Księga Piasku. Don Kichot.

Jorge Luis Borges (ktoś jeszcze i ja)

Tamten

Stary Borges spotyka podczas spaceru siebie samego sprzed 50 lat. Starzec siedzi na ławce w Ameryce, młodzieniec w Szwajcarii.

– Jestem w Genewie, na ławce, o parę kroków od Rodanu. Dziwne wydaje mi się jedno, że jesteśmy do siebie podobni, choć pan, z tą siwą głową, wygląda na o wiele starszego.
Odpowiedziałem:
– Mogę ci dowieść, że nie kłamię. Opowiem ci o sprawach, o jakich nie może wiedzieć nieznajomy. W domu jest srebrne naczynie do mate na nóżce udającej węża, które nasz pradziad przywiózł z Peru. Jest też srebrna miska, którą przytraczał do siodła. W twojej szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy bajek “Księgi tysiąca i jednej nocy” Lane’a ze stalorytem i notkami zamieszczonymi petitem pomiędzy rozdziałami, słownik łaciński Quicherata, “Germania” Tacyta po łacinie w wersji Gordona, “Don Kichot” wydany przez Garniera, “Tablas de sangre” Rivery Indarte, z dedykacją autora, “Sartor Resartus” Carlyle’a, biografia Amiela i schowana za innymi w tekturowej oprawie książka o obyczajach seksualnych ludów bałkańskich. Nie zapomniałem również pewnego popołudnia na pierwszym piętrze domu przy placu Dubourg.
– Dufour – poprawił.
– Zgoda. Dufour. Czy ci to wystarcza?
– Nie – odpowiedział. – Te dowody niczemu nie służą. Jeżeli śni mi się pan, to nic dziwnego, że wie pan to, co ja wiem. Wszystkie pańskie staranne wyliczania są daremne. (…)

Kongres

Bogaty właściciel ziemski postanawia powołać do życia Kongres Świata, co w zamyśle oznacza Kongres Reprezentatntów Całego Świata, a okazuje się Całym Świata:

Twirl, powołując się na Pliniusza Młodszego, wedle którego nie było książek tak złych, by nie zawierały w sobie czegoś dobrego, zaproponował nabycie z kolekcji “La Prensa” trzech tysięcy czterystu egzemplarzy rozmaitych wydań “Don Kichota”, całej korespondencji Balmesa, rozpraw uniwersyteckich, rachunków, biuletynów i programów teatralnych.
“Wszystko jest świadectwem” – oznajmił. Nierenstein poparł go; don Alejandro “po trzech burzliwych sobotach” zaaprobował ten wniosek. Nora Erfjord zrezygnowała ze stanowiska sekretarki; miejsce jej zajął nowy członek, Karliński, człowiek Twirla. Olbrzymie paki gromadzono teraz, bez katalogów i fiszek, w pokojach położonych w głębi oraz w piwnicach wielkiego domiska don Alejandra. W początkach lipca Irala spędził tydzień w Kaledonii; murarze porzucili pracę. Zapytany, zarządca odpowiedział, że tak im rozkazał szef i że w końcu zawsze jest na wszystko dosyć czasu.
(…) W piątek poszedłem przywitać się z don Alejandrem. Towarzyszył mi Fernández Irala. Zmierzchało i do wnętrza domu napływał wiatr z pampy. Na wprost frontonu domu, od strony ulicy Alsina, stał wóz zaprzężony w trzy konie. Dotąd widzę ludzi zgiętych pod ciężarem pak, które składali na ostatnim patio.
Komenderował nimi władczo Twirl. Jakby coś przeczuwając, znaleźli się tam również Nora Erfjord, Nierenstein, Cruz i Donald Wren oraz jeden czy dwóch kongresmanów.
Nora uściskała mnie i ucałowała. Dobrotliwy i wesoły Murzyn pocałował mnie w rękę.
W jednym z pokoi otwarta była kwadratowa klapa w podłodze prowadząca do sutereny, ceglane stopnie ginęły w mroku.
Nagle usłyszeliśmy kroki. Zanim go ujrzałem, wiedziałem, że to don Alejandro. Nie wszedł, ale raczej wbiegł. Miał zmieniony głos. (…) Nie patrząc na nikogo, rozkazał:
– Proszę wynieść to wszystko, co zostało złożone na dole. W suterenie nie może zostać ani jedna książka.
Wykonanie zadania trwało niemal godzinę. Na klepisku ostatniego patia ułożyliśmy bardzo wysoki stos. Chodziliśmy tam i na powrót, jedynym, który się nie poruszył, był don Alejandro.
Po czym padł rozkaz:
– A teraz proszę to podpalić.
Twirl był bardzo blady. Nierenstein wybełkotał:
– Kongres Świata nie może się obejść bez tych drogocennych naukowych pomocy, które tak troskliwie wybierałem.
– Kongres Świata? – powiedział don Alejandro. Roześmiał się gorzko, a nigdy przedtem nie słyszałem, żeby się śmiał.

W niszczeniu tkwi jakaś tajemnicza rozkosz; płomienie rozbłysły hucząc, ludzie zaś przytulili się do murów lub schronili po pokojach. Noc, popiół i zapach spalenizny pozostały na patio. Przypominam sobie jakieś zabłąkane kartki; ocalone – teraz bieliły się na ziemi. Nora Erfjord, która kochała don Alejandra miłością, jaką młode kobiety darzą starych mężczyzn, powiedziała, nie wiedząc właściwie, co mówi:
– Don Alejandro wie, co robi.
Irala, wierny literaturze, wypowiedział zdanie:
– Co ileś wieków biblioteka aleksandryjska musi spłonąć.

Tłumaczenie Zofia Chądzyńska, Wydawnictwo Literackie, seria Proza Iberoamerykańska, Kraków 1980

Ja

Od kilku lat przepisuję, rebloguję, powielam wszystko, co znajdę w życiu i w sieci na temat Don Kichota (Don Kichota), Miguela Cervantesa, Sancho Pansy i Baratarii. Zajmują mnie też utopie i wyspy. Dostały one kiedyś zbiorczą nazwę baratarystyka. Myślałam, że robię coś w rodzaju blogowego bałaganu z Cambridge i że to wolno, no, bo kto mi zabroni cytować? O Borgesie w kontekście tych zabaw i poszukiwań już kilka razy pisałam, cytowałam też całe jego opowiadanie pt. Pierre Maynard, autor Don Kichota, tekst o człowieku, który napisał od nowa Don Kichota. Okazało się jednak, że życie prześcignęło fikcję literacką i…

Ktoś jeszcze

Za przerobienie opowiadania Borgesa grozi mu sześć lat więzienia

29 czerwca 2015

6-lat-wiezienia-za-borgesa

Pablo Katchadjian, argentyński pisarz, który przerobił opowiadanie Jorge Luisa Borgesa „Alef” na nowy utwór o tytule „Spasiony Alef”, może trafić do więzienia nawet na sześć lat, jeśli jego działanie zostanie uznane za plagiat, a nie borgesowski eksperyment.

W swym opowiadaniu „Pierre Menard, autor Don Kichota” Borges pisał o pisarzu, który zamierzał odtworzyć dzieło Cervantesa. Czynił to, przepisując słynną powieść słowo w słowo, litera w literę, a dzieło, dzięki nowemu kontekstowi, miało zyskać nowe znaczenie. „Pierre Menard nie chciał stworzyć innego Don Kichota, co z pewnością jest dość proste, on chciał stworzyć Don Kichota, pisał Borges.

Ideą zawartą w opowiadaniu „Pierre Menard, autor Don Kichota” inspiruje się od jakiegoś czasu amerykański artysta Tim Youd, który jak dotąd przepisał na maszynie m.in. „Listonosza” Bukowskiego, „Wściekłość i wrzask” Faulknera i „Jima Szczęściarza” Kinglesya Amisa. Jak się okazuje, nie on pierwszy inspirował się pomysłem Borgesa. W 2009 roku argentyński pisarz Pablo Katchadjian wziął na warsztat opowiadanie Borgesa „Alef” i przepisał je na nowo, dodając od siebie drugie tyle tekstu. Tak powstała książka „El Aleph engordado” („Spasiony Alef”). Wydało ją w nakładzie 300 egzemplarzy małe, podziemne wydawnictwo. Rezultatem tego eksperymentu był pozew złożony w sądzie przez Maríę Kodamę (na zdj. poniżej), wdowę po Borgesie i strażniczkę jego spuścizny.

maria-kodama-borges

W zeszłym tygodniu podano do informacji, że Katchadjian został oficjalnie oskarżony o kradzież własności intelektualnej, za co grozi mu sześć lat więzienia. Argentyńskie środowisko literackie trzyma stronę pisarza i raczej nikt nie wątpi, że jego gest miał być eksperymentem literackim. Zresztą Katchadjian poszedł dalej niż bohater opowiadania „Pierre Menard, autor Don Kichota”, bo nie tylko przepisał tekst, ale do 4000 słów Borgesa dodał 5600 swoich.

6-lat-wiezienia-za-borgesa-2

Katchdjian (na zdj.) znany jest ze swego performatywnego podejścia do literatury. A Borges? Borges był mistrzem wymyślonych cytatów, literackich odwołań, fikcyjnych recenzji oraz poczucia humoru. Można zastanawiać się, co zrobiłby ze „Spasionym Alefem”. Raczej mało prawdopodobne, by pozwał swego adepta do sądu. Można też potraktować całą sprawę jako głos w dyskusji na temat coraz większej różnicy pomiędzy prawem dotyczącym własności intelektualnej a rzeczywistością z jej Internetem, w którym remiksuje i przerabia się dosłownie wszystko.

