Uwaga Adminki: z przykrością konstatuję, że Borges a z nim również Menard NIE zainteresowali się rozdziałem 46 części II czyli historią gubernatorstwa Sancho Pansy w Baratarii! Ale oczywiście obaj są nieodrodnymi jej mieszkańcami.
Na ilustracji obok – okładka wydania online po niemiecku.
Jorge Luis Borges
(…) Do tego miejsca (…) przedstawiłem dzieło widzialne Menarda w porządku chronologicznym. Przechodzę teraz do tego drugiego, ukrytego, nieskończenie bohaterskiego, nie mającego równych sobie. Również — ograniczone są możliwości ludzkie! — nieukończonego. Dzieło to, być może najbardziej znamienne dla naszych czasów, składa się z dziewiątego i trzydziestego ósmego rozdziału Don Kichota* oraz z fragmentu rozdziału dwudziestego drugiego. Wiem, że twierdzenie takie wydaje się absurdalne; uzasadnienie tego absurdu jest głównym zadaniem tej notatki.
Dwa teksty o niejednakowej wartości zainspirowały to przedsięwzięcie. Jednym z nich jest ów fragment filologiczny Novalisa — noszący w wydaniu drezdeńskim numer 2005 — który szkicuje temat całkowitej identyfikacji z określonym autorem. Drugim jest jedna z tych pasożytniczych książek, które umieszczają Chrystusa na bulwarze, Hamleta na Cannebiere czy też don Kichota na Wall Street. Jak każdy człowiek obdarzony dobrym gustem, Menard czuł odrazę do tych zbędnych maskarad — zdolnych jedynie do wywoływania w nas prymitywnej przyjemności anachronizmu czy też (co gorsze) czarowania trywialnym pomysłem, że wszystkie epoki są jednakowe lub że są różne. Bardziej interesujący, choć w realizacji pełen sprzeczności i powierzchowny, wydał mu się słynny zamiar Daudeta: połączenie w jednej postaci, którą jest Tartarin, Przemyślnego Hidalga i jego giermka… Ci, którzy sugerowali, że Menard poświęcił życie, aby napisać współczesnego Don Kichota, spotwarzają jego jasną Pamięć.
Nie pragnął ułożyć innego Don Kichota — co byłoby łatwe — lecz właśnie Don Kichota. Zbędne byłoby dodawać, że nie myślał nigdy o mechanicznym przepisaniu oryginału; nie zamierzał go skopiować. Jego podziwu godną ambicją było stworzenie stronic, które zbiegałyby się — słowo w słowo i zdanie po zdaniu — ze stronicami Miguela de Cervantes.
„Mój zamiar jest wręcz zdumiewający — pisał do mnie 30 września 1934 z Bayonne. — Ostateczny rezultat jakiegoś teologicznego czy metafizycznego dowodzenia — świat zewnętrzny, Bóg, przypadkowość, powszechniki — nie jest bardziej uprzedni ani wiadomy niż moja rozpowszechniona powieść. Jedyna różnica polega na tym, że filozofowie publikują w przyjemnych tomach pośrednie etapy swej pracy, a ja postanowiłem je zniszczyć.” I rzeczywiście nie ocalał żaden brulion, który świadczyłby o tej wieloletniej pracy.
