Zapiski z Lichtfelde, gdzie Licht powinno być rozumiane jako śnieg, a Felde jako popękany asfalt.

Matylda Wikland

So sind es also zwei Kräfte gewesen, die aus unserer Stadt das gemacht haben, was sie jetzt ist: die Fürsorge des Staates und der Fleiß und Einsicht der Bürger schaft, eine glückliche Vereinigung, die auch für die Zukunft die besten Hoffnungen erweckt.

Dr Erich Schmidt Historische Einleitung, Industrie und Gewerbe in Bromberg (1907)

Continue reading “Zapiski z Lichtfelde, gdzie Licht powinno być rozumiane jako śnieg, a Felde jako popękany asfalt.”

Beske, pruski Don Kichot

Robert Piotrowski
Landsberg-w@wp.pl 

Redakcja “nasze miasto”, 26 listopada 2024

Hans Beske (od lewej) z prezydentem Gorzowa Włodzimierzem Kiernożyckim i literatem Zdzisławem Morawskim przed magistratem. fot. ARCHIWUM BAG LANDSBERG

W 1957 r. po raz pierwszy landsberczycy zadeklarowali chęć pojednania z nowymi mieszkańcami. Na ich czele stał Hans Beske. Później był oskarżany o zdradę RFN, a nawet szpiegostwo.

Continue reading “Beske, pruski Don Kichot”

60 lat. Orędzie biskupów

EMS: Pamiętam, że jak biskupi wysłali to orądzie, moja mama, która przez całą wojnę musiała się ukrywać, głośno wyrażała swoje oburzenie. Biskupi nie mieli, jej zdaniem, prawa, wypowiadać się w imieniu nas, Polaków, bo są tylko biskupami, a nie narodem.

Dziękuję Robertowi Piotrowskiemu za przypomnienie mi o tej ważnej rocznicy i podsunięcie poniższej lektury.

Przebaczamy i prosimy o przebaczenie. List biskupów, który zmienił Europę

Modne jest dziś podważanie dialogu między Polakami a Niemcami przed 1989 r. Mówi się, że jego polscy uczestnicy byli naiwni. Tymczasem dialog ten łączył chrześcijański radykalizm z wizją polityczną.

Robert Żurek 12.11.2025

Obchody 25-lecia polskiej organizacji kościelnej na ziemiach poniemieckich: w środku Bolesław Kominek, obok z prawej
prymas Stefan Wyszyński, z lewej Karol Wojtyła. Plac Katedralny we Wrocławiu, 3 maja 1970 r. // Ryszard Rzepecki / PAP

Continue reading “60 lat. Orędzie biskupów”

“Małą Mi” do Berlina i z powrotem (3). Dwie wolności.

Marek Włodarczak alias Tabor Regresywny

Czwarty dzień

Jak zwykle rano wyruszyłem około piątej . Doszedłem do ścieżki rowerowej nad kanałem i tam zrobiłem sobie  śniadanie. Zadowolony z siebie ruszyłem wzdłuż kanału, a tu masz babo placek. Ścieżka  najpierw odbija od kanału,  a potem się kończy. Przechodzę pod mostem kolejowym i nie mogę znaleźć kanału. Ktoś mi doradza, bym poszedł do skrzyżowania i tam kierował się na Beeskow. Jakaś kobieta mija mnie na rowerze, po czym zawraca i pyta skąd i dokąd idę.  Włącza tłumacza Google, pyta czy mam znajomych w Berlinie. Mówię, że idę na spotkanie literackie. Pyta, czy jestem pisarzem, odpowiadam, że tak. Tak jest prościej, nie będę  jej tłumaczył, że idę zdjąć foliowy woreczek z drzewa. Mówi, że też trochę pisze. Wskazuje mi drogę do śluzy i doradza kanał jako najkrótszą  drogę do Berlina. Śluzę znajduję w miejscu,  gdzie bym się tego najmniej spodziewał. Szukam na jej terenie jakiegoś dogodnego miejsca na wodowanie MAŁEJ MI, ale nie znajduje. Wychodzi do mnie operator śluzy, jest bardzo życzliwy, pyta dokąd i pokazuje dobre miejsce po drugiej stronie kanału.

Continue reading ““Małą Mi” do Berlina i z powrotem (3). Dwie wolności.”

“Małą Mi” do Berlina i z powrotem (2)

Marek Włodarczak alias Tabor Regresywny

Trzeci dzień. Eisenhüttenstadt.

Rano obudziłem się przed piątą i natychmiast ruszyłem w drogę. Tak jakbym uciekał.  Jakbym się bał zasiedzenia. Wszelkie porządki w wózku, jakiś niewielki posiłek robię dopiero w drodze.

Przepadam za tymi postojami ciągle w nowych miejscach, przy czym starannie je wybieram. Miejsce musi być ładne i z możliwie najdalszą perspektywą.

Widać, że w nocy lało, wszędzie były kałuże, a ja jak zwykle spałem i nic nie słyszałem.  Dopiero jak doszedłem do drogi Osiecznica-Maszewo, zatrzymałem się, coś przegryzłem popijając wodą, w końcu zaparzyłem kawę.

Continue reading ““Małą Mi” do Berlina i z powrotem (2)”

Elegie-Sztadt, bądź głównie o tematyce pamięci

Matylda Wikland

…garść wstępnych myśli znad Ruhry, Renu i fragmentu granicznego Odry

Dziś znalazłem zardzewiałej podkowy ułomek,
zagrzebany w kurz gruby białego gościńca.
Nie przybiję go jednak na progu przed domem —
mego rdzą przeżartego, ułomnego „szczęścia”.

