Błędne mapy (nie ma Baratarii)

Wiadomo Komu w podziękowaniu za wieczór filmowy i film

Ewa Maria Slaska

Obejrzałam film Błędne mapy w reżyserii Szymona Uliasza na podstawie scenariusza Magdaleny Barbaruk, kulturoznawczyni, zajmującej się współczesnym trwaniem dziedzictwa Cervantesa
i nowymi obliczami donkichotyzmu. Film został wyprodukowany już kilka lat temu, po hiszpańsku i po polsku, w ramach projektu badawczego realizowanego dla Narodowego Centrum Nauki. Niestety mimo iż film był sponsorowany przez NCN, a od czasu jego produkcji minęło już siedem lat, nadal nie ma go na youtubie, w cda i na zalukaj.

Szkoda. Opowiem więc wam o tym filmie.

Autorzy wyszli od pierwszego zdania powieści: W pewnym miejscu w La Manchy, którego nazwy nie chcę pamiętać… „W pewnym miejscu”, czyli właściwie gdzie? Od dawna wiele miejscowości w tym regionie Hiszpanii pretenduje do miana „tego miejsca”. Twórcy filmu postanowili to wyjaśnić.

Film jest esejem antropologiczno-kulturoznawczym. Jego twórcy wędrują po La Manchy w poszukiwaniu Don Kichota, próbując powtórzyć słynną podróż literacką zrealizowaną w trzechsetlecie powieści Cervantesa (1905) przez Azorína, którą nazywa się “starą trasą Don Kichota”. Polacy wędrują już jednak po “nowej trasie”. Spotkane przez ekipę filmową postaci, obserwowane wydarzenia (np. Madryt podczas strajku śmieciarzy) stają się okazją do zaktualizowania wzorca podróży sprzed stu lat. Za stolicę nowej trasy, która powstała z okazji czterechsetlecia powieści (2005), uznać można prowincję Ciudad Real, gdzie do 2012 roku zapowiadano utworzenie „Królestwa Don Kichota” i zbudowano lotnisko „Don Kichota”. La Mancha z miejsca tranzytowego miała stać się regionem docelowym setek tysięcy turystów. W obliczu idei budowy gigantycznego parku tematycznego, opartego na figurze błędnego rycerza, spór o to, gdzie leży prawdziwe un lugar de la Mancha nabrał nowego sensu. Podróż stała się również refleksją nad przemianami krajobrazu La Manchy – nie ma już bowiem krajobrazu, który widział Cervantes i po którym wędrował jego bohater. Więc już z góry wiadomo, że nie da się wędrować po śladach Don Kichota. Podobnie jak tak naprawdę nie ma Baratarii, bo baratarystyczna wędrówka prowadzi przez obszary psychologii. Stąd specjaliści w dziedzinie marketingu wymyślili hiszpański narodowy Disneyland  – Królestwo Don Kichota i Park Rozrywki.
***
Ale mimo to wciąż ktoś szuka miejsc, które zdaniem Cervantesa odwiedzili Don Kichot i jego giermek. Kilka lat temu na trasę ruszyli Aron Moses i jego ojciec. Zaczęli za Madrytem. Przeszli tysiąc kilometrów. (Kto zna niemiecki może zajrzeć TU.)
Ale i oni nie dotarli do Baratarii. I… w swej relacji nie zamieścili żadnej mapy 🙂

Mapę znajdę dopiero na oficjalnej stronie rządowej, promującej Hiszpanię.
Trasa obejmuje następujące etapy:

Dzień 1. Alcala de Henares (miejsce urodzin Cervantesa)
Dzień 2. Madryd
Dzień 3. Esquivias – Toledo
Dzień 4. Consuegra – Alcazar de San Juan
Dzień 5. Campo de Criptana – El Toboso
Dzień 6. Argamasilla de Alba – Ossa de Montiel – Villa Nueva de los Infantes
Dzień 7. Ciudad Real – Almagro

Tata i syn Mosesowie zaczynają od wędrówki przez mesetę, bezdrzewną równinę Hiszpanii, świetnie znaną każdemu, kto kiedyś szedł trasą francuską do Santiago de Compostela. Nie tłumaczę opisu ich wędrówki, jest za długi, ale postaram się w skrócie opowiedzieć o ich trasie.

Już z daleka widzimy Toledo, kościoły i domy na wysokiej skale nad Tagiem. Cervantes uważał, że Toledo jest najpiękniejszym miastem hiszpańskim. Być może dlatego cała historia Don Kichota zaczyna się właśnie tu, na targu w Toledo, gdzie narrator kupuje od pewnego młodzieniaszka zapisane po arabsku szpargały, które okazują się ni mniej ni więcej, tylko historią Don Kichota napisaną przez niejakiego Sidi Haméta Benengelíego. Narrator jest więc zaledwie tłumaczem.
Na południe od Toledo Mosesowie powędrują przez la Manczę. To arbskie słowo al-Mansha, które oznacza “suchy kraj”. Latem jest to rzeczywiście archaiczny suchy kraj, podzielony na czerwone i brunatne  kwadraty pól. Na wzgórzu w Consuegra fotografują jedenaście wiatraków, które są prawdziwym cudem techniki, jaki Arabowie zostawili w spadku Hiszpanom. Podobnie jednak jak nie wiadomo, w jakim miasteczku w la Manczy zaczyna się opowieść o Don Kichocie i skąd obaj, on i jego giermek, pochodzą, tak nie wiadomo też, które zachowane jeszcze z czasów Cervantesa wiatraki, stały się wyimaginowanymii wrogami błędnego rycerza. Może właśnie te? Nieważne, ważne że już na zawsze weszły do historii kultury, stając się symbolem wszystkiego, z czym kiedykolwiek przyszło walczyć idealistom.

Wiele scen powieści rozgrywa się w oberżach i zajazdach – w La Manchy niemal w każdym miasteczku można więc zobaczyć blaszane sylwetki Rycerza o Smętnym Obliczu i jego giermka. Tak też jest w Puerto Lápice. Wg powieści tu właśnie, w “Venta de Don Quijote”, Don Kichot został przez złośliwego oberżystę pasowany na rycerza, stoczywszy jednak najpier zaciekłą walkę z bukłakami czerwonego wina.

Wzorem Don Kichota i Sancho Pansy Mosesowie często gęsto śpią na świeżym powietrzu, czasem jednak korzystają z gościny w pensjonatach. Pewnego dnia docierają do Villanueva de los Infantes, małego miasteczka, pełnego domów z czasów reneansu i baroku, jednogo z tych, skąd pochodzić miał błędny rycerz. W Ruidera, gdzie kilkanaście jezior rozciąga się jedno za drugim schodzą do podziemnego labiryntu jaskiń, w którym zbłąkali się też 400 lat temu nasi bohaterowie. Don Kichot wierzył, że znalazł tam kryształowy pałac i spotkał bohaterów legend o Królu Arturze.

W Argamasilla de Alba, w podziemnym więzieniu miał spędzić jakiś czas nie tyle nasz chudy szaleniec, ile sam autor opowieści o nim. Podobno wtedy właśnie zaczął pisać tę historię. Mieszkańcy wioski i pracownicy muzeum wierzą bez zastrzeżeń, że tak właśnie było. Podobno nie ma na to żadnych dowodów. No i co? Idźcie do muzeum, zobaczcie stół, krzesło, kamienną ławę przykrytą matą słomianą, obejrzyjcie, jak przez małe okienko wpadają promnienie słońca i oświetlają stół. Jeszcze macie wątpliwości, że to tu? Doprawdy jesteście niepoprawnymi realistami, jak owi historycy, przykuci do skały dokumentu i dowodu, a całkowicie pozbawieni fantazji.

El Toboso, miasto Dulcynei, wędrowcy uważają z jedno z najpiękniejszych miasteczek La Manczy. W El Toboso mieszkała przed ponad 400 laty Ana Zorca de Morales, z którą Cervantes przeżył podobno gorącą hiszpańską miłostkę. Jej dom to kolejne muzeum na trasie: “Museo Casa Dulcinea”, a parę ulic dalej można jeszcze odwiedzić “Biblioteca Cervantina” – zbiór dzieł sztuki, wydawnictw, karykatur oraz ponad 300 wydań książkowych w 50 językach, w tym po galijsku, arabsku, chińsku, persku, hebrajsku i esperanto. W księdze gości znajdują się podpisy znamienitych osobistości, króla Juana Carlosa, Margaret Thatcher, Ronalda Reagana, Richarda von Weizsäckera i Paula von Hindenburg. Franco, Mussolini i Hitler też się tu wpisali.

Pewnego popołudnia wędrowców zaskakuje burza. Całkowicie przemoknięci spotykają na drodze Frederica, starego wieśniaka z krzywym wąsem, w połatanym kaszkiecie na głowie. Frederico oferuje im nocleg w starej szopie, a potem przynosi im dzban wina i kolację – pieczonego kurczaka z kartoflami. Burza się skończyła, przez ciemne chmury prześwituje wieczorne słońce.

W zamku Belmonte Don Kichot stoczył pojedynek z rycerzem luster, a trasa prowadzi Mosesów dalej, przez pola wyschniętych słoneczników i porośnięte sosnami wzgórza do casas colgadas, wiszących domów w Cuenca. Dalej przez góry i wąwozy docierają do Ocana i Aranjuezu. To miasto letnich rezydencji hiszpańskich królów, malowniczo rozsianych nad brzegiem Tagu. Ani Ocany ani Aranjuezu nie ma na oficjalnej propozycji trasy Don Kichota. Ale co tam, każda trasa i tak doprowadzi wędrowca do  Madrytu i na Plaza de Espana, gdzie stoi wspaniały pomnik Cervantesa i jego błędnych bohaterów.

Tu się zaczyna albo tu się kończy każda wędrówka po błędnych trasach błędnych rycerzy.

