice. Najważniejsze, że w okolicy była szkoła. Byli też sąsiedzi, towarzystwo dzieci.
Joice zapamiętała wizyty wędrownych kaznodziei przeróżnych denominacji religijnych. Największą atrakcją były wizyty Armii Zbawienia. Ich domem były wozy pokryte plandeką, a towarzyszyła im orkiesta. Z całej okolicy zbiegały się dzieci, biegły za wozem i śpiewały: There are no flies on Jeezus, No flies on Jeezus. There are no flies on Jeezus, No bloody flies on him.
Wyjaśniam, że muchy są wręcz legendarnym utrapieniem Australijczyków.
To może właściwe miejsce żeby wspomnieć, że Joice pisze również kilka razy o kontaktach z Aborygenami. Pisze równie otwarcie jak o tej piosence. Jednak w obecnych czasach, to co ujdzie w odniesieniu do Jezusa, nie uszłoby w Australii w odniesieniu do Aborygenów, zamilknę więc, gdyż cytowanie tych wspomnień mogłoby spowodować ukrycie książek Joice w jakimś lochu.
Dygresja – z podobnego powodu wymazano z historii staromodną protektorkę Aborygenów, Daisy Bates, o której pisałem na tym blogu – KLIK.
Bardzo istotna dla Joice była kilkumiesięczna wizyta dalekiego kuzyna jej ojca – wybitnego lekarza. Postanowił on spędzić kilka miesięcy w terenie, badając stan zdrowia i poziom opieki lekarskiej w okolicy. Obejmowało to wiele interwencji medycznych, w tym operacje. Joice była jego asystentką i wkrótce zdobyła bardzo istotne kwalifikacje. Zaczęła snuć marzenia o studiach medycznych, ale kuzyn był bardziej racjonalny – studia są długie i bardzo kosztowne, a status kobiety-lekarza, niski. Wątpi, aby to dało jej satysfakcję.
Atrakcją innego rodzaju było wprowadzenie Joice na arenę panien do wzięcia. Kolejna ciocia zaprosiła Joice na Tasmanię na okres karnawału. Świetna okazja, aby poznać stosownych kawalerów. Joice wzbudziła spore zainteresowanie, ale nie odwzajemniła go. Wprost przeciwnie, po wielu latach obserwacji zmarnowanego życia swojej matki, nie widziała się na ani na farmie, ani jako posłuszna żona.
W tej sytuacji pozostał tylko powrót do dziecięcych marzeń. Joice napisała cytowaną na wstępie książkę dla dzieci – The Cobweb Ladder. Książka została wysoko oceniona przez wydawcę, który spodziewał się, że będzie ona przebojem na Boże Narodzenie.
To był rok 1914. W lipcu wybuchła wojna. Nakład książki musiano zmniejszyć z powodu racjonowania papieru, zresztą należało się spodziewać zmniejszenia popytu. Geoff zglosił się do służby w wojsku i wkrótce został wysłany na europejski front gdzie zginął w drugim roku wojny.
Ojciec Joice zorientował się, że nie ma sensu prowadzić dużej farmy z myślą o przyszłości swoich dzieci, a właściwie już tylko jednego, Joice nie potrzebowała posagu. W tej sytuacji George Nankivell sprzedał farmę hodowlaną i zakupił sady czereśniowe, których prowadzenie nie wymagało wiele wysiłku.
Joice zdecydowała się na przeprowadzkę do Melbourne, gdzie znalazła pracę jako sekretarka na Wydziale Historii Klasycznej tutejszego uniwersytetu. Równocześnie miała roboczy kontakt z redakcjami i wydawnictwami i dzięki temu poznała dobrze zapowiadającego się pisarza – Sydneya de Loghe, który uprościł swoje nazwisko na – Loch.
Sydney Loch pochodził ze szkockiej rodziny arystokratycznej, której z dawnej świetności pozostało tylko nazwisko. Kilka lat wcześniej emigrował do Australii, gdzie spróbował pracy na farmach bydła. Gdy wybuchła wojna, zgłosił się do australijskiej armii i został ranny w bitwie pod Gallipoli. Do końca życia lekko utykał. Po powrocie do Australii napisał książkę The Straits Impregnable (Cieśnina nie do przebycia), w którejopisał wiele przypadków niekompetencji angielskiego dowództwa kampanii. Przez kilka kilka miesięcy książka była sensacją. Gdy zauważyły ją władze, została natychmiast wycofana z rynku.
Nie minęło wiele czasu, a Joice i Sydney stwierdzili, że są stworzeni dla siebie. 22 lutego 1919 roku wzięli cichy ślub w Melbourne. Joice nie mogła się oprzeć pewnej kobiecej słabości i na świadectwie ślubu podała swój wiek 26 lat (miała już 32).
Miesiąc miodowy spędzili już w Europie, po czym osiedlili się w Anglii. Joice już w Australii nawiązała kontakt z kilkoma redakcjami w Londynie i wkrótce zaczęła publikować wiersze i artykuły o Australii. Sydney poszedł w jej ślady, ale rozglądał się za jakimś poważniejszym wyzwaniem.
Wkrótce je znalazł. Rok 1920 – w Irlandii toczyła się już drugi rok wojna domowa między irlandzkimi republikanami IRA i Wielką Brytanią.
Sydney znalazł bardzo wartościowy kontakt – Anglik pracujący dla brytyjskiego wywiadu – major X. Ta znajomość pomogła w zdobyciu wielu cennych informacji, ale też naraziła Sydney’a i Joice na podejrzenia obu walczących stron. W rezultacie wrócali do Anglii, ale nawet tu dostali ostrzeżenie, że nie są bezpieczni. Wymiernym efektem pobytu w Irlandii była książka – Ireland in Travail (Bóle przy porodzie Irlandii).
Dokąd teraz? Oczywistym kierunkiem był Związek Radziecki. Wszak tam działa się Historia.
Konkurencja na rynku dziennikarskim była jednak zbyt duża. Znajomi zasugerowali kontakt z organizacją charytatywną, konkretnie Society of Friends, bardziej znaną jako Kwakrzy.
Joice i Sydney zaprezentowali się na interview z najgorszej strony – Joice była ubrana modnie i swobodnie, nie byli praktykującymi protestantami, swoje małżeństwo traktowali jako przyjacielski związek. Być może z tego powodu zaproponowano im mało popularny kierunek – Polskę. Ich jedynym atutem były kontakty wśród londyńskich wydawców. Towarzystwo Przyjaciół liczyło, że korespondencje z Polski mogą przyciągnąć zamożnych darczyńców.
Na marginesie wspomnę, że świat intelektualny Wielkiej Brytani podczas toczącej się kilka miesięcy wcześniej (1920 rok) wojnie Polsko-Sowieckiej, opowiadał się zdecydowania po stronie ZSRR. Joice odwiedziła znajomych wydawców w Londynie, ale spotkała się z bardzo chłodnym przyjęciem. Nikt nie chciał słuchać o polskich ofiarach sowieckiego komunizmu. Anglicy darzyli sympatią ludzi, którzy obalili cara. Komunizm z Leninem na czele miał załatwić wszystkie problemy ludzkości.
Wczesną wiosną 1922 roku Joice i Sydney dojechali pociągiem do Warszawy.
Pierwsze wrażenie – cerkiew w centrum miasta (prawdopodobnie ta na Placu Saskim). Na dworcu przywitał ich wysoki, elegancki mężczyzna – książe Mieńszykow – emigrant z Rosji. Książę zaprowadził ich do pałacu Radziwiłłów (obecnie pałac prezydencki lub pałac na Długiej – Instytut Sztuki PAN lub pałac na Miodowej – Ministerstwo Zdrowia), w którym znajdowały się kwatery dla mężczyzn. Joice została zaprowadzona do znacznie skromniejszej kwatery dla kobiet. Podczas kilku dni pobytu w Warszawie, Joice zawarła istotną znajomość, poznała Melchiora Wańkowicza.
Warunki pracy: 7 dni w tygodniu, nienormowany czas pracy, zapewnione mieszkanie i transport, niewielkie kieszonkowe. Wszelkie dochody z pracy dziennikarskiej mają oddawać Towarzystwu Przyjaciół
Docelowe miejsce pracy to gospodarstwa na Wschodzie, z których z powodu wojny i rewolucji uciekło kilka milionów ludzi. Teraz wracają, bez niczego, w fatalnym stanie zdrowia, wielu zmarło na tyfus. Co miesiąc do Polski przyjeżdżał pociąg z pomocą – mleko skondensowane, odżywki dla niemowląt, koncentrat mięsny Bovril, sardynki w puszce. Sydney został wkrótce wydelegowany na wschód (miejscowość Selecz?) gdzie miał zorganizować akcję wypożyczania koni. Rolnicy mogli wypożyczyć od armii konie do wykorzystania przy orce. Rezultat był taki, że po kilku dniach koń wracał zagłodzony i kompletnie wyczerpany. Sydney zaproponował aby dostarczać grupę koni dla całej wsi i aby im towarzyszył fachowy opiekun. Rezultaty były bardzo dobre. Kolejny projekt to zaopatrzenie w drewno do odbudowy gospodarstwa. Rolnik miał prawo wycięcia 35m3 z państwowego lasu jednak zbiurokratyzowany system działał bardzo nieefektywnie. Sydney załatwił przejęcie całej biurokracji przez Kwakrów. Z Anglii sprowadzili maszyny drukarskie i wkrótce projekt ruszył do przodu. W tym czasie Joice została zatrudniona w stacji odwszania (Powalski delousing station??). Stacja przyjmowała uchodźców polskich, białoruskich, ukraińskich i żydowskich. Pracownicy ubrani byli w czarne kalosze i srebrne fartuchy, wyposażeni w nożyczki, brzytwy i butelki ze środkami do dezynfekcji. Całe dni spędzali w kłębach pary, otoczeni przez nagich, chudych jak szkielety pacjentów pokrytych “białą kurtyną wszy”. Racja żywności dla personelu: rano – czarna herbata i kromka chleba, wieczorem – rzadki kapuśniak, kromka chleba, pół puszki sardynek. Joice zrezygnowała z porannej kromki chleba na rzecz swoich podopiecznych, którzy odbywali tu kwarantannę. Efektem tych doświadczeń była seria artykułów, która zaowocowała zorganizowaniem pociągu z dostawą żywności, leków i prezentów na Święta.
Co dwa miesiące odbywało się spotkanie w Warszawie, a to było okazją, by spotkać się z mężem. Miejsce spotkań – sala balowa pałacu Radziwiłłów. Relacjonowano postęp prac i dyskutowano nowe projekty. Po obradach uczestnicy przechodzili do jadalni, gdzie ubrana w liberia służba podawała wodnistą zupę wzmocnioną koncentratem bovril oraz jarzyny w ryżem. Posiłek popijano wodą serwowaną w rodzinnych kryształach Radziwiłłów.
Jesienią Joice i Sydney zostali przeniesieni do misji w Poworsku (Wołyń, 30 km od Kowla) nad Prypecią.
