Lublinerzy i Lublinerowie

for English scroll down

czyli projekt Andrzeja Titkowa

Kiedyś wydałam książkę o rodzinie.

Kiedyś Andrzej Titkow zrealizował taki film, który po polsku nazywa się Lublinerzy.

Film Titkowa dotyczy mieszkańców Lublina. Moja książka to historia rodziny, która wzięła nazwisko od od tego miasta, ale to co ja jako kronikarka wiem, już się z tym miastem nie łączy. Dalekie ślady prowadzą do Galicji, do Krakowa, rodzina przeniosła się do Warszawy, a po wojnie rodzinne drogi rozeszły się po świecie, a my zawędrowaliśmy do Łodzi, Gdańska, Berlina, Ottawy i Florencji.


Teraz koleżanka tłumaczy książkę na niemiecki (pieniądze by się przydały, oczywiście, ale to nie o takie sumy tu teraz chodzi), a Andrzej Titkow chce zrobić film, a pieniędzy po prostu nie ma i prosi o nie w sieci. W apelu jest zdjęcie, jak Andrzej siedzi na schodach. Nie widać kapelusza, pewnie jest z drugiej strony. Postanowiłam, że usiądę sobie obok niego i też będę prosić na ten film. Dajcie, dobrzy ludzie, my naprawdę robimy te książki i filmy nie tylko dla siebie, ale dla Was, przede wszystkim dla Was!


Lublinerzy/ LUBLINERS
Jestem poetą, reżyserem, scenarzystą i producentem. W branży filmowej pracuję prawie pół wieku. Jestem autorem osiemdziesięciu filmów dokumentalnych, filmów fabularnych, spektakli teatralnych i telewizyjnych. Filmy o tematyce żydowskiej są obecne w mojej twórczości od wielu lat. Pełnometrażowy dokument „Lublinerzy” to jeden z nich. Pracuję nad nim od kilku lat. Pomysł filmu zrodził się podczas Lubliner Reunion, zorganizowanego przez Ośrodek “Brama Grodzka-Teatr NN, który odbył się w dniach 3-7 lipca 2017 roku. Uczestniczyłem w tym niezwykłym wydarzeniu i prowadziłem jego dokumentację.

W filmie „LUBLINERZY” chcę przedstawić historię kilku żydowskich rodzin na szerszym, społeczno-politycznym tle historii międzywojennej Polski. Chcę pokazać możliwie wszystkie aspekty tego życia, niczego nie pomijając, ani nie zatajając. Polska była przez wieki krajem wielokulturowym, a życie społeczności żydowskiej było nierozerwalnie związane z polską historią. Korzenie bohaterów tego filmu są ściśle związane z Lublinem i choć los rozrzucił ich po całym świecie, tysiące niewidzialnych nici wiążą ich wciąż z tym miastem. W tym filmie chcę pokazać problem Zagłady od strony psychologicznej i jednostkowej, poprzez bardzo osobiste, często intymne, opowieści filmowych protagonistów. Każda z tych historii jest inna, lecz wszystkie są jednakowo poruszające i niosą humanistyczne przesłanie. Chcę w tym filmie pokazać nie tylko niewyobrażalne cierpienie związane z żydowskim losem podczas Zagłady, ale także zaakcentować ludzką wolę przetrwania, która potrafi przezwyciężyć śmierć.

Ten dokument jest projektem bardzo wyjątkowym i trudnym ze względu na sam temat, jak również z powodu  ilości protagonistów i miejsc zdjęciowych oraz wielu innych elementów. Pewne środki finansowe zostały już pozyskane dzięki szczodrości Prezydenta Lublina, pan Krzysztofa Żuka, jednak jest to kwota niewystarczająca do rozpoczęcia produkcji. W tej sytuacji zmuszony jestem do poszukiwania jeszcze innych zródeł finansowania i, z tego powodu, zwracam się również do Państwa. Ten niezwykle ważny i potrzebny film ma szansę powstać jedynie dzięki Waszej wspaniałomyślnej pomocy. Wszyscy darczyńcy zostaną wymienieni w napisach końcowych filmu, dostaną płytę dvd z filmem oraz zostaną zaproszeni na uroczystą premierę, która zaplanowana jest na grudzień 2020 roku.

My name is Andrzej Titkow. I am a poet, film director, a producer and a scriptwriter with a long experience. I am the author of 80 documentaries and several TV feature films including a drama serial, a cinema feature, a few stage drama performances and TV spectacles. I am also an author of three Volumes of Verse. Throughout my career, the Jewish themes were constantly present in my artistic activity.

My latest project, a full-length documentary entitled “Lubliners” focuses on the history of several Jewish families in Diaspora. For centuries, Poland was a multicultural country, and the life of the Jewish community is inextricably linked to Polish history. The roots of my protagonists are closely related to Lublin. Although, their fate has spread them all over the world, thousands of invisible threads still tie them with this city. The idea to make such a documentary came up in my mind during Lubliner Reunion, which took place from 3 to 7 July 2017.

This documentary may provide an opportunity to unveil the truth hidden in the deepest part of the history. The testimony of protagonists bring valid and yet universal message. I am deeply convinced that this testimony will be able to preserve, reaching the subsequent generations. In my documentary, I would like to present Shoah through the stories of my protagonists. Each of them is different, yet they are all equally complex and moving. My goal is to present not only the enormity of the suffering bounded to the Jewish fate, but also to emphasize the great will to survive, which transcends death.

“LUBLINERS”  is very demanding project, which requires  a full commitment due to a number of protagonists, locations and other elements. I would like to mention that the some financial means were already provided by the President of Lublin. This amount of money was a great support, thanks to which I was able to finish the development stage. Nevertheless, this sum is not sufficient to start production and therefore I am asking for help. The amount acquired through this fundraising will allow me to start shooting in various places around the world. Your generous help is the only way to obtain the goal of creating valid and worthwhile film. I would like to assure that all the donators are going to be mentioned in the film credits. I also provide them a DVD copy of the documentary. Finally, all the benefactors are going to be invited for the official film premiere in Lublin in December 2020.

Księgi Jakubowe. Co napisaliśmy kilka lat temu?

Dwa nienowe, sprzed kilku lat, głosy o Księgach Jakubowych. Lecha Milewskiego i mój. Ciekawe, że oboje porównaliśmy tę powieść z inną, o dobre 130 lat starszą…

Lech Milewski

1 września 2016

Przeczytałem Księgi Jakubowe

– To jest nikwe detom rabe – droga do przepaści, ta Częstochowa, 
ta Jasna Góra. To jest Brama Rzymska, przy której, według innych 
słów Zoharu, siedzi Mesjasz, rozwiązując i zawiązując…
To jest ciemne miejsce, przedsionek do otchłani, 
w którą musimy my iść, żeby uwolnić uwięzioną tu Szechinę…
(…) bo tu więziona jest Szechina, na tej nowej górze Syjon, 
schowana pod malowaną deską, pod obrazem, jest Panna…

Olga Tokarczuk – Księgi Jakubowe

Tytuł wpisu brzmi nieco jak triumfalny anons.
Słusznie, zacząłem bowiem je czytać jeszcze w zeszłym roku.

To nie jest recenzja książki bo nie potrafię takowych pisać. Na ogół już po kilku stronach wiem, czy w opowieści jest dla mnie miejsce. Jeśli jest, to wchodzę i trudno mnie stamtąd wygonić. Jeśli nie ma to… czasami zmykam, czasami przyglądam się jak turysta.

W przypadku Ksiąg Jakubowych był to ten ostatni przypadek.

Z pozycji turysty oceniałem bardzo staranne wydanie książki. Przyjemnie na nią patrzeć, przyjemnie dotykać. Dwa detale nieco mnie zaskoczyły…


Zdjęcie górne z Blogu Poly Jazyk, dolne – z Allegro

Jak widać powyżej pod ostatnią linią każdej strony znajduje się, wydrukowane słabiej, pierwsze słowo strony następnej. I odwrotnie, przed pierwszą linią nowej strony, wydrukowane jest słabszym drukiem ostatnie słowo strony poprzedniej.

W pierwszej chwili wydało mi się to sympatycznym objawem troski o czytelnika. Na dłuższą metę wydało mi się pretensjonalne.

Druga sprawa to numeracja stron. Na pokazanym powyżej górnym lewym rogu strony widnieje numer 783-781.

Dlaczego najpierw większy numer? Ano dlatego – strony numerowane są “po żydowsku” Na pierwszej stronie numer 993, na ostatniej numer 1.

Autorka wyjaśnia, że miała na celu uświadomienie różnic językowych, strony książek w języku hebrajskim przewraca się od prawej do lewej.

To stwierdzenie dyskwalifikuje cały pomysł. Tak, strony książek w języku hebrajskim przewraca się od prawej do lewej i tak własnie, kolejno, sa ponumerowane. Strony książka Ksiąg Jakubowych przewraca się od lewej do prawej, więc taka numeracja nie ma sensu.

To znaczy, pewien sens jednak ma – czytelnik w każdej chwili zdaje sobie sprawę, ile jeszcze zostało mu do przeczytania. Dużo.

A co też turysta wyczytał?

Treści za dużo żeby o niej pisać. Wspomnę tylko gdzie byłem.

Bliski Wschód – Smyrna, Saloniki, Nikopol, Craiowa. Egzotyczne zapachy i smaki, barwne stroje i dekoracje. Tutaj wszystkie postacie i sytuacje mają w sobie coś z opowieści Szeherazady – tu mógłbym pozostać dłużej.

Kresy – Rohatyn i okolice – tu poczułem się jak wśród obrazów Marka Chagalla. Ciekawie, tajemniczo, trochę się w głowie kreci.

Polska Centralna – poczułem się obco. Tu warto było być tylko, żeby zarobić pieniądze.

Brno w Cesarstwie Austro-Węgierskim i Offenbach w Niemczech. Operetka i to raczej tandetna.

Mistyka judajska – w Salonikach i Rohatynie robiła wrażenie, ale już we Lwowie, Częstochowie czy Brnie, zupełnie nie, a może nawet odwrotnie.

Ludzie. Dużo ich. Najważniejszy Nachman z Buska, później Piotr Jakubowski. Zagubiony w książkach i magicznych formułach. To była bliska mi osoba.

Jeszcze Antoni Kossakowski – Moliwda – w Turcji, Grecji, Rumunii miał w sobie coś z Aladyna. We Lwowie zmienił się w dworskiego intryganta, w Warszawie w autora książki – Suplement “Przewodnikowi warszawskiemu” przez innego Autora wydany w tymże roku 1779 – będącej przewodnikiem po domach publicznych i salonach prostytutek.
Jakub Frank – obawa mieszana z obrzydzeniem.

Żeby jednak dostarczyć czytelnikom jakiejś pożywnej treści podaję linki do dwóch prawdziwych recenzji:

– eseisty Adama Lipszyca – KLIK. W tej recenzji znalazłem uwagi krytyczne bardzo podobne do moich.

– literaturoznawcy Przemysława Czaplińskiego – KLIK. Tu już drugie zdanie mnie “rewoltuje”.

Nie mogę się oprzeć przed kolejnym cytatem:
…optujesz Pani jak inne białogłowy, za tym, żeby się do polszczyzny w piśmie przyznawać więcej. Ja do polszczyzny nic nie mam, ale jak w niej mielibyśmy mówić, skoro słów nam nie starcza? Czyż nie lepiej powiedzieć Rhetoryka niż Krasomówstwo? Albo Philosophia niżeli Miłość mądrości? Astronomia niż Gwiazdarska nauka? I czasu się zaoszczędzi i języka nie łamie.
Według mnie ta recenzja zbytnio koncentruje się na sytuacji społeczno-ekonomiczej Żydów w Rzeczypospolitej obojga Narodów i po pierwsze – zbyt krytycznie ocenia te stosunki, a po drugie – umniejsza bajkowo-mistyczny aspekt całej historii, z czego można wyciągnąć wniosek, że cały frankizm była to finezyjna manipulacja, której jedynym celem było uzyskanie polskich nazwisk i możliwości bogacenia się.
Według mnie nie ma to pokrycia w treści książki.

Księgi Jakubowe nie powędrują jeszcze na półkę. Już się stęskniłem za niektórymi miejscami, osobami i sytuacjami.

Na zakończenie jeszcze jeden cytat:

Simon ben Jochai, wielki rabbi co żył okropnie dawno temu
i wiedział wszystko, co na niebie i na ziemi dzieje się, powiedział: ‘Talmud – to nikczemna niewolnica, a Kabała – to wielka królowa’.
Czym Talmud napełniony? On napełniony bardzo małymi,
podrzędnymi rzeczami. On uczy, co czyste jest, a co nieczyste,
co pozwolone, a co niepozwolone, co skromne, a co nieskromne.
A czym Zohar, święta księga blasku, księga Kabały, napełniony?
On napełniony wielką nauką: czym jest Bóg i jego sefiroty…
Wiem ja, że wielu Izraelitów mówi, że Talmud ważniejszy,
ale oni wszyscy, co tak mówią, głupi są i nie wiedzą o tym,
że póty ziemia trząść się będzie od wielkich boleści i póty Bóg i Izrael, Ojciec i Matrona, nie połączą się pocałunkiem miłości, dopóki niewolnica nie ustąpi przed królową, Talmud przed Kabałą.

Przepraszam, to z innej książki…

Komitet Upowszechnienia Książki – rok 1951 – tak, wtedy książkami zajmowały się komitety. Bardzo skromne wydanie, żółkniejący, zgrzebny papier. Brzegi kartek nieco nierówne, poszarpane. Bo tę książkę nabywca musiał sam sobie rozciąć. Czyta się dobrze. Do tego ten język, jakiś taki – bardziej żydowski.

P.S. 11 paździenika 2019.
Widzę, że zgubiło się ostatnie zdjęcie. Wyjaśniam więc, że to było  zdjecie okładki Meira Ezofowicza.
PS do PS – od Adminki. Wszystkie zdjęcia się pogubiły – dodałam. Meir Ezofowicz zaraz pojawił by się i tak, bo ja też o nim piszę.