Matka Boska Zielna, J. Gałuszka

Never waste your pain.

„Saint Maud” (2019)

Pierwsza

Figurę, którą widzę zanim jeszcze wejdę przez skrzypiącą bramkę, otacza mgiełka kontrowersji. Lokalnej i niezbyt ostatecznie znaczącej, ale jednak — kontrowersji. Mnie natomiast otacza ten specyficzny zapach spotykany jedynie w ogrodach zoologicznych, gdyż w latach powojennych ktoś podjął decyzję, aby takowy zbudować po drugiej stronie szosy, vis a vis z cmentarzem poległych w Pierwszej Wojnie Światowej. Gdy wejdę w głąb kompleksu, zastąpi go ciężki zapach gęstego lasu, otaczającego ze wszystkich stron der Ehrenfriedhof Kaiserberg.

Krótka dygresja: Kaiserberg, od stojącej tu zawczasu figury konnej Wilhelma Hohenzollerna. Zawczasu, czyli do drugiej wojny światowej, gdy to, jeżeli zawierzyć źródłom internetowym, przetopiono ją na łuski i takie tam dla broniących miasta oddziałów. I jest niezaprzeczalnie pewna ponura poetyka, jeżeli to prawda oczywiście, w tym, iż ci żołnierze dosłownie zabijali wrogów swoim Kaiserem.

Figura nazywa się, podaje strona internetowa Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge e.V., Zygfryda (wagnerowskiego?) bądź zwyczajniej Młodego Wojownika; odsłonięto ją w 1921 r., dłuta duesseldorfskiego profesora nazwiskiem Netzer. Kontrowersja osadza się na tym, że Sigfriedzik uchwycony został w momencie ruchu obejmującego miecz i pochwę doń. Kontrowersja osadza się na tym, czy on ten miecz chowa ze smutkiem i pacyfistycznym przekazem, czy wysuwa go, z zmęczoną determinacją szykując na kolejny bój. Różnica dość ważna, i, świadcząc po śladach czerwonej farby na pomniku, które dostrzegłam w trakcie mojej wizyty, rozpalająca niektóre co serca. W moim osobistym ujęciu Zygfryd miecz chowa, a więc wydźwięk pacyfistyczny — nie wnioskuję tego na podstawie żadnych wypowiedzi czy analiz biografii, a kąta nachylenia wyrzeźbionego nadgarstka, który do wyciągania byłby po prostu kapitalnie nie adekwatny.

widok na cmentarz wojenny od strony wejścia, na dalszym planie tył figury młodego wojownika

Przez przypadek wchodzę na cmentarz od tyłu, więc doświadczam pewnej narracji. Na wejściu/wyjściu oglądam wyżłobionego na modłę „antyczną” wojownika chowającego miecz, za nim, w pięknym po prostu kompleksie cmentarnym na bazie nachodzących na siebie okręgów nagrobków, taki rozbudowany diagram Venna otoczony gęstym lasem. Przechodzę przez te kręgi, pomiędzy nagrobkami poddanych imperialnych, poddanych Kajzera, co między innymi wyjawia się w różnorodności nazwisk. Na drugim końcu kompleksu, przed reprezentatywną bramą, którą przegapiłam, umieszczono kopię rzeźby Sitzender Jüngling lokalnej sławy rzeźbiarskiej Lehmbrucka (ma on, m. in., własne muzeum niedaleko dworca). Kopię, gdyż oryginał przepadł w trakcie alianckich bombardowań, a i tak był przeznaczony na sprzedaż jako uznany przez nazistów za wyraz sztuki niemoralnej. Rzeźba jest ciemna i monotonna w tej swojej ciemności. Jüngling siedzi z pochyloną głową, zatroskany? plagowany PTSD? zmęczony? Od antyku do nowoczesności po ułożonych na równo rozmieszczonych cięciwach ciałach. Ave Kaiser, morituri te salutant!

Życzenie śmierci maszyny śmierci jest samo w sobie afirmacją życia. To śliska ścieżka oczywiście. Jeszcze nie spotkałam się z satysfakcjonującym rozwiązaniem Paradoksu Tolerancji Poppera, i wątpię, że kiedykolwiek takie napotkam. Taka już natura paradoksu. Życia. Jeżeli ten świat faktycznie stworzyła jakaś Wyższa Istota, to jest ona albo totalnym beztalenciem, albo szaleńcem. Mainländer pisał tak jakby o tym — u niego B-g stworzył świat aktem swojej samobójczej śmierci. Świat rozpoczął się w tym momencie, w którym B-g się skończył. Próbując upewnić się, że dobrze pamiętałam tę ideę, skonsultowałam się z internetem, i przypadkiem kliknęłam na posta, w którym użytkownik opowiada o tym, jak ich bliski przyjaciel, z którym omawiali właśnie myśl Mainländera ostatnimi czasy popełnił samobójstwo. I’m torn, wyjaśnia, between rejecting Mainlander’s thought in disgust and clinging to it all the more because it was an intellectual journey we took together and it was a belief he held in his last moments. {1}

Gdy to piszę, nade mną kraczą kruki, może i też niektóre z tych, co nas rozdziobią wraz z wronami.

Druga

Ta scena musi pojawić się w każdym filmie wzorowanym na figurze wampirzego hrabiego pierwotnie sformułowanej przez Brama Stokera — młody agent nieruchomości pojawia się w wiosce bliżej niespecyfikowanych „ludzi wsi”, „cyganów”, słowem „ludu”. Swoim niezrozumiałym, obcym językiem nadaremnie próbują odwieść młodego od podróży do złowieszczego zamku.