Metoda, którą początkowo przyjął, była względnie prosta: poznać dobrze język hiszpański, odzyskać wiarę katolicką, wojować przeciwko Maurom czy przeciwko Turkom, zapomnieć historię Europy od roku 1602 do roku 1918. B y ć Miguelem de Cervantes. Pierre Menard przemyślał tę metodę (wiem, że doszedł do dość wiernego posługiwania się siedemnastowieczną hiszpańszczyzną), ale odrzucił ją jako zbyt łatwą. Raczej jako niemożliwą — powie czytelnik. Zgoda, ale zamiar był już z góry niewykonalny i ze wszystkich możliwych środków na zrealizowanie go ten był najmniej interesujący. Być w dwudziestym wieku popularnym powieściopisarzem z wieku siedemnastego wydało mu się obniżeniem własnej wartości. Być, w jakiś sposób, Cervantesem i dojść do Don Kichota wydało mu się mniej trudne — a więc mniej interesujące — niż pozostać Pierre Menardem i dojść do Don Kichota poprzez doświadczenia Pierre Menarda.(Przekonanie to, powiedzmy mimochodem, sprawiło, że zrezygnował z autobiograficznego prologu do drugiej części Don Kichota. Włączenie tego prologu oznaczałoby stworzenie drugiej postaci — Cervantesa, ale oznaczałoby również przedstawienie Don Kichota jako funkcji tej postaci, a nie Menarda. Ten, oczywiście, zrezygnował z łatwizny.) „Zasadniczo przedsięwzięcie moje nie jest trudne — czytam w innym miejscu listu. — Wystarczyłoby mi być nieśmiertelnym, aby doprowadzić je do kresu.” Wyznam, że wyobrażam sobie często, iż je ukończył i że czytam Don Kichota — całego Don Kichota — jakby stworzył go Menard. Kilka wieczorów temu, przeglądając rozdział dwudziesty szósty — nie próbowany nigdy przez naszego przyjaciela — rozpoznałem jego styl i prawie jego głos w tym wyjątkowym zdaniu: „nimfy rzeczne, żałosne a wilgotne Echo”. To skuteczne połączenie przymiotnika moralnego i fizycznego przywiodło mi na myśl pewien wiersz Szekspira, o którym dyskutowaliśmy jednego wieczoru:
Where a malignant and turbaned Turk… *
Dlaczego właśnie Don Kichota? — powie nasz czytelnik. U Hiszpana preferencja ta nie byłaby niewytłumaczalna; ale jest bez wątpienia niewytłumaczalna u symbolisty z Nîmes, wielkiego wielbiciela Edgara Poe, który zrodził Baudelaire’a, który zrodził Mallarmégo, który zrodził Valéry’ego, który zrodził Edmonda Teste’a. Poprzednio wspomniany list tłumaczy ten punkt. „Don Kichote — wyjaśnia Menard — interesuje mnie bardzo, ale nie wydaje mi się… jakby to powiedzieć?… nieunikniony. Nie potrafiłbym wyobrazić sobie wszechświata bez okrzyku Edgara Allana Poe:
Ah, bear in mind this garden was enchanted! ***
lub bez Bateau ivre czy Ancient mariner, ale wiem, że jestem zdolny wyobrazić go sobie bez Don Kichota (mówię oczywiście o mojej zdolności osobistej, nie zaś o historycznym oddźwięku dzieł). Don Kichote jest książką przypadkową, Don Kichote jest niekonieczny. Mogę z góry przemyśleć napisanie go, mogę go napisać nie popadając w tautologię. Przeczytałem go w wieku dwunastu czy trzynastu lat, chyba w całości. Później przeczytałem ponownie z uwagą niektóre rozdziały, te, o które się chwilowo nie
pokuszę. Przeszedłem również przez Intermedia, Galatee, Nowele przykładne, Trudy niewątpliwie męczące Persilesa i Segismundy i Podróż na Parnas… Ogólne wspomnienie,
jakie pozostało mi z Don Kichota, zubożone przez zapomnienie i obojętność, może doskonale odpowiadać niedokładnemu obrazowi pierwotnemu nienapisanej książki. Skoro przyjmę ten obraz (którego nikt w dobrej wierze nie może mi odmówić), stanie się niewątpliwe, że problem mój jest znacznie trudniejszy niż ten, przed którym stanął Cervantes. Mój łaskawy poprzednik nie odrzucał współpracy przypadku: układał swe nieśmiertelne dzieło trochę à la diable, niesiony bezwładnością języka i inwencji. Ja podjąłem się tajemniczego zadania dosłownej rekonstrukcji jego spontanicznego dzieła. Moją samotną grą rządzą dwa przeciwstawne prawa. Pierwsze pozwala mi wypróbowywać warianty typu formalnego czy psychologicznego; drugie zmusza mnie do poświęcenia ich tekstowi «oryginalnemu» i do wytłumaczenia samemu sobie, w sposób niezbity, tego unicestwienia… Do tych sztucznych utrudnień trzeba dodać jeszcze jedno, wrodzone. Napisanie Don Kichota w początkach wieku siedemnastego było przedsięwzięciem rozsądnym, koniecznym, być może spowodowanym jakimś fatum; w początkach wieku dwudziestego jest ono prawie niemożliwe. Nie na próżno upłynęło trzysta lat, brzemiennych w nader złożone fakty. Wśród nich, aby wymienić jeden tylko: sam Don Kichote.”