*****
Ewa Maria Slaska

23 października 2015

Reblog: Meir Ezofowicz

Powieść Olgi Tokarczuk Księgi Jakubowe przeczytałam już dawno, zanim ktokolwiek z moich znajomych ją przeczytał, zanim mianowano ją do Nike, zanim ją jej przyznano i zanim w Polsce rozpętała się niebywała akcja nienawiści. Tak niebywała, że jej echa docierają do Europy, która nie może zrozumieć, o co właściwie tym Polakom chodzi? Prawdę mówiąc i mnie jako Polce trudno to pojąć. Oczywiście nikt z tej zgrai nienawistników, która zapluwa internet, nie przeczytał ani słowa z tej książki, nikt nie wie więc, jaką niebywałą historię opowiada. Zresztą w nagonce na Tokarczuk w ogóle nie chodzi o jej powieść, lecz o  jedno zdanie, jakie wygłosiła podczas wręczania nagród, a wręcz o kilka słów: zniewoliliśmy naszych poddanych, zabijaliśmy Żydów.

To oczywiście udowodniona historycznie prawda, ale prawda żadnego z plwaczy i szczwaczy nie interesuje.

Tokarczuk nie jest pierwszą polską autorką, która na temat Żydów napisała Dzieło.  Pierwszym takim Dziełem był Meir Ezofowicz. Wydany w 1878 roku Meir… został uznany przez wielu za „objawienie”. Pisarkę od dawna interesowało życie, kultura i religia Żydów i w tej powieści starała się je wiernie odtworzyć. Prace nad powieścią Orzeszkowa poprzedziła studiami kultury i religii judaistycznej oraz wyprawami do miasteczek żydowskich. Opowiedziana przez Orzeszkową historia małego miasteczka przekształca się powoli w parabolę, stając się przypowieścią o odwiecznym zmaganiu się dobra ze złem, mądrości z ciemnotą i miłości z nienawiścią…

Olgo, teraz też o to chodzi, o spór między ciemnotą a mądrością…

Eliza Orzeszkowa

Meir Ezofowicz

Raz na koniec przybyła z Warszawy do Szybowa kartka papieru zżółkłego i zmiętego w długiej podróży, a na niej wypisanymi były następujące wyrazy:
„Wszelkie różnice w ubiorze, języku i obyczajach pomiędzy Żydami a miejscową ludnością zachodzące znieść. Wszystko, co się religii tyczy, pozostawić nietykalnym. Sekty nawet tolerować, jeżeli te nie będą wpływać szkodliwie na moralność. Żadnego Żyda, zanim dojdzie dwudziestu lat życia, do chrztu nie przyjmować. Prawo do nabywania gruntów Żydom udzielić, a nawet tych, którzy by się rolnictwem zatrudniać chcieli, na pięć lat od podatków uwolnić i inwentarzem rolnym obdarzyć. Wzbronić zawierania małżeństw przed rokiem dwudziestym dla mężczyzn, a osiemnastym dla kobiet”.
Kartkę tę noszono po ulicach, placach i domach, czytano po setne razy, powiewano nią w powietrzu niby chorągwią triumfu lub żałoby dopóty, aż w tych tysiącach rąk niecierpliwych i drżących rozpadła się ona w drobne szmatki, ulotniła się w żółtawy pył i — zniknęła.
Zdania jednak o tym, co przeczytanym zostało, ludność Szybowa nie wyrażała zrazu. Część jej, znacznie mniejsza, pytające spojrzenia zwróciła ku Herszowi, inna, ogromnie większa, badała twarz reba Nochima.
Reb Nochim wyszedł przed próg swej lepianki i chude ręce swe w znak grozy i rozpaczy wznosząc nad głowę okrytą siwymi włosy, zawołał po razy kilka:
— Asybe! Asybe! Dajge!
— Nieszczęście! nieszczęście! biada! — powtórzył za nim tłum zalegający w dniu owym podwórzec świątyni. Ale w tej samej chwili Hersz Ezofowicz stojący u samych drzwi domu modlitwy założył białą rękę za szeroki pas atłasowego chałata, drugą powiódł po śniadej, rudawej bródce, podniósł wysoko głowę okrytą cenną bobrową czapką i nie mniej donośnie od rabina, innym tylko wcale głosem zawołał:
— Ofenung! Ofenung! Frajd!
— Nadzieja! Nadzieja! Radość! — nieśmiało trochę, z cicha i z ukośnym na rabina wejrzeniem powtórzyła za nim nieliczna gromadka jego przyjaciół.
Ale stary rabin słuch miał dobry. Usłyszał. Biała broda jego zatrzęsła się, czarne oczy rzuciły w stronę Hersza wejrzenie pełne błyskawic.
— Rozkażą nam brody golić i krótkie suknie nosić — zawołał żałośnie i gniewnie.
— Rozum nasz uczynią dłuższym i serca w piersiach naszych rozszerzą — odpowiedział mu od drzwi świątyni doniosły głos Hersza.
— Zaprzęgą nas do pługów i każą nam uprawiać krainę wygnania! — krzyczał reb Nochim.
— Otworzą przed nami skarby ziemi i rozkażą jej, aby ojczyzną nam była! — wołał Hersz.
— Zabronią nam koszery[ zachowywać i z Izraela uczynią lud chazarników!
— Dla dzieci naszych szkoły pobudują i z Izraela uczynią cedr libański miasto tarniny!
— Twarze synów naszych brodami porosną, zanim wolno im będzie żony pojąć sobie!
— Kiedy pojmą oni swe żony, rozum w ich głowach i siła w ich rękach będą już wyrosłe!
— Rozkażą nam grzać się przy obcych płomieniach i pić z sodomskiej winnicy!
— Przybliżą do nas Jobel-ha-Gadol, święto radości, w którym jagnię bezpiecznie spoczywać będzie obok tygrysa!
— Herszu Ezofowiczu! Herszu Ezofowiczu! Przez usta twoje mówi dusza pradziada twego, który wszystkich Żydów zaprowadzić chciał do cudzych płomieni!
— Reb Nochim! Reb Nochim! Przez oczy twoje patrzy dusza twego pradziada, który wszystkich Żydów zatopił w wielkich ciemnościach!
Tak wśród ogólnej głębokiej ciszy tłumu, z dala od siebie stojąc, rozmawiali ze sobą dwaj ci ludzie. Głos Nochima stawał się coraz cieńszy i ostrzejszy, Hersza brzmiał coraz silniejszymi, głębszymi tony. Żółte policzki starego rabina okryły się plamami ceglastych rumieńców, twarz młodego kupca zbladła. Rabin trząsł nad głową wyschłymi dłońmi, rzucał postać w tył i naprzód, a srebrna broda jego rozwiała mu się na oba ramiona; kupiec stał prosto i nieruchomo, w szarych oczach jego błyskało gniewne szyderstwo, a ręka za pasem tkwiąca odbijała białością od głębokiej czerni atłasu.
Parę tysięcy oczu szybkimi spojrzeniami biegało od twarzy jednego z dwóch przywódców ludu ku twarzy drugiego, parę tysięcy ust drżało, lecz — milczało.
Na koniec rozszedł się po podwórzu świątyni przeszywający powietrze, ostry, przeciągły krzyk reb Nochima:
— Asybe! Asybe! Dajge! — jęczał starzec z łkającą piersią i załamanymi nad głową rękami.
— Ofenung! Ofenung! Frajd! — podnosząc w górę białą rękę i głosem radością brzmiącym wykrzyknął Hersz.
Tłum milczał jeszcze chwilę i stał nieruchomy, potem głowy jego pochylać się zaczęły ku sobie na kształt fal kołysanych w przeciwne strony i na kształt wód szemrzących szemrać poczęły usta, aż nagle parę tysięcy rąk podniosło się w górę z gestem trwogi i bólu i parę tysięcy piersi wydało chóralny ogromny okrzyk.
— Asybe! Asybe! Dajge!
Reb Nochim zwyciężył.

Potem jednak wszystko przepadło. Tak Orzeszkowa zaznaczyła w powieści cezurę, jaką były zabory. Role się odwróciły. Teraz Hersz Ezofowicz, zwolennik asymilacji, płakał i wołał Asybe! Asybe! Dajge. A reb Nochim nie posiadał się z radości.

— Frajd! Frajd! Frajd! — wołał do ludu stary rabin, dowiedziawszy się, że „wszystko przepadło”, że zatem ci, którzy mieli rozkazywać Żydom, aby brody golili i krótkie suknie nosili, krajowym językiem mówili i w szkołach krajowych się uczyli, roli się imali i w dziecinnym wieku małżeństw nie zawierali — rozkazywać już prawa nie mają.
— Frajd! Frajd! Frajd! Zbawione są brody i długie chałaty; zbawione kahały, chajrymy, koszery, zbawione od zetknięcia się z nauką Edomu święte księgi Miszny, Gemary i Zohar! Zbawionymi od ciągnięcia pługu dłonie wybranego ludu! Zbawionym więc od zagłady lud Izraela!

Cała powieść dostępna jest bezpłatnie w serwisie Wolne Lektury.

Podróż do głębin inscenizacji

Ewa Maria Slaska

… czyli z Berlina do Warszawy

Po raz pierwszy usłyszałam o inscenizacji pewnie ze 25 lat temu. Oddawałam mieszkanie. Zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami, mieszkanie musiało być czyste i puste. Puste oznaczało również bez wykładzin na podłodze. Gdy je zdjęłam, okazało się, że w obu pokojach linoleum było pochlapane farbą. Zamówiłam dziewczynę do sprzątania i powiedziałam, że chodzi mi tylko o podłogi. Ma je wyczyścić tak, by komisja odebrała ode mnie mieszkanie. Było mi obojętne, ile to będzie kosztowało. Następnego dnia wieczorem dziewczyna oddała mi klucze i kazała zapłacić 100 marek. Wszystko zrobiłaś?, zapytałam. Tak, odpowiedziała. Zapłaciłam jej stówę i pojechałam obejrzeć, jak wyglądają podłogi. Gdy weszłam do mieszkania – zmartwiałam. Podłogi pełne były białych wielkich i małych kleksów olejnej farby. Zapłaciłam stówę za przetarcie ich po wierzchu mokrą szmatą. Spędziłam całą noc, usuwając kleksy farby szpachelką. Jeszcze dziś bolą mnie ręce, gdy przypomnę sobie tę robotę. Gdzieś koło północy pojawił się mój ówczesny „narzeczony”. Pracował jako nocny taksówkarz i nie mógł, biedactwo, pomóc mi w walce z farbą. Przywiózł nam jakieś tureckie jedzenie. Gdy mu się poskarżyłam, że to straszna harówa, powiedział, że jemu to wygląda na inscenizację. Zjadł, wypił herbatę, zabrał worek pełen zeskrobanej farby i pojechał. Skrobałam do 7 rano, rozmyślając o słowie inscenizacja. Najwyraźniej oznaczało coś więcej niż reżyserię sztuki teatralnej, ale nie wiedziałam co.
O 7 wykąpałam się, przebrałam w czyste ciuchy, o 8 przyszła komisja – odebrali mieszkanie, poszli. Pojechałam do siebie i padłam spać.
Wieczorem przy kolacji zapytałam „narzeczonego”, co ja jego zdaniem z
ainscenizowałam? Wojenne przeżycia twojej matki, odpalił bez chwili namysłu.

Dopiero teraz, w ćwierć wieku później, postanawiam sprawdzić, co to za słowo – inscenizacja? Inscenizacja, czytam w Wikipedii, to całokształt prac twórczych związanych z wystawieniem pewnego utworu na scenie. Innych opcji po polsku nie ma. „Narzeczony” był przez dziesięciolecia pacjentem niemieckich psychoanalityków. Nie jest wykluczone, że muszę sprawdzać nie inscenizację polską, lecz niemiecką. Inszenierung. I rzeczywiście. Selbstinszenierung, samoinscenizacja – gdy ktoś świadomie odgrywa jakąś rolę przed widzami lub kamerą i świadomie ją kontroluje. To oczywiście znane zjawisko, wystarczy pomyśleć o eleganckich politykach, którzy na potrzeby kampanii przedwyborczej prezentują się w robociarskich ciuchach. Albo na odwrót – nieudaczni przybierający futro i pozy zwierzęcia alfa. Często samoinscenizacja ma sobie coś dosłownie teatralnego, jaskrawe światło, kostium, makijaż, gesty i mimika. W indywidualnych inscenizacjach, objawiających się często w sytuacjach kryzysowych (no, skrobanie farby po nocy na pewno było sytuacją kryzysową!) chodzi o odsłonięcie pewnych ukrytych informacji, takich, które w życiu codziennym spychamy i których istnienie negujemy. Takie prywatnie inscenizacje mogą oznaczać „całość osobowości osoby inscenizującej w konkretnej sytuacji” – podobno robimy to, by sprawdzić, jak działamy w określonej sytuacji i jednocześnie wpłynąć na nasze otoczenie.

Tak, niewątpliwie „narzeczony” miał rację. Czy ja wtedy, te 25 lat temu, skrobiąc podłogi, rzeczywiście inscenizowałam sama dla siebie los mojej matki, ukrywającej się u ludzi podczas wojny, tego nie wiem. Ale może być. Mama nigdy nie mówiła o tym, czego od niej wymagało takie ukrywanie się. Podejrzewam, że uzupełniłam moją niewiedzę o tym, jak mogło wyglądać jej życie tym, co wiedziałam, a wiedziałam, że kilkunastoletnia sierota, jest wydana na pastwę złości i niegodziwości ludzkiej. Jak w Słoneczku Buyno-Arctowej, jak w Sierotce Marysi, jak w Tajemnicach Motyli. Wprawdzie znałam też pozytywne wersje tego losu – Anię z Zielonego Wzgórza, Rasmusa i Włóczęgę – ale najwyraźniej moja wewnętrzna potrzeba inscenizacyjna kazała mu przymierzać się do losu źle traktowanej sieroty, a nie sieroty kochanej.

Teraz myślę, że ta inscenizacja wcale nie dotyczyła losu mojej matki, tylko mojego własnego. Odegrałam scenkę rodzajową na swój własny temat pod tytułem „biedna uciemiężona kobieta i okrutni obojętni faceci”. Jeden z nich, który kiedyś mieszkał ze mną w tym mieszkaniu, pomalował ściany, zachlapał podłogi, zakrył je wykładzinami i zamilkł, a kiedyś i zniknął. Drugi czyli ówczesny „narzeczony”, nie poczuwał się do obowiązku pomocy, nie raczył się zniżyć do poziomu podłogi i ubrudzić sobie rączek, a jedynie przyjechał, popatrzył z góry na kobietę szorującą podłogę, dał jej jeść i elegancko zniknął. A ja to „łyknęłam”, bo, taka jest ta teza, którą zainscenizowałam, w życiu zawsze wszyscy mnie wykorzystują. Biedna sierotka, maskotka, idiotka.