[aw]
źródło: The Guardian

Ja

Sprawdzam, czy Katchdjian poszedł do więzienia. Jego książka się na pewno ukazała.

Nie, nie poszedł. Książka ukazała się w niskim nakładzie (jedne źródła podają liczbę 200 egzemplarzy, inne 300) i wdowa po Borgesie wystąpiła na drogę sądową.

W 2017 roku Sąd Apelacyjny uchylił akt oskarżenia i oddalił go. Ważną rolę w decyzji sądu odegrała interwencja uniwersytetów w USA, Niemczech, Chinach i Japonii, wskazujących, że El Aleph Engordado jest legalnym zabiegiem literackim.

1 lipca 2021 r. prawa wdowy do dzieła Borgesa zostały chwilowo zawieszone, po tym jak adwokat Katchadjiana złożył pozew, żądając zapłaty 888 500 pesos na koszty sądowe. Zawieszenie praw miało uchronić wdowę przed koniecznością zapłacenia takiej sumy. W przeciwnym razie jej prawa do dzieła Borgesa zostałyby zlicytowane.

Trochę to przypomina proces Johnny’ego Deppa przeciw Amber Heard i vice versa. Zastanawiam się: czy nie ma już czegoś takiego jak jasna wykładnia prawa? Don Kichot byłby bardzo niezadowolony. Borges zresztą też.

Empuzjon. Tuntschi.

Uwaga: Spoiler!

Ewa Maria Slaska

W ostatnim czasie chyba każdy “z nas” przeczytał nową powieść Olgi Tokarczuk, albo kupił i właśnie zamierza ją czytać. I zapewne dołączy do chóru tych, którym się książka podobała. Jeśli jest recenzent*ką, napisze o poniemieckości, o polskim realizmie magicznym, o nowoczesnym, a zatem rozproszonym narratorze, wspomni o grzybach, które od zawsze są ulubionym tematem Tokarczuk, przypomni Czarodziejską Górę, a może też Pensjonat Barataria Krzysztofa Lipki, zahaczy może o Marię Janion i jej opisanych w Odmieńcach odmieńców, oczywiście wyjaśni źródłosłów tytułu i… wyczerpie tym samym potencjał recenzyjny tej powieści.

Postanowiłam spojrzeć więc na Empuzjon odmiennie, tak, jak antropolog kultury patrzy na na nowy tekst, obiekt lub dokument, jako kolejne świadectwo różnorodności świata, w jakim żyjemy. Podróżnicy zawsze przywozili z podróży opisy obyczajów w dalekich krajach. Zresztą nadal przywożą. Teraz są to najczęściej pamiątki z targu (być może wyprodukowane w Chinach, Korei albo Bangladeshu) i przepisy kulinarne. Kiedyś wędrowca bardziej interesowali sami ludzie. Pisarz jest nieco staroświeckim wędrowcem, dlatego wciąż jeszcze interesują go nie tyle rzeczy – mapy, meble, kartki pocztowe – ile ludzie, a rzeczy tylko o tyle, o ile są świadectwem ludzkiej kreatywności.

A więc Tuntschi, ziemne kukły, w powieści produkowane i użytkowane emocjonalnie i seksualnie przez węglarzy, żyjących samotnie w sudeckich lasach. Ich wzór pisarka zaczerpnęła być może z legend alpejskich, ale ich proweniencja może być zarówno ściśle lokalna, jak przeciwnie – w szerokiej perspektywie – globalna, charakterystyczna dla wszystkich miejsc i czasów, gdzie mężczyźni przez długi czas przebywają samotnie. Gdy to piszę, przypomina mi się japoński film – Kobieta diabeł, gdzie kobieta żyjąca samotnie z synową, używa pnia drzewa jako kochanka. A więc zjawisko jest być może ponadpłciowe, aczkolwiek, zapewne, jak wszystko co się wiąże z seksem, w męskim wydaniu pojawia się wielokrotnie częściej.

Zdaniem Wikipedii Tuntschi to postaci z sag alpejskich. Historia ma różne wersje, ale jej sedno stanowią lalki wykonane z różnych materiałów przez samotnych pasterzy na położonych wysoko, niedostępnych alpejskich halach. Mężczyźni karmią taką lalkę, pieszczą, ubierają, rozmawiają z nią i uprawiają z nią seks. Ich wysiłki odnoszą skutek, lalka pod rękoma pasterza-Pigmaliona ożywa, a gdy jej twórca jesienią chce wrócić do domu, zatrzymuje go przy sobie magiczną siłą, a jeśli stawia opór – okrutnie zabija.

Zemsta lalek, sztucznych istot, awatarów, na razie to jeszcze zjawisko raczej fantasy niż science fiction. Ale idą nowe czasy. Jeśli się okaże, że awatary nie tylko czują na niby, ale również naprawdę, to co wtedy?

Przypominam sobie informację, którą kiedyś czytałam, że z programu do tworzenia awatarów korzystają przede wszystkim mężczyźni i to głównie po to, żeby stworzyć sobie partnerki (lub partnerów), nad którymi mogą się bezkarnie znęcać psychicznie. Pod tym względem program do robienia awatarów jest podobno jeszcze lepszy niż lalki do uprawiania seksu.

Zresztą nie zawsze musiały to być lalki. Wielką rolę odgrywają jaskinie, uważane w wielu kulturach za macice Ziemi lub inne zagłębienia, kotliny i szpary.

W powieści Michela Tourniera Friday or the other island / Piętaszek i otchłanie Pacyfiku Robinson Cruzoe wielokrotnie uprawia seks z pewnym zagłębieniem swojej wyspy. Z czasem, zgodnie z legendą, wyrasta w tym miejscu dziwna roślina – mandragora, czyli alrauna, czyli żeń-szeń, czyli pokrzyk. Alrauna wyrasta tam, gdzie na ziemię spadnie nasienie męskie, a w surowszej wersji – nasienie przestępcy. Ponieważ alraunom (do dziś zresztą) przypisuje się moc magiczną, czarownice i wiedźmini od zawsze poszukiwali ich pod szubienicami.

Alrauny dzielą się na męskie i żeńskie. Zainteresowanych informuję, że alrauny można kupić w chińskich sklepach, wcale niekoniecznie zielarskich. Czasem można je znaleźć w zwykłym sklepie z mydłem i powidłem. Ostatni raz widziałam je kilka miesięcy temu w chińskim sklepie na Friedrichstrasse, nieopodal Mehringplatz.

Mandragory przez wieki były traktowane jako rośliny bardzo specjalne. Pojawiają się np. w Biblii. Przypomnę, że Jakub (ten, który kupił pierworództwo za miskę soczewicy) ma dwie żony, Leę i Rachelę, choć naprawdę kocha tylko Rachelę. Lea rodzi Jakubowi dzieci, Rachela jest bezpłodna. I oto czytamy w Księdze Rodzaju:

Pewnego razu Ruben, wyszedłszy na pole, gdy żęto pszenicę, znalazł mandragory i przyniósł je swej matce, Lei. 
Wtedy Rachela rzekła: «Daj mi mandragory syna twego». 
A na to Lea: «Czyż nie dość, że mi zabrałaś mego męża, i jeszcze chcesz zabrać mandragory mego syna?» Rachela zawołała: «Niechaj więc śpi z tobą tej nocy za mandragory twego syna!» 
A gdy Jakub wracał wieczorem z pola, wyszła Lea naprzeciw niego i rzekła: «Do mnie przyjdź, bo nabyłam cię za mandragory mego syna». I spał z nią owej nocy. 
Bóg zaś spełnił pragnienie Lei: poczęła i urodziła Jakubowi piątego syna.
Sennentuntschi z Vauco w Calancatal

W muzeum w szwajcarskim Chur znajduje się jedyna naprawdę znana figurka pasterskiej tuntschi. Muzeum zakupiło ją w roku 1978 od jednego z ostatnich pasterzy, wypasających swoje owce na hali Masciadon w Cauco. Lalka została wykonana z drewna i płótna i ma prawdziwe włosy. Ma jednak tylko 40 centymetrów, czyli była chyba raczej damą do towarzystwa niż obiektem seksualnym.

Wikipedia niemiecka twierdzi, że są dzieła sztuki, poruszające temat lalek pasterskich. Ciekawe, że są one jednak wszystkie stosunkowo świeżej daty. U Hansjörga Schneidera (1972), lalka została wykonana z butelki po winie, wideł, słomy i… sera. Sztuka wywołała oburzenie i na jakiś czas została nawet zdjęta z repertuarów teatralnych, gdyż opowiadała o tym, że to stosunek seksualny nadał słomianej kukle ludzką duszę! Ten sam temat pojawia się u innych szwajcarskich pisarzy, Josta Meiera (1982) i Felixa Mitterera (1986). Powstał też szwajcarski film artystyczny o lalce pasterskiej (Adrian Hess) i dwa filmy pełnometrażowe: fabularny Georga Tresslera, w którym lalka staje się sukkubem, czyli wcieleniem diabła i, również fabularny, Michaela Steinera, który wyświetlono podczas otwarcia festiwalu filmowego w Zurychu w roku 2010. Powstały opery, performance i kompozycje muzyczne. Jednak dopiero w ostatnich latach legenda o alpejskich tuntschi wyszła poza lokalny koloryt szwajcarski, pojawiła się kontrowersyjnej serii opowieści niesamowitych dla dzieci Kanadyjczyka Alvina Schwartzs jako jedna ze Scary Stories to Tell in the Dark.