Pomimo tych trzech przeszkód fragmentaryczny Don Kichote Menarda jest subtelniejszy niż Don Kichote Cervantesa. Ten ostatni, w jakiś prymitywny sposób, przeciwstawia rycerskim fikcjom ubogą prowincjonalną rzeczywistość swego kraju; Menard obiera jako „rzeczywistość” ziemię Carmen w stuleciu Lepantu i Lope de Vegi. Jakich-że hispanizmów nie podsunąłby podobny wybór Maurice Barrèsowi czy doktorowi Rodriguezowi Larreta! Menard, z całą naturalnością, unika ich. W dziele jego nie ma Cyganów ani konkwistadorów, ani mistyków, ani Filipa II, ani autodafé. Lekceważy lub celowo wyklucza koloryt lokalny. Pogarda ta wskazuje na nowe zrozumienie powieści historycznej. Pogarda ta potępia nieodwołalnie Salambo.
Niemniej interesujące jest branie pod uwagę poszczególnych rozdziałów z osobna. Przyjrzyjmy się na przykład rozdziałowi XXXVIII części pierwszej, który „mówi o ciekawym dyskursie Don Kichota o orężu i pismach”. Wiadomo, że Don Kichote (podobnie jak Quevedo w ustępie analogicznym, i późniejszym, utworu Godzina dla wszystkich) wypowiada się przeciwko literaturze, na korzyść broni. Cervantes był starym żołnierzem; jego sąd jest tu zrozumiały. Ale żeby Don Kichote Pierre Menarda — człowieka współczesnego z La trahison des clercs i z Bertrandem Russellem — popadał ponownie w owe mgliste sofizmaty! Madame Bachelier dostrzegła w nich zachwycające i typowe podporządkowanie się autora psychice bohatera; inni (bez najmniejszej wnikliwości) — transkrypcję Don Kichota; baronowa de Bacourt — wpływ Nietzschego. Nie wiem, czy do tej trzeciej interpretacji (którą uważam za nie do odparcia) ośmielę się dodać czwartą, która pasowałaby doskonale do boskiej niemal skromności Pierre Menarda: jest nią jego uległy czy ironiczny zwyczaj głoszenia idei ściśle sprzecznych z jego własnymi. (Przypomnijmy jeszcze raz jego diatrybę przeciwko Paulowi Valéry na efemerycznej, surrealistycznej stronicy u Jacques’a Reboula.) Teksty Cervantesa i Menarda są pod względem słownym identyczne, ale ten drugi jest niemal nieskończenie bogatszy. (Bardziej dwuznaczny, powiedzą jego potwarcy; ale dwuznaczność jest pewnym bogactwem.)
Porównanie stronic Menarda i Cervantesa jest rewelacyjne. Ten ostatni, na przykład, napisał (Don Kichote, część pierwsza, rozdział dziewiąty):
„… prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych”.
Zredagowane w wieku siedemnastym, napisane przez „genialnego laika” Cervantesa, wyliczenie to jest po prostu retoryczną pochwałą historii. Menard pisze natomiast:
„… prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejseości i nauka dla wieków przyszłych”.
Historia — matką prawdy; pomysł jest zadziwiający.
Menard, współczesny Williamowi Jamesowi, nie określa historii jako badania rzeczywistości, ale jako jej źródło. Prawdą historyczną, dla niego, nie jest to, co się wydarzyło: jest nią to, co uważamy, że się wydarzyło. Końcowe zwroty: „przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych”, są bezwstydnie pragmatyczne.