Myślę też, że „narzeczony” wziął w tej grze świadomy udział i jego insynuacje w stosunku do samej inscenizacji a i jej interpretacji miały odwrócić moją uwagę od faktu, że to ON mi nie pomógł i nie popracował ze mną choćby przez chwilę. I że mogłabym mieć do niego pretensje, ale przyszpilona do podłogi strasznym słowem “inscenizacja”, nawet nie zająknęłam się na ten temat, że jego nocna praca jest wymówką i że tyle razy nie szedł do pracy, bo mu się nie chciało, mógł więc tym razem nie iść, żeby zamiast tego mi pomóc.

Na szczęście dawno już wstałam z tej diabelnej podłogi i zapomniałam o tym, czym jest lub może być inscenizacja, dopóki pewnego zimowego dnia nie pojechałam z Sarą do Warszawy i nie spędziłam tam z nią trzech dni.

Celem inscenizacji jest wg Hansa Dietera Mummendey zwiększenie znaczenia zainscenizowanego ja („ja życzeniowe“ jak je nazywa badacz), rozszerzenie go o specjalne funkcje społeczne, zwiększenie jego społecznego oddziaływania, a w rezultacie sterowanie opinią, jaką na jego temat wyrobią sobie inni. Świadome sterowanie tym odbiorem, oddziaływanie nań i kontrolowanie.

Świadome!

Wiemy czy nie wiemy, co robimy? Inni też to robią?

Czy jeśli sama inscenizowałam, albo może to mój „narzeczony” inscenizował, a teraz na pewno inscenizowała Sara, to przecież zapewne musiałam widzieć dziesiątki innych inscenizacji. Czy umiałam je rozpoznać? Owszem, córka mojej koleżanki wielokrotnie i udatnie inscenizowała fakt, że jako dziecko nie mieli pieniędzy i dzieci głodowały. Przy czym “dzieci” jej tak po prawdzie nie interesowały. Głodowała ona. Czy była świadoma tych inscenizacji? Czy robiła, żeby manipulować nami, dorosłymi, wywoływać w nas wyrzuty sumienia, kazać nam się kajać… Tak było, ale czy świadomie? Czy inscenizacja jest manipulacją czy ekspresją siebie?

Czy więc jest przedtem świadoma siebie? I czy jest potem świadoma siebie?

Próbuję w myślach oddzielić inscenizacje od świadomych masek, które pokazujemy światu. Nie jest łatwo. Maski są nam potrzebne. Bez nich bylibyśmy nadzy. Maski noszą wszyscy, czy wszyscy zatem również inscenizują?

W przypadku Sary pytanie się jeszcze bardziej komplikuje, bo Sara jest psycholożką. Wydaje się zatem, że musi wiedzieć, co robi? Ale może wcale nie musi. Może tak samo jak każdy inny człowiek podlega przymusowi ekspresji, objawiającym się w inscenizacji. No ale, jak już się zrealizuje, jak już się zinscenizuje, to czy Sara już teraz, potem, wie, co zrobiła?

Sara.

Poznałyśmy się wiele lat temu. Prowadziliśmy wtedy projekt Radar Mobile Stereotypen Box i prosiliśmy ludzi, żeby wypełnili ankiety: co myślą o Polsce? Wydaje mi się, że Sara była ostatnią osobą, która ostatniego dnia projektu wypełniła ostatnią ankietę. Ale możliwe, że konfabuluję…

Sara zawsze była oryginalna i dziwna, ale na pewno zawsze można było na nią liczyć, jeśli trzeba było zebrać pieniądze. Na coś lub na kogoś. Była hojna. Dała nam 100 euro na zakup stu czarnych parasolek, których używałyśmy podczas czarnych protestów i wydarzeń przeciwko antykobiecej polityce PiS-u. Dała 100 euro dla Viktorii Bojko, uciekinierki z Majdanu, która bez niczego wylądowała w środku zimy w Warszawie.

Ta podróż to moja wina. Przygotowałam podatny grunt i nie miałam nic na swoją obronę. To nie metafora – to naprawdę wszystko moja wina. To ja bowiem powiedziałam Sarze, że w Muzeum Żydowskim Polin jest wystawa na temat krwi. Krew Sarę nadzwyczajnie wręcz interesuje. To ja namówiłam Sarę do wspólnego wyjazdu, to ja zamówiłam bilety na samolot i hotel, zapłaciłam i poprosiłam Sarę, by mi zwróciła poniesione koszty.

I jak już się to wszystko stało, ale też dopiero wtedy – zorientowałam się, że wystawa była rok wcześniej. Udowodniłam więc po raz kolejny, że jestem nieuważna i pospieszalska. Powinnam była zwrócić Sarze pieniądze i pojechać do Warszawy sama, załatwić to, co ja miałam tam do załatwienia. Ale nie, ja zrobiłam kolejny krok na trzęsawisku – przez telefon opowiedziałam kuratorce wystawy, jaki mam problem i poprosiłam, by spotkała się z nami, pokazała nam katalog i opowiedziała o wystawie. Sarze wyjaśniłam mój błąd, ale dodałam, że wystawa może być płaska i plakatowa, bo to wystawa dla tłumu, a ona spotka się z kuratorką i będzie mogła z nią porozmawiać o tematach istotnych.

Dlatego pojechałyśmy. Ja w poczuciu winy, Sara w poczuciu przewagi, choć obie nie wiedziałyśmy, że takie są nasze uczucia.

Byłam wielokrotnie u Sary w jej domu na wsi, gdzie wszystko jest w najlepszej jakości i wysmakowane, i pies, i szparagi, i meble, i ciuchy Sary, poduszki na kanapie i koce. Porcelana i ręcznie malowana ceramika. Wiem, moja przyjaciółka też jest psychoanalityczką i wiem, że to oznacza wysokie zarobki i wyrafinowany gust. W przypadku Sary są to grube drewniane stoły i atłasowe poduszki z dyskretnym, eleganckim ręcznym haftem. I drogie wełny z butików w drogiej dzielnicy.

Ile razy jeździmy z Tiną, by odwiedzić Sarę w tym jej domu nad Hawelą, zawsze po obiedzie dochodzi do momentu, kiedy proszę Sarę, by nam przeczytała fragment tego, co ostatnio napisała. Sara analizuje terror, dyktaturę, rzezie, mordy i pogromy, najczęściej sięgając do głębokich warstw podświadomości narodów, a tam krew leje się strumieniami. Prawdziwa i symboliczna. Nigdy nic nie pamiętam z tych wywodów, ale napawa mnie zbożną grozą groźna wiedza Sary o tym, co potrafi zrobić w nowoczesnym życiu stara ale nigdy nie pozwalająca o sobie zapomnieć krew plemienna.

Podjechałam po nią taksówką. Była 4 rano, było ciemno. Dopiero na lotnisku zobaczyłam, że Sara ma nadal rękę w gipsie. Sara złamała rękę jesienią, od tego czasu minął kwartał, widać coś się zrastało nie tak jak trzeba. Nie było rady, Sara nie mogła nosić torby – musiałam ją przejąć. Umocowałam jej podartą torbę na walizce i ciągnęłam z trudem, bo w mojej walizce były trzy rzeczy na krzyż, ale torba Sary była ciężka. Taki był początek inscenizacji. Sara w brzydkich rzeczach z brzydką i podartą torbą, z ręką w gipsie, w wielkim czarnym płaszczu i w strasznej czarnej skórzanej czapce na głowie, z dachem i nausznikami. Sara jak ogromny stróż nocny.
Powinna dzierżyć w garści łopatę do odśnieżania albo miotłę. Sara dramatycznie pociąga nosem.
Daję
jej chusteczkę do nosa. Sara wciąż jakiejś szuka i jak trzeba – nie ma. Za każdym razem zdjemuję plecak, wyjmuję chusteczki, daję jej jedną.
Dziecko.

Odbieram od stróża podartą torbę, zahaczam o rączkę mojej walizki na kółkach i ciągnę.
Czekamy. Ciągnę. Wsiadamy do samolotu. Ciągnę, aż uwolni mnie stewardessa.

Nie mogę pojąć, skąd Sara w ogóle wytrzasnęła takie paskudne ciuchy, taką ohydną czapkę, taką wyświechtaną torbę. I dlaczego ma to wszystko na sobie i ze sobą. Dlaczego elegancka zamożna kobieta ubrała się na tę podróż w łachy nędzarki?

Sara śpi.

Wysiadamy. Pytam czy chcemy wziąć taksówkę. Wyjaśniam, że na miejscu mamy około 10 minut do przejścia. Sarze nie przeszkadza. Jedziemy autobusem, a potem ja ciągnę walizkę i torbę Sary.

Ciągnę.

Docieramy do hotelu. Lokuję ją w pokoju. Idę. Wrócę za godzinę. Jedziemy do Muzeum. Podchodzimy, Sara z daleka zachwyca się piękną bryłą muzeum i wejściem przez łuk w kształcie hebrajskiej litery alef.
Gdzie my jesteśmy?
pyta Sara. No jak to gdzie, odpowiadam. W Muzeum Żydowskim. O, mówi Sara, nie wiedziałam, że idziemy do Muzeum Żydowskiego. Przecież mówiłam i pisałam. Nie, nic nie wiedziałam.
Potem sprawdzę i wyślę jej
ponownie mojego maila, tego pierwszego, kiedy jeszcze myślałam, że obejrzymy wstawę o krwi. Pierwsze zdanie zaczyna się od słów Jüdisches Museum in Warschau. Sara skwituje to krótko – klasyczny żydowski problem, musiałaś mi udowodnić, że to nie twoja wina…
No, ale to oczywiście moja wina i obie to wiemy.
Rozmowę z kuratorką zaczynamy od informacji, że Sara nie wiedziała… I że się dziwiła, że Polaków interesuje problem krwi.
Z rozmowy niewiele wynika, ale nie może nic wynikać, bo Sara po prostu wie wszystko (tylko dokąd jedziemy, nie wiedziała). Dla Żydów, mówi kuratorka krew ma inne znaczenie niż dla chrześcijan – krew Jezusa to chrześcijański pokarm mistyczny. To jest bowiem krew moja, która za was będzie wylana. Krew wylana pomiędzy Żydami a chrześcijanami, to krew dzieci zabitych na macę, przyczyna większości pogromów… Krew leży między nami i nimi, krew na ich głowy
i nasze…

Zwiedzamy Muzeum, które się nam nie podoba. Budynek piękny, wystawa infantylna. Eksponaty
z pap
masze, tablice, ilustracje, infantylne historyjki. Jakiś gipsowy model gęsi jak żywej. Jakiś papierowy uczeń jesziwy.

Namalowana na stole średniowieczna wioska, świnie i kury taplają sią w błocie. Pamiętam, że jak pierwszy raz tu byłam, wpisałam gdzieś pytanie, co w średniowiecznej wsi żydowskiej robią świnie? Nikt nie odpowiedział, nikt nic nie zmienił. Sara opowiada mi o średniowiecznych cudach, zamieniających symboliczną krew podczas komunii w krew prawdziwą. Oczywiście, ja też znam takie historie. Byłam w takim kościele na trasie do Santiago di Compostela, gdzie zawziętym niedowiarkiem był ksiądz, a głęboko wierzącym – uparty chłopina. W pewne Boże Narodzenie obaj na własne oczy przekonali się, że krew to krew i hostia spływa prawdziwą posoką.

Wychodzimy. Po drodze widzimy z okien autobusu kościół z napisem res sacra miser. Co to znaczy resamira?, pyta Sara. Biedny jest świętością, mówię. To Seneka. A ten budynek to kościół karmelitanek. Dobrze, że zapamiętuję, jak Sara wymawia te trzy łacińskie wyrazy, bo w dwa dni potem powie mi przez telefon, że spotkamy się w kawiarni o nazwie, której nie da się wymówić naprzeciwko kościoła Resamira. Potem się okaże, że ta nie dająca się wymówić nazwa jest po włosku. Sara zna włoski, gdy pójdzie sama w miasto, w restauracji porozumie się po włosku. Ale nie umie przeczytać włoskiej nazwy na tablicy.

Dziecko.

Znajdujemy po drodze sklep. Sara, mówię, w hotelu nic nie masz, jakbyś zgłodniała – kupmy coś. Ale gdzie tam, nie będzie głodna, niczego nie potrzebuje. Wstałyśmy dziś o 3 rano, zaraz idzie spać. Kupujemy jednak dużo oryginalnych wędlin, do których Sarze aż się oczy świecą, gęś ze śliwkami, no po prostu… bułki, mandarynki. Odprowadzam Sarę do hotelu, pokazuję jej, gdzie jest kuchnia, gdzie może sobie ugotować kawę…

Idę do Ciotki. Przychodzę po Sarę następnego dnia rano. Okazuje się, że Sara w nocy wyszła z hotelu i poszukała restauracji. Tak mi się chciało sałaty i wina, mówi. No tak, miała tylko owoce, bułki, wędliny i herbatę, a musiała mieć sałatę i wino. Jak dziecko. Tylko tego różowego loda, a jak nie, to nic, to się zabiję, to ucieknę z domu. Gdy wracała, zgubiła się, na ulicy nie było nikogo, stała i dziesięć minut czekała, aż pojawi się taksówka. Wsiadła, pokazała adres, taksówkarz zakręcił i za rogiem wysadził ją przed bramą hotelu. Nie wziął pieniędzy, mówi Sara. Polacy są tacy mili, tacy wręcz nadzwyczajnie mili.

Dziś mamy zadania każda dla siebie. Odwożę Sarę do Muzeum, pokazuję Palmę na skrzyżowaniu Jerozolimskich i Nowego Świata  jako punkt orientacyjny. Pokazuję ulicę Nowy Świat, opowiadam, że dalej jest Krakowskie Przedmieście, Zamek, zejście do Starego Miasta. Zadzwonię do ciebie, mówię…
O nie, mówi Sara przerażonym głosem, nie mam komórki.
Jak to?
No nie mam, nie pomyślałam. Pociąga nosem, daję jej chusteczkę. To już odruch.
Trudno. No to musisz sama wrócić do hotelu. Wsiądziesz do taksówki, pokażesz wizytówkę.
O nie! Nie mam wizytówki!
Sara wychodzi z domu na cały dzień, nie ma komórki, chusteczek, adresu hotelu. Będzie sama
i zrobiła wszystko, żebym nie miała się jak z nią spotkać. I żebym czuła się winna, jeśli Sara się zgubi.
Dziecko.