Ostatnia linijka niemieckiego wpisu w Wikipedii brzmi tak:

2022: Empuzjon von Olga Tokarczuk

Pantisokracja

Samuel Taylor Coleridge

Moja dusza w swych wizjach nie chyli się z żalem
Nad radością minioną. Ni ważyć nie będzie
Hańby tych dni, gdy smutek i niepokój wszędzie.
Umie zapomnieć! Ponad Oceanu fale
Wzbita lotem nadziei, chce chaty w dolinie
Ujrzeć, gdzie Cnota żyje bezpiecznie i święcie;
W krąg tańcząc przy księżycu, uplotą zaklęcie
Uczucia czarodziejskie, piękności mistrzynie.
Inne teraz popłyną łzy z oczu zbolałych;
Łzy szczęścia, w których radość jest i zdziwienie,
Jak z oczu ludzi, którzy z otchłani snu złego
Dźwigają się, gdzie diabły złośliwe szalały.
I widzą: słońce wschodzi. I drżące promienie,
Niosąc nową rozkosz, ku ich sercu biegną.

1791

Tłumaczył Zygmunt Kubiak

Ewa Maria Slaska

O utopiach, cyzli pantisokracja

Tak, jest takie polskie słowo, po polsku, podobnie jak w innych językach, kompletnie niezrozumiałe. Oczywiście kracja to władza, panti też znamy, toć to panta rei, czyli wszystko (płynie), co więc – władza wszystkich? a to so pośrodku to co? okazuje się, że to słowo też znamy, choćby z izobarów – isos – równy. Każdy będzie równy innym i tak się będą rządzili. Pantiskoracja, demokracja w najczystszej postaci. Tak się miała nazywać osada założona w Nowym Świecie przez młodych poetów i ich… narzeczone.

Czy z tego sonetu to wynika? Oczywiście nie, ale ten sonet to dopiero nadzieja. Coledrige urodził się w roku 1772, miał więc 22 lata, gdy podczas wakacyjnej włóczęgi poznał innego poetę, jeszcze młodszego – Roberta Southeya. Gdy się poznali, Robert miał 20 lat. Obaj oddali się wielkim marzeniom o najbardziej sprawiedliwym społeczeństwie na świecie. Plan dojrzewał, chłopcy pojechali do Bristolu, gdzie mieszkała narzeczona Roberta, Edith Fricker. Samuel zaręczył się z siostą Edith, Sarą, a trzeci poeta, nieco od nich starszy Robert Lowell, zaręczył się z Mary. Mieli więc już narzeczone, z którymi chcieli zakładać Pantisokrację. Jednak ani oni ani ich narzeczone nie miały pieniędzy. Dziewczęta pochodziły z dobrej rodziny, ale gdy były kilkunastoletnimi dziewczynami, ich ojciec zbankrutował. Edith i Sarah pracowały jako szwaczki, Mary została aktorką. Obaj młodsi poeci również byli bez grosza, a Lovell, jedyny zamożny człowiek w ich gronie, został przez rodzinę wyzuty z majątku, gdy związał się z aktorką.

Współczesne feministki widzą w siostrach Fricker wzór siostrzeństwa. Siostry spędziły niemal całe swoje życie wspólnie, pod jednym dachem.

To z nimi młodzi rozpoetyzowani marzyciele postanowali założyć utopię w Ameryce. Pantisokrację. Chcieli wznieść się ku niebu a potem opaść w doliny, gdzie stałyby ich skromne chatki.

Wszyscy mieli się rządzić wspólnie. Miało ich być dwa razy po dwanaścioro – dwunastu mężczyzn i ich dwanaście narzeczonych. Planowali bezwzględną równość kobiety i mężczyzny oraz wykonywanie przez mężczyzn większości prac domowych. Nie miało być prywatnej własności ziemi. Człowiek miał żyć w harmonii z przyrodą. Nawet zwierzęta miały być siostrami i braćmi “w braterstwie powszechnej Natury”. Dzieci miały być odcięte od pokus i uprzedzeń nowoczesnego społeczeństwa i wychowywane jako “dzieci Natury”. Pantisokracja była nowym początkiem, jej mieszkańcy mieli się stać Nowym Człowiekiem. Coleridge pisał: “Ideą przewodnią jest uczynienie ludzi koniecznie cnotliwymi poprzez usunięcie wszelkich motywów zła – wszelkich możliwych pokus… Obowiązkiem każdego człowieka jest bycie sprawiedliwym, ponieważ leży to w jego interesie … Serce powinno karmić się prawdą, jak owady liściem – dopóki nie zabarwi się na kolor i nie pokaże swego pożywienia w każdym najdrobniejszym włóknie”.

Z tych marzeń nic nie wynikło, nie mieli 20 tysięcy funtów na zakup ziemi, ani czterech tysięcy na podróż przez ocean. Ale możliwe, że ich plany nigdy nie były realne, choć dość długo znali nawet nazwę rzeki, nad którą chcieli się osiedlić: Susquehannah w Pensylwanii. Łagodna rzeka płynąca bezpiecznie wśród łąk pełnych kwiatów.

Nie popłynęli jednak do świata, gdzie można było tworzyć utopie, zostali w Europie. W roku 1794 wszystkie trzy siostry poślubiły swoich poetów. Mary szybko owdowiała, Sara i Samuel żyli niemal 30 lat w separacji, jedynie Robert i Edith rzeczywiście prowadzili udane życie małżeńskie i to oni przygarnęli obie siostry pod swój dach.

Robinson jako Sancho Pansa

Książka wcale nie o otchłaniach, ale o wyspach. Patronują jej po kolei czterej bohaterowie literaccy.
Zaczyna się jak Robinson Crusoe, rozwija się jak pod rządami Prospera w Burzy Szekspira, staje się opowieścią o Baratarii Sancho Pansy (Don Kichot Cervantesa), aby wreszcie porzucić ideologię białych mężczyzn i zamienić w wyspę Ariela.

Wyspa Robinsona

Robinson robi to, co robi każdy człowiek, który jest zdany tylko i wyłącznie na siebie. Dokonuje inspekcji wyspy, ratuje z rozbitego statku, co tylko da się uratować, podejmuje próby wydostania się z pułapki, a jednocześnie zdobywa pożywienie, tak jak to czyniły w przeszłości liczne ludy. Najpierw żywi się płodami zbieractwa, potem rybołówstwa, wreszcie myślistwa, aż nadchodzi moment, że jakieś zwierzę zostanie udomowione (w przypadku Robinsona była to koza), a zboże (z zapasów okrętowych) posiane. Kończy się starsza epoka kamienia, czyli paleolit, nadchodzi czas neolitu. Władzę na wyspie przejmuje Prospero, władca, którego imię znaczy Powodzenie.

Wyspa Prospera

Zapiski z dziennika Robinsona:

“Od tej chwili będę posłuszny następującej zasadzie: każda produkcja jest twórczością, a więc jest dobra. Każda konsumpcja jest destrukcją, jest więc zła. Prawdę mówiąc sytuacja, w jakiej się znajduję, podobna jest w gruncie rzeczy do położenia moich rodaków, którzy przybijają co dzień na statkach do brzegów Nowego Świata. Oni również muszą się podporządkować zasadzie gromadzenia. I dla nich strata czasu jest zbrodnią, a spieniężenie czasu – główną cnotą. Gromadzić pieniądze! Znowu przypomina mi się moja nieszczęsna samotność! Póki sieję i zbieram, wszystko jest w porządku. Ale zło zaczyna się, gdy mielę ziarno i piekę ciasto, ponieważ wtedy pracuję tylko dla siebie. Osadnik amerykański może bez wyrzutów sumienia doprowadzić do samego końca proces tworzenia chleba, gdyż sprzeda go, a pieniądze, które zgromadzi w kufrze, będą zmaterializowanym czasem i pracą. Mnie niestety przeklęta samotność pozbawia możliwości korzystania z pieniędzy, których mam przecież w bród!

Dzisiaj dopiero mogę zmierzyć głupotę i złośliwość tych, którzy obrzucają kalumniami boski wynalazek, jakim jest pieniądz! Pieniądz uduchowia to, z czym się styka, nadając wszystkiemu wymiar racjonalny i uniwersalny zarazem, gdyż dobra zamieniane na pieniądze są potencjalnie dostępne wszystkim ludziom. Sprzedajność jest jedną z głównych cnót. Człowiek interesu potrafi stłumić w sobie śmiercionośne aspołeczne instynkty, takie jak poczucie honoru, miłość własna, patriotyzm, ambicje polityczne, fanatyzm religijny, rasizm, a dopuścić do głosu tylko skłonność do współpracy, zamiłowanie do owocnej wymiany i zmysł ludzkiej solidarności. Należy rozumieć dosłownie wyrażenie „złoty wiek” i jestem przekonany, że ludzkość już dawno by go osiągnęła, gdyby kierowali nią wyłącznie ludzie interesu. Niestety historię tworzą przeważnie ludzie bezinteresowni, a wtedy wszystko niszczy ogień i krew leje się strumieniami. Spasieni kupcy weneccy są przykładem gnuśnego szczęścia, jakiego zaznaje państwo rządzące się wyłącznie zasadą zysku, podczas gdy wychudłe wilki inkwizycji hiszpańskiej ukazują nam, do jak haniebnych czynów zdolni są ludzie, którzy stracili zainteresowanie dobrami materialnymi. Hunowie zatrzymaliby rychło swój szaleńczy pochód, gdyby umieli korzystać ze zdobytych bogactw. Obciążeni zdobyczą, osiedliby na jednym miejscu, aby się nią nasycić, i wszystko wróciłoby do naturalnego stanu. Niestety były to bezinteresowne bestie. Pogardzali złotem. I dlatego parli naprzód niszcząc wszystko po drodze.”