PS. Gdy szukałam w internecie wspomnianego na początku filmu, ze zdumieniem stwierdziłam, że istnieje w sieci cała subkultura błędnych map – błędnych celowo i przez przypadek.

Barataria jako ogólna teoria wszystkiego (lub coś w tym rodzaju)

Uczony baratarysta, fizyk, filozof, taboryta i pacyfista, który podjął postanowienie napisania doktoratu z Baratarystyki. Pierwszym krokiem będzie powołanie do życia festiwalu, katedry i księgi…

Marek Włodarczak (vel Tabor Regresywny) 

Festiwal

Żeby Nieistniejący Festiwal Literatury nabrał rozpędu, potrzebny jest napęd i dobre hamulce. Najlepszym napędem są pieniądze. Powiedzmy sobie szczerze, nikt nam ich nie da. Na szczęście jest trochę pieniędzy zakopanych na płycie byłego lotniska Tempelhof, nie mówiąc już o tych zakopanych na Wdzydzach. Co do hamulców, to im lepsze hamulce, tym więcej gazu można dodawać. Mam w domu taki hamulec i chętnie go zabiorę na festiwal.

Autor wyjeżdża do Berlina na zebranie założycielskie Nieistniejącego Festiwalu Literatury, który przeto zaistniał

Katedra

Moje spotkanie z prof. Feliksem Przybylakiem zapoczątkowała myśl, którą będę wielokrotnie powtarzał – nic nie zdarzy się w kulturze, dopóki coś nie wydarzy się w fizyce.
Spotkanie zaowocowało propozycją studiów doktoranckich na wydziale filologii germańskiej w zakładzie poetyki i przekładu. Mając za sobą wszystkie egzaminy, otwarty przewód doktorski i spory zbiór tekstów, odmówiłem formy pisemnej doktoratu, proponując formę ustną.
Profesor stwierdził, że nie ma nic przeciwko temu, ale uniwersytet tego nie przetrzyma. Często gdy przynosiłem mu jakiś tekst, powtarzał. Genialne, ale w tym instytucie nikt tego nie zrozumie. Nie brał pod uwagę szatni i Pani szatniarki. Zbiór tekstów, który opatrzyłem wspólnym tytułem „Na płonącej granicy poetyki i nauki” należy do Baratarystyki, dziedziny, której nie ma w wykazie kierunków i dyscyplin naukowych. Konstytucja dla nauki nie zostawia tu żadnej furtki. Ściśle wyznacza, co jest nauką, a co nie jest. To oznacza koniec Uniwersytetu jako otwartej wszechnicy. Właściwie robi z niego Wyższą Szkołę Zawodową. Jedyna nadzieja w szatni, tu nie ma żadnych ograniczeń, nie obowiązują żadne wykazy, co najwyżej regulamin szatni. Jeśli miałbym bronić doktoratu z Baratarii, to tylko w szatni. Szatnia jako ostatni bastion uniwersytetu.

NA PŁONĄCEJ GRANICY POETYKI I NAUKI, czyli Księga Wstecz

Promotor: prof. Feliks Przybylak
Akuszerka: Ewa Maria Slaska

Motto: Nic nie wydarzy się w kulturze, dopóki coś nie wydarzy się w fizyce.
Feliks Przybylak

Spis treści

1. Barataria, czyli Chatka Puchatka
2. Klątwa, czyli o sposobie egzekwowania prawa w Baratarii
3. Tokarczuk, czyli mandat
4. Ucieczka na Wyspy Szczęśliwe, czyli ciąg dalszy
5. Każdy kto (o coś) walczy, jest Don Kichotem, czyli o walce dobra ze złem
6. Barataria, czyli odjazd na Wyspy Szczęśliwe (próba)
7. Barataria, czyli Wyspy Szczęśliwe (wiersze)
8. Niebiańska Jerozolima, czyli kubatura kuli
9. Barataria 66 (reblog), czyli Historia świata wg EKSK

Poniedziałek, Barataria, święta, ziemniaki

To skomplikowane zadanie, które w tytule sformułowałam tak śmiało, choćby z największym trudem rozwiązać by należało, bo jeśli dotarły do mnie z Polski dwa zdjęcia choinek zrobionych z ziemniaków, to zaczyna się być może jakiś trend…
Ale internet pokazał mi tylko jeszcze jedną choinkę z ziemniaków – ustawioną przez pracowników peruwiańskiego Instytutu Ziemniaka w Limie.
To mi przypomniało, że jak opowiedziałam kiedyś podczas zebrania towarzyskiego, że ziemniaki w gwarze wielkopolskiej nazywają się pyry, bo pochodzą z Peru, moi rozmówcy nie chcieli mi uwierzyć, a ten spośród nas, który jest profesorem, poszedł do sąsiedniego pokoju i sprawdził w komputerze, czy tak właśnie jest.

Ale, gdy ja z kolei sprawdziłam w sjp (Słownik Języka Polskiego online), żeby zobaczyć, co on sprawdzał, to znalazłam informację, że etymologia niejasna, hipotetyczny związek z Peru, skąd pochodzą ziemniaki.

Jednak Muzeum Pyr w Poznaniu jednoznacznie opowiada się za pyrą jako derywatem nazwy Peru.

Wywód powyższy pozwolił mi uzasadnić związek zbliżających się wielkimi krokami świąt z ziemniakami, choć pewnie nie trzeba było tak daleko szukać, bo w końcu wszyscy wiemy, że w Wigilię trzeba zjeść na obiad śledzia i ziemniaki w mundurkach.

Również połączenie z Baratarią jest tym razem prościutkie jak ścieg za igłą wzdłuż brzegu prześcieradła. Właściwie to ci, którzy wiernie czytają poniedziałkowe wpisy baratarystyczne, mogliby wręcz pamiętać opowieść o Baratarii sprzed stu lat, gdzie przez jakiś czas rolę środka płatniczego pełniły ziemniaki. Pamiętacie? To dobrze, ale i tak opowiem Wam ją jeszcze raz.

Było to prawie dwa lata temu, gdy wpisując w wyszukiwarkę słowo Barataria otrzymywałam w odpowiedzi Silvio Gesell. Dłuższy czas ignorowałam te informacje, wychodząc z założenia, że to ktoś zpełnie przypadkowy, na przykład jakiś bloger-turysta, który latem nocował w hotelu Barataria, albo pracownik wydawnictwa Barataria. No ale w końcu zajrzałam i… zadrżałam z wrażenia. Silvio Gesell był klasycznym utopistą – teoretykiem i pragmatykiem zarazem, co jak wiemy jest rzadką kombinacją i w sposób wielokrotnie skomplikowany opisał utopię, którą nazwał Barataria. Jego syn odziedziczył po ojcu gen pragmatycznego szaleństwa, kupił szmat piaszczystych wydm i latami próbował je zazielenić, żeby wybudować tam osadę na wzór kibucu. W końcu mu się udało – dziś Villa Gesell w Argentynie to miasto liczące 750 tysięcy mieszkańców.

Silvio Gesell był niemieckim utopistą. Urodził się w roku 1862, zmarł w roku 1930 w Komunie Producentów Owoców Eden koło Berlina (Obstbau-Genossenschaft Eden), założonej w roku 1893 przez niemieckich jaroszy. Była to pierwsza w pełni wegetariańska komuna niemiecka, która istnieje do dziś. Silvio mieszkał w Edenie od roku 1911 do początku I wojny światowej oraz trzy lata, od roku 1927 do śmierci.
Gesell jest twórcą teorii Naturalnego Porządku Ekonomicznego, co w ogromnym skrócie można wyłożyć następująco: pieniądz jest jedynym towarem na świecie, który się nie psuje, a zatem bez uszczerbku może podlegać tezauryzacji, a to pomnaża jego moc. Ci którzy posiadają pieniądz, rządzą światem i jedynym sposobem, żeby odebrać im władzę, jest spowodowanie, że pieniądz zacznie się psuć i stanie się “wolny” (Freigeld). Do dziś istnieją, znikają i znowu powstają projekty oparte na gesellowskiej teorii wolnego pieniądza, niektóre świetnie prosperujące.

Miłośnikom zapomnianego już chyba polskiego pisarza i matematyka Themersona chciałabym w tym miejscu przypomnieć Przygody Pędrka Wyrzutka, gdzie pojawia się wolne miasto-państwo posiadające własny pieniądz. Dodajmy, że bylejaki, bo wartość pieniądza jest przecież całkowicie umowna.

W książce Cudowna Wyspa Barataria Silvio Gesell wykłada podstawowe zasady gospodarki pieniężnej tak, by ją pojął każdy głupi. Zacznijmy od tego, że jak twierdzi Gesell, podział każdego narodu na na wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych jest odwieczny jak kultura i jest jej nieodłącznym towarzyszem. Gdy naród przechodzi na gospodarkę pieniężną, co umożliwi podział pracy, rozpadnie się też na tych, którzy delektują się życiem, i tych, których ono nadmiernie obciążyło. Dezintegracja społeczna narodów jest spowodowana przez prawo posiadania złota i nieruchomości.

Wyspa Barataria leży na tej samej szerokości geograficznej, o 360 stopni na zachodni wschód od wyspy Utopia. Nazwana została tak dlatego, że barato znaczy tani, a wszystko było niesamowicie tanie na Baratarii i należy to rozumieć w duchu polityki społecznej – lud pracujący, bez wyjątku, otrzymywał dużo, choć musiał po temu wykonać mało pracy.

Przez dziesięć lat uzyskiwano to stosując zasady gospodarki komunistycznej, ale, poucza Gesell, i kapitalizm, i socjalizm, oba są w równym stopniu do niczego, a jedynym sposobem gospodarowania, który zapewni  WSZYSTKIM komfort jest „wolny pieniądz”. Na Baratarii Gesella “wolnym pieniądzem” będą… ziemniaki.

Tak to spełniłam wszystko, co obiecałam w tytule. Są we wpisie ziemniaki, poniedziałek, Barataria i święta.