Wzruszam ramionami. Poradziła sobie wczoraj w nocy, poradzi sobie i dziś.
Piszę jej adres hotelu na karteczce, sprawdzam czy ma pieniądze, rozstajemy się. Ja dziś jadę za Warszawę…

Wracam po południu, zadowolona, ale i zaniepokojona. Od Sary nie ma znaku życia. Czyli wciąż chodzi po mieście, wielki czarny stróż ze złamaną ręką i bez chusteczek do nosa.

Wreszcie dzwoni. Tak, wszystko jak trzeba. Nie, Placu Zamkowego nie widziała. Mszy za prezydenta Adamowicza też nie. Świetnie sobie poradziła. Wszystko znalazła. Dojechała tramwajem. Nie wiedziała, dokąd dalej. Jakaś kobieta zawiozła ją pod hotel. Polacy są tacy mili, tacy wręcz nadzwyczajnie mili.
My tego tak nie odczuwamy, mówię. Są raczej normalni.
Nie, nie, są nadzwyczajnie pomocni.
Wydaje mi się, mówię, że postanowiłaś sama sobie udowodnić, iż
Polacy są tacy mili, tacy wręcz nadzwyczajnie mili.

Teraz Sara się prześpi, a potem mam po nią przyjść, pojedziemy na kolację.
Przy kolacji Sara mówi zdanie, które mnie wzrusza: Chciałabym się nauczyć polskiego, bo jak umrę i spotkam się z Mamą, to nie będziemy miały wspólnego języka, żeby porozmawiać.

Próbuję zrekapitulować, co ja właściwie wiem o Sarze. Pochodzi z polskiej rodziny żydowskiej, urodziła się w Niemczech. Wielu rzeczy nie wiem, nie rozumiem, może mi umknęły, ale tyle wiem, że to żydowskie dziecko zostało adoptowane przez przybranych rodziców, Niemców, jak się później okaże – z NRD. Kiedyś Sara przeniesie się na Zachód i będzie studiowała psychologię. Kiedyś zamieszka w Szwajcarii, kiedyś wyjdzie za mąż za archeologa.

Wracamy. Droga od tramwaju jest bardzo krótka, właściwie zaraz za rogiem widać duży napis – ibib, centrum kongresowe Polskiej Akademii Nauk.
Sara wciska mi do ręki torebkę. Trzymaj, ja muszę siku.
Stoję, patrząc na wejście do hotelu. Sara sika na ulicy.
Dziecko. Samotne dziecko zagubione
nocą wśród Polaków. Brzydko ubrane, niedołężne, ze złamaną ręką. Zsikało się na ulicy. Jest wojna. Dziecko nie zna języka, nie wie dokąd ma pójść. Nie ma Mamy ani Taty. Porzucone na zawsze, ale na szczęście Polacy są tacy mili, tacy wręcz nadzwyczajnie mili.

Awangarda jidisz. Łódź i Wrocław / wystawa, konferencja, projekt badawczy

Ekspresje wolności

Latem 2019 roku odnotować trzeba kilka ważnych wydarzeń kulturalno-naukowych nt. historii awangardy jidisz w Polsce.

Od 1 do 7 czerwca 2019 roku w Synagodze pod Białym Bocianem we Wrocławiu odbywa się
21. Festiwal Kultury Żydowskiej SIMCHA
połączony z koncertami i prezentacjami książek
Więcej… i więcej…

W ramach festiwalu 6.06.2019 będzie miało miejsce spotkanie uczestników
projektu badawczego, wspieranego przez Narodowy Fundusz Rozwoju Humanistyki, „Łódzka awangarda jidisz”
pod kierunkiem prof. Krystyny Radziszewskiej.
Oprócz jidyszystów i literaturoznawców w spotkaniu udział biorą dwie historyczki sztuki – dr Irmina Gadowska i dr Lidia Głuchowska.

Wystawa

W dniach 12-13.06.2019 w Muzeum Miejskim w Łodzi odbędzie się wernisaż wystawy
Ekspresje wolności. Bunt i Jung Idisz. Wystawa, której nie było…
z prezentująca prace działających w okresie międzywojennym w Poznaniu, Łodzi i Berlinie grup “Bunt” i “Jung Idisz”. Na wystawie pokazane zostaną m.in. dzieła artystów “Buntu” pochodzące z donacji profesora St. Karola Kubickiego, o której tu na blogu obszernie pisaliśmy.
Wystawie towarzyszy międzynarodowa konferencja naukowa. Z tej okazji ukażą się tłumaczenia czasopisma Jung Idisz na język polski i angielski oraz
publikacja towarzysząca.
Wystawa potrwa do października.

Podczas wystawy zaprezentowane też zostaną prace współczesnych twórców z Poznania, Łodzi i Izrael, stanowiące hommage dla artystów klasycznej awangardy.

Dr Lidia Głuchowska pisze:

Na wystawie prezentowane będą m.in. prace artystów z poznańskiej grupy Bunt i łódzkiej Jung Idysz (Yung Yiddish), pochodzące z byłej kolekcji Margarete i Stanisława Kubickich.
Oba ugrupowania współpracowały ze sobą nie tylko w Polsce, planując w 1919 r. wystawę,
która nie dosyła do skutku (skąd tytuł obecnej ekspozycji), lecz także na terenie Niemiec – w Berlinie i Nadrenii.
Jankiel Adler, Pola Lindenfeldówna i prawdopodobnie Artur Nacht-Samborski mieszkali
nawet przejściowo w atelier Kubickich w Berlinie. W domu polsko-niemieckich artystów czasy wojny przetrwały m.in. prezentowane prace
Głowa kobiety, autorstwa Lindenfeldówny (ok. 1922)


i grupa prac Adlera

z których jedna dedykowana jest Kubickim, a także wykonany przez niego portret Kubickiej.

Kubiccy, Adler, Lindenfeldówna, Marek Szwarc i Henryk Berlewi spotkali się w 1922 roku na Kongresie Międzynarodowej Unii Artystów Postępowych w Düsseldorfie.
Kolejnym wspólnym przedsięwzięciem artystów z tej grupy była Międzynarodowa Wystawa Artystów Rewolucyjnych w Berlinie. Zaproszenie na tę wystawę zdobił linoryt Kubickiego Samotnik.


Wspólnie ich prace prezentowane były m.in. w sali Awangarda na wystawie My, berlińczycy. Historia polsko-niemieckiego sąsiedztwa (Berlin, 2009, kuratorka: Lidia Głuchowska)

Więcej na ten temat w moim wystąpieniu na konferencji towarzyszącej otwarciu wystawy
oraz w planowanej publikacji.

Prezentowane prace pochodzą z dawnej kolekcji Margarete i Stanisława Kubickich.
Fot. 3 – Anna Kraśko / Fot. 1, 2, 4, 5 – Lidia Głuchowska

Konferencja

Grupa Jung Idysz i żydowska awangarda artystyczna w dwudziestoleciu międzywojennym. Idee – postawy – relacje.
Konferencja organizowana przez Muzeum Miasta Łodzi, Polski Instytut Studiów nad Sztuką Świata, Instytut Historii Sztuki Uniwersytetu Łódzkiego oraz Zakład Niemcoznawstwa w Instytucie Filologii Germańskiej Uniwersytetu Łódzkiego
Łódź, 12-13 czerwca 2019 roku.

Muzeum Miasta Łodzi, ul. Ogrodowa 15

PROGRAM
ŚRODA 12.06
Otwarcie konferencji
10.00-10.15 – Barbara Kurowska, Adam Klimczak – oficjalne otwarcie konferencji
10.15-10.45 – prof. Jerzy Malinowski, dr Małgorzata Geron,
Badania żydowskiej awangardy artystycznej w Polsce. Historia – perspektywy – najnowsze publikacje
10.45-11.15 – dr hab. Eleonora Jedlińska, Uniwersytet Łódzki,
Grupa Jung Idysz i tradycja ekspresjonizmu – malarstwo amerykańskiej sztuki figuratywnej w XX wieku
11.15-11.45 – dr hab. Artur Kamczycki, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu,
Kilka refleksji nad sztuką Jankiela Adlera
11.45-12.20 – dyskusja i przerwa
Panel I
12.20-12.40 – dr Renata Piątkowska, Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN /
Polski Instytut Studiów nad Sztuką Świata,
Sztuka narodowa czy sztuka narodu?
Wystawy artystów z kręgu awangardy w Żydowskim Towarzystwie Krzewienia Sztuk Pięknych w Warszawie
12.40-13.00 – dr Tamara Sztyma, Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN /
Uniwersytet Warszawski,
„Nowa sztuka żydowska” jako wyraz nowych postaw ideologicznych i przemian tożsamości polskich Żydów w pierwszych dekadach XX wieku
13.00-13.20 – Teresa Śmiechowska, Żydowski Instytut Historyczny,
Jidyszland – fotografia jako środek tworzenia mitu narodu
13.20-13.40 – dr Karol Jóźwiak, Uniwersytet Łódzki,
Problem tożsamości w twórczości Stefana Themersona
13.40-14.00 dyskusja
14.00-15.00 obiad
Panel II
15.00-15.20 – dr Małgorzata Stolarska-Fronia, Centrum Badań Historycznych
Polskiej Akademii Nauk w Berlinie,
Kolektywy młodych gniewnych? Portret grupowy Jung Idysz na tle awangardowych grup z Niemiec
15.20-15.40 – dr Lidia Głuchowska, Uniwersytet Zielonogórski,
Bunt i Jung Idisz. Między Poznaniem, Łodzią a Berlinem. Kontakty, koncepcje i wydarzenia artystyczne
15.40-16.00 – Agnieszka Salamon-Radecka, Muzeum Narodowe w Poznaniu,
Kontakty Giny i Marka Szwarców ze środowiskiem poznańskiego „Buntu” w
okresie dwudziestolecia międzywojennego w świetle zachowanych materiałów
źródłowych
16.00-16.20 dyskusja i przerwa
Panel III
16.20-16.40 – David Mazower, Yiddish Book Center, Fun’m opgrunt /
Out of the Abyss: The Women Artists of Farlag Achrid – A Forgotten Chapter of Yung Yidish
16.40-17.00 – dr Ewa Rybałt, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie,
Margit Sielska-Reich w poszukiwaniu środka ciężkości
17.00-17.20 – dr Magdalena Maciudzińska-Kamczycka, Uniwersytet Mikołaja
Kopernika w Toruniu,
Żydowska, kobieca, feministyczna? Artystki Jung Idysz i ich sztuka
17.20-17.30 – Anna Małaczyńska, Muzeum Miasta Łodzi,
Felicja Pacanowska (1907-2002) – przyczynek do biografii
(komunikat)
17.30-17.50 – dyskusja
18.00 – wernisaż wystawy „Ekspresje Wolności. Bunt i Jung Idysz – wystawa,
której nie było…”

CZWARTEK 13.06
10.00-11.00 – Oprowadzanie kuratorskie po wystawie „Ekspresje Wolności. Bunt i
Jung Idysz – wystawa, której nie było…”
Panel IV
11.00-11.20 – dr Monika Polit, Uniwersytet Warszawski,
Ludowy inteligent na obrzeżach Awangardy
11.20-11.40 – Izabella Powalska, Polski Instytut Studiów nad Sztuką Świata,
„Wiersze słowem i grafiką”. Ilustrowane wydawnictwa z kręgu Jung Idysz
11.40-12.00 – Dariusz Dekiert, Uniwersytet Łódzki,
Między Jidyszlandem a Palestyną. Twórczość jidyszowa i hebrajska Icchoka Kacenelsona
12.00-12.20 – dr Krzysztof Cichoń, Uniwersytet Łódzki,
Nieuchronność etnosu. Letryzm i mesjanizm po „la rafle du Vel’ d’Hiv”
12.20-12.50 – dyskusja i przerwa
Panel V
12.50-13.10 – prof. Małgorzata Leyko, Uniwersytet Łódzki,
Mojżesz Broderson i żydowska awangarda teatralna
13.10-13.30 – dr hab. Agata Chałupnik, Uniwersytet Warszawski,
Tango judío i asymilacja przez muzykę
13.30-13.50 – dr Joanna Podolska, Uniwersytet Łódzki,
Niedaleko Jung Idysz. Bracia Bajgelmanowie i ich muzyka
13.50-14.10 – dr Adam Sitarek, Uniwersytet Łódzki,
Żydowscy artyści i Zagłada. Przypadek getta łódzkiego
14.10-14.30 – podsumowanie konferencji

Bełżec zaczęli budować w listopadzie

Już w marcu tego roku przez trzy dni Wielkiego Tygodnia cytowałam tu fragmenty powieści Stasiuka. Dziś w dzień Wszystkich Świętych wracam jeszcze raz do tej książki.