Nie zabrakło jej również w wariacji autorstwa znanego niemieckiego reżysera Wernera Herzoga. I nie zwróciłabym na nią większej uwagi, pozwalając się prześlizgnąć dziwnie znajomym strojom (tatrzańskim, jak się za chwilę okaże), gdyby nie to, co uciekło z ust jednej z aktorek.

Proszę, proszę, mówi kobieta, która dopiero co pochlapała młodego święconą wodą, proszę. Klikam w ekran, z takim rozmachem nagle podnosząc rękę, że ledwie co a bym rozlała stojącą obok kawę. Cofam o kilka sekund, słucham jeszcze raz. Ewidentnie polski. Głowię się nad tym, w akompaniamencie podłożonego pod następną scenę (podróż idyllicznymi krajobrazami górskimi) przewodniego motywu z wagnerowskiej das Rheingold. Mam mroczne myśli, ubierające już reżysera w szaty ideologii odziedziczonej po nazistowskiej pogoni za tym ich pieruńskim Lebensraum, pisząc akt oskarżenia o poniżanie narodu. Aż znajduję zapis wspomnień jednej z konsultantek przy filmie, i dowiem się, że ta scena jest pokłosiem faktu, że nagrywając na górskiej granicy polsko-czeskiej, Herzog zapraszał napotkanych autochtonów do grania pojedynczych scenek {2}. Duch ideologiczny rozwiany, w sposób aż nader trywialny. Jednak ta krótka scena skrystalizowała moje skupienie i resztę filmu oglądam pod zagłębiowym niebem z znaczną uwagą.

Wampir, grany przez urodzonego w Zoppot, Freie Stadt Danzig aktora, wypowiada smutno zdanie „Time is an abyss.” Ten aktor, pochodzący z kraju, którego już nie ma, i nigdy nie będzie, który w wieku lat siedemnastu założył mundur Wehrmachtu, mówi: czas jest pustką. Mówi, okropnie jest przeżywać ciągle ten sam dzień. Nie mieć pozwolenia na proces starzenia. Utknąć w szczelinie, której za nic nie da się poszerzyć, ni w tę, ni we wtę.

przystanek Beeck-Denkmal w Duisburgu i Pieta ku pamięci „Poległych”

Kilka scen później, szczury wychodzą na miasto w akompaniamencie wagnerowskiego Rheingold, a za nimi Wampir, nocą, przemyka po cmentarzu z własną trumną w szponiastych dłoniach. Hochkultur chodzi ze swoją trumną, szuka swojego grabarza, szuka sprawy. Po wojnie musiała być wielce zagubiona. Przynajmniej tego by się oczekiwało.

Lucy jako jedyna nie stara się nauczyć żyć w katastrofie, tylko ją przemóc, kosztem własnej moralności i własnego życia. Znam powód tego zła, krzyczy, ale nikt jej nie słucha, żaden z ważnych mężczyzn, ludzi z władzą. Znam powód, mówi, ale nikt nie słucha, więc bierze sprawę w swoje ręce. W swoje ciało, które posłuży jej za broń.

Nikogo nie interesują żywi męczennicy, ich wartość przychodzi dopiero wraz z ich śmiercią. Żywi męczennicy jedynie brudzą, zagrażają, nie są jeszcze martwi, noż dlaczego jeszcze nie są.

Jeżeli zezwolimy na zanik nienawiści, to jak będziemy w stanie dopilnować dokonania się zemsty? „Po chwili wpada żołnierz niemiecki z rewolwerem i pyta, gdzie są bolszewicy? Ogarnia mnie jakieś niesamowite uczucie zadośćuczynienia. Odpowiadam mu z ironią, której smak czuję wyraźnie: „Mniej więcej wszędzie”.” {3} To słowa profesora Ludwika Hirszfelda, opisujące jego doświadczenie walk o wyzwolenie ruin warszawskich w 1944 r. Czytałam jego biografię na potrzeby zajęć z biologii i chemii, ale fragmenty wojenne zapadły mi w pamięć, jak się okazało, na lata.

Lucy umiera, ale dopiero po tym, jak widzi śmierć wampira. Jej życie nie pozwala sobie się dopełnić, dopóki nie doświadczy upodlenia wroga, dopóki nie doświadczy tego gorzko-słodkiego triumfu. Być trupem to jedno, ale być trupem z krwią wroga na rękach… Być patriotą tzn. być kimś, kto czerpie przyjemność z cierpienia “naszych” wrogów.

Można by pokusić się o tezę, że w chrześcijańskiej tradycji cierpienie uszlachetnia, gdyż inaczej nikt by za nią cierpieć aż tak się nie kwapił. Cierpienie, lecz nie śmierć, co widać dość wyraźnie na kanwie rozwoju chrześcijaństwa od rzymskiej sekty do europejskiego hegemona.

Tak właściwie to czyż nie nie ma w tym pewnych oznak aktu przemocy, w tym braniu czyjegoś cierpienia i przekształcaniu go na wartość. Podziwiając kogoś za doświadczone przez niego cierpienie, równocześnie wykluczamy możliwość odczuwania wobec niego współczucia. Do czego potrzebne jest współczucie Słusznym Męczennikom za Sprawę? W takim ujęciu ryzykuje ono wręcz stania się obelgą, spod szyldu ,,jak śmiesz im współczuć, powinnaś ich podziwiać!” Bohaterskiemu Męczennikowi współczucie wręcz ubliża, przykuwa na powrót do powszechności, cielesności, i wszystkich tych ‘przyziemnych’ spraw, które ten przecież pozostawił, przezwyciężył, &c.