Robinson starał się żywić byle czym, jednocześnie cały wysiłek wkładając w wykorzystanie zasobów wyspy. Wykarczował i obsiał całe hektary lasów i łąk, zasadził pole rzepy, rzodkwi i szczawiu, gatunków sporadycznie występujących na południu; zabezpieczył przed ptakami i owadami plantacje palm, postawił dwadzieścia uli, w których zamieszkały pierwsze pszczoły. Wykopał przy brzegu morza zbiorniki ze słodką i słoną wodą i hodował w nich leszcze, koniki morskie, a nawet homary. Zgromadził olbrzymie zapasy suszonych owoców, wędzonego mięsa, solonych ryb oraz serków, twardych i suchych jak kreda, które można było przechowywać w nieskończoność. Wpadł wreszcie na sposób wytwarzania czegoś w rodzaju cukru, mógł teraz robić konfitury i dżemy z owoców smażąc je w cukrze. Odkrył mianowicie palmę, z której pnia, grubszego w połowie wysokości niż u podstawy i u wierzchołka, wyciekał niezwykle słodki sok. Powalił jedną z tych palm, obciął jej koronę, a wtedy sok trysnął z samego wierzchołka. Płynął tak całymi miesiącami dzięki temu, że Robinson codziennie rano odcinał świeży kawałek pnia, którego pory prędko się zatykały. Z tego jednego drzewa uzyskał dziewięćdziesiąt galonów melasy, która powoli tężała zamieniając się w wielki słodki placek.

Zacząwszy od szaleńczego gromadzenia zapasów, do czego wykorzystał jaskinię, Robinson powoli zbudował wszystko, co było jego zdaniem świadectwem, że mimo iż samotny na bezludnej wyspie, w towarzystwie jedynie psa okrętowego, jest członkiem cywilizacji białego człowieka - dom, świątynię, siedzibę władcy. Człowiekiem, który ma przestrzegać prawa boskiego i ludzkiego, pracować, bogacić się, czynić ziemię sobie poddaną, pomnażać dobra i je oszczędzać

Z biegiem czasu dom stał się dla niego czymś w rodzaju muzeum człowieczeństwa i kiedy tam wchodził, miał zawsze wrażenie, że dokonuje jakiegoś uroczystego aktu. Ustanowił nawet taki zwyczaj po rozpakowaniu ubrań przyniesionych z „Virginii” (a niektóre z nich były bardzo piękne), że zawsze przed wejściem do domu ubierał się – wkładał krótkie spodnie, pończochy i trzewiki – tak jakby składał wizytę najlepszej cząstce samego siebie.
Spostrzegł później, że ze środka domostwa widać słońce tylko w pewnych godzinach dnia i doszedł do wniosku, że przydałoby się postawić tam zegar lub jakieś urządzenie do stałego pomiaru czasu. Po kilku próbach postanowił skonstruować coś w rodzaju prymitywnej klepsydry. Był to po prostu gąsior z przezroczystego szkła z wywierconą w podstawie małą dziurką, przez którą woda ściekała kropla po kropli do skórzanej kadzi ustawionej na ziemi. Dokładnie po dwudziestu czterech godzinach gąsior opróżniał się. Robinson zrobił na nim dwadzieścia cztery równoległe rysy i przy każdej postawił rzymską cyfrę, dzięki czemu poziom płynu wskazywał czas. Klepsydra była dla Robinsona źródłem ogromnej pociechy. Słysząc dzień i noc regularne kapanie kropli spadających do kadzi, myślał z dumą, że czas nie wpada już wbrew jego woli w ciemną otchłań, że uregulował go, ujarzmił, jednym słowem obłaskawił, tak jak to miało się stać stopniowo z całą wyspą dzięki sile woli jednego człowieka.

Dziennik:

Odtąd, śpię czy czuwam, piszę czy gotuję, mój czas odmierzany jest przez monotonne, niepowstrzymane, obiektywne, dokładne, dające się kontrolować kapanie: tik tak. Jakże jestem spragniony tych przymiotników oddających zwycięstwo nad siłami zła! Chcę i żądam, aby odtąd wszystko wokół mnie było odmierzone, dowiedzione, poświadczone, matematyczne i racjonalne. Trzeba będzie przystąpić do pomiarów wyspy, sporządzić pomniejszony obraz wszystkich jej ziem w rzucie horyzontalnym i wciągnąć te dane do katastru.
Chciałbym, aby każda roślina miała swoją tabliczkę, a każdy ptak swoją obrączkę, aby każdy ssak został naznaczony rozpalonym żelazem. I nie spocznę, dopóki ta nieprzenikniona, niezgłębiona wyspa, pełna tajemnego wrzenia i złowieszczego niepokoju, nie przekształci się w konstrukcję abstrakcyjną, całkowicie przejrzystą i czytelną na wylot! (…)

Barataria, wyspa Sancho Pansy

Nazajutrz Robinson położył podwaliny pod Muzeum Miar i Wag. Zbudował je w formie pawilonu, z najodporniejszych materiałów, jakie tylko mógł znaleźć: z płyt skały jaspisowej i bloków granitu. Umieścił tutaj na czymś w rodzaju ołtarza – zamiast bożków – i na ścianach – niczym eksponaty rozumowego rynsztunku – wzorce cala, stopy, jardu, kabla, kwarty, miarki, korca, galonu, drachmy, uncji i funta.

W dniu tysięcznym swego kalendarza Robinson przywdział uroczysty strój i zamknął się w swoim domostwie. Zajął miejsce przed pulpitem, który obmyślił i wykonał tak, aby można było na nim pisać na stojąco, w postawie pełnej szacunku i skupienia. Następnie otworzył największą z ksiąg znalezionych na „Virginii”, z których drukowane litery spłukała morska woda, i zaczął pisać:

KONSTYTUCJA WYSPY SPERANZA USTANOWIONA TYSIĄCZNEGO DNIA MIEJSCOWEGO KALENDARZA

ARTYKUŁ I. Z inspiracji Ducha Świętego, przyjętej i posłusznie wypełnionej zgodnie z nauką czcigodnego brata George’a Foxa, Robinson Cruzoe, poddany Jego Królewskiej Mości Jerzego II, urodzony w Yorku 19 grudnia 1737, zostaje mianowany gubernatorem wyspy Speranza, położonej na Oceanie Spokojnym między wyspami archipelagu Juan Fernandez a zachodnim wybrzeżem Chile. Ma on wyłączną moc ustanawiania i wykonywania praw na całym obszarze wyspy oraz jej wód terytorialnych, tak jak mu podyktuje wewnętrzne światło.
ARTYKUŁ II. Mieszkańcy wyspy obowiązani są myśleć, jeśli to już czynią, na głos, wyraźnie wymawiając słowa.
Objaśnienie. Utrata zdolności mówienia na skutek nieposługiwania się mową to najbardziej upokarzające z grożących mi nieszczęść. (…)
ARTYKUŁ III. Zabrania się załatwiania swych naturalnych potrzeb poza miejscami przeznaczonymi do tego celu.
Objaśnienie. Umieszczenie tej instrukcji w artykule III kodeksu wyda się z pewnością zaskakujące. Dzieje się tak dlatego, że Gubernator ustanawia prawa, w miarę jak dają się odczuwać określone potrzeby, a w związku z rozprzężeniem zagrażającym mieszkańcom wyspy należy jak najszybciej narzucić im pewną dyscyplinę w tej dziedzinie życia, która najbardziej zbliża ich do stanu zwierzęcości.
ARTYKUŁ IV. W piątki obowiązuje post.
ARTYKUŁ V. Niedziela jest dniem wolnym od pracy. W sobotę o dziewiętnastej należy zaprzestać wszelkiej pracy na wyspie, a jej mieszkańcy obowiązani są przywdziać do kolacji najlepsze odzienie. W niedzielę rano o dziesiątej mają się zejść w świątyni na medytację religijną nad tekstem Pisma Świętego.
ARTYKUŁ VI. Prawo palenia tytoniu przysługuje wyłącznie Gubernatorowi wyspy. Może jednakże to czynić tylko raz na tydzień, w niedzielę po południu bieżącego miesiąca, co dwa tygodnie w następnym miesiącu, wreszcie raz na dwa miesiące.
Objaśnienie. Dopiero od niedawna nauczyłem się palić porcelanową fajkę i znajdować w tym przyjemność. Niestety zapas tytoniu w baryłce może wystarczyć tylko na pewien czas. Należy go więc w miarę możności oszczędzać, aby nie popaść w nałóg, którego niezaspokojenie stałoby się później źródłem cierpienia.