A to moja świąteczna szopka. Można by ją było skomponować również z ziemniaków. Byłaby po prostu większa. Być może na zdjęciu tego nie widać, ale dach jest z kawałka opłatka.

Drogie Czytelniczki i drodzy Czytelnicy, na te nadchodzące święta życzę Wam, Nam i Wszystkim, żebyśmy się stali drugą Finlandią.

Byron o wyspach szczęśliwych (i nieszczęśliwych)

Dziękuję Agnieszce R., która mi te wiersze przypomniała


George Byron, Giaur, tłumaczył Adam Mickiewicz

Wyspy szczęśliwe! w każdej porze roku
Zarówno miłe i sercu i oku,
Gdy was przychodzień z gór Kolonny wita.
Wraz nagły urok źrenice mu chwyta,
I myśl pogrąża w dumy tajemnicze.
Tu szklane morza cichego oblicze
Na falach drobnych jak uśmiechu dołki,
Gór okolicznych odbija wierzchołki

Strzegące brzegów, z którymi łagodnie
Zdają się igrać rajskie wody wschodnie.
Jeśli się wietrzyk chwilowy prześliźnie,
I złamie szyby na modrej płaszczyźnie,
I kwiecie z brzegu przyniesione miota,
Jakaż w tym wietrze wonia i pieszczota!
Tam na skał wierzchu, u ścieku poników
Błyszczy się róża, sułtanka słowików
Jej brzmią pochwały kochankowie leśni,
Ona rumieńcem dziękuje za pieśni.
Śliczna i skromna, królowa ogrodów,
Nietknięta wichrem, niezwiędła od chłodów
Nie znając naszych zim niebezpieczeństwa,
Kwitnie świeżością wiecznego panieństwa.
Balsamy, których niebo jej udziela,
W wonnych kadzidłach ku niebu odstrzela,
Niebo wzajemnie, co dzień jej użycza
Świetnych kolorów swojego oblicza.

Tam, w polu tyle jest kwiecia dla wianków,
Tam, w lasach tyle cienia dla kochanków
Tam, groty dla nich ciosane umyśnie;
Dziś morski zbójca w te groty się ciśnie,
I nocą z małej czatuje galery
Na bezpiecznego żeglownika stery.
Skoro miesięczna zabłyśnie pochodnia,
Zabrzmi gitara morskiego przechodnia
Zbójca swój rudel zaraz na głąb pędzi
Zakryty cieniem nadbrzeżnych krawędzi,
Zahacza statek, zdobycze rozdziela;
Wrzask konających miesza pieśń wesela.
Dziwna! gdy kraj ten natura obrała
Na ogród bogów, i hojnie nań zlała,
Tyle bogactwa, piękności tak wiele
Jakby we własnym zakochana dziele,
Dziwna! że dzieła własnego się zrzeka,
I dziś natura wpuszcza tu człowieka,
Który, odwieczny miłośnik zniszczenia,
Ogród Edeński na nowo wyplenia,
I jako leśny dzik kwiecie wytłacza
Niepokropione znojami oracza
Ani znające ręki ogrodnika!
Tu kwiecie samo dokoła wynika,
Za tyle wdzięków, za taką obfitość
Uprasza tylko człowieka o — litość.
Dziwna! tu ziemia oddycha pokojem.

A serce ludzkie, chucią i rozbojem.
Czyż kraje światła na nowo ogarnie
Noc namiętności rządzących bezkarnie?
Patrząc myśliłbyś, że tu zbuntowani
Wojsko aniołów zwalczyli szatani,
I cherubinów trony dziś przywłaszcza
Tłum, który piekieł wyzionęła paszcza.
Tak śliczny kraj ten ojczyzna rozkoszy,
Tak brzydki tyran, co go dziś pustoszy!

Przyp Admin.: Bo z Wyspami tak już jest. Jeśli są naprawdę Szczęśliwe, to ich nie ma, a jeśli są, to jednak na nic ich prośby o litość, w tej ojczyźnie rozkoszy, brzydki się tyran kryje, co je dziś pustoszy…

Tokarczuk. Nach der Rede.

Arkadiusz Łuba

Olga Tokarczuk – Die empfindliche Erzählerin

Literaturpreisträgerin Olga Tokarczuk stiftete dem Nobelpreismuseum ihr persönliches Tagebuch aus dem Jahr 2018, fot. Clément Morin © Nobel Media

Wer dem obligatorischen „Nobel Lecture“ von Olga Tokarczuk zugehört, oder ihn sogar gesehen hat, der weiß, er trägt den Titel „Der empfindliche Erzähler“. Darin hinterfragt sie die moderne Literatur, in der zu viel in der ersten Person erzählt werde. Darin fordert sie eine Erzählperspektive, eine der – wie Tokarczuk sie nannte – „vierten Person“, jenseits der klassischen „Ich“, „Du“ oder „Er*“. Sie erkennt diese Erzählweise in der Genesis des Alten Testaments: „Am Anfang war das Wort“ und fragt: „Wer ist es, das da weiß, was Gott denkt?“ Darin (wir sind immer noch bei Tokarczuks Vortrag) äußert sie ihre Freude darüber, dass „die Literatur auf wunderbare Weise das Recht auf alle Macken, auf Phantasmagorien, auf Provokationen, auf Groteske und Verrückte bewahrt“ habe. Tokarczuk träume darin „von hohen Standpunkten und weiten Perspektiven, in denen der Kontext weit über das hinausgeht, was wir erwarten würden“. Sie träume „von einer Sprache, die die dunkelste Intuition ausdrücken“ könnte, sie träume „von einer Metapher, die kulturelle Unterschiede“ überwinde, und schließlich träume sie „von einem Genre, das geräumig und transgressiv“ werde, „während die Leser es gleichzeitig lieben“ würden.

Ich übersetze aus Tokarczuks Vortrag: „Abgesehen von allem theologischen Zweifel können wir diese Figur des mysteriösen und empfindlichen Erzählers als wunderbar und bedeutsam betrachten. Es ist ein Punkt, eine Perspektive, aus der alles gesehen werden kann. All dies zu sehen, bedeutet, die endgültige Tatsache der Wechselbeziehung bestehender Dinge als Ganzes anzuerkennen, auch wenn diese Beziehung uns noch nicht bekannt ist. Alles zu sehen, bedeutet auch, eine ganz andere Art von Verantwortung für die Welt, denn es wird offensichtlich, dass jede Geste »hier« mit der Geste »dort« verbunden ist, dass eine Entscheidung, die in einem Teil der Welt getroffen, sich in einem anderen Teil der Welt auswirken wird, dass die Unterscheidung zwischen »mein« und »dein« fragwürdig zu sein beginnt. Daher sollte man so erzählen, dass der Leser den Sinn für das Ganze entwickelt und die Fähigkeit, Fragmente in ein Muster zusammenführen zu können und in jedem kleinen Geschehen ganze Konstellationen zu entdecken; so erzählen, um zu verdeutlichen, dass jeder und alles in einer gemeinsamen Idee liegt, die wir bei jeder Erdumdrehung sorgfältig in unseren Köpfen erzeugen“.

Mein Gott, wie nah ist sie mit ihren Forderungen und Wünschen an dem Versuch James Joyces, alles in ein Buch („Finnegans Wake“) zu packen! Doch all das verblasst irgendwie im Schatten der Aufregung um Peter Handkes politische Stellungnahmen für Slobodan Milosevic und sein „Großserbien“, es wird zu Unrecht übersehen, entschärft. Umso mehr freute es mich, dass ich heute hier meine Gedanken teilen kann.

Ich las Tokarczuk während des Studiums, da war sie gerade eine junge, aber dennoch an Ruhm gewinnende Schriftstellerin. Der Literaturnobelpreis bestätigt nun mal, dass ich und viele meine Gleichaltrigen uns nicht zufällig in ihrem Werk verliebt haben, es diskutierten, kommentierten, interpretierten und es dabei auseinandergenommen haben. Tokarczuk begann in einer Zeit, nachdem die größte lebende polnische Humanistin, Maria Janion, das Ende des romantischen Paradigmas verkündet hatte. Seitdem versucht die polnische Literatur generell, die neue Realität zu beschreiben, sich von den romantischen und Märtyrermythen zu befreien. Tokarczuk schöpft allerdings aus dem Ur und erforscht den heterogenen Ursprung unserer heutigen Kultur. Und aus diesem Hintergrund heraus wirft sie Fragen nach der jetzigen Form des Menschen. Zärtlich, behutsam, vorsichtig und dennoch stark.

Es seien 36 Jahre vergangen, schrieb Janion 2017 in einem Brief an den Polnischen Kulturkongress, und „der Teufelskreis des Polentums“ habe sich gewendet. Es bestehe ein Widerspruch zwischen Modernisierung und Modernismus. Letzteres erfordere geistige Anstrengung und die Bedeutungserneuerung der Gesellschaft – es erfordere es als Bedingung einer Desakralisierung und der wirklichen Ermächtigung: „Der so verstandene Modernismus fordert die Emanzipation von Minderheiten, die Achtung der individuellen Rechte und die tatsächliche Gleichstellung der Geschlechter. Dies kann nicht mit den Bestrebungen der Rechten [in Polen – Anm. A. Ł.] in Einklang gebracht werden“, so Janion weiter. Die Emanzipation von Minderheiten, die Achtung der individuellen Rechte und die Gleichstellung der Geschlechter sind alles Werte, die in Tokarczuks Werken auftauchen. Und genau deswegen können auch diese nicht mit den polnischen Rechten in Einklang gebracht werden.

Schwedische Buchhändler melden derzeit deutlich höhere Verkaufszahlen für Tokarczuk als für Handke. In den öffentlichen Bibliotheken muss man dort länger auf einer Warteliste für Tokarczuks Bücher stehen als für die des Österreichers. Es wäre interessant zu erfahren, wie es derzeit in Polen aussieht.