Być może te kulty męczenników przemycił do polskiej tradycji katolicyzm, a być może wzięły się z innego źródła, czy źródeł, pewne jest natomiast, że ważność katolicyzmu na ziemiach polskich ten kult znacznie wspomogła, ocalała od zapomnienia i wynosiła na przysłowiową ulicę w newralgicznych momentach.

Trzecia

Jeżeli gdzieś istnieją ci mityczni wyborcy na kartkę z nazwiskami spoglądający z szczytu piramidy potrzeb Maslowa, to musi być to tu. Tak myślę, rano, jeszcze nim miasto się na dobre obudzi, spacerując średniowiecznymi uliczkami Utrechtu.

W takim mieście łatwo zapomnieć, się ukryć, schować. Czyste, uporządkowane, ludzie uśmiechnięci, uprzejmi. Grząski grunt.

Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej w głowie oddalam od siebie koncepty krycia i zapominania. Tzn., wciąż irytuje mnie, że Polska nie pozwala zapomnieć, ale doceniam równocześnie, że nie pozwala się ukrywać. Lecz może to pewnego rodzaju syndrom sztokholmski, ta estyma, w jakiej trzymam brak możliwości odpoczynku, spoczynku. Że, w wymiarze konceptualnym, poletko z żyzną ziemią acz trudnymi warunkami uważam za ostatecznie “lepsze” w tym, że bardziej rozwijające, niż bezpieczny kokon uwieszony nad ziemią. Jest to pewna flirtacja z pozytywizmem, lecz co do metodologii, wbrew celom ostatecznym.

po lewej kamienie pamięci, po prawej bloczki wiersza

De Letters van Utrecht to projekt, w którym od 2012 r. tygodniowo dokłada się po literce do nieskończonego wiersza ułożonego z kostek brukowych z wyrytymi literami. Łatwo je znajduję, idąc wzdłuż przesadnie wręcz urokliwego kanału okraszonego świeżymi kwiatami.

Litery z Utrechtu są o tyle fascynujące, że zawierają w sobie ogromną pewność co do stałości materialności. W takim mieście właściwie to nie ma co się jej dziwić, gdzie całe stare miasto wzniesiono w średniowieczu i tak je zostawiono, gdzie tabliczki nad kanałami informują, że układ korzeni falujący kostką brukową ma wartość historyczną. Otoczenie przetrwało z ponad dziewięć wieków, dlaczego i litery brukowe by nie miały powtórzyć tego wyczynu? Hulaj poczucie intelektualnej misji, zasady kopernikańskiej nie ma.

Podążam tą historią wyrytą w bruku, i choć nie rozumiem nic a nic z tej poezji, to jednak mam poczucie obcowania z pewną sztuką, z pewnym pięknem. Pięknem idei, pięknem konceptu, nie tego platońskiego, a naszego własnego, takiego ludzkiego, takiego patrzącego w przyszłość z nadzieją i ufnością, takiego wyciągającego rękę, aby za wiele lat zostało powiedziane, że byliście w naszym myślach nim byliście sensu stricto.

Wtem, erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości {4}. Vis a vis ostatnich (w tym momencie) liter wbite w tę samą drogę są świecące wypłowiałym złotem Stolpersteine. Dosłownie tłumaczyć można to nie jako kamień pamięci, a kamień, o który się potykamy. Naprzeciwko tych liter, tego pięknego projektu humanizmu, potykam się.

Potyka się również moja piękna narracja o wyborcach “wyższych pobudek”, nazwijmy to. Gdzieś pijąc fenomenalne espresso nad cichym jeszcze kanałem, spowitym poranną mgiełką, przypominam sobie, że ostatnie wybory w tym kraju wygrała partia pewnego Geerta Wildersa, o którym im mniej, tym lepiej. Którego, i którego skrajnie prawicowych i nienawiściowych poglądów, im mniej, tym lepiej.

Aksjomatyka tego świata jawi się następująco:

Jeżeli nie masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby zdobyć. Jeżeli masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby nie stracić. Zwycięstwa ani spokoju nie przewiduje się.

Niestety człowiek nigdy nie będzie wolny, gdyż nieważnie jak daleko ucieknie, zawsze zabierze ze sobą samego siebie. Cokolwiek stworzy, jakkolwiek się by nie starał, zostanie stworzone przez niego, bądź przez twór jego, bądź przez twór tworu jego, ad infinitum. I natura nie jest bezpieczna, bo przecież doświadczamy jej, a zwłaszcza tych jej właściwości nazywanych “prawami” przez sito, przez mielarkę własnej interpretacji. Fenomenologia na wrotkach, lecz przywołuję ją, aby uzasadnić postulat dyć anarchistyczny, a mianowicie — w ramach systemu politycznego nie zbuduje się prawdziwej wspólnoty, gdyż nie taki jest cel tegoż systemu istnienia. Jak głosi pewne internetowe porzekadło, the system is not broken and needs to be fixed – the system is working as intended and must be dismantled. To jest to unieruchomienie obu stron przez doświadczenie siły przemocy, o którym pisała Weil w kontekście Iliady

Czwarta

Argument tzw. ad hitlerum uległ w ostatnich latach okropnej wręcz dewaluacji. Wielu teoretyków zauważyło już, że jest to problem rozmijania się kodów komunikacyjnych. Jedna strona mówi językiem ideałów, druga konkretów, określmy, z braku lepszego słowa. Gdyż nawet taka ekonomiczna godka lewicy jest, stety niestety, skomplikowana, zniuansowana, zawiła, &c., a prawicowa, w większości przypadków dość prosta, tak prosta, jak palec wskazujący na winnego.