Sydney zajął się organizacją produkcji pługów, które będą potrzebne podczas wiosennej orki. Joice została zatrudniona jako pomoc medyczna (felczerka?). Początek listopada – stan zdrowia zarówno ochotników Towarzystwa Przyjaciół jak i miejscowej ludności był tragiczny. Również Joice zachorowała na dezynterię.
Właśnie wtedy Joice stwierdziła, że jest w ciąży. Przeniesiono ją do Warszawy, ale ciąży nie udało się uratować.
Swoją działalność w Poworsku opisali później w książce – The River of a hundred Ways.
Środek zimy, działalność Towarzystwa Przyjaciół zamarła. Sydney i Joice dostali urlop i prezent – delegację do biura Towarzystwa w Moskwie.
Po opuszczeniu Mińska, ostatniej stacji na polskim terytorium, pociąg wyraźnie zwolnił, wreszcie stanął na bezkresnym stepie. Maszynista i konduktor przeszli po przedziałach zbierając pieniądze “na szybkość”. W pociągu nie było wagonu restauracyjnego, tylko samowar. Jedzenie można było kupić na stacjach, gdzie pasażerów otoczały żebrzące, zagłodzone dzieci. Dodatkowych emocji dostarczyło im wkroczenie do ich przedziału policji, która aresztowała podróżującą z Londynu młodą dziewczynę. Z uwag pasażerów zorientowali się, że była ona podejrzewana o przemyt relikwii z Rosji do Anglii.
Na dworcu w Moskwie czekała na nich przedstawicielka Towarzystwa Przyjaciół i zawiozła ich do hostelu, który znajdował się w zrujnowanym pałacu nieopodal Kremla. Tu dowiedzieli się, że Towarzystwo współpracuje ściśle z międzynarodowym komitetem pomocy prowadzonym przez Fridtjofa Nansena, który zdołał zyskać poparcie wielu krajów europejskich. Udało mu się zabezpieczyć duże dostawy kukurydzy, niestety bardzo zawodny transport spowodował, że wiele dostaw nie dotarło w terminie do celu i zmrożona kukurydza nie zakiełkowała na wiosnę. Dowiedzieli się również, że spore ilości dostarczanej z Europy żywności są odsprzedawane przez komunistów, głównie do Niemiec, jako spłata pożyczki, z której finansowano Rewolucję.
W niedzielę ludzie, którzy nie otrzymywali kartek na żywność – arystokraci, kułacy – tłoczyli się na placach, próbując sprzedać pozostałości po dawnych czasach, niektórym nie pozostało już nic innego tylko żebrać. Jednocześnie całkiem dobrze funkcjonowały eleganckie restauracje, które wypełniali oficjele partyjni i “nepowcy” – beneficjenci Nowej Ekonomicznej Polityki (NEP). Dobrze funkcjonowały też instytucje kulturalne, energicznie działała kulturalna awangarda.
Joice i Sydney odwiedzili operę, gdzie wystawiano Lohengrina w nowoczesnej, kubistycznej, scenerii. Bilety były śmiesznie tanie, co miało zachęcać klasę robotniczą. Dodatkowym punktem pobytu była wizyta w Buzułuk, gdzie Kwakrzy prowadzili zakład opiekuńczy dla 16.000 dzieci. Sydney podzielił się swoimi pomysłami z Polski, Joice włączyła się do pomocy pielęgniarkom.
Po powrocie do Moskwy zdążyli jeszcze obejrzeć wystawę ateizmu, zorganizowaną przez gazetę Bezbożnik. Na wystawie zgromadzono eksponaty demonstrujące bogactwo kościoła i jego zakłamanie – relikwie, wśród nich aż trzy całuny, w które zawinięte było ciało Jezusa, 14 kciuków św. Piotra.
Towarzystwo Przyjaciół poprosiło Joice i Sydneya, aby nie publikowali żadnych materiałów na temat warunków życia w ZSRR, gdyż poskutkują one likwidacją ich działalności.
Wrócili do Warszawy, gdzie na ulicach topniały resztki śniegu. Wiosna spełniła wiele nadziei, program odbudowy gospodarstw zaowocował ponad tysiącem domów, do gospodarstw dostarczono pługi. Jesienne siewy zapowiadały dobry plon. Joice i Sydney otrzymali zaproszenia do Belwederu na ceremonię podziękowania Kwakrom za ich pracę w Polsce. Oboje otrzymali krzyże zasługi.
Oznaczało to również koniec ich działalności. Większość cieszyła się na myśl o powrocie do domów, do rodzin. Joice i Sydney zdali sobie sprawę, że nie mają do czego wracać. Sydney potrzebował jeszcze kilku miesięcy, aby zakończyć projekt utworzenia szkoły rolniczej w pobliżu Brześcia nad Bugiem, Joice była wolna. Melchior Wańkowicz poradził im, aby osiedlili się w Polsce, ale po ostatniej zimie tęsknili za cieplejszym klimatem.
W ostatnich dniach pobytu w Warszawie wzięli udział w spotkaniu Towarzystwa Przyjaciół podsumowującego działalność w Polsce.
Ciąg dalszy jutro
Źródła:
Joice Nankivell – The Cobweb Ladder Joice Nankivell – Solitary Pedestrian Joice Nankivell – A fringe of blue – autobiografia. Susanna de Vries – Blue Ribbons, Bitter Bread – KLIK Wikipedia – Joice Nankivell-Loch – KLIK Kwakrzy – Wikipedia – KLIK
26 stycznia 1988 roku Australia obchodziła uroczyście 200 lat… hmmm, trochę trudno powiedzieć czego… Australii. Obchody 200-lecia były huczne, pamiętam że przybył też polski statek szkoleniowy Dar Młodzieży. Nikt nie zauważył, że tego samego dnia, na skałach Dovru, aborygeński aktywista Burnum Burnum ogłosił swoją deklarację: KLIK.
Oto dość swobodne tłumaczenie:
Ja, Burnum Burnum, szlachetnie urodzony mieszkaniec starożytnej Australii, biorę Anglię w posiadanie na rzecz Ludu Aborygeńskiego. Roszcząc sobie prawo do tej kolonialnej placówki, nie zamierzamy wyrządzić tubylcom żadnej krzywdy, lecz wprowadzić tu dobre maniery, wytworność i dać szansę nowego startu. Dlatego wizerunek Aborygeńskiej twarzy ukaże się na waszych monetach i znaczkach, aby zaznaczyć naszą suwerenność w tym dominium. Dla bardziej zaawansowanych wprowadzimy tu złożony język Pitjatjajara, nauczymy ich, jak nawiązać duchowy kontakt z Ziemią i jak przygotować posiłek z tego, co można znaleźć w lesie.. Nie zamierzamy konserwować głów 2.000 waszych ludzi ani wystawiać publicznie szkieletów waszych królów, jak to zrobiono z naszą królową Truganini, nie zamierzamy zatruć waszych wód, ani podrzucać wam strychniny. Opierając się na naszej trwającej 50.000 lat tradycji, stwierdzamy konieczność zachowania rasy kaukaskiej z powodu naszego zainteresowania starożytnością i możemy chcieć zmierzyć wasze czaszki, by określić poziom inteligencji. Natomiast obiecujemy nie sterylizować waszych kobiet ani nie zabierać dzieci rodzicom. Zobowiązujemy się nie stworzyć uzależnienia waszego społeczeństwa od rządowych zasiłków, lecz zapewnimy korzystanie z wszelkich pożytków aborygeńskiej równości. Po dwustu latach zawrzemy z wami układ na drodze pokojowej, nie zaś przez podbicie. Na koniec, uroczyście obiecujemy, że nie przekształcimy Anglii w kopalnię, nie będziemy eksportować Waszych minerałów do Australii, nie zniszczymy też trzech czwartych Waszych drzew, lecz poprzemy akcję Naprawy Ziemi, aby zjednoczyć ludzi, społeczności, religie i narody we wspólnym, produktywnym i pokojowym celu.
Burnum Burnum
Spójrzmy bliżej na kilka spraw —
Autor Deklaracji – Burnum Burnum – urodził się w 1936 roku jako Harry Penrith. Jego rodzice zmarli, gdy był małym dzieckiem. Wiele lat spędził w rządowych domach dziecka, po czym rozpoczął pracę w urzędach rządowych. Przyjął nazwisko swojego dziadka ze strony matki. Wyróżniał się w grze w krykieta i rugby. W latach 60 ubiegłego wieku studiował na uniwersytecie na Tasmanii. Otrzymał stypendium W. Churchilla na studia społeczności aborygeńskich. W wieku 50 lat wystąpił w kilku filmach. Głównym nurtem jego życia była praca w instytucjach zajmujących się sprawami Aborygenów. Zmarł w roku 1997.
Najwięcej rozgłosu przysporzyła mu Deklaracja, będąca tematem tego wpisu.
Treść Deklaracji – wydaje mi się, że kilka punktów zasługuje na wyjaśnienie.
* Wzięcie Australii w posiadanie – Czy Anglia wzięła Australię w posiadanie? Z formalnego punktu widzenia sprawa nie jest oczywista. Po pierwsze: początek sprawy to rok 1770 – wizyta kapitana Cooka. Kapitan Cook dostał polecenie sprawdzenia, czy wielki ląd rzeczywiście istnieje, czy ma jakiś ekonomiczny potencjał i, jeśli jest zamieszkały, nawiązania kontaktu z tubylcami i za ich zgodą wzięcie w angielskie posiadanie dogodnych pozycji. Więcej na ten temat, ale w żartobliwej formie, pisałem na tym blogu TUTAJ. W roku 1788, kapitan Filip polecił wznieść brytyjską flagę i nazwał tereny (wschodnie wybrzeże) kolonią Nowa Południowa Walia. W następnych latach identyfikowano dalsze tereny, początkowo włączano je do Nowej Południowej Walii, później nadano im status kolejnych kolonii. Każda miała swojego gubernatora, który podlegał angielskiemu monarsze. Australia jako jedna jednostka administracyjna powstała w 1900 roku, już jako niepodległe państwo. Warto wspomnieć, że to państwo ignorowało istnienie Aborygenów, prawa obywatelskie uzyskali dopiero w roku 1948, prawo głosu w 1962 roku.
* Język Pitjantjatjara – Australijscy Aborygeni posługują się ponad 300 językami, język Pitjantjatjara jest drugim najpopularniejszym – używa go około 3.100 osób. Żaden z aborygeńskich języków nie miał swojego pisma. Języków aborygeńskich uczy się w szkołach komunalnych, od kilkunastu lat również w szkołach stanowych. W roku 2019 w stanie Wiktoria uczyło się ich 1.867 uczniów.