Andrzej Stasiuk, Wschód

A teraz ten zimowy chłód w listopadzie. Grodzką wychodzę na zamek, by patrzeć z góry na ciemną wyrwę w środku miasta. Na resztki ognia, na kebab, na czarny wiatr i na niewidzialne igły lodu razem z tym wiatrem gdzieś od Dorohuska. Od Sobiboru wiatr i od Bełżca. Po to się zjeżdża do miasta Lublin – by patrzeć na Sobibór i na Bełżec i wietrzyć jak pies pod wiatr. Wąchać powietrze. Bełżec zaczęli budować w listopadzie. We Wszystkich Świętych zaczęli. Proboszcz wyznaczał robotników. Niemcy kazali i proboszcz wyznaczał razem z Wójtem. Wiedzieli tylko, że budowa, ale nie wiedzieli czego. Globocnik w białej willi przy Bocznej Lubomelskiej stukał palcem w mapę: tu, tu i tu ma być zbudowane. Bełżec zaczęty we Wszystkich Świętych. Do połowy grudnia stały już baraki rozbieralni i komór. „Obok tego baraku budowaliśmy trzeci barak, o wymiarach dwanaście metrów długości, a osiem metrów szerokości. Barak ten był podzielony na trzy części drewnianą ścianą, wobec czego każda część miała po cztery metry szerokości, osiem długości. Wysokość tych części była dwa metry. Wewnątrz ściany tego baraku zrobione były w ten sposób, że zbijaliśmy deski, a próżnię między nimi zapełnialiśmy piaskiem. Sciany wewnątrz baraku były Objfe papą, nadto podłogi i ściany do wysokości metra dziesięciu centymetrów obite blachą cynkową”. Zupełnie jakby budowalo się dom. Stukot młolków, Wizg pił, zapach żywicy W jesiennym powietrzu. Ludzie idą na cmentarz palić ognie. „Każda część tegoż baraku w północnej swej części miała drzwi o wymiarach metr osiemdziesiąt wysokości i metr dziesięć szerokości. Drzwi te, jak również drzwi od korytarza, były szczelnie obite gumą. Wszystkie drzwi w tym baraku otwierały się na zewnątrz. Drzwi były bardzo silnie zbudowane z trzech calowych brusów i zabezpieczone przed wyważeniem od wewnątrz baraku drewnianą zasuwą, którą wciskało się w dwa żelazne haki, gspecjalnie w tym celu zamontowane”. W listopadzie, jak budowa domu i żywiczny zapach trocin. Żeby zdążyć ze schronieniem przed mrozami. Pierwszy raz byłem tam w zimie. Na wszystkim leżał mokry śnieg. W Tomaszowie Lubelskim kupiłem sobie kawę na stacji benzynowej przy siedemnastce już na samym wylocie. Wypiłem ją przez te osiem kilometrów. Minąłem osiemset sześćdziesiątkę piątkę wiodącą do domu i przejechałem tory kolejowe. Skręciłem w lewo na parking. Wysiadłemi od razu zobaczyłem ten czerwono-czarny napis: „Środki czystości import z Niemiec”. Był wymalowany pędzlem, może sprejem na piętrowym budynku z wielkim ceglanym kominem. Zaraz za płotem obozu. Chodziłem z pół godziny i zgarniałem mokry śnieg z napisów po polsku i hebrajsku. Odnajdowałem miejsca, w których byłem: Dukla, Złoczów, Rymanów, Delatyn. Po polsku i po hebrajsku. Ale trzeba było zgarniać śnieg z kamiennych płyt, by odsłonić litery. Cały czas z tym napisem za plecami, że higiena z Niemiec.

Więc co? Mówimy „Lublin”, a myślimy „Bełżec”? (…) Że to się tak splata, że potem nie rozplączesz? Że trzeba by rozciąć, ale wtedy nic nie zostanie, wszystko wycieknie jak krew z żywego ciała? Ciemność i jasność? Wątek i osnowa? Niewinność dzieciństwa i przeklenstwo doświadczenia? Po to tu przyjechałeś? Miałeś po prostu opisać miasto, a się wikłasz i widzisz Bełżec zamiast kaplicy na zamku na przykład, czyli glorii i chwały niegdysiejszej? Widzę jedno i drugie, i trzecie. Kupiłem bilet i poszedłem. Wszyscy szli, cała kolejka, a w środku ciasnawo. Odczekałem, aż trochę się już naoglądało i wyszło. No więc ciasnota i niebo, i świętość z tym światłem gdzieś u samego szczytu. Jak za tamtych czasów, gdy święte i niebieskie napierało ze wszystkich stron. Świat był wielki i groźny i się można było skryć w bożej opatrzności, zawinąć w bożą łaskę, otulić w ten złocisty płaszcz nadprzyrodzoności, która tutaj, w kaplicy, stawała się ciepła i miękka jak jedwab na Słońcu. Żeby groza diabelskiego świata nie miała dostępu. Groza materii strasznej i rozległej aż po Chabarowsk i Właclywostok, po krawędź ziemi, za którą jest ogniste piekło, gdzie diabli palą ludzkie ciała. (…)

Wyszedłem z przegrzanego wnętrza. Czekała już wiejska wycieczka starszych ludzi. Wchodzili jak do prawdziwego kościoła. Może chcieli nawet przyklękać, tak jak ja chciałem zakręcić się i ulecieć. Pochodziłem trochę po salach. Było to, co wszędzie: ubrania, obrazy, stare karabiny, skorupy. W ciemnej sali mieli wystawę o ludowych strachach. Diabły i czarownice świeciły na czerwono. A w największej wisiały obrazy. Usiadłem na chwilę przez Matejką: Przyjęcie Żydów do Polski. Jak to u Matejki – kłąb, wir ludzi i materiałów. Kolory, draperie, załamania, fałdy, opony i opończe. Bardzo bławatny to był malarz, bardzo bławamy. Żydzi wyglądają jak Cyganie na starych rycinach. Trudno powiedzieć, czy obdarci,czy malowniczy. Tworzą rozgestykulowaną, dziką gromadę. Stoją, klęczą, półleżą, wznoszą ręce do nieba i nie wiadomo, czy chcą do tej naszej Polski, czy raczej rwą sobie włosy z głowy. Władysław Herman patrzy na nich w zadumie i jakby sceptycznie. Wpuścić? Nie wpuścić? Jakaś dwuznaczność jest po jednej i po drugiej stronie. No ale jednak wpuścił, a Żydzi weszli.

Wyszedłem przed bramę królewskiego zamku. Był środek jasnego dnia. Solidarności, Tysiąclecia płynęła rzeka aut. Na placu Targowym, na dworcu roił się tłum. Ale ludzie, samochody, smutne kramy, taryfiarze, autobusy, łyse chłopaki stojące na przystankach, czekające na swoją Bychawę, Piaski i Źółkiewkę, to wszystko ślizgało się po powierzchni, po czarnej tafli jak ze ślepego szkła, pod którym ziała otchłań. Żyli,chodzili, sprzedawali, ale jakby na niby. Ponieważ życie nigdy tu nie powróciło. I nie była to wina taksówkarzy ani łysych chłopaków. Po prostu mieli zbyt mało siły, by przemoc pustkę piekieł. Nikt nie miał dość siły. Tego samego dnia, który był zimny, ale jasny, poszedłem w górę Lubartowskiej. Na rogu Unickiej, przy dawnej jesziwie, zawróciłem i zacząłem iść w dół. Prawa strona. Zaglądałem w podwórka. Tam było jak wtedy o świcie, gdy przyjechałem pierwszy raz. Grzyb, wilgoć, szary mur, piwnica, coś gniło, pleśniało bez światła. Komórki, próchno przybudówek, strupiały, wieczny zmierzch. Wyglądało jak niczyje. Jakby wtedy, tamtą wiosną czterdziestego drugiego, straciło oddech i przez dziesięciolecia się dusiło. Siniało. Rozkładało się. Nie było na to siły. Więc szedłem i zaglądałem. Spadziste podwórka. Okienka w cudze życie. Blade dzieci. Psy samopas. Skuleni w kapturach tym swoim szybkim, czujnym krokiem. Brama za bramą. Bury fotoplastykon. Żadnej pamięci poza niejasnym wspomnieniem, że było coś innego. Że to ani już cudze, ani jeszcze własne. I nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie. Bo jak można wziąć coś, co zastało spalone i rozwiane. Zostają resztki, domy przesiąknięte śmiercią, rzeczy przesiąknięte tłustym dymem. Życie w tym ledwo się może tlić. Jak płomień bez tlenu.

Na Lubartowskiej, na dworcu, spacerując z wózkami po błoniu u stóp zamku, biegając w dresach. Czy to się tak bardzo różni od noszenia ubrań po nich? Wsuwać ręce w rękawy, wsuwać ciało w miejsce ich ciał w przestrzeni. Gdzie jest granica między szabrem, koniecznością a oczywístością? Nie do rozstrzygnięcia. Cudze, niczyje, moje. „A co? Miało tak leżeć? A co? Miało tak stać?” Więc weszliśmy w ich życie, nie dzieląc ich losu, bo któż by chciał albo śmiał. Żyjemy na zgliszczach, mamy zwęgloną, martwą pamięć. Pustą. Więc Lubartowskąw dół i potem znów na dworzec. W kółko. Żeby patrzeć na ludzi, którzy wypełniają tę przestrzeń nie do wypełnienia. Są zziębníęci i cisi. Stoją oddzielnie. Młodzi czasem razem. Nie piszę o Żydach. Piszę o nas. O tych, którzy zostali. O tym, że wypełniliśmy przestrzeń, z której zniknęli. Że swoim życiem próbujemy wypełnić miejsce po ich życiu. O moich rodzicach na przykład, którzy mogli przybyć ze wsi do wielkiego miasta, ponieważ w tym mieście zwolniło się miejsce. I mogłem się tam urodzić, by potem pielęgnować naiwną wschodnią nostalgię, zanim pojąłem, że Wschód to też grób. Że im dalej w tamtą stronę, tym mniejsze jest nasze znaczenie, tym łatwiej się nas pozbyć i zamienić w proch albo lód. To kwestia przestrzeni, której jest tu nadmiar. „Wschód należy do ss”, powiedział Himmler i wysłał Globocnika, który w białej willi przy Bocznej Lubomelskiej stukał palcem w mapę i mówił: „Zbudujemy tu, tu i tu”. Ponieważ trzeba było zrobić miejsce, bo do nich miał należeć Wschód. Bo o Wschód nikt się nie upormni. Bo Wschód był zawsze wysypiskiem ciał. I można było je palić, aż tłuszcz osiadał na szybach domów pięć kilometrów dalej. Lecz nikt nie śmiał się upomnieć, tylko kobiety bez słowa myły okna. Tak było w Bełżcu od jesieni czterdziestego drugiego do wiosny czterdziestego trzeciego. Ponieważ trzeba było zrobić miejsce, bo Wschód miał należeć do nich. Ale miejsce zostało dla nas, a nie dla ss. Weszliśmy do cudzych domów i w szafach rozkładaliśmy nasze rzeczy. Mówiliśmy: „To są niczyje domy, niczyje szafy” i układaliśmy nasze rzeczy. Patrzyliśmy przez cudze okna, myśląc, że to jest nasz widok. Nie mieliśmy pojęcia, co skrywa. A skrywał miliony cudzych spojrzeń, które zostały zwęglone i niewidzialny popiół spadł na nasze dni.

No to co w końcu z tą kraina, której bramą był i jest Lublin? Co tam takiego było, że ciągnęło? jaka obietnica? Pustki? Z tym krajobrazem, w który cywilizacja wsiąka jak woda w piasek? Bo co? Miałeś nadzieję, że w końcu znajdziesz się sam i staniesz naprzeciw przedwiecznego jak pierwszy człowiek? Tak? Wyruszając przez Lublin, dalej i dalej na sam skraj ziem? (…) Zostałbym dłużej, ale wyjeżdżałem. Wilgotnawo tam było, ciemnawo, listopadowo. Pachniało węglowym dymem. W każdej bramie urzędował adwokat. Miasto pieniaczy sądowych, można by pomyśleć. Ale potem się dopatrzyłem, że zaraz obok dwie prokuratury oraz urząd skarbowy, więc po prostu obrona konieczna. No więc adwokactwo, mieszczaństwo i ten szary cień kamieni. Trochę jak w Peszcie, ale takie mniejsze, przykoślawione, niższe. Literacko to ulica Krokodyli. Widać Galicję rozcieńczoną Kongresówką, wszystko zanurzone w tym wiecznym zmierzchu listopada, w tym nieco bezbarwnym półśnie strefy rozpostartej między jesienią a przedwiośniem. Pogranicze kultur, języków, religii i pogody. Z okna miałem piękny widok na blaszane dachy i plątaninę staroświeckich anten telewizyjnych. No ale trzeba było się zbierać. Wyjeżdżałem przed świtem. Ruszały pierwsze auto- busy. Jak zwykle chciałem bocznymi. Chciałem bez przeszkód patrzeć, jak wstaje dzień, jak z mroku wynurza się kraj. Najpierw na Bełżyce, potem na Kraśnik. W głąb ojczyzny. W głąb jej ciemnego ciała. I potem, gdy kształty dnieją, w tę szarawość, w te wysmużone dale, na które ktoś ponalepiał domy, płoty, ludzkie
rzeczy, całą tę historię istnienia w listopadzie płaską jak wycinanka. Iak wylepianka. Bełżyce, Kraśnik, Zaklików, gdzie już zaczynało się podkarpackie, ale wolałem myśleć, że to wciąż lubelskie. Nie miałem nic przeciwko. Nie miałem nic przeciwko, żeby Lublin został stolicą całego kraju. Ale nie tak jak w czterdziestym czwartym, tylko naprawdę. Bardziej przypominał Polskę niż Warszawa. Z tymi jej wieżowcami z importu i fontannami, które miały na wieki zetrzeć hańbę prowincjonalizmu, nie dającą jej spać po nocach. Lublin był lepszy. Niczego nie udawał. Lodowaty wiatr ze wschodu o dziesiątej wieczór wymiatał ulice z ludzi. Tylko w sobotę Krakowskim szła młodzież. Nikogo starszego. Szli skuleni i mówili głośno. Klęli i mieli pospolite głosy. Dziewczyny tak samo jak faceci. Przyjechali ze swoich miasteczek i próbowali wypełnić niewypełnialną pustkę tego miasta. Dlatego Lublin bardziej przypominał Polskę z jej nieciągłością, przerwami w zabudowie, z jej zwielokrotnioną, nieoczywistą tożsamością. Na Wyszyńskiego pod czwórką widziałem czarny szyld: „Flagi narodowe, kościelne, unijne”. Więc Lublin walczył. Próbował pozszywać to, co się rozłaziło w palcach. Lublin był bohaterski i pozbawiony ostentacji. I handlował na lodowatym asfalcie w ciemnej dolinie czasu i głosami młodych próbował wypełnić śmiertelną ciszę. Tak myślałem, zostawiając miasto za sobą. Wyobrażałem sobie, że powracam do niego w maju, o zielonym zmierzchu,w gasnącym świetle, w powietrzu pachnącym dzieciństwem, gdy zapadający mrok był obietnicą cudu i tajemnicy. Że powracam do Lublina niczym w jnajdalsze dni, gdy dana nam była łaska niewinności. Tak jak do tamtej wsi nad Bugiem, gdzie w blasku poranka, w wiejskiej izbie wirował złocisty pył. Wjechałem w to Podkarpackie i od razu zaczął się lód. Czterdzieści na godzinę i naprawdę nie dało się więcej. Ci, co próbowali, stali teraz z nosami w rowach i czekali na traktor. To tu, to tam. Wyprzedziła mnie straż na sygnale. Patrzyłem za nimi z podziwem. Była może ósma. Szary, poranny lud stał na przystankach. Faceci palili. Miałem zamknięte okna, ale czułem ten zapach w zimnym, szklistym powietrzu poranka. Tak, było po ósmej, bo w Radiu Maryja leciały godzinki. Ilekroć rano jadę gdzieś poprzez kraj, to słucham i śpiewam na cały głos:

Zacznijcie, wargi nasze, chwalić pannę świętą,
Zacznijcie opiewać cześć jej niepojętą,
Przybądź nam, Miłościwa Pani, ku pomocy,
A wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy.