Czym właściwie jest powiedzieć takiemu „prostemu człowiekowi” dziś, że tego polityka to nie powinien słuchać, gdyż jest faszystą? Inny język. Bycie faszystą nie dewaluuje polityk ekonomicznych, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka.

naklejka przy przejściu dla pieszych, okolice przystanku Thyssen Tor 30, Duisburg

Twoja jest krew a ich jest nafta, mówi Poeta, lecz aby była krew, musi być mięso, musi być pożywienie; skoro nasza jest krew, to naszym wrogiem jest anemia. Aby więc i nawet obronić tę swoją krew przed tymi od nafty, to trzeba wpierw mieć, czym tę krew nasycić. Wrogiem jest anemia, więc walka o zasoby, więc atawizm na „pełną gębę”, mimo wszystko, mimo tego dwudziestego pierwszego wieku po narodzinach Chrystusa.

Pogrążona w tych rozważaniach, prawie przegapiam, jak A., od którego deklaracji poparcia dla AfD się zaczęła ta cała linia myśli we mnie, pyta, czy chcę usłyszeć żart z jego dzieciństwa, spędzonego na świeżo polskich ziemiach śląskich powojennych. Rzecz idzie tak: „Rosja jest najcieplejszym krajem w Europie. Inaczej dlaczego nasi ojcowie by wracali stamtąd boso?”

Z perspektywy czasu, być może wymamrotanie, że obozy jenieckie były głównie zauralskie, więc już azjatyckie, nie było być może najlepszym komentarzem.

Piąta

Stalowa tabliczka, cienka, na oko tak z 30 na 50 cm. Pozbawiona logotypów, podpisów, innych znaków charakterystycznych, cytatów, elegii, &c. Można by wręcz powiedzieć, taka stereotypowo niemiecka. Przed nią, na bruku, kwiaty, wyglądające na dość świeżo. Ktoś musi się tym zajmować, lecz nie raczył zostawić najmniejszej nawet wskazówki, co do swojej tożsamości, czy to w kwiatach, czy na tabliczce. Początkowo nawet nie zamierzałam do niej podchodzić, skoncentrowana na znalezieniu grobu, dla którego na ten cmentarz przyjechałam, Josepha Thyssena, z „tych” Thyssenów. Lecz moje oko przykuł postawiony przed poletkiem krzyż prawosławny, co było zgrzytem w narracji o tyle, że byłam pewna, że krasnoarmiści Zagłębia Ruhry akurat nie zdobywali. A ich pozostawione na zwyciężonej/zgrabionej ziemi zazwyczaj są grobami bohaterów, wyzwolicieli i gatunków pokrewnych, nie „Gräber der Opfer von Krieg und Gewaltherrschaft”.

Pierwszy raz stykam się z zbiorowym grobem tak pojemnym, że mieści w sobie dwie wojny. Właściwe to dwie wojny, trzy narodowości, i B-g jeden wie, ile wyznań. Gwoli sprawiedliwości, nie jest to zbiorowy grób sensu stricto, z imiennymi tabliczkami dla każdego z położonych w muellheimowskiej ziemi ciał, lecz tabliczka zdecydowanie wprowadza pewnego rodzaju ‘poetykę’ takowego.

rzeczona plakietka, wraz z fragmentem bukietu

Na potrzeby poszukiwań, rozdzielam jednak tych ludzi, zrównanych względem siebie hasłem „kriegstöte”, na dwa sorty. Ofiary pierwszej kataloguje jako prawdopodobnych poborowych żołnierzy armii imperialnej, których słowiańsko brzmiące nazwiska napotkałam już kilka dni wcześniej na Ehrenfriedhof Kaiserberg. Bardziej kłopotliwi wydawali się ci z lat czterdziestych. Wydawali, gdyż ja zawsze, ale to zawsze, zapominam o wywózkach na prace przymusowe. A tu internet informuje, że po ulicach Mülheim w 1943 r. wybijali marszrutę więźniowie-przymusowi pracownicy z Trzeciej SSBaubrigaden, a rzeczą charakterystyczną tychże jest ich skład — zazwyczaj miks słowiański, polsko-rosyjski. Wskazówka, co do natury pracy potencjalnie przez nich wykonywanej kryje się w literach nad głową figury kobiety, artystycznie opierającej wieniec o wyrytą z detalami szatę. Joseph Thyssen, brat Augusta, przemysłowiec związany ściśle z przemysłem ciężkim, również w Zagłębiu Ruhry. W trakcie drugiej wojny światowej, znaczyło to primo huty.

Brak mi dokumentacji, która by potwierdziła narrację budującą się wręcz bezwiednie we mnie. Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że ci akurat pracownicy przymusowi, wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystanym do ciężkich prac fizycznych, mieliby, jak wielu z tych, którzy wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystywanym do ciężkich prac fizycznych, pracować w przemyśle wydobywczo-hutniczym, stać w zastępstwie tych milionów niemieckich mężczyzn, którzy udali się niszczyć domy, ziemie, codzienność tegoż wschodu, w jakimś upiornym ruchu wahadłowym? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że nie nawet na tym samym cmentarzu, co na tym samym poletku wydzielonym wydeptanym przez żywych kwadratem ścieżek, leży człowiek, którego rodzinne dziedzictwo stało się zgubą wielu, i tych właśnie wielu? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że na głos powiedziałam “bingo”, gdy w przydługiej recenzji drugiego tomu historiografii firmy i rodziny Thyssen w XX wieku przeczytałam zdanie “[a]t August Thyssen Hütte and the Mülheim Thyssen works (…) a „high mortality“ amongst Soviet POWs is said to have existed“{5}?