Równie żywy jest kontrast stylów. Archaizujący styl Menarda — bądź co bądź cudzoziemca — odznacza się pewną afektacją. Nie odnosi się to do jego prekursora, który posługiwał się swobodnie codziennym językiem hiszpańskim swojej epoki.
Nie ma zajęcia umysłowego, które nie byłoby w rezultacie bezużyteczne. Jakaś doktryna filozoficzna jest początkowo prawdopodobnym opisem wszechświata; mijają lata i staje się po prostu rozdziałem — o ile nie ustępem czy nawet tylko nazwą — w historii filozofii. W literaturze ta późniejsza nieważność jest jeszcze bardziej widoczna. Don Kichote — mówił mi Menard — był przede wszystkim przyjemną książką; teraz stał się okazją do patriotycznych toastów, do gramatycznej dumy, do bezwstydnie luksusowych wydań. Chwała jest formą niezrozumienia, być może najgorszą. Te nihilistyczne stwierdzenia nie mają w sobie nic nowego; rzeczą godną uwagi jest decyzja, jaką dzięki nim powziął Pierre Menard. Postanowił wyprzedzić tę bezużyteczność, jaka oczekuje wszelkie trudy ludzkie; podjął się przedsięwzięcia niezwykle skomplikowanego i od początku bezsensownego. Poświęcił swe skrupuły i swe bezsenne noce na powtórzenie w obcym języku istniejącej już książki. Mnożył bruliony, poprawiał zawzięcie i darł tysiące stronic rękopisu. **** Nie pozwolił, aby zostały one przez kogokolwiek przeczytane, i zatroszczył się o to, aby go nie przeżyły. Na próżno usiłowałem je odtworzyć.
Pomyślałem, że można dostrzec w „ostatecznym” Don Kichocie rodzaj palimpsestu, w którym powinny przeświecać ślady — znikome, ale czytelne — uprzedniego pisma
naszego przyjaciela. Niestety jedynie jakiś następny Pierre Menard, odwracając pracę poprzedniego, mógłby odgrzebać i wskrzesić owe Troje…
„Myślenie, analizowanie, tworzenie — pisał mi również — nie są czynami anormalnymi, są normalnym oddechem umysłu. Gloryfikacja sporadycznego wypełniania tej czynności, zbieranie dawnych i cudzych myśli, wspominanie z niedowierzającym zdumieniem tego, co pomyślał doctor universalis, to wyznawanie naszej bezsilności czy naszego barbarzyństwa. Każdy człowiek powinien być zdolny do wszystkich myśli i sądzę, że tak będzie w przyszłości.”
Menard (być może nieświadomie) wzbogacił przy pomocy nowej techniki niezdecydowaną i prymitywną sztukę lektury: techniki zamierzonego anachronizmu i błędnych atrybucji. Ta technika, o nieskończonym zastosowaniu, skłania nas do czytania Odysei, jakby była ona późniejsza od Eneidy, i książki Le jardin du Centaure Madame Bachelier, jakby była to książka Madame Bachelier. Technika ta zaludnia przygodami najspokojniejsze utwory. Czy przypisanie Louisowi Ferdinandowi Celine lub Jamesowi Joyce Naśladowania Chrystusa nie jest dostatecznym odnowieniem tych subtelnych rad duchowych?
Nimes 1939
Fikcyjna strona z Wikipedii (Przepraszam, głupi podpis, bo strona oczywiście nie jest fikcyjna, fikcyjna jest tylko zaprezentowana tu osoba)
* Cytaty z Don Kichota w tłumaczeniu Edwarda Boye, Książka i Wiedza, Warszawa 1952 (przyp. tłum.)
** „Gdzie rozwścieczony i noszący turban Turek… , Szekspir, Otello, akt V, scena 2
*** „Jak powiedziałem, ogród był zaklęty.” E. A. Poe, Do Heleny, tłum. Zenon Przesmycki
**** Pamiętam jego kratkowane zeszyty, jego czarne skreślenia, jego osobliwe znaki korektorskie i jego mrówcze pismo. Wieczorami lubił spacerować po przedmieściach Nimes; zazwyczaj miał ze sobą jeden z tych zeszytów i robił z niego wesołe
ognisko.