Robinson zamyślił się na chwilę. Potem zamknął księgę Konstytucji, otwarł inny tom, również czysty w środku, i napisał drukowanymi literami na pierwszej stronie:

KODEKS KARNY WYSPY SPERANZA USTANOWIONY TYSIĄCZNEGO DNIA MIEJSCOWEGO KALENDARZA

ARTYKUŁ I. Uchybienia wobec Konstytucji podlegają dwóm karom: określonej liczbie dni głodówki bądź przebywania w jamie.
ARTYKUŁ II. Wszelkie przebywanie w bajorze jest zabronione. Przestępcy karani będą dwukrotnie dłuższym pobytem w jamie.

(…)

ARTYKUŁ VII. Wyspa Speranza zostaje ogłoszona twierdzą. Oddana jest pod dowództwo
Gubernatora, który otrzymuje stopień generała. W godzinę po zachodzie słońca obowiązuje
„wygaszenie ognia”.
ARTYKUŁ VIII. Ceremonia niedzielna ma się odbywać również w dni powszednie.
Objaśnienie. Z rosnącym zagrożeniem zewnętrznym powinno zawsze iść w parze odpowiednie
zaostrzenie etykiety. Komentarz zbyteczny.

Przed Rezydencją Robinsona, Muzeum Miar i Wag, Pałacem Sprawiedliwości i świątynią wznosił się teraz wał obronny z otworami strzelniczymi, zbudowany z ziemi wydobytej z fosy, która liczyła dwanaście stóp głębokości, a dziesięć szerokości i zataczała szerokie półkole od jednej do drugiej ściany groty. Dwa muszkiety skałkowe i pistolet dwururka leżały nabite przy trzech środkowych otworach strzelniczych. W razie natarcia Robinson mógł utrzymywać napastników w przeświadczeniu, że nie jest jedynym obrońcą tego miejsca. Szabla szturmowa i siekiera również znajdowały się w zasięgu ręki, lecz było rzeczą mało prawdopodobną, aby kiedykolwiek doszło do walki wręcz, gdyż przestrzeń w pobliżu wału najeżona była różnego rodzaju pułapkami. Przede wszystkim była seria rozmieszczonych w szachownicę lejów ze sterczącymi w środku palami o ostrzach zahartowanych ogniem, przykrytych kępami trawy ułożonej na cienkiej kracie z trzciny. Następnie na polanie, na którą wychodziła ścieżka prowadząca od zatoki, a więc w miejscu, gdzie napastnicy prawdopodobnie zatrzymaliby się na naradę, zanim by ruszyli dalej, Robinson zakopał beczkę z prochem, którą za pomocą konopnego lontu można było wysadzić w powietrze z bezpiecznej odległości. Ponadto kładkę nad fosą podnosiło się od wewnątrz.
Prace fortyfikacyjne utrzymywały Robinsona w silnym podnieceniu, które miało wręcz znakomity wpływ na jego samopoczucie fizyczne i psychiczne. Jeszcze raz przekonał się, że budowanie, organizowanie, ustanawianie praw to najlepsze lekarstwo na fatalne skutki nieobecności drugiego człowieka.
Co wieczór przed „wygaszeniem ognia” dokonywał obchodu w towarzystwie psa, który zdawał się rozumieć naturę niebezpieczeństwa zagrażającego jego panu. Potem odbywało się „zamykanie” fortecy. Kamienne bloki ustawione były w taki sposób, aby ewentualni napastnicy musieli wejść prosto na leje. Podnoszono „zwodzony most”, barykadowano wszystkie wejścia i rytuał „wygaszania ognia” dobiegał końca.
Robinson szykował kolację, nakrywał do stołu w swej Rezydencji i znikał w grocie. Po chwili wychodził stamtąd umyty, uperfumowany, uczesany, z przystrzyżoną brodą, ubrany w uroczysty strój.

Wyspa Ariela

Gdy pojawił się Piętaszek, uratowany z rąk wojowniczych Araukanów, pół Indianin, a pół czarnoskóry Afrykańczyk, Robinson, zgodnie z ideologią białych mężczyzn, uczynił z niego swego sługę i niewolnika. Piętaszek zgodził się na swoją rolę, nie rozumiejąc ani zasad, którym musiał się podporządkować, ani sensu ciężkiej pracy, którą musiał wykonywać. Za lenistwo i przewinienia groziły mu kary, ale były też nagrody – nagrodą było pół dnia wolnego od pracy.

A mimo to Piętaszek, samym swoim istnieniem, zaprzeczał istnieniu wyspy poddanej władzy gubernatora. O ile Robinson – Sancho Pansa – Gubernator był z gruntu istotą zrodzoną z żywiołu ziemi, jego sługa sięgał ku niebu, śpiewem, latawcem, żaglem, harfą eolską.

Było to zresztą zgodne z intuicjami Robinsona, który zapisał w dzienniku taką myśl:

Odcięty na wyspie, mógłbym się stoczyć do poziomu zwierzęcia, gdybym przestał wytwarzać, lub też przeciwnie, wytwarzając mogłem się stać czymś w rodzaju nadczłowieka, tym bardziej że społeczeństwo nie wytwarzało już dla mnie.
Dlatego też budowałem i nadal buduję, ale w rzeczywistości dzieło to dokonuje się na dwu różnych planach i w dwu przeciwnych kierunkach. Jeśli chodzi bowiem o moją działalność na powierzchni wyspy - rolnictwo, hodowlę, budownictwo, administrację, prawa itd., to podejmuję tu dzieło cywilizacji ściśle wzorowane na społeczeństwie ludzkim, a więc w jakimś sensie zwrócone ku przeszłości. Czuję jednak, że dokonuje się we mnie jakaś gruntowna ewolucja, że na gruzach, które pozostawia we mnie samotność, rodzi się nowe oryginalne rozwiązanie, mniej lub bardziej prowizoryczne, jeszcze niepewne, ale coraz słabiej przypominające pierwowzór człowieka, który je zrodził. Wydaje mi się rzeczą niemożliwą, aby ich narastająca rozbieżność powiększała się bez końca. Nieuchronnie nadchodzi czas, kiedy odczłowieczony Robinson nie będzie już w stanie być gubernatorem i budowniczym uczłowieczonego państwa.

Tak też się dzieje, gdy lekkomyślny Piętaszek, pozostawiony na chwilę sam sobie, wysadza w powietrze wszystko, co latami nagromadził skrzętny Cywilizator. Robinson oddaje przywództwo Piętaszkowi, podobnie jak Prospero zostawił swoją wyspę Arielowi. Piotruś Pan wygrywa z piratami. Młodzi, beztroscy chłopcy przejmują świat z rąk ciężkich, ponurych i zasadniczych mężczyzn. Tatuś Muminka wsiada na łódkę i odpływa. Na wyspach pojawiają się dziewczęta, Pippi Langstrumpf, Wendy, Greta Thunberg.

A zakończenia i tak nikt nie przewidzi 🙂

Miłej lektury.

***

Dziękuję Pijusowi, w którego biblioteczce znalazłam tę książkę po angielsku.

Mucha, czyli martwa natura z rękawicą

Ewa Maria Slaska

Moi kochani, postanowiłam, że przestanę się pastwić nad Kierkegaardem i już mu odpuszczę tę muchę, nad którą bezkarnie pozwalał się znęcać znudzonym chłopcom w szkole. Ale żebyście wiedzieli, że nadal kręcę się wokół tematu, jak wyglądał świat przed czasami internetu i jak dalece nasze pokolenie (“starych”) nie jest w stanie zrozumieć się z pokoleniem młodych, młodszych i najmłodszych (pokolenie “Z” – choć chyba powinni sobie zmienić oznaczenie, skoro od kilku tygodni litera Z oznacza zwolenników Putina – ciekawe, czy już zmienili?), usunęłam filozofa z nadtytułu i zostawiłam tylko “Muchę”. Teraz już tylko wtajemniczeni będą rozumieli, o co chodzi.

Mucha jest ważna. Znalazłam taki fragment u Canettiego w jego książce Über die Dichter (Hanser 2004, s. 28):

Welcher Dichter hat nicht zu seiner Fliege gesprochen?
Wen erkenne ich nicht an seiner Fliege?
Wer hält sich nicht eine Fliege, die für ihn trippelt?
*

Spacer po najgłębszej angielskiej prowincji

Idę na spacer po angielskim przedmieściu. Muszę podkreślić, że po angielskim, bo chyba ani w Niemczech, ani w Polsce taki przypadkowy spacer nie zaprowadził by mnie na pole golfowe. A tam na płocie taka czarna kompozycja.

Z tyłu za rękawicą jest jeszcze rodzaj uzdy czy kagańca, ale jakoś nie udało mi się tego sfotografować. Taśma, na której wisi ów kaganiec, ma napis Baskerville, więc może to wszystko wcale nie są atrybuty pola golfowego, tylko wybiegu dla psów. Dużych, czarnych, złych? Nie wiem, nie ma nikogo. Nikt nie gra w golfa, nikt nie wyprowadza psa. Jest wcześnie rano.

– Martwa natura, mówię, pokazując po powrocie to zdjęcie. Pierwsza martwa natura w historii sztuki.
– A czy martwa natura to nie jest obraz przedstawiający kwiaty i owoce?
Milknę, bo nie wiem, co powiedzieć. Co to jest martwa natura? Myślałam, że wiem, ale co to jest dzisiaj martwa natura?