* 2000 aborygeńskich czaszek, królowa Truganini – W drugiej połowie XIX wieku Australią zainteresowali się antropologowie. Przyczyniły się do tego teorie, że Aborygeni są brakującym ogniwem w łańcuchu ewolucji. W rezultacie wiele muzeów w Europie prezentowało aborygeńskie czaszki. Istotna sprawa to fakt, że według Aborygenów zmarli powinni być pozostawieni w absolutnym spokoju. Nie powinno się wspominać ich nazwisk, ani prezentować ich wizerunków. Obecnie w czołówkach filmów wyświetlane są ostrzeżenia, jeśli ta zasada nie została zachowana. Pod koniec XX wieku rozpoczęto energiczną akcję odzyskiwania tych “zabytków”. Najdłużej opierało się British Museum. Truganini była córką przywódcy jednego z plemion tasmańskich. Została wykorzystana w akcji tworzenia przez Anglików zamkniętych rezerwatów dla Aborygenów. Sama zmarła w takim rezerwacie. Wbrew jej woli jej zwłoki zostały ekshumowane i jej szkielet wystawiono w gablocie w muzeum. W 1976 roku Burnum Burnum odzyskał je i zorganizował kremację.
* Zatrucie wody, podrzucanie trucizny – Kolonizatorzy nie próbowali nawiązać kontaktów z Aborygenami. Zajęli ziemię, a następnie, w miarę wyzwalania skazańców, przydzielali im spore działki ziemi i zostawiali wolną rękę. Wyzwoleńcy brali się do roboty i okrutnie traktowali kogoś, kto chciał im przeszkodzić. Do największych konfliktów doszło chyba na Tasmanii, gdzie gęstość zaludnienia zarówno Aborygenów jak i wyzwoleńców była największa. Tam właśnie doszło do masowego podrzucania trucizny. Anglicy widzieli tylko jedno rozwiązanie – zamknięcie Aborygenów w rezerwatach na otaczających Tasmanię wyspach.
* Zabieranie dzieci – Intencje były dobre. Angielscy kolonizatorzy a potem władze niepodległej Australii nie widzieli szansy na integrację Aborygenów. Pozostawienie ich na marginesie lub w rezerwatach oznaczało całkowite zmarnowanie dzieci. W tej sytuacji zabranie dzieci do ośrodków wychowawczych wydawało się dobrym rozwiązaniem. Ośrodki zapewniały podstawową edukację i pomagały w znalezieniu zatrudnienia.
* Akcja Naprawy Ziemi – Akcja znajduje się w stadium początkowym. Nie tylko w Australii.
* Sytuacja obecna – Jest tak pokręcona, że nie czuję się na siłach jej przedstawić. Na poziomie rządu federalnego istotna/główna sprawa to specjalne uhonorowanie Aborygenów w konstytucji. Generalnie zgodzono się, że powinno być, ale od wielu lat nie sprecyzowano, co to miałoby być.
Winifred Stegar przybyła do Australii z Anglii w 1891 roku jako 9-letnia dziewczynka, Jane Winifred Oaten. Jej rodzina pochodziła z Londynu, gdzie ojciec pracował jako malarz pokojowy. W wieku 5 lat poszła do szkoły, gdzie wyróżniała się talentem do pisania.
Gdy miała 9 lat, jej ojciec, Wilfred, zdecydował się na sponsorowaną emigrację do Australii, spodziewając się znacznej poprawy sytuacji materialnej.
Już w momencie odbijania statku od nabrzeża portowego nastąpiło zakłócenie – matka dziewczynki, Louisa, zrezygnowała z wyjazdu. Na statku dziewczynką zaopiekowały się dwie zakonnice i były to jej ostatnie szczęśliwe chwile na wiele lat.
Ojcu Jane przyznano w Australii kawałek ziemi, jego zadaniem było przekształcić go w farmę, z której utrzyma się wraz z rodziną.
W porcie w Brisbane czekał na niego rządowy agent. Spojrzał na przybyszy ze zdumieniem – ojciec z dzieckiem? Tutaj trzeba minimum pół tuzina silnych mężczyzn. Zawiózł ich na parcelę na zupełnym odludziu. Działka była kompletnie zarośnięta okropnym chwastem – prickly pear (opunia cactus).
O żadnej szkole nie było mowy. Z największym trudem oczyścili malutki skrawek ziemi na działkę, gdzie mogli hodować trochę jarzyn na własny użytek.
Wkrótce ojciec zrezygnował z prób oczyszczenia lądu wystarczającego na jakąś komercjalną hodowlę. Wyjeżdżał więc na kilkudniowe, potem kilkutydniowe okresy do miejscowości gdzie mógł dostać jakąś płatną pracę. 10-letnia dziewczynka pozostawała na te okresy sama z zadaniem doglądania działki i odpędzania gryzoni.
W ten sposób minęło sześć lat.
Podczas jednej z nielicznych wizyt w niewielkiej osadzie, Winifred poznała Charlesa Stegera, którego głównym zajęciem było strzyżenie owiec. Po pewnym czasie znajomość nabrała charakteru romantycznego i po kilku tygodniach Winifred zauważyła, że jest w ciąży.
Charles właśnie wyjechał na dłużej, Winifred nie wiedziała co zrobić, przede wszystkim bała się pokazać komukolwiek.
Ojciec przyjechał, gdy była w siódmym miesiącu ciąży. Wyzwał ją od dziwek i zmusił do wyjawienia nazwiska ojca.
Natychmiast pojechał z nią pod farmę Stegerów, stanął w drzwiach i krzyknął:
– Wychodzić niemieckie świnie, zobaczcie, co wasz synek zrobił mojej córce! Albo się z nią żeni albo go zastrzelę.
Odszukali syna, nie protestował, uzgodnili datę ślubu na 7 grudnia 1899 roku.
Ślub odbył się w anglikańskim kościele w Dalby (200 km na zachód od Brisbane, stolicy stanu Queensland).
Ojciec sprawił córce bardzo obszerną czarną sukienkę – żeby zakryć jej wstyd.
Obecni na ślubie byli tylko pan młody i ksiądz, który dał jej pouczenie: Zgrzeszyłaś córko. To dziecko będzie ciągłym przypomnieniem twego upadku, ale Bóg wybaczy ci, jeśli będziesz szczerze żałować. Ojciec dziecka zgodził się poślubić cię. Czy przysięgasz być mu posłuszną i wierną żoną?
Winifred chciała wyć, płakała, gryząc wargi.
Po ceremonii wyszli przed kościół. Ojciec uszczypnął ją w policzek:
– Dobrze się spisałaś, jesteś więc zamężną kobietą, pomyślności.
Rozejrzał się – no, mnie czas w drogę – wskazał na nadchodzące chmury – jak lunie, to nie przedostanę sie przez strumień.
Winifred chwyciła go za ramię – mogę pojechać z tobą?
– Nie żartuj, jesteś mężątką, twoje miejsce przy mężu.
Wskoczył do dwukółki i odjechał.
Charles, który dotąd opierał sie o płot, wyprostował się.
– Trzeba jechać, zanim się rozpada. Decyduj, jedziesz czy nie.
Powłokła się za nim.
Rodzina męża przyjęła ją wrogo, Charles większość czasu spędzał pracując na wyjazdach,
W lutym 1900 roku urodził się syn.
W ciągu następnych siedmiu lat Winifred urodziła jeszcze troje dzieci.
Nie miała szansy, kilka tygodni przed świętami 1908 roku, wieczorem, uciekła tak jak stała.
Noc spędziła w lesie.
Rano stanęła przy drodze czekając na jakąś okazję. Trafiła na bardzo sympatycznego młodego mężczyznę, który po zapewnieniu, że Winifred nie ucieka przed wymiarem prawa, zawiózł ją do hotelu, gdzie potrzebowali pracownicy.
Tam spędziła dziewięć lat.
Co roku, na święta, wysyłała paczki dla swoich dzieci. Podawała swój adres, ale nigdy nie dostała odpowiedzi.
Któregoś dnia hotel odwiedził hinduski domokrążny handlarz.
Winifred zwróciła uwagę na jego nieprzeciętną urodę, a on zwrócił uwagę na Winifred.
Gdy sala restauracji opustoszała, Winifred zauważyła postać w kącie. To był Ali.
Wyciągnął do niej ręce – chodź.
– Teraz? Jestem już za bardzo zmęczona na spacer.
– Nie na spacer. Pójdż i zostań ze mną. Chodż, ja wrócę tu jutro i zabiorę twoje rzeczy.
Wsiadła do jego bryczki i pojechali do miejsca, gdzie miał sklep. Za chwilę wyszedł ze swoim i jej strojem ślubnym.
– Najpierw musimy się obmyć i poprosić Allaha o błogosławieństwo.
Stanął obok niej, uniósł rece w górę i zawołał – Allah akbar.
Następnie pociągnął ja na dół aż uklękła obok niego. Patrzyła jak bił ukłony i recytował słowa, których nie rozumiała. Wreszcie zwrócił się do niej:
– Allah, dziękuję Ci, że dałeś mi tę kobietę. Będę się o nią troszczył i prowadził ją, aby stała się córką Islamu.
W ciemności czuła, że podchodzi do niej.
– Salam alejkum – wyszeptał i podniósł jej welon.
– Allah – szeptała do siebie – zachowaj mojego Alego bezpiecznie.
Wkrótce poznała jego rytm dnia, wyznaczany porami modlitw. Zaczęła uczyć się modlitw i wtedy bardzo poruszyło ją, gdy Ali oznajmił, że kobiety nie modlą się razem z mężczyznami.
Uczyła się jednak starannie zasad wiary i modlitw, aż Ali uznał, że osiągnęła pierwszy filar Islamu – wyznanie i akceptację wiary.
Tej nocy Ali modlił się długo, aż Winifred rozbolał kręgosłup. Odeszła cicho do sypialni. Obudziła się i poczuła, że Ali jest przy niej, twarz miał mokrą od łez.
– Dlaczego płaczesz?
– Bo stałaś się córką Islamu i jesteśmy naprawdę błogosławieni. Moje serce jest pełne radości.
Tej nocy został poczęty ich syn.
Ali obsypywał ją prezentami, głównie ozdobną hinduską garderobą, nieprzydatną w tym klimacie i okolicy.
Ali nie oczekiwał, żeby jego żona pracowała, ale Winifred nie zgodziła się na samotność. Tak więc ruszał codziennie w drogę ze swoimi towarami, a ona obsługiwała sklep.
Poród tym razem odbył się w szpitalu.
Urodził się syn, dali mu imiona Yosef Deen. Był kopią ojca.
Winifred zdawała sobie sprawę, że Australijczycy nie lubią Hindusów. Hindusi nie mogli osiedlać się w Australii na stałe, co kilka lat musieli odwiedzać Indie, nie mając gwarancji, że wrócą do Australii.
Na wszelki wypadek zarejestrowała syna pod swoim małżeńskim nazwiskiem – Steger.
Bezpieczniej było być Niemcem, wrogiem w niedawno zakończonej wojnie, niż Hindusem, członkiem Wspólnoty Brytyjskiej.
W związku z założeniem rodziny Ali ściągnął do Australii brata, który przejął jego sklep i miał zapewnić pomoc finansową matce.
Ali postanowił przestawić się na lukratywniejsze zajęcie – prowadzenie karawan wielbłądów.