Memento mori.

Szósta

Heidegger, który wielkim filozofem był, w jednym ze swych ważniejszych tekstów z lat pięćdziesiątych, otwarcie nawoływał do ,,powrotu” niemieckich ,,utraconych” prowincji, które wymienił z nazwy: Prusy Wschodnie, Śląsk, Bohemia, w akcie solidarności z tzw. Heimatsvertriebenen i ich Recht auf Heimat. W ,,Was heißt Denken?“, transkrypcji wykładu wygłoszonego przez Heideggera w tym samym mniej więcej okresie, stwierdza on, że najbardziej znaczącą konsekwencją Drugiej Wojny Światowej jest ,,okropna konsekwencja dla naszej Ojczyzny” {6}.

Kilka lat później, w 1964 r., rząd landu Nordrhein-Westfalen przejął opiekę (die Patenschaft) nad die Landsmannschaft der Oberschlesier e.V. Był to początek procesu, który w 1983 r. zaowocował das Oberschlesische Landesmuseum, położonym w małym miasteczku w Zagłębiu Ruhry, muzeum ziemi śląskiej, które odwiedziłam kilka dni temu.

Jako objaw muzealnictwa oceniłabym je dość marnie, wybrakowany w równym stopniu z co których tabliczek z opisami, co z koncepcji przewodniej wystawy; nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż nie szłam tam przecież jak do muzeum Śląska, a potencjalnego przejawu niemieckiej narracji rewanchistycznej (teoretycznie ,,rewanżystycznej”, lecz mam urazę do tego tłumaczenia i używam bardziej dosłownego). Tego przynajmniej się spodziewałam, po tym, gdy szukając miejsc do zwiedzenia w Zagłębiu natknęłam się na OSLM i moją pierwszą myślą było, że to trochę tak, jakbyśmy mieli w Gdańsku Muzeum Wileńszczyzny.

Muzeum nie jest otwarcie rewizjonistyczne, jedynie w akcentach, jak nazwanie odznaki dla powstańców śląskich orzełkiem dla insurekcjonistycznych bojówek. Jednak jego głównym orężem jest przemilczenie, przeczekanie. Nie tyle niedopowiedzenie, co przeskoczenie. Nie kręcenie narracji, nie nakładanie strategicznych punktów nacisku, a zwyczajne niepodejmowanie niektórych tematów, aspektów, całych okresów (zadziwiająco, nie ma prawie nic o życiu codziennym w trakcie drugiej wojny, w porównaniu do kilku gablot poświęconych tej tematyce w czasie wojny 1914-1918). Wręcz eleganckie to jest.

Trudna jest ta oczywiście tematyka, tych przesiedleńców, głównie dlatego, że empathy for the displaced Germans is often equated with minimizing Nazi horrors, a umacaniania w ten sposób the continued emphasis on collective guilt as a justification for the expulsions and the rejection of the idea of victimhood for those displaced civilians form the intellectual basis for this “ultimate example of ethical cleansing.” {7}

Tak właściwie, skoro co jakiś czas ktoś pobąkuje o tym Lwowie i Wilnie (włączonym w granice II RP, nota bene nielegalnie; wielu obserwatorów bardziej nacjonalistycznych wydaje się mieć alergię na wspominanie o Buncie Żeligowskiego, co aż dziw, bo to taka przecież romantyczna rzecz — złamać prawo i konwenanse, aby włączyć swoją małą ojczyznę do tej wielkiej; ale moje rozumienie dróg myśli pewnych środowisk jest znacznie ograniczone), tak właściwie, to jednak jaki mandat mamy, aby pouczać o tym samym impulsie zza zachodniej granicy.

historyczna mapa Breslau vel Wrocławia w witrynie niczym nie wyróżniającego się antykwariatu na Bahnhofstrasse, Duisburg

Rozmawiałam kilka dni wcześniej z A., i zeszliśmy na temat reparacji wojennych. Powiedział, tą swoją śląską polszczyzną piękną pięknem antykwariatu, pięknem skansenu, że RP nie ma co dochodzić reparacji, przecież już dostała tę ścianę zachodnią od Niemiec. Kontrargument znalazłam w odmętach pamięci, złożony z logiki tak prostej, że jedynie małe dziecko, jakim byłam zresztą słysząc go na lekcji historii w podstawówce, nie stanie się podejrzliwe. „Nie, nie, to nie były reparacje od Niemiec. To były nasze polskie reparacje za Wileńszczyznę i Kresy. To było w zamian za tamto.”

Czysta etyczna, czystka moralna, kto odważy się podnieść cierpienie tych, których kamraci wcześniej cierpienie zadawali, i to nie byle komu, a nam?

Powrócę na chwilę do Profesora Hirszfelda: „Gdy mówię teraz, staje mi przed oczyma uciekająca w tej chwili ludność bombardowanych miast niemieckich. I myślę o tym bez współczucia. Gdyż nie usuniemy wcześniej pojęcia humanitarnej wojny błyskawicznej, póki ci którzy pierwsi zabijali bezbronnych, nie zniosą tych samych cierpień. Widocznie, by móc współczuć, trzeba współcierpieć. Nie wcześniej wojny przestaną trapić ludzkość, aż wszyscy nie zaznają ich skutków i cierpienia. Chacun a son tour.”