Piszę w internecie “martwa natura” i zaiste, pojawiają się przede wszystkim kwiaty i owoce. Miły, kolorowy świat, nadający się do powieszenia w salonie. Dziś skromniejszy, na miarę naszych czasów, w Holandii (na obrazku poniżej) w XVII wieku bogatszy, ale przekazujący to samo uczucie – tak jest, tak ma być w szczęśliwym domu.

Owszem, na górnej ilustracji pojawia się Martwa natura z wędzidłem Herberta, ale na okładce są drzwi do domu, klucz, szczotka. Na dolnej z kolei jest czaszka, ale i koło niej jest kwiat, zresztą czaszka już chyba tak nie straszy jak kiedyś.

Zaczynam rozumieć pytanie, czarna rękawica i uzda na płocie to nie martwa natura. Wniosek jest jasny. Nie znam się.

Nie będę się upierać. W żadnej rozmowie w realu już się przy niczym nie upieram. Dopiero tu, blogu mój kochany, mogę jeszcze spróbować przypomnieć sobie i innym, co kiedyś znaczyła martwa natura.

Nie będę tu uprawiała profesorowania z zakresu historii sztuki. Każdy może sobie przeczytać wpis na Wikipedii, żeby zobaczyć, iż martwa natura (stil life, natura morta, Stilleben) wcale nie musiała służyć radosnemu upiększaniu szczęśliwego domu i mogła być alegorią, przestrogą, nauką, inwentaryzacją. Najsłynniejsze martwe natury, te pełne dorodnych kwiatów i owoców, potrafiły być, mimo to, przypomnieniem, że wszystko w życiu to marność (obrazy typu Vanitas) i że nie ciesz się człowieku, bo i tak umrzesz (obrazy typu Memento mori). Jak się przyjrzeć tym obrazom pełnym obfitości i bogactwa, można zauważyć, że niektóre kwiaty zwiędły, niektóre owoce nadgniły, chodzą po nich mrówki i gąsienice, latają muchy i ważki. Nic w życiu nie jest na zawsze, wszystko przeminie, wszystko przepadnie i zniszczeje.

Ale są też po prostu inne martwe natury, które przedstawiają coś innego, niż kwiaty i owoce.

Zacznę od tego, co było moim pierwszym skojarzeniem. Martwa natura z kuropatwą i żelaznymi rękawicami, pierwsza samodzielna martwa natura na świecie, bo były już wcześniej takie, które na przykład na jakimś portrecie zostały ustawione na stole, czy kredensie i często przedstawiały atrybuty portretowanej osoby: globus – astronoma, waga – kupca, pędzel i paleta – malarza. Jacopo der Barbari. Rok 1504.

***

Tytułowa martwa natura z książki Herberta, Martwa natura z wędzidłem, jest o ponad sto lat późniejsza (1614). Jej autorem był holenderski malarz Johannes van der Beeck, zwany Torrentiusem. Zarówno wędzidło, jak i znajdująca się na obrazie kartka z nutami utworu zwanego Temperance (Umiarkowanie) skłoniły historyków sztuki do uznania obrazu za Alegorię wstrzemięźliwości. Ale rzecz wcale nie jest taka pewna, bo mogło być zupełnie przeciwnie – w zapisie nut jest błąd, który wskazuje na przynależność artysty do różokrzyżowców i może sugerować, iż Torrentius, heretyk, bluźnierca, rozpustnik i awanturnik, malując pozornie obraz sławiący słynną holenderską powściągliwość, naprawdę sobie z niej zakpił.

Dodam jeszcze, że losy obrazu są nieznane. W XVII wieku należał do Karola I Stuarta, ale po śmierci króla obraz zniknął. Został odnaleziony w roku 1913 w mieście Enschede w Holandii, gdzie używany był jako wieko do beczki z rodzynkami. Od roku 1918 znajduje się w zbiorach Rijksmuseum w Amsterdamie.

***

Cornelis Norbertus Gysbrechts, malarz flamandzki (1660–1683) namalował ten świetny obraz zapewne około roku 1664. Gysbrechts był mistrzem takich właśnie martwych natur, które historycy sztuki nazywają bez większej inwencji Tablica na listy z… Ta jest z brzytwą i klepsydrą, ale może być z nożem, pędzlem i paletą, ważną deklaracją polityczną, narzędziami balwierskimi lub kieszonkowymi skrzypcami. Pełna inwentaryzacja martwych natur Gysbrechta, z których żadna nie jest tylko bukietem kwiatów lub paterą z owocami, znajduje się TU; zalicza się je do kategorii Trompe l’Oeil, czyli złudzenie optyczne.

***

Trwa wojna Putina przeciw Ukrainie. Jeszcze w miejscu, gdzie żyjemy, niebo jest niebieskie, a na zielonej murawie kwitną niewinne stokrotki. Ale trawę otacza płot, a czarne rękawice za chwilę mogą się nam zacisnąć na szyi, tak jak od wielu tygodni dławią Ukrainę.
Ewa Maria Slaska, Martwa natura z kagańcem i rękawicą do poskramiania psów, 2022.

*
Jakiż poeta nie rozmawiał ze swoją muchą?
Kogóż to nie rozpoznam po jego musze?
Któż nie trzyma muchy, by za niego dreptała?

Mhm, sorry, reblog o… końskiej dupie

Reblog z wpisu opublikowanego 21.09.2020 na Facebooku

Ten wpis to absolutna gratka dla antropolożek kultury, ale innych też zafascynuje

Patryk Matuła

Takich przykładów pewnie da się znaleźć więcej 😉

1. Amerykański standard szerokości torów kolejowych (odstępu szyn) wynosi 4 stopy, 8,5 cala. Prawda, że to dziwaczna liczba? A czy wiesz dlaczego taki właśnie standard się stosuje?

2. Ponieważ w ten sposób buduje się linie kolejowe w Anglii, a właśnie angielscy przybysze budowali amerykańskie linie kolejowe. Dlaczego jednak Anglicy budowali je właśnie tak?

3. Ponieważ pierwsze linie kolejowe, budowali ci sami ludzie, którzy budowali wcześniej linie tramwajowe, a tam właśnie stosowano ten standard. Dlaczego jednak stosowano tam ten standard?

4. Ponieważ ludzie, którzy budowali linie tramwajowe, używali tych samych szablonów i narzędzi, jakich używali przy budowie wagonów tramwajowych, które miały taki odstęp kół. W porządku! Ale dlaczego wagony miały taki właśnie dziwaczny odstęp kół?

5. No cóż, gdyby próbowali zastosować jakiś inny odstęp, łamaliby pewną starą zasadę budowy dalekobieżnych dróg angielskich, ponieważ mają one taki właśnie odstęp kolein na koła. Któż to budował te starodawne drogi z koleinami?

6. Pierwsze dalekobieżne drogi w Europie (i Anglii) zbudowało Imperium Rzymskie dla swoich legionów. Drogi te są w użyciu dotychczas. Ale skąd te koleiny?

7. Pierwotne koleiny uformowały rzymskie rydwany wojenne; każdy inny użytkownik tych dróg musiał się dostosować do nich, gdyż inaczej uszkodziłby koła swoich pojazdów. Ponieważ rydwany były wykonywane dla Imperium Rzymskiego, były one wszystkie do siebie podobne jeśli idzie o rozstęp kół.

Jak widać amerykański standard odstępu szyn kolejowych: 4 stopy i 8,5 cala, pochodzi od parametrów technicznych rzymskich rydwanów bojowych. A biurokracja jest wieczna. A więc następnym razem, kiedy dostaniesz do ręki jakąś dokumentację techniczną i zaczniesz podejrzewać, że może ona mieć coś wspólnego z końską dupą, będziesz mieć absolutną rację, ponieważ rzymskie rydwany wojenne były konstruowane tak, aby ich szerokość była dostosowana do sumarycznej szerokości zadów dwu koni bojowych😃.

A teraz małe rozwinięcie tematu…

Kiedy spoglądasz na kosmiczny wahadłowiec na stanowisku startowym, widzisz dwie duże rakiety startowe przymocowane po bokach głównego zbiornika paliwa. Są to rakiety na paliwo stałe, w skrócie: SRB, produkowane w firmie Thiokol, w Utah, w U.S.A. Inżynierowie, którzy projektowali SRB woleliby, aby były one nieco grubsze, ale… SRB transportuje się z wytwórni na stanowisko startowe koleją. Tak się złożyło, że linia kolejowa biegnie na pewnym odcinku przez tunel wydrążony w górze. Rakiety muszą się zmieścić w tym tunelu. Tunel jest tylko odrobinę szerszy niż linia kolejowa, a linia ta, jak już wiesz, ma szerokość dwu końskich tyłków. Tak więc jeden z głównych szczegółów konstrukcyjnych kosmicznego wahadłowca, być może najbardziej zaawansowanego systemu transportowego na świecie, został zdeterminowany ponad dwa tysiące lat temu przez szerokość końskiej dupy.

xD

Der süsse Donnerstag

Joasia Rubinroth

DER SÜSSE DONNERSTAG

SWEET THURSDAY

SŁODKI CZWARTEK

Bevor es in die Askese geht, schnell noch ein Lobgesang auf den Zucker!

ZUCKER IST etwas göttliches, Zucker ist etwas tröstliches, Zucker ist ein Sehnsuchtsort, Zucker bedeutet Wärme, Vertrauen, Geborgenheit, geradezu Glück. Der lang ersehnte Lolli, der rosa Kaugummi, die Schokolade die Tränen trocknet.