Śpiewam, by przywołać pamięć swoich babek i dziadków. Tak robiłem i teraz, na tej gołoledzi. Przpominałem sobie ich twarze. Były podobne do tych na przystankach. Ich domy były podobne do tych przy drodze. Zwyczajne, bez ostentacji, kiedy spuściło się z nich wzrok, po prostu przepadały. Ale zapamiętałem z dzieciństwa tę dziwną przemianę, tajemne przeistoczenie, gdy o poranku z ust dziadków zaczynały płynąć słowa pieśni. Zazwyczaj mówili ludową prozą, a raptem, nieoczekiwanie spływał na nich dar poezji. Ich twarze jaśniały, a wzrok sięgał poza codzienność, wysoko, daleko, gdzie okrucieństwo życia nie miało dostępu.

Tyś krzak Mojżeszów boskim ogniem gorejąca,
Tyś różdżka Aronowa śliczny kwiat rodząca,
Bramo rajska zamkniona, różo Gedeona,
Tyś niezwyciężonego plastr miodu Samsona.

Dlatego gdy jadę przez kraj, rano, daleko od domu, zawsze tego słucham. Wyobrażam sobie swoich dziadków kiedyś i tych wszystkich ludzi o szarej godzinie poranka, teraz, w domach, które mijam, wsłuchanych w pieśń, która zdaje się nie mieć końca. W murowanych, starych z drewna, z krzywymi kalenicami, pod eternitem, w nowszych, jak z jakiegoś obcego, odległego snu, z wygonami, zagonami, polami zaraz za ścianą, z tymi wstęgami roli albo już ugoru ciągnącymi się hen pod las, pod zagajnik, po tutejszy horyzont wyniebieszczony, wysiwiały od mgły. Wyobrażam sobie, jak siedzą przy swoich radiach i kołyszą się lekko w tył, w przód, a ich usta bezwiednie podążają za modlitwą. W tył i w przód. W głąb czasu, poza jego wyobrażalne granice nad Jeziora Gorzkie, nad Morze Trzcin, na pustynię Szur, na pustynię Sin, w cień Horebu i dalej aż na górę Nebo, z której otwierał się widok na Kanaan. W tył i w przód, szepcząc, powtarzając, śpiewając o Mojżeszu, Aronie, Gedeonie w polowie listopada minionego roku w Woli Rzeczyckiej, w Musikowie, Bąkowie, Chłopskiej Woli i w Podborku. Śpiewałem razem z nimi. W Stalowej Woli skończyła się gołoledź.

Yddishland. Reblog from my own blog

because it is really worth of reblogging. Just so!

Dr Lidia Głuchowska

Yiddishland and the utopie of Avant-Garde

adler-berlewi-chagall-lissitzky(…) …„Yiddishland“, the patria of the new, secular Yiddish culture of the Central East European Diaspora. To its inhabitants or rather residents belonged pro-Russian Litvaks, sympathising with socialism and rooted in the misnagda tradition; pro-Austrian Galitsianers influenced by Haskala and open to assimilation; and Hasidic pious Polakes, loyal to the pre-partioned Poland. This population was subject to migration and urbanisation processes, which additionally differentiated it. The cultural revival of the “Yiddishland” depicts in an especially evident way the problem of the deterriorisation of the international avant-garde.The interdisciplinary and transborder Yiddish avant-garde was active mainly in the former “Ansiedlungsrayon” of the Russian Empire, which means in Poland, Ukraine and Belarus, but also in other parts of Central Europe – like in Latvia, Romania or Germany – and in the United States. Its representatives emphasised ties with the Yiddish language and culture – common among the inhabitants of these areas, so called Yiddishism. This movement was considered to be a conception opposite to the Haskala renaissance, the revival of Hebrew and Zionism, aiming at founding an independent Jewish state and based on the restitution of Hebrew as an official literary language.

The following essay presents the structure of Yiddish avant-garde within the universal network of international avant-garde consisting of such components as art groups, magazines exhibitions, cafés, cabaret and theatre, and communicating with its own lingua franca. (…)

The avant-garde network has been often compared with the Diaspora. A paradigmatic avant-garde artist was cosmopolitan, multilingual and mobile – acting in the transborder cultural space and the distribution radius of the avant-garde manifestos extending from Scandinavia to the Balkans, and from Paris to Moscow. Against this background, Central Eastern Europe, which could be geographically identified with the area of the utopian “Yiddishland“, was more specifically “a region of constant migration, immigration and emigration, of people arriving, departing and moving around”. “Nomadic modernism” was another essential phenomenon of artistic internationalism in this period. (…)

katznelson-golfaden-borderzon… it has to be pointed out, that while, in general, in looking for the realisation of the utopia of a borderless “new world”, most of the émigrés were outsiders acting as insiders, the members of the Yiddish avant-garde were always outsiders, acting in foreign national or international contexts.

According to the political limitations, for example after a period of the flourishing of the avant-garde tendencies in the Soviet Union, several Jewish artists felt pushed to emigration. As a consequence of less or more convenient political or economical conditions the process of the deterriorisation considered not only actors of the cultural process themselves, but also their works. A number of art journals also appeared initially at one, then at another place, sometimes abroad (…) or been published in the German Metropolis parallel in Yiddish and Hebrew and was addressed to the different competing fractions of the Jewish national-artistic movement, divided between the Yiddishists and Zionists. Lissitzky, Berlewi or Marc Chagall – who in opposition to his two colleagues did not explicitly support the idea of Yiddishism – were active in different countries and published their manifestoes in various languages.

The fact of a great relevance is that in a way, the Yiddish avant-garde was a Diaspora in a double sense. It participated in an avant-garde network on two levels. On an international level its members cooperated locally with Russian, Polish, Romanian or German groups in the singular national “household” countries and their representatives abroad. Simultaneously, on the national level they had several other local and cross-border contacts and were involved in the artistic life of their Yiddish-speaking communities. (…)

Some characteristics of the international avant-garde as a utopian borderless “new world” seem to fit to the Yiddish avant-garde in a particular way. The “Yiddishland” as a political utopia generated several images of the cultural transfer associated with its maps as a whole. (…) Such maps gave a glimpse of a major myth for a whole generation of artists, their collaborative project, a dream like imago mundi. Attempts in creating the artistic topography, sometimes in a comprehensive global way, sometimes on a smaller scale, were also the Panslavism, the zenitist aim of the Balkanisation of Europe or – much less researched idea of Yiddishism concerning the bigger part of Central-Eastern Europe. (…)

aronson-ravitch-markish-segalowiczThe echo of these historical maps or symbols of the cultural transfer are the schemes of the network, which correspond with the current historiographical concepts (…). While the first one seems to symbolize the stable construction of the right angled lines, the other one, through the usage of the diagonals, suggest the dynamic of the exchange-processes, a motion. (They are) not identical; this means on the one side that the Yiddish network has got partly other exchange centres, and, on the other side it also evaluated in the time. After the limitations of the artistic autonomy in the Soviet Union, the Yiddish avant-garde network became smaller and shifted to the West… (…)

In the past two decades, the avant-garde have been examined as an intellectual and spiritual alliance, as a model of a “new community” pursuing a “new world”, consisting of the interconnected locations of cosmopolitan artistic life in Central Europe such as Bucharest, Budapest, Łódź, Prague and Zagreb, with links to Amsterdam, Berlin, Dessau, Moscow, Paris, Vienna and many other cities in other parts of Europe and the world. In this way the newer narratives contribute to overcoming the previous dualistic approach to the European avant-garde, which divided the artistic map of the continent between Western “centres” and Eastern “peripheries”. The old canon has meanwhile been replaced by a more sophisticated approach, in which the geographical centre of the continent is no longer perceived as its periphery. In opposition to that the visualisations of the network of the Yiddish avant-garde, with its centres in Minsk, Kiev, Kharkov, Riga, Odessa, Saint-Petersburg, Odessa, Moscow, Vilna, Łódź and Warsaw, as well as in Berlin, Paris and New York, are of a much younger datum and the discussion on it in the more general, supranational context is still a desideratum of new cultural historiography.

Apart of the comparison of the imaginative maps of the avant-garde and Yiddish avant-garde universe, also a closer glance at another self-advertising strategy of the(se) movement(s), shows both interesting similarities and differences. One of their major media promoting the universal spirit of art were the little magazines, which all together contributed to a “worldwide network of periodicals”. (…)

Warsaw thereby acquired the status of a European centre for Yiddish literature, with Paris and Berlin serving as its satellites. (…) However, what has to be pointed out is that, even if Yiddish as a language was represented here, the magazine popularised not the idea of Yiddishism, but the opposite one – Zionism. (…)

Paradoxically, both in the case of the international avant-garde and the Yiddish one as its very specific case, their cartography, manifestos and the network of magazines presented a new sphere of the transborder artistic exchange, which can be seen as the anticipation of a future perfect, of modernisation projects characterised by new forms, frequently with an emphasis on ethics rather than aesthetics. In both cases they refer to a utopian community, neglecting the political reality of the period.

Almanac Yung-Yidish – Songs in word and image (…)

One of its innovative qualities was the breaking the rules of the Jewish tradition, such as the biblical ban on images. The typical avant-garde integration of word and image, (…) the domination of the forbidden image over the word was a kind of redefinition of a cultural code and its extension into the zone of taboo. (…) The three issues of Yung-Yidish were published on packing paper between February and December 1919 with a print-run of 350 to 500 copies. (…) Like most avant-garde periodicals, it was an ephemeral publication, even if it grew more interesting and bigger with each new issue. (…) Despite the advanced plans, the 4th issue, dedicated to the biblical Ruth, never came out because of financial reasons. (…)

The Yung-Yidish magazine, representing the main ideas of Yiddish avant-garde, set out its programme in two manifestos. The first, unsigned, in the periodical’s first issue, rebelled against the chaos and materialistic character of the present, and defended the eternal values of God, beauty, and truth. Yung-Yidish artists defined themselves as realists in a mystical faith, admiring art and both Jewish languages: the young one – Yiddish – and the ancient one – Hebrew – the language of the prophets. In the manifesto of the second issue, Broderzon stressed the ties of the Yiddish avant-garde with the millennium tradition of universal culture. Invoking the Bible, including the Psalms and “The Song of Songs”, and thus the tradition of Judaism, he once again pointed to the metaphysical concept of art. Adler too, in the same issue, evoked the Chasidic tradition in his “Prayer”. (…)

Historiography of the avant-garde, written by representatives themselves or by specialised scholars since World War II, often assumes that at the end of the first decade of the twentieth century an internationalist inclination superseded nationalist tendencies which had typified the nineteenth century, when art and architecture were instrumentalised as true manifestations of nationhood. In Central Eastern Europe the internationalist avant-garde conception of a “new world” had to compete with the predominance of conceptions of national modernisation and the idea of a national responsibility of the arts in the “new states”. (…) Internationalism, multiculturalism and multilingualism though not desired in the official life, belonged to the reality of art and present life. (…)

turkow-rotbaum-schwarz-weichertOne of the consequences of this process, intensified by the multilingualism and multiculturalism on a personal level, was the cultural syncretism both in the form and content of artistic production. Among others, this syncretism is apparent in a non-confessional religiousness which combined Christianity or Jewish religious conceptions, via theosophy, with Buddhism and other Eastern religions. (…) there was an explicit demand for a plurality of styles (…) and it was Futurism that played the key role in “new art”. (…)

The problem of the national awakening (…) concerns, however, not only the real existing “new” national states in Central Eastern Europe, but also (re)constructing the national consciousness and culture of the “Yiddishland” being in general the “underground structure” of the really existing political organisms in the interwar period, the same way as the literature of the Yiddish avant-garde was an exterritorial one, which but did not have any foundation in any specific national country.

Yiddish, which since the 1908 conference in Czernowitz was recognised as the language of Jewish culture on a par with Hebrew, was here the prime token of identity. In contrast to it, other languages like German, Russian and Polish, were the means of communication of assimilated Jews, whereas Hebrew, the language of religion, was unknown to the general Jewish population and was removed from its Central and Eastern European roots. The style of the poetry of the Yiddish avant-garde is characteristic of the entire literature of a community that survived the atrocities of World War I and a history of pogroms and revolutions. It expressed less the beauty than the horror. Its poetics bear the imprint of Yiddish Expressionism. (…)

In this context one has to maintain a paradoxical fact: not only as a literary but also as a communicative medium Yiddish often has to be constituted/restituted among the members of the Yiddishist movement. (…) And – which is not a well known fact – they mostly communicated in the languages of the “household” states (…). On the other hand, the Yiddish poets, like e.g. Peretz Markish, creatively used the polysemiotic senses of the Slavic languages, even in their programmatic manifestoes.

Yiddish as a language of the Diaspora which before World War II appealed to readers in most parts of Central Eastern Europe (…) …transgressed political borders, but at the same time had a national function. Because of that, with time however some of the representatives of the Yiddish avant-garde (…) looking for broader recognition decided to use mainly other languages and in a way lost this part of their identity, at least as a means of artistic expression. (…)

barcinski-kaminska-horowitz-nazoIn Central Eastern Europe the tensions between the universal and the particular, the international and national, were stronger than elsewhere on the continent. The modernisation impulse from the respective political centres in the single new states contributed to hybrid results privileging local materials, ornaments and themes. Artists tried (…) to transform foreign artistic patterns, creating local idioms of the international avant-garde code (…). Sometimes these permutations and hybridisations of Central European art are perceived as a consequence of the Jewish influence, with the affinity to richness and orientalism. Sometimes, however, both the whole (Central) Eastern European art and the new secular Jewish one being one of the main aims of the Yiddish avant-garde, has been associated with the hybrid components and the biomorphic metaphor of a world in statu nascendi (…)

In a special way, the avant-garde interest in new universal signs in the visual arts and design also resulted in a standardised typography. Innumerable examples which can be found in books, little magazines or posters, including collages or photomontages and especially exotic and impressive when printed in Cyrillic or Hebrew letters, established “a sort of international hieroglyph”. And often – only this one component of the Jewish identity, the language being, next to the culture and religion – Judaism a proof of “Jewishness”. In its written form it was used not only as and artistic medium, but also as a symbol of identity (…)

Efforts to create a universal style and an avant-garde corporate identity were crowned with an International Art Collection in Łódź in 1931, the first presentation of contemporary art to be permanently exhibited in a state museum in Europe. (…)

Jankel Adler in his article (1920) about expressionism which at that the time was still generally identified with the whole of progressive art stressed out its links with the sacral sphere: “We are the children of the 20th century. […] Stuffy air was our first breath. Our first walk are accompanied by the thousand fold by a choir of ringing trams, the staccato of horse-cabs, whimpering freight trains, speeding automobiles and a choir and noisy passages with criss-cross the streets with a thousand diagonals […] Art of the 20th century, the art of expressionism was born at that longing [after the God LG] and became the seventh day of the working week.”