Oznaczało to mieszkanie w osiedlach dla załóg wielbłądników – ghan-town (ghan to skrót od Afghan). W okolicy ghan-town był na ogół był meczet.
Winifred zdała sobie sprawę, jak ważne dla Alego są wizyty w meczecie, zdała też sobie sprawę, że nie ma tam miejsca dla kobiet.
Po za tym życie rodzinne było dla niej jak sen, wkrótce urodziła drugiego syna – Rahmat i córkę – Pansy.
Bardzo szybko przestawili się na wędrowny tryb życia.
Winifred zauważyła, ile kłopotu mieli wielbłądnicy z przygotowaniem dokumentacji ładunku i wyliczeniem kosztów i ceny.
Dla niej nie było to problemem i wkrótce znalazła wielu klientów na tę usługę. Jednak Ali wolał robić swoje specyfikacje sam – czy nie chciał, żeby wiedziała, ile zarabia?
Ponad dwa lata minęły na ciężkiej, ale satysfakcjonującej pracy. Dzieci chodziły do szkoły, Ali spodziewał się, że już wkrótce nie będzie się musiał martwić o materialną przyszłość rodziny.
Wtedy przyszedł list od jego matki z Indii, musi przyjechać pomóc w poważnych decyzjach rodzinnych.
Winifred nie miała nic do powiedzenia, Ali wyjechał. Mijały tygodnie, potem miesiące, żadnej wiadomości. W którymś momencie pojawiły się pogłoski, że w niektórych rejonach Indii grasuje cholera. Znajomi doradzili Winifred, aby dowiedziała się więcej u mułły w Adelajdzie.
Mułła potwierdził najgorsze obawy – Ali umarł. Na dodatek Winifred nie posiada żadnych praw do udziału w majątku, gdyż jej małżeństwo z Alim nie jest nigdzie zarejestrowane,
– A co z naszymi dziećmi?
– Synowie mogą pojechać do Indii, ich wujek jest ich prawnym opiekunem. Córka może zostać z Tobą do pełnoletności, a wtedy rodzina znajdzie jej męża.
– Nigdy nie oddam moich dzieci!
– To już Twoja decyzja.
– To jak my mamy żyć?
– Znajdę ci nowego męża.
Winifred zarejestrowała się w urzędzie pracy i przeniosła do hostelu. Jedynym sposobem na życie było pranie. Mogła zarobić 2 szylingi 6 pensów za pół dnia prania.
Po kilku miesiącach skapitulowała, w połowie 1925 posłuchała rady mułły, po roku poślubiła Karuma Bux w prawidłowej muzułmańskiej ceremonii w ghan-town.
Małżeństwo okazało się korzystne dla obojga.
Karum traktował ją z szacunkiem i troszczył się o dzieci. Dla niego Winifred okazała się bardzo wartościowym partnerem w prowadzeniu sklepu, prócz tego jako człowiek, który pobrał się z wdową i zaopiekował jej dziećmi, zyskał powszechny szacunek.
Pół roku upłynęło w harmonii, gdy Karum poprosił ją o poważną rozmowę.
Budowa linii kolejowej dobiega końca, z tras znikną wielbłądy, a z nimi ghan-towns. Nadchodzi czas poważnych decyzji, zdecydował więc, że odbędzie pielgrzymkę do Mekki, aby Allah mu w nich pomógł.
– Weźmiesz mnie z sobą?
– To nie jest możliwe, ktoś musi prowadzić sklep. Zresztą niewierni nie mają tam wstępu.
Udała się po radę do mułły, wyrecytowała mu pięć filarów Islamu. Mułła wysłuchał jej ze zrozumieniem, obiecał poprosić o radę w meczecie.
Po tygodniu Karum Bux wrócił z modlitw w meczecie mocno zamyślony. Powiedział, że zmienił plany, zabierze ją do Mekki ze sobą.
Pięć miesiący zajęło sprzedanie wielbłądów, zorganizowanie pracy sklepu, pożegnania i oto byli w porcie Fremantle i wsiadali na statek do Bombaju.
Pierwszym przystankiem był rodzinny dom Karuma w Lahore.
Dwa miesiące trwało załatwienie formalności paszportowych, podróżnych i religijnych. Zdecydowali, że synowie zostaną u krewnych w Karachi, skąd rodzice i Pansy popłyna statkiem do Jeddy.
W tym momencie zaczyna się relacja zawarta w książce One Thousand Roads to Mecca.
W Karachi musieli zaopatrzyć się w żywność na drogę.
W Mekce Karum miał ubierać się w dwa kawałki białego płótna. Kobiety nie miały specjalnych ograniczeń, ale ich strój nie powinien demonstrować zamożności. Zaopatrzyła się w dwie pary szarawarów i dwie białe koszule.
Przed zaokrętowaniem pasażerowie musieli przejść kontrolę medyczną.
Kontrola mężczyzn odbywała się w długim, chłodnym budynku, dla 400 kobiet – w jakichś ruinach bez dachu, w palących promieniach słońca.
Badania wykonywała kobieta, której towarzyszyła asystentka z notatnikiem i dwoma butelkami atramentu.
Lekarka dawała szorstkie rozkazy, główną częścią badania było podniesienie koszuli i obnażenie brzucha i klatki piersiowej. Lekarka klepała spocone brzuchy wierzchem dłoni.
Dla hinduskich kobiet było to ogromne upokorzenie, wiele z nich protestowało. Odpowiedzią lekarki było potrząśnięcię pacjentką o ścianę.
Gdy przyszła kolej na Winifred, odmówiła podciągnięcia koszuli, a gdy lekarka spróbowała sama ją szarpnąć, Winifed złapała ją za bluzkę i zaczęły się siłować. Lekarka upadła, asystentka przyszła jej z pomocą, ale zapomniała o atramencie.
Nastąpiło pandemonium, kobiety krzyczały, lekarka umazana czarnym i czerwonym atramentem usiłowała bezskutecznie wstać. Wreszcie przybiegła policja.
Wezwali lekarza i poprosili o wyjaśnienie.
Winifred opisała dokładnie “procedurę medyczną”, świadkowie potwierdzili. W rezultacie podziękowano jej za interwencję, oferowano im wygodny pokój w hotelu na noc przed wyjazdem i zlecono Winifred generalny nadzór nad bezpieczeństwem kobiet podczas żeglugi.
Statek nazywał się Istophan. Okazało się, że na statku nie ma kabin dla pasażerów (a zatem ten sam standard co Patna), Karum załatwił im świetne miejsce trzy poziomy pod pokładem.
Pod pokładem było ciemno i głośno od kaszlu, chrapania, jęków i okrzyków pielgrzymów.
Jeśli chodzi o wyżywienie, to po każdej stronie pokładu było siedem palenisk, gdzie po kolei pielgrzymi mogli rozpalić ogień. Mieli około godziny, by ugotować curry i zrobić chleb.
Na górnym pokładzie były dwie toalety. Żeby się umyć, trzeba było spuścić na linie kubełek do morza. Skóra piekła od słonej wody.
Opisy szeregu niedogodności mieszkania pod pokładem opuszczę.
Port w Jedda.
Na początku musieli zapłacić podatek – 7 rupii od osoby.
Winifred dowiedziała się, że plagą pielgrzymów byli miejscowi Beduini, którzy napadali ich na drodze. Król Ibn Saud zawarł z nimi układ, żeby wstrzymali się od przemocy, a on zapewni im rekompensatę.
Po opłaceniu podatku wpadli w ręce agentów, których zadaniem było zorganizowanie pielgrzymom transportu do Mekki i zakwaterowania. Agenci zabrali paszporty, zostaną zwrócone po zakończeniu pielgrzymki.
Musieli zakupić sobie wyżywienie oraz drewno na rozpałkę na czas podróży wielbłądem do Mekki. Nie było to łatwe, przede wszystkim były trudności z wodą.
Odjazd do Mekki. Tysiące wielbłądów na pustynnym placu. Wszystkie gniewne, rzucają łbami, szczerzą żółte zęby, wyją wściekle.
Ruszyli tuż przed zachodem słońca.
Na każdym wielbłądzie jechało dwóch pielgrzymów na siodłach zwisających po obu stronach wielbłąda. Karum jechał w jednym, Winifred z córką w drugim.
Podróżowali w nocy, w dzień kryli się przed słońcem.
Któregoś rana, przewodnicy powiadomili ich, że zbliżają się do Mekki. Zapadła cisza, którą po chwili przerwał zbiorowy okrzyk – Labayak.
Wyznam pewne nadużycie. W przedwczorajszym wpisie o pielgrzymce Mohammeda Asada zamieściłem wołanie – Labayak – ale była to raczej refleksja muzyczna, która pasowała mi do natchnionych rozważań pielgrzyma.
W towarzystwie trzeźwej kobiet z Australii to nie przechodzi. Na placach Mekki słychać było raczej to –
Gdy wzeszło słońce, wielbłądy weszły na krawędź ogromnej misy, w dole znajdowało się miasto, mogli rozpoznać pięć minaretów i czarny sześcian Ka’ba.
Tu kończy się relacja Winifred zamieszczona w książce OneThousand Roads to Mecca.
Powód wydaje mi się oczywisty – dotychczasowa relacja nie zapowiada właściwego odnoszenia się do świętych miejsc.
Na szczęście my mamy do dyspozycji relację zawartą w książce The Washerwoman Dream.
Na ulicach Mekki przewodnicy zatrzymali ich przed białym domem. Wyjaśnili, że to jest miejsce, w którym anioł zlitował się nad Hagar wygonioną z dzieckiem z domu Abrahama i wskazał jej źródło z wodą.
Przewodnicy dali znak i tłum ruszył szalonym biegiem. Winifred obawiała się, że ją zadepczą i po jednym okrążeniu oddała dziecko Karumowi.
Odsunęła się na bok podczas gdy Karum z córką wykonał przepisane siedem okrążeń.
Następnie odwiedzili Wielki Meczet, stamtąd przepchnęli się do czarnago budynku Ka’ba, który okrążyli siedem razy, za każdym razem usiłując pocałować czarny kamień.
Tego było za dużo dla Winifred na jedno rano, na szczęście w wielkim tłumie nikt nie zauważył jej znużenia.
Jeszcze pozostało podejść do studni ZamZam i napić się cudownej wody.
Pozostali w Mekce siedem dni i teraz mogli spokojnie odwiedzić meczety i miejsca kultu. To dało Winifred lepszą szansę wczucia się w uczucia i wiarę pielgrzrymów.
Z Mekki kontynuowali pielgrzymkę do Medyny i zakończyli ją w Jedda, skąd mieli popłynąć statkiem do Karachi.
Tu czekała ich niemiła niespodzianka. Agent, który na początku pielgrzymki zatrzymał ich paszporty, zniknął bez śladu.
Czekali tydzień, zanim znalazła go policja.
Podobno nie był to odosobniony przypadek.
Winifred, Pansy i Karum Bux wrócili szczęśliwie do Pakistanu.
Czekało ich burzliwe życie, ale nie należy już ono do tej opowieści.