Marcel Proust, der sein ganzes Leben lang auf der Suche nach dem Geschmack der Madelaine war. Ein Geschmack aus der Kindheit, der wir unser Leben lang nachjagen.

Manche behaupten, jeder Mensch suche sein Leben lang seine eigene private Madelaine…

Angeblich kommen in der Bibel und im Koran kein Zucker vor. Der indische Gott Krishna hingegen ist vernarrt in die Süßigkeit Laddu, süss, buttrig, mit dem exotischen Geschmack von Kardamon:

(c) public domain

Wie unterschiedlich fällt der Vergleich des sinnlichen Happy Buddha der mit seinem dicken Bauch aussieht, als würde er von morgens bis abends kichernd süß, sweet und umami in sich reinstopfen, gegen den armen ausgemergelten Jesus aus…

Zucker bedeutet das Gegenteil von bitter, also von giftig, Zucker bedeutet Vertrauen. Das Gehirn hat die Erfahrung aus der Steinzeit noch gespeichert. Fruchtwasser und Muttermilch schmecken süß.

Mit Zucker verbinden wir Lob, Belohnung, Geselligkeit. Ein Geburtstag ohne Torte? Ein Namenstag? Eine Hochzeit? Weihnachten ohne Zimtstern und Ostern ohne Mazurki und Zuckerlamm?

In Zucker eingelegt wurden die ersten exotischen Obstsorten nach Europa gebracht und 1412 hat ein Kalif eine Moschee aus Zucker bauen lassen, die die Bettler verspeisen durften.

Und des Zuckers Formel, die chemische Formel von Saccharose, diese zwei sich an den Händchen lieblich haltenden Kügelchen!

Ach, Zucker, wenn er doch nicht diese verfluchte andere, finstere, Seite hätte… die Seite die zerstört, und manche von uns zu willenlosen Zombies verwandelt…

PS.

Vielleicht war Eva auch einfach nur von der Süße der Apfelfrucht angelockt, vielleicht ging es gar nicht um die Erkenntnis…

PPS.

Ein Lied, das mit Zucker lockt, in black & white.

White:

Black:

PPPS a propos black:

Das Gedicht von OGLALA LAKOTA:

“When I’m born I’m black, when I grow up I’m black, when I’m in the sun I’m black, when I’m sick I’m black, when I die I’m black, and you… when you’re born you’re pink, when you grow up you’re white, when you’re cold you’re blue, when you’re sick you’re blue, when you die you’re green and you dare call me colored”

Tańcząc w Operze z Don Kichotem

Ewa Maria Slaska

Będzie i dobrze, i marudnie

Zacznę od dobrze. Poszłam do opery na balet Don Kichot i było bardzo, bardzo, bardzo dobrze. Idźcie koniecznie. Do Wigilii włącznie jest masa przedstawień. Muzyka jest piękna, tancerze doskonali, kostiumy cudowne.

Wprawdzie historyjka opowiedziana jest słabiutka i z samym panem Kichotem nie ma niemal nic wspólnego, ale to już nie jest wina twórców przedstawienia. Taka już uroda tego baletu sprzed 150 lat, że wspaniale opowiada słabą historyjkę.

Przedstawienie było więc cudownie piękne, a wokół nagromadziło się trochę spraw, które wydały mi się dziwne, a nawet… dziwaczne. Teraz więc trochę pomarudzę, a przede wszystkim okażę zdziwienie.

Don Kichot (Don Quixote) w tej inscenizacji miał premierę 16 lutego 2018 roku; widziałam spektakl przedwczoraj, czyli od premiery minęły prawie trzy lata, i był to dopiero trzynasty spektakl. Dlaczego tak niewiele razy wystawiono tego Don Kichota? Jest przecież świetny, ma wspaniałe recenzje, publiczność jest zachwycona, o czym świadczy sala tak pełna, jak tylko podczas pandemii może być pełna sala dużej instytucji kulturalnej.

Dziwne.

Ludzie przed przedstawieniem i po przerwach gromadzą się przy kanale dla orkiestry, żeby patrzeć jak tam, w głębi muzycy stroją instrumenty. Gdy gaśnie światło, siadają, ale gdy słychać kroki nadchodzącego dyrygenta, klaszczą.

Dziwne.

Głowa dyrygenta wystaje nieco ponad balustradę kanału dla orkiestry. Siedziałam prawie naprzeciwko i gdy głowa się czasem obracała, jej oczy patrzyły prosto na mnie.

Czułam się dziwnie.

Balet jest złożony z etiud. Po każdej publiczność klaszcze jak oszalała, a tancerze się kłaniają i dziękują. Tak się zachowują widzowie w teatrzykach wodewilowych albo w cyrku, ale też występy są tam tak właśnie koncypowane. W “prawdziwym” teatrze czy “prawdziwej” operze nikt dawniej nie odważyłby się przerwać toku przedstawienia oklaskami. Niekiedy przed rozpoczęciem ktoś w imieniu twórców prosił, żeby, Boże uchowaj, nie klaskać w trakcie, podobnie zresztą jak proszono o to, żeby wyłączyć komórki i nie kasłać w przerwach między jednym a drugim fragmentem spektaklu. Przedwczoraj nikt nie kasłał, ale wszyscy klaskali.

Dziwne. Dlaczego ludzie klaskali jak dzieci w cyrku? Grotowski podobno był wręcz urażony, jeśli ktoś klaskał PO spektaklu, bo jego zdaniem znaczyło to, że sztuka, którą obejrzał, nie powaliła go. Gdyby ktoś klaskał w czasie spektaklu, to mistrza by chyba apopleksja zabiła.

W przerwie przeczytałam opis wystawy pt. Caretaker’s Lounge, berlińskiej rzeźbiarki, Iny Weber. Była pokazywana w holu gmachu Opery (Deutsche Oper) we wrześniu. Już jej nie ma, ale nie szkodzi. Pozostał opis i kolejny powód do zdziwienia. Artystka pisze, iż swoją wystawą w Operze chce złożyć hołd tym, którzy troszczą się o ten budynek, przyklejają naderwane listwy, wymieniają żarówki, polerują klamki, myją podłogi, trzepią dywany. Piękne przesłanie. Po przerwie wracam na salę. W przejściu po lewej widzę podest z oderwanym dużym kawałem okleiny, spod której wystaje jakiś drut. To nie jest zniszczenie ukryte w jakimś kącie, nie, ono się naprawdę rzuca w oczy.

Mam wrażenie, że artystka wie, o czym mówi, jest bowiem rzeźbiarką, a rzeźbienie to ciężka, żmudna i brudna praca. Trzeba więc sprzątać. Ale oprócz Ingi Weber wystawę przygotowało co najmniej trzech mężczyzn, kuratorów, wyjaśniaczy, dyrektorów. Zapewne dobrze zarabiają i może nigdy nie musieli pastować podłóg, wbijać gwoździ i smołować dachu. Możliwe również, że, podobnie jak przywódczyni polskiego Strajku Kobiet (niestety), nie wiedzą, co to znaczy, kiedy ktoś zniszczy twoją właśnie ukończoną (ciężką!) pracę. Myślę, że żaden z tych dobrze ustawionych w życiu mężczyzn nigdy naprawdę nie rzucił okiem na świat, który ich teoretycznym zdaniem wymaga ustawicznej troski, bo zawsze o ten świat troszczył się ktoś inny, ktoś, komu płacimy znacznie gorzej, niż sami zarabiamy i kto przeto być może nie czuje już, że trzeba by naprawdę okazywać troskę, a wykonuje tylko to, co mu zlecił przełożony, albo co zostało ujęte w regulaminie. Sądzę, że czasy prawdziwej troski o człowieka, mebel czy budynek w miejscu publicznym dawno minęły. Ale i tak wydaje mi się dziwne, że w tym samym miejscu można mieć gęby pełne frazesów o niezauważanej przez nikogo pracy i nie zauważyć, że ten, kto ją tu i teraz wykonuje, jest zapewne źle płatnym robotem, który nie wie nawet, co to jest taka troska, bo i o niego nikt się nie troszczy.

Tak zatem dziwnie i dziwacznie ma się teoria sztuki do rzeczywistości. Podobnie zresztą jak się dziwnie i dziwacznie mają sprawy kobiece do sprzątania. Tak się mają, że w spolaryzowanym świecie, jeśli jesteś przeciwko PiS-owi, to nie masz prawa skrytykować Marty Lempart za jej stosunek do sprzątaczki w incydencie z czerwoną farbą. A co ja poradzę, że jestem za tym, żeby nawet w takiej gorącej sytuacji Marta Lempart i Sprzątaczka się porozumiały, a nie żeby ta “lepsza” była “lepsza” od tej “gorszej” i “niżej stojącej”? Nawet jeśli pojawienie się sprzątaczki przed siedzibą PiS-u było prowokacją.

Rzeczywistość skrzeczy.

Na niebiańskich łąkach

Ewa Maria Slaska

Pisałam już tu o pewnej kobiecie, która po śmierci chętnie udałaby się na łąkę, czy nawet tylko łączkę. Zaintrygowała mnie ta myśl. Sama zamierzam się dostać do miejsca, gdzie żyją dusze, które osiągnęły nirwanę, wciąż jednak pamiętam, że w Grecji jest to nazwa firmy produkującej lody, czego się dowiedziałam, gdy na promie z Aten na wyspę Kos obudził mnie w środku nocy wrzask niezadowolonego dziecka, ja chcę nirwanę, ja chcę nirwanę, dlaczego nie ma nirwany?