Ihren Vortrag beendete Tokarczuk mit denen, „die noch nicht geboren sind, sich aber eines Tages dem zuwenden, was wir über uns selbst und über unsere Welt geschrieben haben“, diesem „wunderbaren Werkzeug der raffiniertesten Art der menschlichen Kommunikation, dank dem unsere Erfahrungen durch die Zeit reisen können“. Sie denke mit Schuld und Scham an die noch Ungeborenen. Denn die Welt würde „auf den Status eines Objektes reduziert, das geschnitten, benutzt und zerstört werden“ könne: „Deswegen glaube ich, dass ich so erzählen muss, als sei die Welt, in der wir leben, eine Einheit, die sich ständig vor unseren Augen bildet, und als seien wir ein – kleiner und zugleich mächtiger – Teil davon“.

Nach solch einer Aussage, bleibt die Spannung hoch, wie das nächste Werk von Olga Tokarczuk sein wird.


siehe auch HIER

Treffen mit Olga Tokarczuk

Arkadiusz Łuba

(mit Zbigniew Herbert, Wisława Szymborska und Witold Gombrowicz im Hintergrund)

Dass ich als Literaturbegeisterter und -studierter gleich zwei moderne polnische Nobelpreisträgerinnen erleben werde, habe ich mir nie gedacht. Seit meinen frühen Jahren an prägte mich die Lyrik Zbigniew Herberts und genauso wie im Falle der Opposition, ja, des Antagonismus, Adam Mickiewiczs und Juliusz Słowackis (ich stand immer an der Seite Słowackis) habe ich Wisława Szymborska eher verachtet als verehrt. So habe ich mal in einem Referat für den Literaturunterricht an meiner Oberschule an ihre Verwicklungen in sozrealistische Poesie erinnert. Ich war 1996 traurig, dass anstelle Herberts sie den Literaturnobelpreis erhielt. Herbert starb am 28. Juli zwei Jahre später (ich erfuhr darüber während eines Jugendlagers in einem abgelegenen Kaff in den Masuren, wo jeweils nur zwei Exemplare der Tageszeitungen geliefert wurden und stand schon um 7 Uhr morgens vor dem Lebensmittelladen, um die gedruckten Nachrufe zu kaufen) und damit auch jede Hoffnung an einen Nobelpreis für ihn. Erst Jahre später, als ich die Ausstellung „Szuflada Szymborskiej“ (Szymborskas Schublade) in Krakau gesehen habe, änderte sich meine Meinung über die Person der Lyrikerin (ihre Lyrik habe ich ja als Literaturstudierter wohl gelesen). Was für ein humorvolles, freches, ironisches und liebes Wesen ist sie gewesen. Da fühlte ich auf einmal gewisse Seelenverwandtschaft. Ich interviewte sogar ihren Sekretär Michał Rusinek für eine Radiosendung. Kann den Bericht momentan nicht finden, hier aber stellvertretend etwas über Zbigniew Herbert und seine Jahre in Berlin.

In Krakau habe ich 2013 das Literaturfestival „Festiwal Conrada“ entdeckt, Witold Gombrowiczs Witwe Rita mit und ohne mich fotografiert und einen ersten deutschsprachigen wissenschaftlichen Artikel zu Gombrowiczs geheimen Tagebuch „Kronos“ geschrieben.

Rita Gombrowicz mit mir und der Faksimile-Ausgabe des geheimen Tagebuches „Kronos“ auf dem Conrad-Literaturfestival in Krakau, 2013, fot. © Arkadiusz Łuba

…und ich berichtete als erster in deutschsprachigen Medien über die heute in aller Munde vorhandenen „Jakobsbücher“.

Signatur von Olga Tokarczuk in meinem „Jakobsbücher“- Exemplar, fot. © Arkadiusz Łuba

Olga Tokarczuk selbst traf ich dann auf verschiedenen Veranstaltungen im Im- und im Ausland. Als ihr „Prowadź swój pług przez kości umarłych“ (Gesang der Fledermäuse) 2011 erschien, stellte ich ihr in Anwesenheit einiger Literaturprominenz in Berlin folgende Frage (Audioaufnahmen in meinem Archiv): „Der polnische Titel ist ein Zitat aus William Blake, er kommt auch oft in dem Buch vor, auch das Mystische und die Astrologie. Im »Unrast« zeigten Sie uns eine moderne Welt in Bewegung und Instabilität. Suchen Sie jetzt nach etwas Stabilen, Geordneten, Chaoslosen?“ Daraufhin kam dann die Antwort: „»Unrast« sehe ich als mein Opus Magnum. Ich habe viel zu diesem Buch recherchiert und lange daran geschrieben und wollte nachdem es fertig war eigentlich einen längeren Urlaub machen. Dann rief mich mein Krakauer Verleger an und erinnerte mich höflich daran, dass ich einen Vertrag für zwei Bücher unterschrieben habe und dass die Frist bald um ist. (…) Das hat mich motiviert, etwas Einfacheres wie ein Krimi zu schreiben. (…) Ich hatte Spaß am Schreiben, allerdings überkam mich schnell das Gefühl der Langweile, nur die kriminellen Ereignisse zu erzählen und es wurde mir bewusst, dass ich an einem Buch mit doppeltem Boden schreibe. (…) Anspruchsvolle Leser finden darin ernsthafte und fundamentale Fragen. In diesem Buch hinterfrage ich bestimmte philosophische Traditionen und verschiedenen Denkweisen, die seit dem 18. Jahrhundert galten. Hier ist also auch Platz für Blake, den Philosophen und Dichter, der auf der Schwelle zwischen Aufklärung und Romantik gelebt hat. Durch ihn werden hier die zwei Epochen miteinander konfrontiert“. Sie sagte auch: „Das Leitmotiv aller meiner Bücher ist die Suche nach einer Ordnung. Für den Leser scheint oft diese Suche verstörend zu sein, als ob meine Protagonisten diese Ordnung dort suchten, wo sie anscheinend nicht sollten“. Und ich wollte mehr wissen: „In dem Buch stellt sich die Frage, wie wird es in einer Million Jahren aussehen und ob der Himmel noch die gleiche Farbe haben werde. Und genau das wollte ich gerne wissen – Welche Farbe wird der Himmel in Ihrem nächsten Buch haben?“ Und so hat mir und allen Anwesenden Olga „Die Jakobsbücher“ angekündigt, ohne etwas Konkretes zu verraten: „Es wird der Himmel des 18. Jahrhunderts werden, ich kenne allerdings nicht seine Farbe. Der Plot beginnt in Osteuropa und nimmt den Leser mit auf eine Reise durch Wien, Brünn bis hin nach Offenbach bei Frankfurt“. Daraufhin folgte ein verrücktes Foto (s. unten), wo wir Grimassen zeigen sollten (Olga hat schlussendlich gar nicht):

03 Olga Tokarczuk mit mir in der Berliner Akademie der Künste (hinten links der Schriftsteller Andrzej Stasiuk), 2011, fot. © Archiv Arkadiusz Łuba
Olga Tokarczuk mit mir in der Berliner Akademie der Künste (hinten links der Schriftsteller Andrzej Stasiuk), 2011, fot. © Archiv Arkadiusz Łuba

Die Jakobsbücher“ sind nun bekannt und ausführlich diskutiert worden. Und nun wurde Tokarczuk für ihre „erzählerische Vorstellungskraft, die mit enzyklopädischer Leidenschaft das Überschreiten von Grenzen als Lebensform“ darstelle mit dem Literaturnobelpreis gekrönt und ich war stolz. Gleich musste ich ein Interview mit einigen Einschätzungen für das deutschsprachige Publikum des Auslandsdiensts des Polnischen Rundfunks geben.

Nun gründet Tokarczuk eine Stiftung, die Kultur in Polen und im Ausland unterstützen und umweltbewusste und Antidiskriminierungsmaßnahmen sowie die Bürgergesellschaft fördern soll. Die Nobelpreisträgerin hat gemeinsam mit dem Stadtpräsidenten von Wrocław Jacek Sutryk und dem Direktor des Breslauer Literaturhauses Irek Grin die Einzelheiten zur Tätigkeit der Stiftung vor ein paar Tagen bekannt gegeben. In die Satzung der von der Nobelpreisträgerin gegründeten Stiftung wird ein breiter Umfang von Tätigkeiten eingetragen. Kulturelle und künstlerische Aktivitäten sind zu erwarten, aber auch Umweltprojekte, und zwar für die Gleichbehandlung und Förderung der Entwicklung der Bürgergesellschaft. Die Stiftung setzt sich auch zum Ziel, die umfassende Entwicklung von Niederschlesien zu unterstützen, die grenzüberschreitende Zusammenarbeit zu koordinieren sowie die polnische Kultur in der Welt und die Weltkulturerbe in Polen zu fördern: „Die Arbeiten an der Gründung der Stiftung dauern noch an. Wir wissen aber schon, was wir vorhaben“, sagte Tokarczuk während einer Pressekonferenz in Wrocław: „Ich wünsche mir, dass sich die Stiftung mit den mir ganz besonders am Herzen liegenden Sachen befassen wird, daher Umweltschutz“.

Literaturpreisträgerin Olga Tokarczuk und Stadtpräsident Jacek Sutryk bei der Pressekonferenz zur Gründung der Stiftung in Wrocław, fot. © Urząd Miasta Wrocław

Dem Stiftungsrat werden – neben Olga Tokarczuk – noch zwei Personen angehören: Regisseurin Agnieszka Holland und Direktor des Breslauer Literaturhauses Irek Grin. Die Schriftstellerin wird für die Tätigkeit der Stiftung den Betrag in Höhe von 350.000 PLN (80.000 Euro) aus ihrem Nobelpreisgeld bestimmen. Als strategischer Partner der Stiftung wird im Namen der Stadt das Breslauer Literaturhaus fungieren. Tokarczuk ist seit mehr als einem Jahr Mitglied des Programmausschusses dieser Institution, daher gestaltet sie aktiv die strategische Tätigkeit des Breslauer Literaturhauses mit.