Z perspektywy czasu (prof. Hirszfeld zmarł w 1954 r.) można niestety stwierdzić, że i współcierpienie, przynajmniej takie, nie zapuści silnych korzeni dla sadzonki współczucia.

Siódma

Stoję w galerii sztuki współczesnej, wpatrzona od kilku minut w zbiór spotkań czarnej i białej farby na płótnie autorstwa jednego z niemieckich abstrakcjonistów dwudziestego wieku, których imiona napotkane w salach tej galerii/muzeum grzechocą mi w głowie. Wpatruję się tak, i dopiero po chwili werbalizuje, co próbuje dostrzec.

Szukam ciał. Szukam konturów torów kolejowych, murów obozowych, ostrych przestrzeni znaczących broń. Szukam abstrakcyjnego uchwycenia cierpienia, najprawdopodobniej to nawet Cierpienia. Nie mogę się powstrzymać, taki już mam odruch, jakby wizyta w zwykłej galerii stała się nagle przeprowadzaną na mojej osobie wariancją na temat testu Rorschacha.

Całe życie wypychano mnie patetyzmem i wzruszeniami duszy niczym poduszkę pierzem, i uczyniło to ze mnie osobę upodlająco wręcz przyziemną.

Od dzieciństwa nauczono mnie dostrzegać w rzeczach poświęcenie dla Sprawy z wielkiej litery, ogólnie nauczono mnie wypatrywać wielkich liter, Bohaterów, Oprawców, Męczenników, etc. Znaczy to tyle, że nauczono mnie wypatrywać wszędzie ciał wykręconych w cierpieniu, zaschniętych plam krwi, nieudolnie odbudowanych ruin. Szukam zawsze leju po bombie w całym. Blizny w całym. Rany w całym. Gdzie jest to cierpienie, ta droga, co tak prosto prowadzi do zrozumienia.

Przy niektórych z biogramów galeria-muzeum zamieściła cytaty, i to jeden z nich służył za pierwsze motto tego szkicu, zanim się rozmyśliłam. Trümmer sind an sich Zukunft; Weil alles, das ist, vergeht. To słowa Anselma Kiefera. Dla mnie to ruiny właśnie są drogowskazami, latarniami w sztormie. Ruinę mogę odtworzyć, a wraz z nią przeszłość i prawdopodobną przyszłość za jednym zamachem. Alles, das ist, vergeht. Takie pokraczne esperanto. Podążam ku zrozumieniu prawie zawsze właśnie tropem ruiny, tropem zgnilizny, bo z tego momentu jasno rysują się drogi w obie strony z teraźniejszości wiodące…

Myślę, że być może jedną z najgorszych rzeczy jaką może się współczesnemu Europejczykowi przydarzyć, jest świadomość. Może nawet gdy jest to jedynie przebłysk świadomości, powidok, którego źródła nie można zlokalizować, to wtedy taka świadomość jest jeszcze gorsza. I taka właśnie świadomość mi się przytrafiła. Od jakiegoś czasu pewną sympatią darzę koncept mikro-utopii, wysp intelektualnych w katastrofie, o których pisał w swoich wspomnieniach Heisenberg. Bunkrów ziaren, czekających, aż znów będzie można siać bez strachu. Takie przebłyski, takie momenty świadomości, pytające, czy fakt, że coś jest skuteczne, neguje, że jest niepomocne? Czy fakt, że coś jest niepomocne neguje jego skuteczność? Zbyt wiele rzeczy ostatnio wydaje mi się jest robionych, jest przeżywanych, w jakieś groteskowej odmianie zawołania l’art pour l’art. Oczywiste niebezpieczeństwo leży w tym, że sztuka, jak zresztą większość rzeczy na tej ziemi, nie dzieje się w próżni. Dzieje się w pełnej krasie druków, zgód, stypendiów, itp., itd. O próżnię i może nie trzeba by było dbać, bo jest stała w swoim niebycie. Ale nie jesteśmy w próżni, i nie wywołamy jej raczej jak jakiegoś bóstwa zaklinaniem, że można być “z boku od tego wszystkiego.”

Wyżalam się Matce, która pozostaje nietknięta odczuwanym przeze mnie marazmem. „Masz spleeen (sic) na koniec urlopu,” stwierdza spokojnie.

Ósma

Świeżo były Prezydent RP kojarzy mi się głównie ze zdaniem wypowiedzianym na jednym z jego wieców, które wydaje mi się zostało zbyt szybko mu zapomniane. Artystka Maria Peszek użyła go jako tzw. sampla do jednej ze swoich piosenek, w której radzi słuchaczowi „biegnij, uciekaj, tu krew wsiąka w beton.” Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie. Więc oto jestem, oto wsiadam do autobusu, wmówiony człowiek, który nie chce wracać do nas, proszę państwa, gdyż zadomowiłam się w tej wyobrażonej O Litwo, która z oddali traci ostrość swoich konturów, może więc stać się czymś, nie napiszę łagodniejszym, gdyż wartość przecież dostrzegam właśnie w tym, że taka nie jest. Czymś wartym przetrwania? Nie umiem do końca stwierdzić, ta koncepcja dopiero we mnie kiełkuje. Ze względu na okoliczności, łatwo nie ma.

Chodzi mi o to, że niezawodnym lekarstwem na moje chwilowe zauroczenia elementami tzw. myśli polskiej jest styczność z Polakami. Chyba to jest właśnie powód, dla którego byłam w stanie tak obiektywniej niż zazwyczaj patrzeć, mieć wobec niej nowe myśli – nie musiałam doświadczać Polaków. O Litwo ojczyzno moja, jak ciebie kochać ten tylko się dowie, kto nie będzie musiał cierpieć twoich synów i córek przez okres czasu nie krótszy od miesiąca.