Two years later his colleague Berlewi already after his return from Germany became a follower of the “new form” and meant: “I had to give up purely Yiddish problems completely and then I devoted myself to cubists and the constructivist’s experiments. Currently my task is to create something European”. (…)

lindenfeld-zarnower-aronson-altmanTo the general components of the avant-garde paradigm belongs the performative character of its manifests and manifestations. Regarding the Yiddish avant-garde, the most authentic and most long lasting emanations of its identity was, next to the programmatic texts and new secular visual art, the theatre, reflecting the every day life experience of the Yiddish population. In its carnival-like art (…) it appeared as especially attractive to a wide audience in Central Europe. In this sense, being even a mirror and mimicry of life and the part of life itself, it can be considered as the most and thus effective, performative manifesto of the Yiddish avant-garde.

Due to the hostility of orthodox religious communities it was formed relatively late, in 1876 in Jassy (Romania). The name of its founder, Graham Goldfaden, inspired the description of the whole genre, inspired by such folk songs and the traditions like the Purim-spiel of Biblical motifs. Between 1878 and 1905 the Tsar had forbidden the staging of performances in Yiddish, but Goldfaden’s theatre still used this “Jargon”. It was partly disregarded also among Jewish intellectuals, opting for the revival of Hebrew or the assimilation, concerning it as shund (garbage). (…) As an alternative to it several other theatre groups were grounded (…) (also) small artistic theatres and cabarets…(…), performances (…).

If internationalism is generally considered a conditio sine qua non of the avant-garde, the national question can be perceived as the contrasting intertext, as a negative point of reference for an international avant-garde ideology, or at least as a set of ideas which had to be addressed. The artists of the Yiddish avant-garde gathered e.g. around such magazines as Yung-Yidish or Yung-Vilne (…) deserve special attention. They were major platforms of Yiddishism, (…) unlike the rest of the Jewish artists who were often assimilated (…). They represented a second generation of new Jewish culture. Whereas the first one tried to create a European opening for Yiddish culture, the second, on the contrary, strove to introduce “the Jewish world” into European culture. As such, the Yiddish avant-garde operated “in-between”, addressing the issue of “the other” in a more poignant way than the rest of the avant-garde, provoking a deconstruction of the official conception of the “new state” as an ethnic and cultural monad, which they considered to be merely a political construct. As “universal others”, they were predestined to become spokespeople for an ‘inter-national’ avant-garde. The motivation for their stylistic choices was, however, not underpinned by a universal aesthetic based in an “escape from history”, but rather by a symbolic discourse of the marginalised in relation to the relevant national cultural context and historiography.(…)

shor-shifrin-ryback-ingerTheir common work and the three issues of Yung-Yidish over the previous two decades are treasured by a handful of libraries in the world as an imposing body of work by the Yiddish avant-garde, arriving at its dire epilogue in the Nazi Entartete Kunst (Degenerate Art) exhibition of 1937 and the Holocaust. (…)

Because of its national aims and structures, but possibly also a missing recognition from the outside, it can be, on the one hand perceived as a hermetic or maybe separate/isolated network, parallel to a universal one and not its subdivision. On the other hand, its exterritorial character and numerous transborder links predestined it to be even a model of the international network as its pars pro toto.

In opposition to the predominant meanings it was not isolated from the local context of the “household” countries. In contrary, following the own national aims, it also looked for the universal perspectives and acceptance in Central Eastern European “new states”, which in opposition to the “Yiddishland” became real political organisms. (…)

For the Yiddish avant-garde attempts of the transmission of their own heritage and ideological proposals were a difficult compromise. Often the transfer from the different “householders’” cultures appeared as dominant and the transmission turned out into cultural transgression. (…)

In fact, in a great scale, after the revolution in the Soviet Union the Yiddish avant-garde network became smaller and its idea of an independent national modern culture failed. It was misused by the propaganda and became “an art for the masses”. According to the Lissitzky’s conception it was the third stage of the transgression. The fourth one was represented by the stylistic turn of the Yiddish avant-garde, e.g. by his own pangeometry. (…)

Not only the idea of Jewish art, but also – in particular, the message transferred in the name of the prominent group of the Yiddish avant-garde – Jung Vilne – were perceived as oxymorons. The last one, created in the old centre of Jewish culture – the Jerusalem of the North ceased to exist much later than the other groups of the Yiddish avant-garde movement – in the Nazi time (…)

Arie Ben-Menachem created an album of photomontages Ghetto. Terra Incognita (…) Its title seems to define the status of the “Yiddishland” and its new secular art, as well as its little reception in the international avant-garde studies.

All the mentioned examples of the contradictory attitude towards the perspectives of the proper milieu for the development of their own identity stand on the one side for the tendency to transgress and as a consequence a compromise of partly assimilation and acculturation in the foreign context, and on the other side – for a strong opposition against it. In this sense the history of the Yiddish avant-garde is a document of both – plurality of Judaism on the one side and of the – (pre)modern liquid identity of Jewish artists in general – on the other one.

albatros-khalistra-jung-jidysz

Yiddishland Image captions:
Pola Lindenfeld with her sister Eugenia, Photo, courtesy S. Karol Kubicki, Berlin
Teresa Żarnower, c. 1920, Photo from: Andrzej Turowski, Budowniczowie swiata, Cracow 2000.
Other photos:
Nathalie Hazan-Brunet and Ada Ackerman (eds.): Futur antérieur: L’avant-garde et le livre yiddish (1914–1939), Paris 2009.
& Wikipedia Commons, http://www.ecoledeparis.org, http://www.infocenter.co, http://www.e-teatr.pl, http://www.rp.pl, US Holocaust Memorial Museum, http://www.museumoffamilyhistory.com, http://www.jewishgen.org

Full text version with footnotes published in: Lidia Głuchowska, From Transfer to Transgression. Yiddish Avant-Garde – a Network within the Universal Network of the International Movement or a Complementary One? In: Harri Veivo (ed.): Transferts, appriopriations et fonctions de l’avant-garde dans l’Europe intermédiataire et du Nord [Cahiers de la nouvelle Europe, hors serie], Paris 2012, pp. 143-168.
http://www.fabula.org/actualites/harri-veivo-sous-la-dir-de-transferts-appropriations-et-fonctions-de-l-avant-garde-dans-l_52704.php

Also to read: about „Jidyszland” in Polish press

Irena-Sendler-Jahr 2018

Menschenleben retten ist Pflicht und keine Heldentat

Text und Fotos © Urszula Usakowska-Wolff

Besuch bei Irena Sendler am 26. 12. 2005 in Warschau: mit Anna Mieszkowska und Manfred Wolff.

Am 12. Mai 2008 starb in Warschau Irena Sendler, eine Frau, die heute weltweit als Heldin verehrt wird, deren Namen Schulen, Straßen und Parks tragen, eine Frau, die mit höchsten polnischen und israelischen Auszeichnungen bedacht und die 2007 und 2008 für den Friedensnobelpreis nominiert wurde.
An den Rollstuhl gefesselt – eine Folge ihrer Folterungen durch die Gestapo im berüchtigten Pawiak-Gefängnis im von den Deutschen besetzten Warschau im Herbst 1943 –, wurde ihr am Ende ihres Lebens, als sie ihr kleines Zimmer im Warschauer Pflegeheim der Barmherzigen Brüder nicht mehr verlassen, geschweige denn reisen konnte, das Interesse der Öffentlichkeit zuteil. Ihre Erlebnisse und ihre außerordentliche Haltung während des Zweiten Weltkriegs blieben lange Zeit im Verborgenen, denn sie habe nur ihre Pflicht getan und wollte darüber keine Worte verlieren. Dass ihre Geschichte, die Geschichte einer mutigen Frau, die zur Rettung von 2500 jüdischen Kindern und etlichen Erwachsenen aus dem Warschauer Ghetto beigetragen hatte, öffentlich bekannt wurde, verdankte sie vier Schülerinnen aus der 300-Seelen-Gemeinde Uniontown im amerikanischen Bundesstaat Kansas, die Ende der 90er Jahre im Rahmen einer Projektarbeit herausgefunden haben, dass sie während der Naziherrschaft doppelt so vielen Juden das Leben rettete als Oskar Schindler. Darüber verfassten sie den zehnminütigen Einakter „Life in a Jar“ (Das Leben im Glas), der sich bis heute großer
Popularität erfreut, vieltausendmal aufgeführt wurde und noch immer aufgeführt wird. Als sie erfuhren, dass ihre Heldin in Warschau lebt, besuchten sie sie dort zum ersten Mal 2001, was das Interesse der polnischen Medien auf die mutige Polin lenkte, sodass sie ihre Geschichte an die Öffentlichkeit brachten. 2003 lernte die polnische Theaterwissenschaftlerin und Autorin Anna Mieszkowska Irena Sendler kennen. Das war eine schicksalhafte Begegnung: Zehn Monate lang trafen sie sich fast jeden Tag und Irena erzählte Anna ihr Leben. 2004 wurde im Warschauer Verlag Muza das Buch „Die Mutter der Holocaust-Kinder. Irena Sendler und die geretteten Kinder aus dem Warschauer Ghetto“ veröffentlicht. Dank Anna Mieszkowska, deren Sendler-Biografie mein Mann Manfred Wolff und ich 2006 für die DVA ins Deutsche übersetzt hatten, lernten wir Irena kennen und konnten sie einige Male in Warschau besuchen. Anna Mieszkowska und ich hatten die Gelegenheit, das Leben und die Taten dieser außerordentlichen Frau Erwachsenen und Jugendlichen unter anderem in Leipzig, Detmold, Düsseldorf, Berlin, Unterwaltersdorf (Österreich), Wien, Nürnberg, München, Stuttgart, Stockholm, im
belgischen St. Vith, Kelmis, Eupen und Brüssel vorzustellen. Die über zwanzig Lesungen, zu denen Hunderte von Menschen erschienen, dauerten nicht selten über drei Stunden und könnten noch länger sein, denn das Interesse an dieser mutigen, bescheidenen Frau war ungebrochen. Am 19. April 2009 strahlte die CBS den Film „The Courageous Heart Of Irena Sendler“ aus, dem Mieszkowskas Buch zugrunde lag, den über acht Millionen Zuschauer in den Vereinigten Staaten sahen. Am 1. Mai 2009 wurde nach Irena Sendler eine vom Niederländer Jan Ligthart gezüchtete Tulpenart benannt, am 4. Mai 2009 wurde ihr in Berlin posthum der Audrey Hepburn Humanitarian Award verliehen. Und das
Jahr 2018 wurde vom polnischen Parlament in Gedenken an ihren zehnten Todestag zum IrenaSendler-Jahr erklärt.

Irena Sendler am 26.12. 2005 im Pflegeheim der Barmherzigen Brüder in Warschau.

Liebe, Demut und Toleranz

Die am 15. Februar 1910 in Warschau geborene Irena Krzyżanowska stammte aus einer
patriotischen, sozialdemokratischen polnischen Familie. Ihre Eltern brachten ihr bei, dass man die Menschen nur in gute und schlechte einteilt und dass Herkunft, Religion und Hautfarbe dabei keine Rolle spielen. „Einem Ertrinkenden muss man die Hand reichen“, lernte sie von ihrem Vater, der als Arzt vor allem Arme behandelte, sich von einem Patienten mit Typhus ansteckte und starb, als Irena sieben Jahre alt war. Liebe, Demut und Toleranz waren die drei Grundsätze, denen sie immer treu blieb. Irena Sendler war zeit ihres Lebens eine sozial engagierte Frau, die sich bereits im Vorkriegspolen – als Mitarbeiterin des Sozialamts im Warschauer Magistrat – für die Rechte alleinerziehender Müttern von unehelichen Kindern einsetzte. Gleich nach dem Ausbruch des Zweiten
Weltkriegs im September 1939 gründete sie mit anderen zehn Kolleginnen und einem Kollegen vom Warschauer Sozialamt eine Untergrundorganisation, die den Juden zu Hilfe eilte, obwohl die Deutschen in Polen, im Gegensatz zu den anderen besetzten Ländern, die kleinste, einem Juden geleistete Hilfe mit dem Tod bestraften. Angesichts des Elends der Kinder im Warschauer Ghetto, das von den deutschen Besatzungsbehörden im Herbst 1940 als „jüdischer Sperrbezirk“ errichtet wurde, in dem eine halbe Million Menschen, darunter viele Freundinnen und Freunde Irenas, unter unvorstellbaren Bedingungen zusammengepfercht leben mussten, begann sie unter dem Decknamen Schwester Jolanta und mit einem Passierschein, der ihr jederzeit freien Zutritt zum Ghetto ermöglichte, diese Kinder auf zum Teil abenteuerlichen Wegen – in Säcken und Kartons – auf die „arische Seite“ zu schleusen, um sie vor dem sicheren Tod im Vernichtungslager Treblinka zu retten. Die Kinder erhielten eine neue Identität und wurden in polnischen Familien, Waisenhäusern oder Klöstern untergebracht. Ihre Namen notierte sie auf dünnen Papierstreifen und versteckte sie in einem Einmachglas unter einem Apfelbaum im Garten. Das war Irena Sendlers Liste, jenes „Leben im Glas“, wo die Vergangenheit der geretteten Kinder bewahrt wurde, sodass sie sich nach dem Krieg wieder ihrer wahren Identität vergewissern und den Weg zu ihrer Angehörigen finden konnten.