Laut Erklärung des Präsidenten Jacek Sutryk wird die Stadt die Villa von Maria und Tymoteusz Karpowicz an der Krzycka-Straße für den Sitz der Stiftung überlassen. Sie soll zum Treffpunkt von Literaten und Übersetzern werden, aber auch als Diskussions- und Begegnungszentrum dienen. Die Villa umgeben von einem Garten wird allen Bürgern offen stehen. Wrocław wird somit zum ersten Förderer der Stiftung von Olga Tokarczuk sein. Die Stiftung wird ihre Tätigkeit möglichst bald beginnen, ohne auf die Renovierung des Objektes zu warten. Bereits jetzt wurden die Pläne für die ersten Monate ihrer Tätigkeit dargestellt.

Gestaltet werden Förderregelungen für die größten literarischen Veranstaltungen in Niederschlesien. Es handelt sich hierbei sowohl um ein von Olga Tokarczuk initiiertes Literaturfestival „Góry Literatury” (Berge der Literatur), die in Nowa Ruda und in der Umgebung stattfindet als auch um andere. Der Stiftungsrat will außerdem das hervorragende, aber bedrohte Bruno Schulz-Festival in Drohobycz unterstützen, das seit Jahren die größte Szene zur Förderung der polnischen Literatur in der Ukraine darstellt. Olga Tokarczuk ist inhaltlich mit dem Festival verbunden. Geplant wird auch die Vorbereitung der Veranstaltung zum 100. Jahrestag der Geburt von Stanisław Lem und Tadeusz Różewicz, der in das Jahr 2021 fällt.

Die Ziele der Stiftung, des Breslauer Literaturhauses und diejenigen, die in unserer Bewerbung um den Titel der UNESCO-Literaturstadt enthalten sind, sind gleich“, sagte Irek Grin: „Die enge Zusammenarbeit ist als selbstverständlich zu betrachten“.

Am 10. Dezember wird der Nobelpreis an Tokarczuk verliehen. Der Tag soll ab dann für immer als ein großes Literaturfest in Wrocław gefeiert werden – in den Breslauer Schulen werden an ihm Prosa-Stücke berühmter Schriftsteller vorgelesen.

Die Preisverleihung wird ab 15:30 Uhr auf dem Breslauer Markt live übertragen. Während der Veranstaltung können Bücher von Olga Tokarczuk gekauft werden. Auch kann ein Gedenkstempel von diesem Tag auf die bereits mitgebrachten Bücher gedrückt werden. Was für eine Feier!

Barataria na gobelinach

Dla Pana Wojciecha Charchalisa

Ewa Maria Slaska

Panie Wojciechu! Barataria to nie Bakszysz!

Z uporem maniaka wracam do tematu sprzed tygodnia, do pomysłu tłumacza, żeby inaczej nazwać wyspę Baratarię, którą Książę Pan i Księżna Pani  w przypływie złośliwej fantazji ofiarowali giermkowi Don Kichota. Przez całą pierwszą część Dzieła i spory kęs drugiej Sancho Pansa, przymierając głodem, marznąc po nocach i cierpiąc od upału w ciągu dnia, często gęsto zbierając cięgi za swojego pana, jechał wiernie na swoim osiołku, nie otrzymując w zamian żadnej nagrody. Jedynym jego wynagrodzeniem była obietnica, że kiedyś jego pan podaruje mu wyspę. Cóż to miała być za wyspa! Wyspa spełnienia życzeń, szczęścia, lenistwa, dobrobytu, czarodziejska wyspa, utkana ze wszystkich marzeń ciężko pracujących ludzi, którym obietnica cudu pomaga przetrwać udręki codzienności. Wyspa, na którą czekał Sancho Pansa, była w świecie maluczkich wyrazistsza i lepiej zrozumiała, niż religijna obietnica Raju. Raj to była abstrakcja, przeznaczona tylko dla tych, którzy nigdy nie zgrzeszyli, a któż z nas nigdy nie zgrzeszył? Być może po śmierci mieszkali tam bogaci, bo bogaty wszędzie wejdzie, a jak się nie da wejść czy wjechać, to wpełznie jak gąsienica, gdyż pieniądz toruje mu drogę. Biedny wie, że nie ma nawet prawa pomarzyć o raju. Tymczasem wyspa jest zarazem baśniowa i realna, leży niemal w zasięgu ręki, za lasem, za zakrętem drogi, na rzece, jeziorze, morzu, oceanie. Na wyspie jest realne jedzenie, kasza, cebula, kawał mięsa, bochen chleba, stągiew wina. Wyspa obiecywała, że raz wreszcie można najeść się do syta, napić do woli, wyspać godnie, może białkę przytulić, ale to akurat nie było najważniejsze. Bo wszystkiego mogło brakować w życiu biedaków, ale seks zawsze był, była to wszak najtańsza rozrywka, na jaką stać było biedaka.

Dlatego tak okropna była w opowieści Cervantesa ta przewrotność Księżnej i Księcia, którzy dali Sancho Pansie ową Wyspę tylko dla żartu i żeby z niego zakpić. Uprzedzili go nawet o tym.

Digo, pues, que con todo su acompañamiento llegó Sancho a un lugar de hasta mil vecinos, que era de los mejores que el duque tenía. Diéronle a entender que se llamaba la ínsula Barataria, o ya porque el lugar se llamaba Baratario, o ya por el barato con que se le había dado el gobierno. Al llegar a las puertas de la villa, que era cercada, salió el regimiento del pueblo a recebirle; tocaron las campanas, y todos los vecinos dieron muestras de general alegría, y con mucha pompa le llevaron a la iglesia mayor a dar gracias a Dios, y luego, con algunas ridículas ceremonias, le entregaron las llaves del pueblo, y le admitieron por perpetuo gobernador de la ínsula Barataria.

Wyspa nazywała się taniocha, bo za taniochę Sancho ją otrzymał.

Oczywiście artyści, którzy od lat przedstawiali Baratarię, zapominali o tym, że jej pierwociny były proste, przedstawiali ją po królewsku wspaniale.


U góry: Obraz (tzw karton) Charlesa Antoine’a Coypela, Sancho Pansa przybywa do Baratarii, stanowiący wzór dla gobelinu; poniżej ten sam temat oraz Uczta Sancho Pansy w Baratarii już jako gobeliny utkane wg obrazów Coypela i otoczone bogatymi rokokowymi bordiurami na modnym wówczas karmazynowym tle.

Mistrzami odpowiedzialnymi z przeniesienie wizji malarza na warsztat tkacki byli ojciec i  syn Michel i Jean Audranowie. Gobeliny zostały wykonane z wełny i jedwabiu, a znajdują się w Getty Museum w Malibu, California, USA. Coypel, nadworny malarz Ludwika XVI, przygotował 28 kartonów do produkcji gobelinów z serii o don Kichocie, która została w XVIII wieku w różnych wersjach wykonana dziewięciokrotnie i praktycznie rzecz biorąc zdominowała całą tekstylną produkcję Królewskiej Manufaktury Mebli i Gobelinów w Gobelin koło Paryża.

Gobeliny z pierwszej serii były przeznaczone na królewski podarunek dla Marii Krystyny i Alberta Kazimierza, księstwa Saxen-Teschen, którzy w owym czasie wspólnie zarządzali tzw. Niederlandami Austriackimi czyli dzisiejszą Belgią. Księżna Maria Krystyna była siostrą królowej Marii Antoniny. Książę Albert Sasko-Cieszyński – synem króla Polski, Augusta III i Marii Józefy Habsburżanki.

Przy okazji ciekawostki – Księstwo Maria Krystyna i Albert mieszkali w Cieszynie i znacznie przyczynili się rozkwitu gospodarczego księstwa Cieszyńskiego. Po śmierci żony pogrążony w smutku książę przeniósł się do Wiednia. Książę był kolekcjonerem sztuki, zgromadził największą na świecie kolekcję rysunków i grafik starych mistrzów. Kolekcja zgromadzona w pałacu Księcia dała początek muzeum, które od imienia księcia nazwane zostało Albertina. Jest to dziś jedno z najsłynniejszych muzeów na świecie.

Również gobeliny o Don Kichocie weszły w skład zbiorów Albertiny, wciąż jednocześnie pozostawały w posiadaniu członków dynastii Cieszyńskiej. Dopiero w roku 1936 jeden kolejnych właścicieli przeprowadził się do Londynu i zabrał ze sobą gobeliny. Ich losy przez następnych 30 lat były nieznane. Pojawiły się na rynku w roku 1967, kiedy to Alice Bucher ze Szwajcarii wystawiła je na sprzedaż w Domu Aukcyjnym Sotheby’s w Londynie. Muzeum Paula Getty’ego nabyło je tamże w roku 1982.

Muzeum Getty’ego nie podaje kim była Alice Bucher – dzięki informacjom znalezionym w internecie pozwalam tu więc sobie popuścić nieco wodze fantazji. Niejaka Alice Bucher ze Szwajcarii wystawiła gobeliny na sprzedaż w roku 1967. W tym samym roku w Adligenswil koło Lucerny niejaka Alice Bucher zbudowała największe i najnowocześniejsze na owe czasy przedsiębiorstwo drukarskie – Druckzentrum C. J. Bucher. Alice prowadziła tę skromną firmę rodzinną już od roku 1941, kiedy jej mąż ciężko zachorował. W roku 1967 firma zdobyła się na niebywały skok inwestycyjny, a w dziesięć lat pźźniej powołała do życia fundację wspierającą milionowymi dotacjami instytucje pedagogiczne, artystyczne i społeczne w Lucernie. Czyżby to gobeliny z Sancho Pansą, gubernatorem Baratarii, pozwoliły przedsiębiorstwu Bucherów tak świetnie się rozwinąć? Szkoda tylko, że nie wiemy, jak Alice weszła w ich posiadanie. W styczniu 2018 roku drukarnia Alice Bucher firma przestała istnieć. Do bankructwa doprowadził ją internet.