Co do możliwości uzyskania nirwany buddyjskiej, założyłam, że wystarczy nauczyć się od tego dziecka tego jednego zdania i przez cały czas pośmiertnej wędrówki, która trwać będzie 40 dni, powtarzać je z uporem godnym najlepszej sprawy. Zdanie to brzmi oczywiście “chcę”, ale poprzedza je długa lista tego, czego nie chcę – nie chcę wracać na ziemię, nie chcę nowej mamy i taty, nie chcę czekolady, lizaka ani jakichś tam byle jakich lodów, ja chcę nirwany. Jeśli uda nam się uniknąć pułapek chcenia czegokolwiek innego i potrafimy stawić czoła demonom, które będą nas straszyć, jak im się nie uda zaprosić nas na lody po dobroci, jak zatem przetrwamy 40 dni uporczywie powtarzając “nie chcę”, wylądujemy w nirwanie i będziemy mieli z głowy. Pamiętajcie – “ja chcę nirwanę!” Nauczyłam się tego 50 lat temu temu, czytając Bardo Thodol, tybetańską księgę śmierci, i jeśli ktoś wyniósł z tej lektury inne nauki, to proszę bardzo – ja od pół wieku trenuję się tylko w tej jednej umiejętności – “ja chcę nirwanę!” – i liczę na to, że mi się uda. Jak tam, w tych nirwańskich zaświatach będzie – nie mam pojęcia. Może to będzie łąka.

Tylko, że moi drodzy Czytelnicy (i Czytelniczki rzecz jasna też) ta łą(cz)ka to wcale niełatwa sprawa, przynajmniej w moim przypadku. Na prawdziwej łące są kwiaty, ale są też kamienie, komary, mrówki, krowie placki i krecie dołki. Moje doświadczenie mi mówi, że na łąkę lepiej patrzeć niż na niej być. Pozostały mi w pamięci trzy znamienne łąki. Były na nich owady i krowy i nie chciałabym, żeby były też w zaświatach.

Pierwsza była dawno temu. Miałam może 10 lat, może 11. Pojechałyśmy na wycieczkę z moją cioteczną babką, Karusią. Miałyśmy do przejścia wielką łąkę. Nota bene była to łąka, na której zobaczyłam pierwszą w życiu rosiczką – roślinkę, która pożera muchy. Ta łąka to był to mój ulubiony krajobraz – wielka pusta przestrzeń pod wielkim sklepieniem niebieskim. W oddali widać było pojedyncze krowy. Biegłam sobie po łące, podskakując i zrywając kwiatki. Aż wpadłam prawą stopą w dołek, lewa natomiast dalej sobie biegła, co sprawiło że prawa się zwichnęła. Krowy, które przedtem pasły się daleko, teraz zaczęły się zbliżać, a ja uciekałam przed nimi kuśtykając.

Byłyśmy na tej łące same we dwie – jedenastoletnia dziewczynka i sześćdziesięcioletnia kobieta. Samochód stał daleko na szosie, kierowca pewnie oparł głowę o kierownicę i drzemał. Nie wiem, co zrobiła Karusia i jak nas obie zabrała z tej wielkiej pustej łąki, jak wróciłyśmy od krów do cywilizacji.

Łucja Prus i jej autor, Marek Jackowski nie mieli racji, gdy ułożyli piosenkę o tym, że nic dwa razy się nie zdarza. Nieprawda. Wszystko zdarza się co najmniej dwa razy. Na drugiej łące mojego życia też były krowy. TU to opisałam. Za to na trzeciej były, tak jak na pierwszej – owady.

Pojechałam do Dobroszyna nad Wartą, czyli dawnego niemieckiego pałacu w Tamsel, na mszę polsko-niemiecką. Była to wzruszająca uroczystość, ale przyjechałam po nieprzespanej nocy i przez całą mszę patrzyłam tęsknie za okno na śliczną gładką zieloną trawę w cieniu wielkich dębów i myślałam o tym, jak cudownie byłoby się tam położyć i zasnąć. Jak tylko msza się skończyła, popędziłam na łąkę. Zasnęłam natychmiast i obudziłam się po 15 minutach niemiłosiernie pocięta przez meszki, te straszne, małe krwiożercze komarki, które są w stanie zagryźć krowę.

Ale dość już opowieści o moich łąkach pełnych krów i much. Na pewno są i inne łąki. Sięgam po powieść Johna Steinbecka, świetnego pisarza amerykańskiego, ongiś bardzo sławnego (w roku 1962 dostał Nobla), a dziś sama nie wiem – Pastwiska niebieskie (The Pastures of Heaven). Te Pastwiska Niebieskie to miejsce, gdzie w XVIII wieku hiszpański kapral dowodzący pogonią za zbiegłymi Indianami odkrył taki widok:
… u jego stóp leżała długa dolina wyścielona zielonym pastwiskiem, na którym stadko saren spokojnie skubało trawę. Wspaniałe dęby wyrastały prosto w niebo z jej pięknych łąk, ze wszystkich stron otulały ją wzgórza, kryjąc zazdrośnie i chroniąc przed mgłą i deszczem. Srogi, służbisty kapral poczuł się mały i słaby wobec tak niepokalanego piękna.
– Matko Najświętsza! – wyszeptał. – Toż to Pastwiska Niebieskie, do których nas wiedzie nasz Pan!

Z czasem na Pastwiskach Niebieskich osiedliło się kilka rodzin. Ludzie żyli tu w pokoju i zamożności. Ziemia była bogata, łatwa do uprawy, owoce z ich sadów najlepsze spośród wszystkich, jakie dojrzewały w centralnej Kalifornii. Ale i tu, tak jak na moich łąkach, to co z zewnątrz wydaje się sielanką, od środka pełne jest konfliktów, zła i cierpienia. Bo zaprawdę jest tak jak mówi w Biblii Prorok Jeremiasz (9.9): Podnieście płacz i narzekanie na górach, a na niwach stepu pieśń żałobną, gdyż są wypalone tak, iż nikt tamtędy nie przechodzi i nie słychać tam porykiwania stad, nie ma ptactwa niebieskiego ani bydła, uciekły, zbiegły!

Nota bene w Biblii nie ma w ogóle tych obiecanych pastwisk niebieskich (po angielsku też ich nie ma), w obu językach są jedynie zielone pastwiska, zielone łąki lub zielone niwy w (moim ulubionym psalmie) 23.

Tak śpiewają ten psalm młodociani przestępcy w filmie Jana Komasy Boże Ciało (tylko pamiętajcie, żeby tu wrócić, jak skończy się trailer):

https://www.facebook.com/bozecialofilm/videos/466863190571713/

A tak młodzi ufni ludzie, którym się w życiu powiodło:

Barataria in Berlin (Reblog)

Ideengeber war für diesen Beitrag Tibor Jagielski. Danke!
Autor: Hans Block

Hörspiel vom 5. Oktober 2021, nach Cervantes

Don Don Don Quijote – Attackéee

Miguel de Cervantes‘ berühmte Romanfigur zieht es vor, im krisengeschüttelten, feudalen Spanien die Wahrheit seiner alten Ritterromane zu leben. Der „Ritter von der traurigen Gestalt“ konstruiert sich eine fast perfekte eigene Welt.

Don Quijote mit Sancho Panza vor einer Windmühle (picture-alliance / dpa / Antonius)

Don Quijote macht sich auf, um Abenteuer zu erleben, die ihm in seinem maroden Kaff versagt sind. Auch im Hörspiel und nach 500 Jahren scheint seine Geschichte eine verheerende Wirkung zu haben. Infiziert von einer neuen Ausstrahlung der Taten des heldenhaften Ritters werfen hunderte Hörer ihre bürgerliche Identität über Bord, stülpen sich die Maske des Don Quijote über und ziehen in die Schlacht unter dem Motto: „Die Welt ist veränderbar!“

Hörspiel

Und das alles spielt sich in Berlin ab. Die Autor*innen des Hörspiels fanden sogar einen “wahren” Don Quijote in Berlin, der sich nur auf dem Pferd bewegt und dem gängigen System, den wir im Allgemeinen Rattenwettrennen nennen, den Rücken kehrt. Der wurde für das Hörspiel gar interviewed, aber leider ist dieses Hörspiel nicht nur Reblog, dh. leider nicht “mein Ding”, sondern auch Wiederholung vom Jahre 2014. Nach sieben Jahren gibt es in Berlin keinen auffindbaren Don Quijote. Nur Kneipen.


Reihe: Busch-Funk
Don Don Don Quijote – Attackéee
Von Hans Block
Regie: Hans Block
Mit: Stefan Kolosko, Lisa Hrdina, Jan Breustedt, Matthias Mosbach, Max Meyer-Bretschneider, Alexander Höchst u.a.
Ton und Technik: Albrecht Panknin, Studio Zpiao
Mentorin: Elisabeth Panknin
Produktion: Deutschlandfunk in Kooperation mit der Schauspielschule Ernst Busch 2014
Länge: 46‘02
Eine Wiederholung vom 24.06.2014


Hans Block, geboren 1985 in Berlin, arbeitet als Theater- und Filmregisseur, Musiker, sowie Hörspielautor und -regisseur. Das Hörspiel „Don Don Don Quijote – Attackéee“ wurde 2015 mit dem Grand Prix Marulić ausgezeichnet.