Zdradzę tylko, że islam nie odgrywał wielkiej roli w dalszym życiu Winifred.
Kolejna relacja – rok 1964 – Malcolm X (foto –>).
Ta relacja uderzyła mnie swoją naiwną autentycznością.
W związku z tym postaram się zachować oryginalny język relacji.
Motto: Tak, jestem ekstremistą. Czarna rasa tutaj, w północnej Ameryce, jest w bardzo złym stanie. Pokażcie mi czarnego, który nie jest ekstremistą, a ja pokażę wam kogoś, kto potrzebuje opieki psychiatrycznej.
Hadj’ po arabsku znaczy: skierować się do określonego celu. W prawie islamskim znaczy to wybrać się do Ka’ba, świętego domu i wypełnić ceremonię pielgrzymki.
Na lotnisku w Kairze grupy podróżnych stawały się pielgrzymami, przyjmowały stan uświęcenia. Byłem zdenerwowany i przygotowany na obserwację innych i zachowywanie się tak jak oni.
Przyjmując stan ihram zdejmujemy ubranie i okrywamy się dwoma białymi płótnami. Jedno, izar, owijamy wokół bioder. Drugie, rida, zarzucamy na szyję i lewe ramię pozostawiając prawe ramię odkryte. Do tego proste sandały i jeszcze torba z pieniędzmi i dokumentami.
Każdy z tysięcy podróżnych ubrany tak samo, król czy wieśniak, nie różnią sie od siebie.
Wszyscy wołamy: Labayk! Labayak! – Oto idę do Ciebie Panie!
Co kilka minut startuje samolot z pielgrzymami, ale tłumów na lotnisku nie ubywa.
W samolocie biali, czarni, brązowo, żółci – wszyscy bracia, czczący tego samego Boga i szanujący każdy każdego.
Lotnisko w Jedda wyglądało na jeszcze bardziej zatłoczone niż to w Kairze. Każdej grupie pielgrzymów przydzielono przewodnika – mutawwif – który będzie prowadził nas z Jeddy do Mekki.
Wmieszałem się w środek grupy, byłem zdenerwowany. Jestem u źródła wiary muzułmańskiej i za chwilę dam do kontroli amerykański paszport, który prezentuje całkowite przeciwieństwo istoty Islamu.
Byłem tak zdenerwowany, że złamałem klucz do torby. Rozbiłem więc zamek, żeby otworzyć torbę, żeby nie podejrzewali, że przewożę coś niedozwolonego.Wreszcie kontrola paszportu. Urzędnik popatrzył na mnie i powiedział coś po arabsku. Pokazałem mu list polecający od dr Shawarbi (dyrektor Federacji Islamskiej w Kairze). Urzędnik zaczął dyskutować z moimi przypadkowymi towarzyszami podróży.
Wytłumaczyli mi, że zostanę przekazany do sądu religijnego, Mahgama Sharia, który kontroluje aby niewierzący nie znaleźli się w Mekce. Mój paszport zostanie w urzędzie celnym.
Nie miałem odwagi zaprotestować.Mój przewodnik zaprowadził mnie do schroniska tuż przy lotnisku, znalazł mi miejsce w 15-osobowym pokoju. Większość gości spała na dywanach na podłodze.
Przewodnik zaprowadził mnie do kąta i wyjaśnił, że zaprezentuje mi poprawne pozycje modlitewne. Starałem się naśladować jego ruchy, ale mi nie wychodziło. Moje kostki nie chciały poddać się temu, co Muzułmanie robią przez całe życie.
Azjaci siedzą na swoich piętach, ludzie Zachodu siedzą na krzesłach.
Nie w głowie był mi sen. Ćwiczyłem wytrwale. W końcu wydawało mi się, że poznałem sposób, ale i tak po trzech dniach spuchły mi kostki.
Pomyślałem, że w naszej organizacji Nation of Islam – KLIK – powinniśmy może wprowadzić naukę podstawowych muzułmańskich rytuałów.Nadszedł świt, ludzie wokół pobudzili się.
Zdałem sobie sprawę jak wielką rolę odgrywa w ich życiu dywan. Każdy ma swój dywan modlitewny, każda rodzina czy grupa ma większy dywan. Po modlitwie nakryli dywan obrusem i zjedli posiłek, potem zdjęli naczynia i obrus, i mieli pokój dzienny.
Teraz zrozumiałem dlaczego paser płacił mi tak dobrą cenę za wschodnie dywany, gdy działałem jako włamywacz z Bostonie.
Czas mijał, nie wiedziałem, co mnie czeka. Po pewnym czasie zauważyłem ludzi siedzących przy stole z telefonem. Pokazałem im list od dr Shawarbi i poprosiłem, żeby zadzwonili na podany tam numer.
Za godzinę przyjechał do mnie dr Omar Azzam, zabrał mnie do swojej willi. Wkrótce przywieziono tam mój paszport i dokumenty zatrzymane na granicy, powiadomiono mnie, że moje przesłuchanie przed sądem odbędzie się rano.
Po zadaniu wielu pytań sąd uznał, że jestem pełnoprawnym muzułmaninem, wpisali moje nazwisko do rejestru i dali mi dwie książki do przeczytania.
Wróciłem do willi dr Omara, przespałem się trochę, gdy zadzwonił telefon. Dzwonił szef protokołu księcia Fajsala – po obiedzie przyjedzie po mnie samochód księcia.
Samochód zawiózł mnie do Mekki. Zaparkowaliśmy przy Wielkim Meczecie, obmyliśmy się i weszliśmy, otaczał nas tłum modlących się pielgrzymów.
Siedem okrążeń świętego kamienia. Szedłem, modliłem się, a mój przewodnik pilnował, żeby pielgrzymi mnie nie rozdeptali. Następnie napiłem sie wody ze studni Zamzam i przebiegliśmy między dwoma wzgórzami Safa i Marwa, gdzie kiedyś wędrowała Hagar (wygnana żona Abrahama) szukając wody dla swego syna Ismaela.
Jeszcze trzy razy odwiedziłem Wielki Meczet i okrążyłem kamień Ka’ba.
Ostatnim razem, po zmierzchu, udaliśmy się na górę Ararat.
Ta wizyta zakończyła ciąg rytuałów pielgrzymich. Rzuciliśmy jeszcze tradycyjne siedem kamieni w diabła.
Niektórzy strzygli włosy i brody, ja oszczędziłem je w obawie, że po powrocie nie pozna mnie moja mała córka.
Ameryka musi poznać Islam, ponieważ jest to religia, która wymazuje ze społeczeństwa problemy rasowe. Podczas tych jedenastu dni w świecie muzułmanów jadłem z tego samego talerza, piłem z tej samej szklanki, spałem na tym samym dywanie i modliłem się z ludźmi o wszelkich kolorach skóry. Byliśmy wszyscy braćmi, bo wiara w Boga wymazała “białe” z ich umysłów, z ich zachowania, z ich podejścia do innych.
Zdjęcie z Wikipedii, podpisane: Malcolm X po pielgrzymce.
P.S. Z relacji pielgrzymów dowiedziałem się, że w Mekce i najbliższej okolicy znajduje się wiele miejsc, w których przebywał Abraham – m. in. miejsce gdzie miał złożyć Bogu w ofierze Izaka.
Wprowadziło mnie to w mocne zmieszanie, gdyż wprawdzie Stary Testament nie podaje takich szczegółów, to jednak pewnikiem jest, że Abraham pochodził z Ur w Chaldei czyli Iraku, pochowany zaś jest w Hebronie czyli na Zachodnim Brzegu (Jordanu).
Ponieważ Bóg obiecał Abrahamowi ziemie mlekiem i miodem płynące, a te były dość blisko, to trudno mi pojąć, czego szukał na odległych pustyniach Arabii.
STOP!
Czy na początku nie była wspomniana praczka z Australii?
Była, ale jest to relacja tak różna od wszystkich innych, że zasługuje na osobny wpis (czytajcie jutro).
Ta książka to zbiór 23 relacji o odbytej pielgrzymce do Mekki – KLIK.
Nie znalazłem żadnej informacji o Michaelu Wolfe, który dokonał selekcji materiału do książki i nie potrafię odgadnąć kryteriów, jakimi się kierował. Niezależnie od tego trzy relacje zwróciły moją uwagę.
Trafiłem na tę książkę “od kuchni” a właściwie od pralni, podczas lektury książki Washerwoman’s Dream.
Praczka w Mekce, australijska praczka – to zapowiadało się interesująco. To co wyszło w praniu przewyższyło moje oczekiwania.
Jeszcze jedno – patrząc na listę 23 relacji zauważyłem, że na rok 1927 przypadają dwie – Winifred Stegar z Australii i Muhammada Asada z Galicji.
Z Galicji, w roku 1927, Muhammad – o kogo chodzi? Jak to o kogo? O Leopolda Weissa ze Lwowa.
Chyba zostaniemy w Mekce trochę dłużej.
Zacznę jednak od Lwowa.
Rok 1900, w rodzinie Akivy Weissa, prawnika z rodziny z rabiniczną tradycją, urodził się syn, Leopold. Chłopiec od dziecka pobierał nauki religijne, znał hebrajski i aramejski.
Gdy wybuchła I Wojna Światowa, 15-letni Leopold uciekł z domu i zaciągnął się do armii austriackiej pod fałszywym nazwiskiem. Ojciec z pomocą policji zdołał go wyciągnąć i zorganizował mu pobyt i naukę w Wiedniu.
W wieku 20 lat Leopold porzucił studia i chwytał się dorywczych zajęć – m.in. pracował w studio filmowym Fritza Langa, przeprowadził wywiad z żoną Maxima Gorkiego.
W 1922 roku przeniósł się do Palestyny gdzie pracował jako free-lancer dla Frankfurter Allgemaine Zeitung.
W Palestynie mocno zainteresowała go tematyka syjonizmu a w szczególności reakcja Arabów na tę ideologię. Frankfurter Allgemaine zlecił mu dwuletni projekt – głębsze zbadanie tematu w okolicznych krajach arabskich.
Efektem była książka i zafascynowanie Islamem oraz sprawami arabskimi.
W roku 1926, w Berlinie, Leopold Weiss ożenił się. Jego żona, Elsa, była znacznie starsza od niego i miała syna z poprzedniego związku. Po kilku miesiącach wraz z żoną przyjęli Islam przy czym Leopold zmienił nazwisko na Mohammad Asad. Uwaga: arabskie imię Asad znaczy lew – Leo.
Niecały rok później razem wybrali się na pielgrzymkę do Mekki.
Proponuję zacząć wizytę w Mekce zgodnie z miejscowym zwyczajem…
Tylko pielgrzymi byli na pokładzie statku płynącym po Morzu Czerwonym w rejsie z Egiptu do Arabii. Przewoźnik, goniący tylko za zyskiem, załadował statek dosłownie po brzeg, nie troszcząc się zupełnie o wygodę pasażerów.