Sean H. Ferrer (r.), Sohn von Audrey Hepburn, überreicht am 4. Mai. 2009 in Berlin dem Botschafter der Republik Polen, Dr. Marek Prawda, den Audrey Hepburn Humanitarian Award 2009 posthum für Irena Sendler

Im Herbst 1943 wurde Irena Sendler von der Gestapo verhaftet und zum Tod verurteilt. Trotz schrecklichster Folterungen gab sie keinen Namen preis, auch nicht, um ihr Leben zu retten. Durch Bestechung eines Gestapobeamten, der sie von der Liste der Todeskandidatinnen entfernte, kam sie frei und lebte bis zum Ende des Kriegs in verschiedenen Verstecken, da sie von den Deutschen gesucht wurde. Sie gab aber ihre Arbeit nicht auf und half als Leiterin des Kinderreferats des Judenhilferats Żegota in
Warschau, der Finanzmittel des polnischen Untergrundstaates an die verfolgten Juden verteilte, den jüdischen Kindern weiter.

Anna Mieszkowska, Die Mutter der Holocaust-Kinder. Irena Sendler und die geretteten Kinder aus dem Warschauer Ghetto, DVA, 2006

Beeindruckende Zivilcourage
„Die Rettung der jüdischen Kinder war meine Pflicht und keine Heldentat. Sie war die Berechtigung meiner Existenz. Mein Vater brachte mir nämlich bei, dass man den Schwachen und Gefährdeten helfen muss. Wenn sich damals deutsche Kinder in einer solchen Situation befänden wie die jüdischen Kinder, hätte ich ihnen auch geholfen“, sagte Irena Sendler. Sie war sehr darüber erfreut, dass ihre Biografie in Deutschland erschien und verfolgte mit Spannung die Resonanz darauf.
„Ständig höre ich das Echo, das der Inhalt des Buchs ‘Die Mutter der Holocaust-Kinder’ in
Deutschland hervorruft“, schrieb sie mir am 27. Februar 2008. „Mit Frau Mieszkowska sind wir zum Schluss gekommen, dass Ihre Übersetzung besser gefällt und mehr Interesse weckt, als das Buch in Polen.“ Und tatsächlich war das Interesse an Irena Sendler im deutschsprachigen Raum enorm. Vor allem Jugendliche waren von ihrer Zivilcourage beeindruckt. An den Lesungen, die in Deutschland, Österreich und in Belgien stattfanden, beteiligten sich Hunderte von Schülerinnen und Schülern, alleine an den Schulen der Deutschsprachigen Gemeinschaft Belgiens über 500! Daraus entwickelten sich langfristige Projekte, die von Jugendlichen initiiert und durchgeführt wurden. So geschehen an
der Robert-Jungk-Oberschule in Berlin, deren Lehrerinnen und Schülerinnen im Februar 2008 nach Warschau reisten, um Irena Sendler zu besuchen, und ihre Eindrücke in einer multimedialen Präsentation festhielten; die im Juli 2007 eingeweihte Irena-Sendler-Schule im bayerischen Hohenroth, die erste Irena-Sendler-Schule weltweit, deren Schülerinnen und Schüler zur Eröffnung eine große Ausstellung ihrer Patronin organisierten und deren Rektorinnen im September 2007 einen Apfelbaum im Park vor dem Ghetto-Denkmal in Warschau pflanzten; das Theaterstück „Tor zum Leben. Die Rettung von 2500 Kindern aus dem Warschauer Ghetto“, dargestellt von geistig
behinderten Schülern und Schülerinnen aus Deutschland (Bodelschwingh-Schule in Soest), Polen (Zespół Szkół im. Aleksandra Kamińskiego in Strzelce Opolskie) und Israel (Morasha School in Netanya) sowie die Projektarbeit „Die Mutter der Holocaust-Kinder. Irena Sendler und die geretteten Kinder aus dem Warschauer Ghetto“, an der drei Schulklassen des César-Franck-Athenäums in Kelmis in der Deutschsprachigen Gemeinschaft Belgiens sieben Monate lang arbeiteten. Über 50 Schülerinnen und Schüler, darunter viele Muslime, beschrieben jede Straße und jede Person, die in diesem Buch vorkommen und versammelten die Ergebnisse ihrer Arbeit in einer beeindruckenden
Ausstellung, die bis Mitte Mai 2009 in ihrer Schule besichtigt werden konnte.
Im November 2010 wurden zwei weitere Schulen in Deutschland nach Irena Sendler benannt: in Hamburg-Wellingsbüttel und in Euskirchen.

Irena Sendler am 11. 09. 2007 im Pflegeheim der Barmherzigen Brüder in Warschau.

Vorbild für viele Menschen

„Irena Sendler war eine Frau, die anderen das Leben rettete und nicht an sich selbst dachte“, fassten die Schülerinnen und Schüler des CFA Kelmis ihre Erkenntnisse, die sie während der Projektarbeit gewonnen haben, zusammen. „Irena Sendler wurde durch das Buch ‘Die Mutter der Holocaust-Kinder’ weltweit bekannt und einige gerettete Kinder erfuhren so, dass sie noch lebt. Es ist schade, dass sie erst so spät berühmt wurde. Wir kannten Irena Sendler vorher gar nicht. Wir wussten auch nicht, wie ein Ghetto aussieht und wie unmenschlich Menschen sich verhalten können. Irena Sendler hatte viele Helfer, die ihr bei der Kinderrettung halfen. Was Irena Sendler gemacht hat, war Zivilcourage.
Heutzutage gibt es auch viele sozial engagierte Menschen, die Menschen helfen, aber sie riskieren nicht ihr eigenes Leben. Uns hat dieses Projekt die Erfahrung gebracht, jeden Krieg vermeiden zu wollen. Wenn man Streit hat, soll man darüber reden oder sich gegenseitig ignorieren. Wir wissen jetzt auch viel mehr über den Krieg, Irena Sendler und die anderen Helfer. Irena Sendler kann stolz auf ihre menschliche Würde sein. Sie ist ein Vorbild für viele andere Menschen.“

Ja, das stimmt: Irena Sendler vertrat Werte, die sie dazu veranlassten, auch in Zeiten größter Menschenverachtung, die zur Menschenvernichtung führte, die Menschlichkeit zu bewahren und zu verteidigen. Irena Sendler hat mit ihrem ganzen Leben bewiesen, dass man auch in fürchterlichsten Zeiten Gutes tun muss, weil das die Pflicht eines jeden anständigen Menschen ist. Und das bleibt gültig – über ihren Tod hinaus.

Mehr Infos unter:
www.irenasendler.org (Englisch)
http://roksendlerowej.pl/ (Rok Ireny Sendlerowej)


Unsere Autorin, Urszula Usakowska-Wolff wird am 2. September Irena Sendler im Café Regenbogenfabrik vorstellen. Dazu schrieb sie:

Irena Sendler, die Retterin der Kinder aus dem Warschauer Ghetto

Vortrag von Urszula Usakowska-Wolff aus Anlass des Irena-Sendler-Jahres 2018

Am 12. Mai 2008 starb in Warschau im Alter von 98 Jahren Irena Sendler, eine Frau, die heute nicht nur in Polen als Heldin verehrt wir. Erst am Ende ihres Lebens wurde bekannt, dass sie unter dem Decknamen Schwester Jolanta zusammen mit einem von ihr gegründeten und vorwiegend aus Frauen bestehenden Netzwerk hunderte von jüdischen Kindern aus dem Warschauer Ghetto gerettet, mit falschen Papieren versorgt und in polnischen Familien, Waisenhäusern und Klöstern untergebracht hatte. Als die Gestapo sie im Herbst 1943 verhaftete und folterte, gab sie keinen Namen preis. Sie wurde zum Tode verurteilt, doch sie konnte unmittelbar vor der Vollstreckung der Todesstrafe fliehen. Irena Sendlers fast unbekannte Geschichte schrieb 2003 Anna Mieszkowska auf und veröffentliche sie in einem Warschauer Verlag. 2006 erschien ihre „Die Mutter der Holocaust-Kinder. Irena Sendler und die geretteten Kinder aus dem Warschauer Ghetto“ betitelte Biografie in der DVA. Die Übersetzer Urszula Usakowska-Wolff und Manfred Wolff lernten Irena Sendler 2005 kennen und besuchten sie mehrere Male in Warschau. Obwohl sie unter der Folgen der Gestapo-Folter zu leiden hatte und auf einen Rollstuhl angewiesen war, strahlte sie Wärme und Bescheidenheit aus. Ihre Geschichte ist ein Beispiel dafür, welche Taten ein Mensch mit Zivilcourage auch in den schrecklichsten Zeiten vollbringen kann. „Die Rettung der jüdischen Kinder war meine Pflicht und keine Heldentat. Mein Vater brachte mir nämlich bei, dass man den Schwachen und Gefährdeten unabhängig von Herkunft, Nationalität oder Religion helfen muss. Wenn sich damals deutsche Kinder in einer solchen Situation befänden wie die jüdischen Kinder, hätte ich ihnen auch geholfen“, betonte Irena Sendler.

***
Urszula Usakowska-Wolff, 1954 in Warschau geboren, studierte Germanistik an den Universität Bukarest und Warschau. Die Journalistin, Autorin und Kuratorin lebt seit 1986 in Deutschland, zuletzt in Berlin. Sie übersetzte zahlreiche Bücher aus dem Polnischen, darunter Lyrik von Erna Rosenstein, Geneowefa Jakubowska-Fijałkowska und Jan Goczoł sowie Prosa von Artur Sandauer. 2009 gab sie ihre Gedichte „Perverse Verse“ im Pop Verlag heraus.

Mehr Infos unter:
www.kunstdunst.com
https://urszulausakowskawolff.wordpress.com/

Reblog: 75 rocznica powstania Getcie Warszawskim

Wszyscy to już wiemy, wszscy czytaliśmy, ale mimo to – nie mogę na blogu pominąć tego listu…
Gorzki list do prezydenta Dudy przed rocznicą wybuchu powstania w getcie. Prof. Szlajfer odmawia udziału w obchodach

Szanowny Panie Prezydencie,

Przed kilku dniami otrzymałem Pańskie imienne zaproszenie do udziału w oficjalnych uroczystościach 75. rocznicy wybuchu Powstania w Getcie Warszawskim. Z przykrością informuję, że Pańskiego zaproszenia nie mogę przyjąć. Piszę „z przykrością”, albowiem w innych okolicznościach udział Prezydenta RP w tej uroczystości byłby godnym uczczeniem pamięci żydowskich bohaterów, którzy choć osamotnieni, a jednocześnie świadomi, że ich walka jest częścią wspólnego oporu przeciwko niemieckiej machinie zagłady, podjęli bój z oddziałami generała SS Jürgena Stroopa.

Nie wnikając w tym miejscu szerzej w przyczyny, działalność obozu politycznego z którym jest Pan związany jest sprzeczna z wartościami, o które walczyli powstańcy, a także dziesiątki tysięcy innych Żydów w oddziałach partyzanckich, miejskiej konspiracji czy w armiach antyhitlerowskiej koalicji. Ci w istocie uprzywilejowani, którzy uzyskali dostęp do broni, a choćby tylko do koktailu Mołotowa, obojętnie, syjoniści różnych odłamów, harcerze z Haszomer Hacair, bundowcy, socjaliści z Poalej Syjon czy komuniści, podjęli walkę w Warszawie, ale także w innych gettach i obozach zagłady w imię ludzkiej godności i wolnościowej tradycji. „Parchy” z różnych obozów politycznych i orientacji (czy zareagował Pan na to poruszające wyobraźnię określenie jednego z czołowych publicystów Pańskiego obozu politycznego?), szli do walki razem i razem ginęli.

Wspominam o tym, albowiem propagowane dzisiaj pisanie historii „na nowo” prowadzi m.in. do brutalnej ingerencji w historię żydowskiego oporu i powstania. Przypomnę tylko, że to przedstawicielom Pańskiego obozu udało się przeciwstawić –– manipulując nazwami ulic –bundowca Marka Edelmana, w powstaniu zastępcę Mordechaja Anielewicza, i komunistę Józefa Lewartowskiego, współorganizatora wielopartyjnego bloku oporu w warszawskim getcie już wiosną 1942 r. Zaślepieni ignoranci i doktrynerzy z Pańskiego obozu, prawdziwi bluźniercy, nie mogą, jak widać, zrozumieć, że antykomuniści – socjalista Edelman i syjonista Mordechaj Anielewicz, mogli ramię w ramię walczyć wspólnie z nielicznymi komunistami przeciwko niemieckim oddziałom. Nie usłyszałem głosu protestu z Pańskiej strony, który wsparłby apel wszystkich głównych organizacji żydowskich w Polsce w tej sprawie. Milcząc, akceptował Pan ten brutalny akt ingerencji w historię Żydów, Warszawy i Polski. Nie usłyszałem Pańskiego głosu, gdy wojewoda z Pańskiego obozu politycznego odmawiał pod idiotycznym pretekstem włączenia w dniu 19 kwietnia syren dla uczczenia pamięci młodego, zaledwie 24-letniego dowódcy powstania i jego towarzyszy. Ale również i Pan, Panie Prezydencie, dokonał w zeszłym roku swoistego cudu w trakcie wizyty w Izraelu. W swoim wystąpieniu w Centrum Dziedzictwa im. Menachema Begina w długim akapicie na temat Powstania w Getcie Warszawskim zdołał Pan nie wspomnieć nazwy organizatora i głównej siły powstania – Żydowskiej Organizacji Bojowej. To tak jakby pisać o Powstaniu Warszawskim nie wspominając nazwy Armia Krajowa.

Żydowscy powstańcy z warszawskiego getta zasługują na coś więcej, aniżeli obecność przed ich pomnikiem w dniu 19 kwietnia ludzi reprezentujących rządzący obecnie obóz polityczny.

Panie Prezydencie,

List ten przekazuję zarówno na Pańskie ręce, jak i przyjaciół oraz innych zainteresowanych osób i instytucji. Piszę o kwestiach dotyczących życia publicznego, a te, jak sądzę, powinny być publicznie debatowane.

Z wyrazami szacunku,

Henryk Szlajfer, Em. profesor ISP PAN

Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Dla przypomnienia, o Powstaniu pisali już tu Krzysztof Mika, Anna Dobrzyńska i Andrzej Rejman (również  TU).