Tak bywa. Fortuna kołem się toczy.

Legenda głosi, że gobeliny otrzymały swoją nazwę od tak wysokiego kunsztu tkackiego, że zasadniczo nie mogły być dziełem rąk ludzkich i musiały powstać jako dzieło goblinów, utalentowanych baśniowych rzemieślników. Ale rzeczowa Wikipedia najwyraźniej nigdy nie słyszała o takiej wersji nazwy gobelin. Gobelin to Gobelin, mała miejscowość nieopodal Paryża, w której ulokowano manufakturę, a która wzięła swą nazwę od nazwiska słynnych farbiarzy, mieszkających tu od XV wieku. Czy to oni tak byli utalentowani? Może, w każdym razie to oni jako pierwsi uzyskali ów wspaniały karmazynowy kolor, dający się zastosować w arrasach. Farbiarstwo zapewniło rodzinie Gobelin nieprzebrany majątek, ten z kolei zapewnił im wejście do stanu szlacheckiego.

No tak. Fortuna gobelinem się toczy…

I jeszcze się potoczy. Za tydzień TU

Giermek na białym ośle (Barataria)

Ewa Maria Slaska

Wiadomo Komu

Przyjechał z daleka Wiadomo Kto – Wieczny Giermek na białym ośle, i uwiecznił to zdarzenie odpowiednią ilustracją.

Bardzo mnie rozbawił ten obrazek, wręcz ponad i tak dobrze zasłużoną normę, bo odczytałam, że to Wieczny Gieremek. Przybył, pomyślałam, by wspomóc Rycerza Grodzkiego, jak to w legendach bywa, dla wspomożenia nowych, wstają duchy dawnych rycerzy, te które śpą pod Giewontem i nawet piorunów się nie boją, i te, które z Barbarossą w Kyffhäusen, i te gliniane nieopodal Shaanxi.

No, ale doczytałam się, i to był jednak Wieczny Giermek, co zresztą i nieprawda, bo czasem już mu bardziej pasuje hełm-kapelusz Don Kichota niż czapka giermka, i jest na to dowód nawet tu na tym blogu i kto chce niech go szuka w kilkuset Baratariach, które się już w międzyczasie objawiły. Choć, jak go znajdziecie, to na głowie będzie miał czapkę.

Przywiózł on był z daleka prezent znacznie powiększający prywatną mą kolekcję donkichotystyki, a mianowicie Don Kichota w tłumaczeniu Wojciecha Charchalisa i z ilustracjami Wojciecha Siudmaka.

Ale sprawił jednocześnie, że w podręcznej biblioteczce baratarystycznej ziać jęła wielka i dojmująca dziura. Przybył bowiem mianowicie tom pierwszy, a Barataria, jak wszystkim wiadomo, znajduje się w tomie II, czemu jednakowoż dało się zaradzić, bo natychmiast ten brakujący tom zamówiłam  i poń pojechałam, przywożąc przy okazji również kota Iwana, który, jak się kochani Czytelnicy za kilka dni przekonacie, też okazał się niezbędny… I tak to z jednego prezentu wyniknęły dwa zakupy i na dodatek jeden wyjazd do księgarni, co jest jeszcze przyjemniejsze, bo dobrze jest dostać nieznane dzieło, ale  lepiej jest mieć przed sobą trzy takie książki.

Tak więc tym razem Barataria w tłumaczeniu Wojciecha Charchalisa.

Mam na półce tłumaczenie Anny i Ludwika Czernych, w internecie, w Wolnych lekturach, bez trudu można sięgnąć po wersję najpopularniejszą czyli przekład Zakrzewskiego. Na chomikuj.pl znalazłam kiedyś tłumaczenie Woroszylskiego, ale translacji Charchalisa nie da się znaleźć, mimo iż tłumacz w wywiadach zapewnia, że wszystko jest. No, ale może było, a nie jest i nie pisze się w rejestr, nie wiem, w każdym razie ja nie znalazłam i dopiero teraz mogłam zobaczyć, co recenzenci mieli na myśli, pisząc (bądź z uznaniem, bądź krytycznie), że język przekładu jest mocny, rubaszny, zrozumiały i zwięzły, tak iż nawet maluczcy mogliby byli poczytać sobie Don Kichota i nader dobrze by go pojęli.

I tak owszem jest, co wydaje mi się zabawne, acz jednak tylko do pewnego momentu. Bo nie spodobało mi się nazwanie Sancha Brzuchaczem, Rosynanta Chabetą, a Dulcynei Cudenią, chociażby dlatego, że jeśli już, to powinna była chyba zostać nazywana Słodyczką. Jeszcze większą zakawykę mam z Sancho Brzuchaczem, bo panza to nie tylko brzuch ale i wątpia, czyli z jednej strony proste flaki, z drugiej jednak również budzące wątpliwości i wynikające ze zwątpienia wróżby ze zwierzęcych wnętrzności, które owym wątpiom nadały nazwę. Wątpia czyli wyciągnięte z brzucha wróżebne mięsiwo dla tych, którzy wątpią w pomyślną przyszłość. W hiszpańszczyźnie też coś z tego można znaleźć, bo panza to brzuch, a pensere – myślenie. Tak więc Brzuchacz jako imię mówiące jest zdecydowanie zbyt ciasne i powinno by brzmieć na przykład Brzumysł. Ale pomysł dosłownego tłumaczenia nie podoba mi się również z innych powodów. Po pierwsze uważam za ryzykowne nadawanie nowych imion z dawna znanym bohaterom książek. Jesteśmy ludkiem konserwatywnym i nie chcemy zbytecznych nowinek. Po co nazywać Sancha inaczej, skoro imię Sancho Pansa świetnie się sprawdziło? Fredzi Phi Phi zamiast Kubusia Puchatka też nie chcieliśmy. Podobnie jak wstrząsnęło by nami, gdyby jakiś tłumacz nazwał Harry Pottera Heniem Ceramiczkiem, a Bilba Bagginsa Torbaczem. Zresztą nie nazywamy Stefana Koronatusem, Leona Lwiskiem, ani Ewy Babą czy Kobietą. A słynny szeryf Brown to przecież Brown (czytany jednak po polsku) a nie Brąz czy Brązowy, a wierna Penelopa zwaliłaby nas z nóg jako kochająca Kaczka. I tak dalej, i tak dalej…
Ale mój opór ma jednak jeszcze i inne przyczyny. Bo imiona i nazwy z innych krajów mają w sobie zapach i smak odmiennych światów, podobnie jak niedubbingowane filmy. Surabaja Johnny, ileż w tym egzotyki, to angielskie imię, przydomek jak indonezyjskie miasto i jeszcze przybył z Birmy… Podobnie jak dźwięki i brzmienia obcej mowy. W W Pustyni i w puszczy Idrys i Gebhr krzyczą na wielbłądy jalla, jalla i to przecież nie jest na miły Bóg to samo, co hejta, wiśta, wio.

Tak sobie myślę, że nie trzeba wszystkiego zbyt przybliżać i zmieniać w swojską wioskę, bo kończy się to tak, że cały świat to jedna wielka Polska, pełna Marysiek, co porodziły syna i Józków, co dziecię pielęgnują. Spolszczony świat traci wyraziste kontury i głębie, uteraźniejsza się i rozrasta. I wtedy okazuje się łacno, że Polska zawsze była, jest i będzie wielka.

Aleć to wszystko furda w porównaniu z tym, że jak się wreszcie dorwę do drugiego tomu i dopadnę Baratarii, to nazywa się ona Bakszysz! Bakszysz! Bakszysz! Po co? Dlaczego? Dlaczego? Po co?

Ależ to jest jeszcze gorzej niż bigos zamiast olla podrida czyli zgniłego garnka, z którego często gęsto pojadają bohaterowie Cervantesa. Choć przynajmniej i bigos, i olla podrida to potrawy z resztek. Jest jednak tak źle, że tylko płakać. Bo nie dość, że bakszysz to nie oszustwo jak hiszpańska Barataria, co tłumacz wie i w przypisie wyjaśnia, to jest to przecież jałmużna, a tymczasem wyspa, którą dostaje Sancho, jest z góry przyobiecaną zapłatą, a jej oszukańczość leży w złych zamiarach pary książęcej, a nie w dobrodusznym Sanchu. Ta wyspa “mu się należy”, jak nagrody pewnej pani i jej kolegom.

W ostatnim akcie opery Julesa Massenet, Don Quichotte, umierający Don Kichot mówi do giermka:

Sancho, obiecałem ci ongi wzgórza zielone i zamki,
nawet wyspę ci obiecałem kwitnącą…
Wciąż leży w mej mocy, by ci ją dać.
Weź tę wyspę, jest twoja.
Błękitne fale rozbijają się o jej brzeg,
jest tak piękna, tak przyjazna…
Weź ją, to Wyspa Marzeń!

Błędny rycerz nie płaci swojemu giermkowi żołdu, byłoby to nieromantyczne i zgoła drobnomieszczańskie, w nagrodę za wierne służby błędny rycerz daje swemu towarzyszowi i przyjacielowi co najmniej zamek lub posiadłość, najchętniej jednak wyspę, a czasem nawet jakieś niewielkie państewko.

Jest to tak nagminne w opowieściach, że wcale nie powinno dziwić nikogo, że w drugiej połowie drugiego tomu Sancho jednak dostaje tę swoją wyspę i sprawuje na niej godne rządy, choć przecież wszystko jest tylko złośliwym żartem Księcia i Księżnej. Problem z nazwą tej wyspy jest jednak dwojaki. Bo to z jednej strony Kraina Kłamczuchów i Oszustów, po drugie jednak – i jest to nader ważne – jej nazwa pojawia się w książce tylko raz i to mimochodem. A tu tłumacz używa sobie do woli na oryginale i szafuje nazwą Bakszysz na lewo i prawo.