Zostali upchnięci wszędzie. Na pokładzie, w kabinach, w korytarzach, w salach jadalnych. W magazynach pod pokładem. W każdym kącie boleśnie stłoczone stworzenia ludzkie. W pokorze, z tylko jednym celem przed oczami, znosili bez narzekań te cierpienia.
W tym momencie ja podniosłem oczy – Patna – tam nie było wzmianki o pielgrzymach na pokładzie, chyba nie byliby tak zapatrzeni, żeby nie zauważyć dezercji dowództwa statku.
Opuszczam oczy… tłoczyli się na pokładzie zajęci gotowaniem – przewoźnik nie zapewniał posiłków. Widziałem jak krążyli w te i z powrotem po wodę przenoszoną w puszkach, jak tłoczyli się pięć razy dziennie przy kranach, aby dopełnić obmycia przed modlitwą, jak cierpieli w duchocie kilka poziomów pod pokładem.
Wszędzie widać było siłę wiary, która pozwalała zapomnieć im o cierpienach, gdyż pochłaniała ich myśl o Mekce.
To tu, to tam, co chwila rozlegało się – Labayak, Allahumma, labayak!
Drugiego dnia mężczyźni przebrali się w ihram – dwa niezszyte kawałki płótna. Ten strój ma eliminować obcość, różnice między wiernymi.
Kobiety pozostały w swoich codziennych strojach gdyż ihram odkrywa zbyt wiele ciała.
O świcie trzeciego dnia dotarliśmy do niewielkiego portu Jedda. Jak strzały pomknęły do nas od nadbrzeża żaglówki. Ich szerokość i niezgrabność niemile kontrastowały z pięknem smukłych masztów i żagli.
Zapewne na takiej łodzi, może nieco większej, ale tego samego typu, dzielny podróżnik Sindbad wybrał się na swoje przygody.
Dotychczas wiedziałem, że zamierzam żyć w krajach Wschodu, wśród muzułmanów, ale nie wiedziałem, że mój stary świat się kończy, świat zachodnich idei i odczuć, doświadczeń i dążeń. W tym okresie miałem już za sobą pobyt w wielu krajach Wschodu. Znałem Iran i Egipt lepiej niż jakikolwiek kraj w Europie, Kabul mnie nie zaskakiwał, znane mi były bazary Damaszku i Isfahanu. Szedłem teraz ulicami Jeddy i myślałem – jak trywialne.
Jedda to było jedyne miasto na arabskim brzegu Morza Czerwonego gdzie wolno było przebywać niewiernym.
Po południu następnego dnia ruszyliśmy karawaną do Mekki.
Beduini, obładowane wielbłądy, osły. Czasem mijały nas samochody, pierwsze samochody w Arabii Saudyjskiej. Wyprzedzały nas hałasując sygnałami typu Klaxon. Wielbłądy reagowały bardzo nerwowo na ich dźwięk, chyba czując, że sygnalizują one ich zmierzch.
Po chwili opuściliśmy miasto i zanurzyliśmy w ciszy pustyni, podkreślanej jeszcze przez klapanie wielbłądzich kopyt, okrzyki Beduinów i śpiew pielgrzymów.
Czasem odezwał się śpiew grupki pielgrzymów, czasem jakaś kobieta zaśpiewała pieśń ku chwale Proroka, czasem inna wydała z siebie ghatrafa, ten radosny krzyk arabskich kobiet, bardzo wysoki, przenikliwy tryl, wznoszony przy świątecznych okazjach – ślub, urodziny, obrzezanie, procesje religijne.
Google nie potrafiło znaleźć ghatrafa, ale po pobycie na Bliskim Wschodzie nie mam wątpliwości, że jest to to samo co ululation lub zaghrouta – KLIK.
Większość pielgrzymów jechała w dwuosobowych lektykach, które bujały się w rytm kroków wielbłąda.
Nad ranem dotarliśmy do Bahry, gdzie karawana zatrzymała się na porę dnia, gdyż było za gorąco na podróż.
Wiele osób, nie przyzwyczajonych do długich podróży, nie wiedziało, co ze sobą zrobić. Wiele z nich po prostu siedziało nieruchomo, zapatrzeni w stronę Mekki.
Pod wieczór starszy mężczyzna nieopodal – umarł. Kobiety nie podniosły krzyku, jak to mają w zwyczaju we wschodnich krajach. Wszak zmarł jako pielgrzym, na świętej ziemi, jest błogosławiony. Mężczyźni obmyli jego ciało i ubrali je w ten sam strój, który ostatnio nosił.
Po dwóch nocach wędrówki dotaliśmy do Mekki.
Załatwiłem kwaterę u znanego przewodnika. Po sytym śniadaniu udaliśmy się do Świętego Meczetu. Zatłoczone ulice, stragany, ludzie wszelkich ras i narodowości, nagle znaleźliśmy się przed bramą. Potrójny łuk bramy, a za nim wielki kwadrat placu, otoczony kolumnadami krużganków, a w środku czarny sześcian o boku około 40 stóp – Ka’ba – cel marzeń milionów na przestrzeni wieków.
Widziałem setki przepięknych meczetów, od północnej Afryki do Samarkandy, ale nigdzie nie czułem się tak jak tutaj, gdzie budowniczy zbliżył się tak bardzo do religijnej idei.
Ostateczna prostota sześcianu, całkowite wyrzeczenie się piękna linii i formy przekazywała jego myśl: zarozumialstwem byłoby sądzić, że jakiekolwiek piękno stworzone przez człowieka może być warte Boga. Dlatego im prostsze twoje dzieło, tym bardziej wyrażasz chwałę bożą.
Oto przede mną była ta niewielka budowla, z którą nie może się równać żadna inna na ziemi.
Wnętrze budunku nie ma istotnego znaczenia, w jego wschodnim rogu znajduje się Czarny Kamień w szerokiej srebrnej ramie.
Ten kamień, wycałowany przez miliony pielgrzymów, wywołuje niezrozumienie wśród niewiernych. Uważają go za fetysz przejęty przez Mahometa jako ukłon w stronę pogańskich mieszkańców Mekki. Nic błędniejszego. Podobnie jak Ka’ba, Czarny Kamień jest obiektem szacunku, ale nie czci.
Jest szanowany jako jedyna pozostałość z domu Abrahama i ponieważ dotknęły go usta Mahometa.
I tak stałem przez Świątynią Abrahama nie myśląc (refleksje przyszły później) i czułem w sobie jakiś ukryty, uśmiechający się rdzeń, w którym dojrzewało uniesienie, jak pieśń.
Częścią pielgrzymki jest przejść siedem razy wokół Ka’ba. Więc szedłem i ja, powoli, aż stałem się częścią strumienia ludzi. Minuty mijały i wszystko co było małe i gorzkie w moim sercu, zaczęło je opuszczać. Minuty roztapiały się, czas stanął i oto tu było centrum wszechświata.
Dziewięć dni później Elsa umarła.
Umarła nagle, po kilku dniach ostrej choroby, którą potem zidentyfikowano jako tropikalną dolegliwość. Ogarnęła mnie czarna rozpacz.
Pochowaliśmy ją na piaszczystym cmentarzu w Mekce. Położyliśmy kamień na jej grobie. Nie chciałem żadnego napisu. Napis oznacza myślenie o przyszłości, a ja nie wyobrażałem sobie żadnej przyszłości teraz.
Niedaleko stąd leżała równina Ararat, na której zbierają się pielgrzymi na przypomnienie Ostatecznego Zgromadzenia, kiedy człowiek odpowie Stwórcy za wszystkie uczynki swego życia.
Po chwili wracałem do Mekki na cwałującym wielbłądzie. Wokół mnie tysiące falujących głów, okrzyki Allahu Akbar. Ci ludzie wyrośli ponad swoje małe życia i teraz ich wiara pcha ich ku nieznanym horyzontom.
Tu kończy się relacja.
Wiara popchnęła Mohammada Asada daleko.
Wkrótce po odbyciu pielgrzymki osiedlił się na dobre w Arabii Saudyjskiej, gdzie został stałym doradcą króla Abdulaziza (znanego na Zachodzie jako Ibn Saud).
W 1928 roku król wysłał go z misją wywiadowczą do Kuwejtu, gdzie brytyjczycy zaangażowali się w budowanie opozycji.
Wywiad brytyjski donosił, że Mohammed Asad miał powiązania z “bolszewikami”.
W 1932 roku Mohammed Asad przeniósł się do brytyjskich Indii, gdzie nawiązał bliski kontakt z poetą i politykiem Mohammedem Iqbalem.
Wtedy właśnie powstawała idea utworzenia Pakistanu, niezależnego islamskiego państwa.
W momencie wybuchu wojny Mohammed Asad jako obywatel austriacki został internowany w obozie.
Po zakończeniu wojny idea Pakistanu stała się ciałem.
Mohammed Asad współpracował w tworzeniu konstytucji pierwszego kraju muzułmańskiego i dołożył starań, żeby zapewniała ona kobietom prawo głosu i prawo zajmowania najwyższych stanowisk w państwie.
Działało to w praktyce – w 1988 roku, czyli jeszcze za życia Mohammeda Asada, Benazir Bhutto została premierem Pakistanu.
W 1949 roku Mohammed został kierownikiem oddziału Bliskiego Wschodu w MSZ Pakistanu, trzy lata później został wysłany do siedziby ONZ w Nowym Jorku jako minister pełnomocny.
W latach 60 Mohammed Asad, żonaty z Arabką Munirą, zakochał się w Poli, Amerykance, polskiego pochodzenia.
Pola zadeklarowała chęć przyjęcia Islamu, Mohammed zaproponował jej małżeństwo.
Tego małżeństwa nie dało się pogodzić z pracą w służbie dyplomatycznej Pakistanu, Mohammed zrezygnował z pracy, rozwiódł się z Munirą (mieli syna – Talal-a) i pobrał z Polą.
Od tego pory spędzał wiele czasu poza Pakistanem.
Ostatecznie osiadł na stałe w Hiszpanii, gdzie zmarł w 1992 roku.
Pamiątki:
Wiedeń: Muhammad-Asad-Platz – Distrikt 22, przed UNO City.
Berlin: Berliner Gedenktafel – Hannoversche Str 1.
Materiały studyjne – 4-częściowy wywiad z Mohammadem Asadem.
Przepraszam, że tak się panoszę z tym tematem. Na jego zgłębienie trzeba by kilku dni. Zachęcam jednak choćby do wysłuchania pozycji 2, to tylko 8 minut, a dla mnie rewelacja.
Niestety posiadane przeze mnie tłumaczenie Koranu na polski nie potwierdza poglądów religijnych Mohammeda Asada.
Wspomina on o niedostatkach tłumaczeń dokonanych przez europejskich orientalistów, oferuje swoje.
Polski tłumacz – Józef Bielawski – wspomina, że tłumaczenie Mohammada Asada jest mu znane. Jednak to nie wystarczyło.
1. Spotkanie ze światem Islamu, tłumaczenie Koranu – KLIK.
2. Opinia na temat wiary, religii, istnienia – KLIK.
3. Koran – KLIK.
4. Grzech, czytanie Koranu – KLIK.
Reblog sprzed tygodnia, kiedy rzeczywiście była Niedziela Aborygenów, 5 lipca 2020 roku
Lech Milewski
Dzisiaj Aborygeńska Niedziela
Jako wprowadzenie proponuję wizytę na mszy odprawionej w katolickim kościele – KLIK.
Byłoby dobrze, gdybyście obejrzeli przynajmniej 3,5 minuty.
Przepraszam za usterki techniczne oraz istotne ograniczenie technologii – niemożność przekazania aromatu aborygeńskiego, eukalipsowego, kadzidła.
Podczas mszy w moim parafialnym kościele wysłuchaliśmy kazania wygłoszonego przez księdza rezydujacego w aborygeńskiej społeczności w Darwin, najbardziej północnym mieście Australii.
Zwróciłem uwagę na często powtarzany zwrot – Wielki południowy ląd Ducha Świętego…
Wyznam, że ten termin brzmi dla mnie jak balsam dla agnostyka.
Trudno mi wyobrazić sobie osobowego boga, ale wierzę w duchową siłę jednoczącą ze sobą niepoliczone elementy materialne i niematerialne.
Według Aborygenów nasza przeszłość, teraźniejszość, przyszłość jest snem.
Żyjemy we śnie – dreamtime – który zaczął się, gdy zaczął się czas. Mówią, że jesteśmy tu 40,000 lat, ale to jest dużo dłużej. Jesteśmy na ziemi od pierwszego dnia, gdyż jesteśmy jednym z Ziemią i z całym kosmosem…
Jak się do tego ma biblijny Mojżesz, Jakub, Abraham… Adam i Ewa?
Może jak historie konstruowane zgodnie z potrzebą chwili?
Wspominałem kiedyś o 250-leciu wizyty kapitana Cooka (TU). Nie ma śladów jego pobytu na australijskim lądzie. Zachowała się historia, że przed opuszczeniem tych okolic zacumował w pobliżu niewielkiej bezludnej wyspy, zgodnie z potrzebą chwili nazwał wyspę Possesion Island, kazał wywiesić brytyjską flagę, strzelić z armaty i ogłosił, że w imieniu króla Jerzego bierze ten ląd w posiadanie.
Wziąć ląd w posiadanie?
Toż to oczywiste dla każdego – tytuł własności – to przecież początek każdej działalności.
Nie dla każdego, według Aborygenów człowiek nie może posiadać ziemi, to ziemia posiada człowieka, daje mu początek i miejsce odpoczynku na koniec.
Trzeba było czekać do 1974 roku, żeby Aborygen, zatrudniony jako ogrodnik na uniwersytecie w tropikalnym Cairns, dowiedział się w cywilizowany sposób, że jego społeczność nie ma żadnych praw do lądu, na którym od zawsze zamieszkuje i postanowił podważyć to twierdzenie – KLIK. W cywilizowany sposób – uniwersytet stwarzał do tego warunki. Do tego czasu argumentem w tego rodzaju dyskusjach był karabin.
Religia…
Dotarła do Australii dopiero po załatwieniu tytułów własności ziemi.
Bóg osobowy był dla Aborygenów bytem tak niezrozumiałym, że nawet nie wzbudzał protestu.
Podobnie opowieści biblijne, na przykład ta o kuszeniu Adama.
Reakcja Aborygenów: coż za dziwactwo! Normalny człowiek wyrzuciłby jabłko, a węża by zjadł. I żyliby dalej w raju w zgodzie z bogiem i naturą.
W tym roku mamy w australijskim radio Rok Beethovena.
Zgadza się, Ludwig van Beethoven urodził się w 1770 roku – 250 lat temu.
Jak to przy takich okazjach bywa, radio nieco przesadziło, muszę je wyłączać, gdy już siódmy raz w miesiącu nadają, skądinąd bliską mojemu sercu, VII symfonię.
Po wyłączeniu radia szperam jednak po youtube i znajduję wiele ciekawych beethovenowskich wykonań. Google chyba czyta moje wspomnienia z młodych lat, gdyż nieproszone podsunęło mi linki do Sonaty Kreutzerowskiej.
O Sonacie Kreutzerowskiej pierwszy raz usłyszałem od mojej matki w czasach szkoły podstawowej.
Chodziło głównie o książkę Lwa Tołstoja, ale w jej cieniu czaiła się muzyka Beethovena.
Muzyka tak potężna, że mogła inspirować człowieka do popełnienia zbrodni.
W szkolnej bibliotece jedyną książką Tołstoja jaką znalazłem było Zmartwychwstanie.
Przeczytałem i poczułem niesmak i niepokój. To nie było to czego oczekiwałem pod takim tytułem.
Prawdę mówiąc Zmartwychwstanie zniechęciło mnie do poszukiwań Sonaty Kreuzerowskiej. Wiedziałem, że tam będzie pasja, zazdrość, morderstwo – już wiedziałem co Lew Tołstoj może z tym zrobić – brrrrr.
Pozostał ze mną tytuł – Kreutzerowska – to krrrraczące “Krrroooj“.
Jak w “do krrroćset” (patrz Post Sciptum), ale też jak w ukrzyżowaniu.
I tak minęło pół wieku.
Po raz pierwszy Sonatę Kreutzerowską usłyszałem w australijskim radio
Hmmm.
Jak na Beethovena to takie sobie. Chyba Lew Tołstoj też był bardziej zainspirowany brzmieniem nazwiska niż muzyką.
Kilka lat później usłyszałem i ujrzałem Sonatę Kreutzerowską “na żywo”. Wykonawczynią była studentka Australian National Academy of Music (ANAM). W Akademii doskonalą swój kunszt absolwenci konserwatorium, doskonale doskonalą.
Wykonawczyni, filigranowa dziewczyna o irlandzkim nazwisku, już w pierwszej części – Andante – Presto – miała na twarzy przekorny uśmiech, wyrażnie obiecywała jakiś żart.
Zgadza się, w drugiej części – Andante con variazioni… con variazioni? Toż to ja tam usłyszałem – Tam szum Prutu, Czeremoszu hucułom przygrywa, a wesoła kołomyjka do tańca porywa – zanuciłem.
Irlandka potrafi – pomyślałem.
Teraz mogłem zrozumieć dlaczego Rudolf Kreutzer nie zgodził się wykonać dedykowanej mu przez Beethovena sonaty.
“Outrageously unintelligible” – oburzająco niezrozumiała – brzmiał jego komentarz (według anglojęzyznej wikipedii). Tekstu niemieckiego oryginału nie znalazłem.
Wracam do propozycji Google.
Pierwszy link – Anne Sophie Mutter – KLIK.
Wystarczyło mi spojrzeć na jej minę – taką samą musiał zrobić Rudolf Kreutzer gdy spojrzał na dedykowane mu nuty.
Nie – dziękuję bardzo.
Na dodatek gra 10 minut dłużej niż przewidział kompozytor.
Spojrzałem na drugi link… Patricia Kopatchinskaja.
Brzmi obiecująco, ona pewnie wie co to Prut i Kołomyja.
Wystarczyło posłuchać/popatrzeć jedną minutę i jej mina mówiła wszystko – ona WIE!
Kopaczyńska, to brzmi po słowiańsku. Zajrzałem do wikipedii – linki w Post Scriptum – miejsce urodzenia – Mołdawia.
Toż w takim razie szum Prutu towarzyszył jej codziennie!
To odkrycie zachęciło mnie do dalszych poszukiwań.
Jak to było z tą nietrafioną dedykacją dla Kreutzera?
Fantastycznie!
Beethoven ukończył sonatę w 1803 roku i… przeczytajmy pierwszą dedykację:
“Sonata mulattica composta per il mulatto Brischdauer, gran pazzo e compositore mulattico“.
W moim tłumaczeniu: murzyńska sonata skomponowana dla mulata Brischdauera, wielkiego szaleńca i murzyńskiego kompozytora.
Mulat Brischdauer – skąd też on znalazł sie w Wiedniu?
Jak to skąd, z (Bielska-)Białej, to całkiem blisko – KLIK.
Uwaga – polska wersja wiki podaje, że George Bridgetower pochodził z Białej, która z czasem połączyła się z Bielskiem. Angielska wersja podaje, że z Białej Podlaskiej gdzie jego ojciec pracował w dobrach Hieronima Radziwiłła.
No i jak to pogodzić?
Brischdauerowi, a raczej Bridgetowerowi, w wykonaniu sonaty towarzyszył kompozytor, po czym obaj panowie udali sie na śniadanie (to był bardzo wczesny koncert poranny), podczas którego Bridgetower pokazał swoje szaleństwo – wyraził wątpliwość co do moralności kobiety, którą Beethoven darzył wielkim szacunkiem.
Dedykacja przepadła.
Po tylu niespodziankach potrafiłem chyba lepiej zrozumieć Tołstoja, że wykorzystał tę sonatę do prezentacji swojego szaleństwa.
Tak, zacząłem czytać Sonatę Kreutzerowską i nie mam wątpliwości, że to napisał szalony człowiek.
Przedstawiona sytuacja jest dziwna.
Do przedziału w pociągu wchodzi przypadkowy podróżny i przedstawia się jako Pozdniszew – tak, TEN Pozdniszew, o którym głośno w prasie, gdyż w szale zazdrości zamordował swoją żonę.
I teraz, przez 25 rozdziałów, nieproszony gość, bardzo emocjonalnie, ale jednocześnie rozwlekle opowiada historię swojego małżeństwa.
Małżeństwo Pozdniszewa, cóż jak wiele małżeństw – brak jakiejkolwiek więzi między małżonkami, tyle że w tym przypadku mąż każdą sytuację tłumaczy następująco:
“…namiętność seksualna, bez względu na to jak zaaranżowana, jest zła, straszliwie zła i człowiek musi z nią walczyć… Słowa Ewangelii, że ktokolwiek spogląda na kobietę z pożądaniem już popełnił cudzołóstwo, odnosi się nie tylko do żon innych mężczyzn, ale przede wszystkim właśnie do własnej żony. Jedyną włąściwą drogą jest całkowita abstynencja; jeśli to prowadzi do zagłady rasy ludzkiej, to niech tak będzie“.
Książka wywołała skandal i została zakazana w Rosji i USA.
Emil Zola stwierdził – koszmar, wytwór chorej wyobraźni.
Publikacja, a jeszcze bardziej zakazanie książki przez cenzurę, postawiły w bardzo niezręcznej sytuacji żonę autora – Zofię Tołstoj. Zaczęły krążyć plotki, że autora inspirowały doświadczenia własnego małżeństwa.
W rezultacie Zofia Tołstoj poprosiła o audiencję u cara i skłoniła go, aby cofnął zakaz.
Sam Tołstoj, dwa lata po publikacji książki, stwierdził – Jest coś wstrętnego w Sonacie Kreutzerowskiej, coś złego w motywach, które doprowadziły mnie do jej napisania.
Jednak kilka drobnych fragmentów ożywiło mnie nieco.