I dlaczego to wszystko takie ma być znowu ważne? Ano dlatego, że ta Barataria raz jeden jedyny nazwana w powieści, nie umknęła i nie przepadła. Nie! Barataria obrosła w prawdziwym świecie setką a może tysiącem znaczeń, i to zarówno namacalnie i fizycznie, jak i metaforycznie.

Na jej cześć nazwana została wyspa, zatoka, okoliczne przesmyki i kanały, rezerwat przyrody na wyspie. O tych miejscach powstały książki, filmy, scenariusze teatralne.
Ponieważ przez kilkanaście lat mieszkał tu słynny pirat, Barataria stała się wzorem wszystkich Wysp Skarbów na świecie i zainspirowała pisarzy i reżyserów do napisania i nakręcenia różnych korsarskich opowieści.
Ponieważ była krainą oszustów, była kontynuacją, ale też i wzorem następnych naśladownictw, w których chciano przedstawić świat łgarzy.
Ponieważ jej gubernator okazał się władcą mądrym, sprytnym i uczciwym, stała się kolejnym wcieleniem Raju na Ziemi czyli Utopii. Powieliła wzory, ale też sama stała się wzorem. Była też, dodajmy, modelem kraju dalekiego i egzotycznego, w którym można było osadzić każdą opowieść.
Ponieważ Sancho chętnie czerpał z mądrości ludowych jakimi są przysłowia, pojawiła się co najmniej jedna antologia przysłów, na tle których osnute zostały niewielkie zgrabne sztuki teatralne – nazwana Dwór Barataria.
Ponieważ władza Pansy jako Gubernatora rychło się skończyła, okazało się, że Pansa to wcielenie Salomona, a zarazem Karnawałowy Król, prawdziwy władca pozbawiony władzy lub jego zamiennik. Mityczny władca zabijany raz na rok na taką prawdziwą dobrą wróżbę, a nie te nasze głupkowate lania wosku w Andrzejki i topienie ołowiu w Sylwestra.
Powstało kilkadziesiąt książek, obrazy i gobeliny, koszulki trykotowe i flagi. Opery, balety, marsze i utwory jazzowe, a także kilka sztuk teatralnych, realistycznych, przygodowych, fantastycznych, szalonych, a nawet naukowych, które opisują Baratarię. I wcale nie mam tu na myśli prac naukowych na temat Cervantesa i jego bohaterów.

Powstały hippisowskie komuny i miasta, tak nazwane. Hotele, osiedla, restauracje i sklepy z pamiątkami. Pomniki. Nawet nie silę się, by sporządzić jakąkolwiek listę.

Fascynujące jest śledzenie, ile przemian i wcieleń może mieć jedno jedyne słowo wymyślone przez pewnego pisarza 400 lat temu. To tak, jakby po całym świecie rozprzestrzeniło się, zawsze używane w języku oryginału czyli po polsku, słowo “blaskomiotny” wymyślone przez Waldemara Łysiaka.

Tymczasem Charchalis pozbawił Czytelnika tych radosnych skojarzeń, tej swobodnej i pełnej fantazji wędrówki po krętych ścieżkach, jakimi wędrują motywy i tematy literackie, posyłając Czytelnika w diabły, czyli do krainy natrętnych żebraków, zawodowo domagających się bakszyszu. Och, Panie Wojciechu, jaka szkoda, jaka wielka szkoda.

Byłam tym Bakszyszem zamiast Baratarii tak rozżalona, że ofiarodawca ułożył nawet limeryk na ten temat:
Była pewna Ewa Maria
Jej to była Barataria
Czasem w głos krzyczała “kysz!” –
Określenia typu Bakszysz
Były dla niej jak malaria.

Wszystkie zdjęcia we wpisie (prócz globusa) – Wiadomo Kto: A.Ł.

“Sprawą Charchalisa” zajmuję się jeszcze w kolejnych wpisach: TU  i TU


A skoro już tam na górze wspomniałam Tomasza Grodzkiego, dzisiejszego naszego Rycerza Szlachetnego Oblicza, to pomyślałam, że może chcecie na spokojnie przeczytać orędzie, które Marszałek Senatu wygłosił w TVP kilka dni temu, albo go posłuchać. To proszę – TU jest tekst, a TU nagranie.

Takiej Baratarii jeszcze nie było!

11.11.
Niemcy świętują początek karnawału, Polacy swą pseudopatriotyczno-wstrętnie nacjonalistyczną rocznicę odzyskania niepodległości (choć na obrzeżach pochodu ma tańczyć kolorowy tłum, oby był więc jak najliczniejszy), reszta świata – w każdym razie ci, których to dotyczy – koniec pierwszej wojny w dziejach świata, którą nazwano światową, Niemcy i okolice aż po Poznańskie świętują dzień świętego Marcina z Tours, a w Berlinie byliśmy się spotkać z Salmanem Rushdiem.

Ewa Maria Slaska

Kilka dni temu ze Zjednoczonego Królestwa przyszła powieść Salmana Rushdiego, Quichotte.

Powieść, głosi tekściarz wydawnictwa (wszystkie tłumaczenia moje – EMS), jest hołdem dla wielkiego poprzednika, a jednocześnie nowoczesnym majstersztykiem o miłości i rodzinie.

Sam DuChamp, zainteresowany wielkim dziełem Cervantesa, średniej klasy autor thrillerów szpiegowskich, tworzy postać Kichota, uprzejmego i szlachetnego komiwojażera. Kichote kocha telewizję i zakochuje się w gwiazdce telewizyjnej. Wyobraża sobie, że ma  syna Sancho i w jego towarzystwie wyrusza w malowniczą i pełną przygód podróż przez Amerykę, po to by udowodnić wybrance, że jest godny jej uczucia. Sam DuChamp, autor tej historii, przeżywa kryzys wieku średniego.
I tak jak Cervantes, który napisał swe dzieło jako krytykę swoich czasów, tak i Rushdie, zabierając czytelnika w szaleńczą podróż, cały czas balansuje na krawędzi pomiędzy moralnością a załamaniem duchowym. I, jak zawsze u Rushdiego, jest to historia pełna magii, opowieść, w której autor i jego bohater zlewają się w jedno – postać człowieka, który uparcie poszukuje miłości.

No cóż, sam Rushdie też jest częścią tego warkocza uczuć i tęsknot. Ismael Ismael, w zamerykanizowanej swej wersji Mr. I. Smile, główny bohater powieści Sama DuChampa w powieści Salmana Rushdiego, jest potomkiem hinduskich imigrantów w Ameryce, a gwiazdka, w której się zakochuje, nazywa się Miss Salma R. i też ma ciemną skórę i przy była do Ameryki prosto jak strzelił z Bolly do Holly. Są  to oczywiście wcale nie takie znów cienkie aluzje do autora, i świadczą niewątpliwie o tym, że obaj bohaterowie powieściowi są też alter ego Rushdiego. Quichotte czyli nasz swojski Kichot jest tu pseudonimem Ismaela i patronem Sama i Salmana. Wszyscy trzej są brązowoskórymi mężczyznami, którzy się urodzili i wychowali w Bombaju, mieszkali w Iranie i zawędrowali do krajów anglojęzycznych. Wszyscy, dwaj w powieści, jeden w życiu, rozprawiają się z ogłupiającym mitem Ameryki. Dwaj z nich, ten powieściowy, i powieściowo-powieściowy, są samotni i nie mają dzieci, ich jedynym dzieckiem jest ich wyimaginowane własne młode ja.

To młode ja I. Smaila, który ozwał się Oquichotte (jednakże bez szlacheckiego tytułu “Don”, uważając, że “się nie godzi”), pojawiło się jako wymaginowany i wyblakły młodzieniec, widmo jeszcze nie narodzonego syna. W ogromnym wysiłku woli widmo pewnej nocy stało się pełnoprawnym człowiekiem. Ojciec i niewidzialny dla świata syn spędzali noc w namiocie nad jeziorem Capote. Ojciec spał i chrapał, młody…

leżał na dachu chewroleta, słuchając świerszczy i patrząc w pomrukujące z cicha koła galaktyk. To znak, na jaki czekałeś, Tato, pomyślał chłopak, gigantyczny gwiezdny paluch wskazujący Ziemię, dowodzący, że wszystkie ludzkie dążenia są bez sensu, a wszystkie ludzkie osiągnięcia absurdalne, jeśli porównać je ze wszystkim wszystkiego. Tam na górze były przeogromne ogromy, nieskończony dystans dystansów, niemożliwe skale, cisze głośne jak grzmot wszystkich tych świateł, miliony milionów milionów płonących słońc, wszystko tak daleko, że nikt nie usłyszy twojego krzyku. A tu na dole rasa ludzka, brudne mrówki pełzające po niedużej skale, krążącej wokół gwiazdki bez znaczenia na dalekich obrzeżach nieistotnej galaktyki leżącej na odludziu Wszechświata, narcystyczne mrówki oszalałe z egotyzmu, domagające się w obliczu płomiennego nocnego nieba potwierdzenia, że ich małoważne mrowiska są centrum wszystkiego. Patrząc na obracające się koła Wszechświata, Sancho pomyślał, że choć wciąż jeszcze jest na poły duchem, dobrze i bez złudzeń rozumie prawidłowości rządzące światem.

Ale mimo to, paradoksalnie, chciał stać się jedną z mrówek. Chciał mięsa, krwi i kości, chciał móc zjeść hamburgera i poczuć jego smak. Chciał życia.