Pozwolę sobie je zacytować – tłumaczenie moje z tłumaczenia angielskiego (Projekt Gutenberg). Oni grali Beethovena, Sonatę Kreutzerowską. Czy pan zna pierwsze Presto? Straszna rzecz, ta sonata, szczególnie to presto! Ogólnie, muzyka to okropna rzecz. Mówią, że muzyka porusza duszę. Głupota! Kłamstwo! Ona działa. Straszliwie działa. Jakby to powiedzieć. Ona nie działa uszlachetniająco, ani poniżająco. Ona działa irytująco. Muzyka każe mi zapomnieć o mojej sytuacji, przenosi mnie w jakiś obcy mi stan, w stan duszy, w którym piszący muzykę znajdował się w tym momencie. Ten, który pisał Sonatę Kreutzerowską, Beethoven, wiedział dlaczego znalazł się w tym stanie. To prowadziło do pewnych działań ze zrozumiałych dla niego powodów. Ale ja znajduję się w niezrozumiałym dla mnie stanie, w stanie ekscytacji, z której nie ma wyjścia. Co innego marsz – żołnierze maszerują w jego takt. Koniec marszu, koniec muzyki. Albo taniec, kończymy tańczyć i przestają grać. Ale inna muzyka prowokuje ekscytację, której nie towarzyszy żadna czynność. Dlatego jest tak niebezpieczna i czasami działa tak przerażająco.
Muzyka, marsz, taniec, akcja – koniec akcji?
Ja gdzieś to czytalem.
Tomasz Mann – Czarodziejska Góra – gdzieżby indziej. … mamy tu tylko zwykłą dętą orkiestrę… zapełnia nam całkowicie kilka godzin, to znaczy: najpierw je dzieli, a potem wypełnia każdą z osobna, tak że mają przecież jakąś treść.
Tytuł rozdziału: Politycznie podejrzana.
A Tołstoj przytakuje: W Chinach muzyka jest pod kontrolą państwa i tak właśnie powinno być...
I jeszcze coś: Dawniej, gdy panna osiągnęła właściwy wiek, jej małżeństwo zostawało zaaranżowane przez jej rodziców. I tak nadal jest, u Chińczyków, u Hindusów, u Muzułmanów, u ludzi prostych. Tak postępuje 90 procent ludzkości. Tylko my, notoryczni bon-vivanci, wymyśliliśmy coś innego. – Co to jest? – Panny posadzone w rzędzie a dżentelmeni chodzą w tę i z powrotem, jak na targu, i wybierają. My, mężczyźni, wybieramy towar, a potem, w salonach, dyskutujemy – o prawach kobiet i wolności. – Ale co można zrobić – przerwałem – czy to kobiety mają wybierać? – Nie wiem, ale jeśli mówimy o wolności, to niech będzie to wolność całkowita. …. “- Czy pan wie, że ta władza kobiet, przez którą tak cierpi świat, wypływa z tego, o czym przed chwilą mówiłem? – Co pan rozumie przez władzę kobiet – przerwałem– przecież jest przeciwnie, każdy narzeka, że kobiety nie mają należnych im praw, że są podporządkowane. – O to właśnie mi chodzi, to jest właśnie wytłumaczenie tego nadzwyczajnego zjawiska, że kobieta z jednej strony jest zredukowana do najniższego stopnia upokorzenia a z drugiej strony rządzi wszystkim. – Ale gdzie? Czym rządzi? – Gdzie? Wszędzie i wszystkim. Proszę iść do sklepów w wielkim mieście. Są ich miliony, miliony. Jest niemożliwe zmierzyć tę ogromną ilość pracy włożoną tutaj. Czy w dziewięciu na dziesięć tych sklepów jest coś dla mężczyzn? Cały luksus życia jest wymagany przez kobiety. Proszę policzyć fabryki, większość z nich produkuje kobiece ozdoby. Miliony ludzi, generacje niewolników, umierają pracując jak skazańcy aby zadowolić kaprysy naszych towarzyszek.
Wreszcie czas na muzykę, jeszcze tylko dwie uwagi:
– przypominam, że na premierze to Beethoven był pianistą, proszę więc uważnie słuchać. A kto towarzyszy Patrycji Kopaczyńskiej? No któż, jak nie ktoś z kraju, który mocno mieszał między Prutem a Wiedniem – Fazil Say – Turek.
Druga uwaga – te huculskie skojarzenia napadają mnie około 17 minuty tego nagrania.
P.S. Do kroćset
Jak to – parsknął Asesor – do kroćset niedźwiedzi!
To pan niby zabił? Co też pan bredzi?
Linki: Sonata Kreutzerowska – Beethoven – KLIK. Sonata Kreutzerowska – Tołstoj – KLIK.
L. Tostoj – Sonata Kreutzerowska, pełen tekst (projekt Gutenberg – KLIK). W obronie Zofii Tołstoj – KLIK.
Patricia Kopatchinskaja – Wikipedia – KLIK.
No cóż, jako adminka wtrącę tu też swoje trzy grosze. Ja też już kiedyś pisałam o sonacie, Beethovenie i czarnym muzyku z Polski i jeszcze o pewnej poetce. O proszę, TU.
Ciekawe, my też w tym roku słuchaliśmy Bacha przez całą Wielkanoc.
Lech Milewski
Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha
Tegoroczną Wielkanoc mieliśmy okazję spędzić w ograniczonym gronie i przestrzeni.
To specyficzna sytuacja, dlatego nie chciałem przedwcześnie rozpraszać niczyjej uwagi opowiastkami, jak to kiedyś bywało, jak to mogłoby być?
Teraz chyba właściwsza na to pora.
W okresie Wielkanocy, w naszym domu wyraźnie obecna była muzyka Jana Sebastiana Bacha, przede wszystkim Oratorium Wielkanocne – KLIK.
Nic dziwnego zatem, że zastanowiłem się – jak J.S. Bach spędzał Święta?
Odpowiedź znalazłem natychmiast u Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha – KLIK. Napisane w 1950 roku.
Przyjemna opowieść – kantor to ma klawe życie – pomyślałem parafrazując tytuł popularnej kiedyś piosenki (Przypisy – 1).
Swoją drogą, panie Konstanty – czy Pan nie zafantazjował?
Postanowiłem sprawdzić nieco dokładniej.
Stanowisko – kantor w Lipsku.
Wrzuciłem to hasło do google – oto jedna z czołowych odpowiedzi – KLIK.
“Jeśli nie za wybitnie się pragnie… uczynić bez wychodzenia z domu…” – to rzeczywiście doskonałe rozwiązanie na czas pandemii.
J.S. Bach chyba by sobie z tym tak łatwo nie poradził (((.
Na szczęście żył w łatwiejszych niż obecne czasach i do jego obowiązków należało:
– przygotować oprawę muzyczną na każdą niedzielę i święto kościelne.
Bach, chyba w pierwszym napływie entuzjazmu, by zrobić dobre wrażenie na pracodawcy, zdecydował, że będzie to kantata. W ciągu pierwszych 7 lat służby napisał ich więcej niż 300 – każda to ponad 20 minut muzyki, większość zaginęła.
Zachowała się ta napisana na pierwszą niedzielę w okresie zatrudnienia – Święto Trójcy Świętej – 30 maja 1723 – Die Elenden sollen essen (Biedni powinni jeść) – przypisy 2.
– prowadzenie chóru w katedrze św. Tomasza – Thomasenchor.
– obsługa muzyczna kościołów Thomaskirche, Nikolaskirche, Neue Kirche i Petrikirche.
– nauka łaciny – ten obowiązek odstraszył Georga Filipa Telemanna, któremu rada miasta Lipska oferowała wcześniej stanowisko kantora, Bach to był już wybór “drugiego sortu”.
W praktyce okazało się, że J. S. Bach miał prawo zatrudnić czterech prefektów do pomocy. Jeden z nich odpowiadał za naukę łaciny.
Do obowiązków służbowych J. S. Bacha NIE należała gra na organach. Tego podjął się już na własną rekę, w czterech wymienionych wyżej kościołach.
Wrócę na chwilę do Oratorium Wielkanocnego. Wykonane na Wielkanoc, 1 kwietnia 1725 roku. W tym samym roku mieszkańcy Lipska mieli okazję wysłuchać Pasji wg św Jana – Przypisy 3.
Dwa monumentalne dzieła w odstępie kilku tygodni. To był drugi kompozytora w Lipsku, może Bach chciał pokazać pracodawcy swoją wartość.
Po siedmiu latach pracy J. S. Bach jakoś chyba unormował warunki zatrudnienia na etacie i to może wtedy miał czas, by krążyć po pustym domu, jak to opowiedział Gałczyński.
Trubadur – tak określił Gałczyńskiego Czesław Miłosz w Zniewolonym Umyśle – rozdział 7. Delta. Delta zawsze potrzebował mecenasa. Teraz znalazł wreszcie mecenasa naprawdę hojnego: państwo. Cokolwiek teraz napisał, przynosiło mu obfite dochody. Jego pióro było zaiste złote…
Rok 1950, w tym roku Gałczyński został mocno skrytykowany na Zjeździe Związku Literatów Polskich i usunął się w cień, do leśniczówki.
Może właśnie tam krążył, wpatrując się w niebo i przywołał do towarzystwa Jana Sebastiana Bacha.
Wrócę na chwilę do Zniewolonego umysłu i klawego życia cysorza. Delta potrzebował mecenasa… – pomyślałem sobie, że Mecenas, którym w tych czasach było państwo, potrzebował Delty – kogoś dostarczającego “opium dla mas“, i nie mógł to być Kościół.
Natomiast – cysorz w kalesonach i koszuli flanelowej?
Myślę, że to był dobry środek znieczulający dla ludu czekającego na mieszkanie rozwojowe z kuchnią bez okna.
Bardzo przepraszam Tadeusza Chyłę za wplątanie go w te rozważania.
Jednak w 1966 roku, roku tysiąclecia, roku, kiedy władza dokładała wielkich starań, aby wymazać, ze świadomości ludu skojarzenia z chrztem, w tym właśnie roku wykonano w Polsce wielkie dzieło muzyczne o zdecydowanie religijnym charakterze – Pasja wg św Łukasza – jedyna której nie napisał J. S. Bach.
Zgodnie z zasadami dialektyki marksistowwskiej, to nie rząd PRL był tu mecenasem. Krzysztof Penderecki napisał ją na zamówienie Westdeutcher Rundfunk a premiera odbyła się w obchodzącej siedemsetlecie katedrze Münster.
Polska premiera Pasji odbyła się prawie dwa miesiące później w Krakowie i to nagranie towarzyszyło nam w tegorocznym Wielkim Tygodniu. Przypis 4.
Przypisy:
1. Cysorz to ma klawe życie – KLIK.
2. Kantata Die Ellenden sollen esssen – KLIK.
3. J.S. Bach – Pasja wg św Jana – KLIK – polecam przynajmniej pierwsze 4 minuty.
4. K. Penderecki – Pasja wg św Łukasza – KLIK.