– On też tego chce dla ciebie, powiedział cichy głos.
Sancho rozejrzał się, ale koło niego nie było nikogo.
– Na dole, powiedział głos.
Sancho spojrzał w dół. Koło niego na dachu samochodu siedział świerszcz, spokojny, swobodny, który nie cykał tylko mówił po angielsku z włoskim akcentem (…).
– Jestem projekcją twojego umysłu, powiedział świerszcz, – tak jak ty jesteś projekcją jego umysłu. Wydaje się, że dostaniesz insulę.
– Co dostanę?
– Mówiłem już, odparł świerszcz. – Tak jak i ty, on też by chciał, żebyś był w pełni człowiekiem. Cały czas to sobie wyobraża. Ale by mógł cię tam przepchnąć, będzie ci musiał dać insulę.
– Mówię do świerszcza, powiedział na głos Sancho, kierując wzrok ku gwiazdom, który ma słownictwo o wiele pokaźniejsze od mojego, i który zdecydowanie ma ochotę na dyskusję o insulinie.
– Nie o insulinie tylko insuli czyli wyspie.
– Da mi wyspę?
– To część mózgu, zwana w podręcznikach Wyspą Reila, od nazwiska niemieckiego naukowca, który pierwszy ją wyodrębnił. Ale możesz ją równie dobrze nazwać Wyspą Realu. To część corteccia cerebrale wpływająca na wiele cech, które charakteryzują człowieka. Essere umano, si. Jest zawinięta w solco laterale. To rysa, oddzielająca w mózgu lobo temporale i lobo frontale. Insula produkuje świadomość, uczucia, postrzeganie, samoświadomość i zdolność komunikacji z innymi ludźmi.

E molto multi-funzionale, ta insula, o tak. Stąd bierze się empatia, ale też system kontrolujący ciśnienie krwi, a jeśli coś cię uderzy, to insula powie ci, jak bardzo cię to zabolało. Chcesz być głodny? Chcesz poznać smak haburgera? Insula zapewni ci czucie i dotyk. Interesuje cię seks?  Insula produkuje nam orgazmy. Wspomaga koncentrację. Ma do czynienia z ekstazą. Tak tak, rzeczywiście ciężko pracuje. Zapewni ci szczęście, smutek, gniew, strach, niesmak, niewiarę, zaufanie, wiarę, piękno i miłość. Także halucynacje, i to stamtąd się wziąłem. Eccomi qua

 

Barataria aus dem Jahre 1982

Mojej siostrze Katarzynie
Für meine Schwester Katarzyna

Achtung! Kein Video, sonder wunderbare Musik von Anton Garcia Avril und Fotos aus der englischen TV-Serie Great Performances, mit Sir Alec Guinness als Padre Quijote und Leo McKern in der Role des kommunistischen (Ex)Bürgermeisters  von Toboso, der vor seinem Priesterfreund Sancho genannt wird.

Es ist eine schöne Verfilmung eines schönen Buches und ich danke meiner Schwester, die es mir empfohlen hat. Und denke nur – seit zwei Jahren suche ich Don Quijote überall und erst vor ein paar Wochen sagte mir Katarzyna, dass es diesen Roman gibt und dass sie ihn so lieblich findet.

Graham Greene, Monsignor Quixote, Roman, erschien 1982 in New Yorck.
Von links nach recht – amerikanische Erstausgabe, DVD Cover, deutsche Übersetzung in Paperback und der Roman auf Polnisch.

Man schreibt das Jahr 1980, vielleicht 1981 oder 1979. Der Generalissimus ist schon vor ein paar Jahren gestorben, genauer gesagt 1975. Spanien ist demokratisch, aber die Guardia verfügt immer noch über eine Übermacht, besonders wenn man ein entflohener Priester oder überzeugter Kommunist ohne Amt ist. Oder beides. Spanische Guardia civil, gehasste Staatssicherheit-Polizei, gilt in dieser Neubeschreibung der Abenteuer von den Ritter der Traurigen Gestalt und seinem Knappen als schreckliche Riesen-Windmühlen.

Padre Don Quijote, auf Geheiss von einem geheimnissvollen Bishof von Motopo zur Würde eines Monsignores erhoben, hält sich zu einem Nachkommen des Cervantesschen Ritters, obwohl SEIN Bischof, der ihn nicht leiden mag, der andere Meinung vertrit und meint, der wahre Don Quijote wäre eine Romanfigrur, mehr noch – eine Metapher, oder eine Parabel… Lediglich.

Es ist auch Barataria da, die Insel, die es nicht gibt, die auch lediglich eine Metapher, oder eine Parabel ist.

” Vermutlich liegt es am Wein”, sagt Monsignorr Quijote ze Sancho, “aber mir ist sehr warm”.
“Ich spüre die Hitze nicht. Ich finde die Temperatur sehr angenehm. Aber ich trage natürlich auch nicht so einen lächerlichen Kragen”.
“Ein Stückchen Zelluloid, das macht überhaupt nicht heiß, überlegen Sie einmal, was diese Guardia alles trägt. Versuchen Sie selbst, dann werden Sie schon sehen.”
“Gut. Geben Sie her. Wenn ich mich recht erinnere, wurde Sancho Statthalter über eine Insel und ich werde eben, mit Ihrer Hilfe, Statthalter über Seelen”. Er legte das Kollar um seinen Hals. “nein. Sie haben recht”. So heiß ist das gar nicht. Es beengt ein bißchen, das ist alles. Und reib mich wund am Hals. Sonderbar, Padre, ohme Ihr Kollar würde ich Sie nie für einen Padre halten und erst recht nichzt für einen Monsignore.”
“Nachdem Don Quijotes Haushalterin ihm die Lanze abgenommen und ihn von seiner Rüstung befreit hatte, hätten Sie ihn nie für einen fahrenden Ritter gehalten”, sondern nur für einen närrischen alten Mann. Geben Sie mir mein Kollar wieder, Sancho.” (S. 85)

Als sie in einem Restaurant hinter der Plaza Mayor in einem kleinen Patio an der Bar saßen und ein Glas Weißwein tranken, spürte Padre Quijote, wie seine fröhliche Laune zurückkehrte. Vorher, den besuch im Haus des cervantes, der sie 50 Peseten pro Person hekostet hatte, hatte er genossen, nur hätte er gerne gewußt, ob man ihm wohl bei Nennung seines Namens an der Kasse freien Eintritt gewährt hätte. Einige der Möbel stammten tatsächlich aus dem besitz des Biographen, win an den König gerichteter Brief über die Besteuerung von Öl hing an der weißgekalkten Wand, die er sie sich leicht mit Blut bespritzt vorstelklen konnte, als man in jener schrecklichen nacht Don Gaspar de Ezpelatas blutigen Leichnam ins Haus getragen und Cervantes unter dem falschen Verdacht, an seiner Ermordung beteiligt zu sein, verhaftet hatte. “Natürlich hat man ihn gegen Bürgschaft auf freien Fuß gesetzt”, erzählte Padre Quijote, “aber bedenken Sie, Sancho, was es bedeutet, an der Lebensbeschreibung meines Vorfahren weiterzuarbeiten, wenn man weiß, was einem Schreckliches droht. Ich frage mich manchmal, ob es diese nacht war, an die er dachte, als er niederschrieb, wie Ihr Ahnherr nach seiner Ernennung zum Stathalter über eine Insel einem Jüngling befahl, eine Nacht im Gefängnis zu schlafen, und der Jüngling erwiderte: ‘Eure Macht reicht nicht aus, den Schlaf im Gefängnis herbei zuzwingen’. Vielleicht waren es dieselben Worte, die der greise cervantes zu dem Beamten sprach. ‘Angenommen, Ihr werft mich ins Gefängnis, legt mich in Ketten, sperrt mich in eine Zelle, und doch, wenn ich nicht schlafen will, habt Ihr keine Gewalt über mich, meinen Schlaf zu erzwingen’.”
“Die Guardia Civil heutzutage”, sagte Sancho, “die wüßte schon, wie man so was macht. Die würden Sie schnell genug einschläfern, mit einem einzigen Schlag über den Schädel.” Düster fügte er hinzu. “Mir täte ein bißchen Schlaf gut.”
“Ah, aber Ihr Ahnherr, Sancho, der war ein freundlicher Herr, und er ließ den Jungen frei. Und der Beamte tat das gleiche mit Cervantes.” (S.112)

Aus welchem Grund auch immer, schweigt der Padre stur, was Sancho nervös macht.

“Denken Sie daran, Padre”, sagte Sancho, “was für einen guten Statthalter mein Ahnherr abgab. Trotz all seiner Ritterlichkeit und Tapferkeit hätte Don Quijote nie so gut regieren können. Was für ein heilloses Spektakel – ich meine heiliges Spektakel – er auf dieser Insel angerichtet hatte. meinem Ahnen fiel das Regieren genauso leicht wie Trotzki das Kommandieren einer Armee. Trotzki besaß keine Erfahrung, und doch schlug er die weißen Generale. Ach, ich weiß schon, wir sind Materialisten, wir sind bauern und Marxisten. Aber deswegen brauchen Sie uns nicht zu verachten.”
“Wann hätte ich Sie je verachtet, Sancho?”
“Ihrem Gott sei dank, Sie haben endlich wieder zu reden begonnen…” (S. 132/133)

Don Padre wird bald sterben, angeschossen von Guardia Civil.

Seine Stimme aber, die vom Bett herüber drang, klang jetzt fest und kräftig. “Was ich Ihnen anbiete, Sancho, ist nicht Statthalterschaft. Was ich Ihnen anbiete, ist ein Königreich.”
“Ein Königreich?”wiederholte Sancho.
“Geh mit mir, und du wirst das Königreich finden.” (S. 229)

Und jetzt suchen wir Barataria in den nächsten Don-Quijote-Film. Regie Rodney Bennett. Ein netter Film mit guter Musik, der hier zu sehen ist. Also bloss nicht bei Amazon kaufen, wo er zwischen 199,00 und 273,00 Euro kostet! By the way, ab der 14. Minute gefühlte 10 Minuten preist der Film die Vorzüge der polnischen Wodka Wyborowa. Sehr nettes Product Placement 🙂

Der ganze Film: HIER

Und am Ende noch ein Zitat von Shakespeare, dem Greene dem Roman als Motto vorgesetzt hatte:

An sich ist nichts weder gut noch böse, das Denken macht es erst dazu.