Grenzschutz (czyli straż granicy wszelaka, w tym też ta samowolna; słowo samo się właściwie na potrzeby tekstu wybrało) chyba jest właśnie tym mitycznym zawodem, któremu nic nie grozi. W pewnych kręgach internetowych od jakiegoś czasu krąży cytat z tzw. anonima, POLAND WILL HAVE ITS BORDERS EVEN IF THEY’RE ON THE LAST MAP HUMANITY EVER DRAWS. Utrzymany w dobrej, sanacyjnej estetyce, i zapakowany wprost na eksport (z wersją polskojęzyczną się jak dotąd nie spotkałam). W pewnym sensie jesteśmy wszyscy zniewoleni przez mapy. Są takie fragmenty Kaukazu posowieckiego, gdzie wciąż nie skończyli wytyczać granic, i są to zazwyczaj miejsca najbardziej w tym zaaferowanym regionie stosunkowo spokojne. Trudno przecież bić się o granice, której jeszcze nie wytyczono. Jeszcze nie wiadomo, czy ta wioska, o tożsamości mieszanej, o tożsamości swojej, o tożsamości takiej, jakiej propaganda akurat potrzebuje, aby miała, nie wiadomo jeszcze, czy ta wioska będzie nasza do obrony, czy nasza do odbicia. W żadnym sensie nie piszę tego jako apologii dla ZSRR, są po prostu regiony tego naszego euraskiego kontynentu, gdzie półpłynna granica wewnątrzpaństwowa sprawowała się, wydaje się z perspektywy czasu i kilku już wojen, najlepiej z możliwych opcji. Tym bardziej niepokojąca jest obecna degradacja strefy Schengen. Nie w tym sensie, że za realistyczne uważam walki o terytorium między członkami UE, a o aspekt miękki tego zwrotu.

pomnik ku pamięci pomordowanych w IIWŚ, Utrecht

Gdy na chwilę przysypiam, już za Berlinem lecz jeszcze przed granicą, budzę się wielce zaaferowana, że z Ojcze Nasz pamiętam jedynie Vater unser im Himmel, geheiligt werde dein Name, dein Reich komme. Samą w sobie granicę również przesypiam. Polska budzi mnie ostrymi światłami znaczącymi zjazd na kontrolę naszej legalności.

Oczywiste wręcz jest, że gubię w plecaku portfel, i szukam go jak stoi nade mną kobieta z Grenzschutzu. Nie odzywam się, trochę dla celów badawczych, a trochę z nerwów. Moja wartość eksperymentalna i tak jest marna, zbyt pomorsko wyglądam, i należę do tej nieszczęśnie porządnej demografii „kobiet samotnie podróżujących z książkami w plecaku”. Zresztą.

Ta kobieta wyglądała na mój wiek, więcej, wyglądała jakby mogła być ze mną na studiach, jakbym mogła ją ledwo co wyminąć na targu książki. Chodzi mi tu o to, że czasem patrzysz na członka Systemu, i nie tyle widzisz w nim człowieka, co kogoś dokładnie takiego jak ty. Ile to z moich kamratów z szkoły przy psychiatrycznym oddziale dziennym mówiło, że pewnie pójdą do pobliskiego technikum mundurowego, z klasami m. in. straży granicznej, gdyż nigdzie indziej się nie dostaną, nigdzie indziej sobie nie poradzą, nigdzie indziej nie chcą? Łatwo osunąć się w System. Niczym w grzęzawisko.

„Do widzenia,” mówi wychodząc ta kobieta, jedyna z zespołu trzech Grenzów, i zdaję sobie sprawę, że chyba nie mamy w tym języku pożegnań, które by nas nie wiązały, nie zobowiązywały, w sposób taki czy owaki. A na marginesie, to ciekawe, że przeprowadzając kontrolę w autobusie na relacji Paryż-Wilno, więc RP jedynie przecinającym, posłużono się w całości jedynie językiem polskim. Polska dla Polaków, Ziemia dla Ziemniaków.

Blisko już do miasta, za blisko, ten punkt chyba to jednak na granicy samej to nie jest, Festung Stettin, Festung Polen, wjeżdżamy, łapie pierwszą nazwę ulicy, i nie wiem, czy śmiać się czy płakać z takiego powitania. Potulicka. W tzw. Potulicach Bydgoskich siedzieli najpierw jeden z moich pradziadków, gdy więzili tam Polaków, a następnie jeden z moich prapradziadków, zresztą przyszły szwagier tego poprzedniego, gdy więziono tam Niemców.

Kurwa moja, nasza ta mać.

Ostatnia.

W blogowym wpisie z 2008, a więc z czasów odległych, wręcz prehistorycznych, pracujący ówcześnie w jednym z gdańskich teatrów komentator pisze, że:

„Zawsze odczuwam pewnego rodzaju wzruszenie, gdy czytam o „inteligenckiej widowni”. W czasach w których samo istnienie „inteligencji” wydaje się problematyczne, oczekiwanie, że ta społeczna grupa o nieustalonym statusie (istnieje jeszcze, czy już nie?) będzie jeszcze na dodatek chodzić do teatru może tylko wzruszać. (…)

„Inteligenci” mogą też mieć te same potrzeby, co przedstawiciele innych zawodów. Wbrew wzniosłym oczekiwaniom dyrektorów teatrów, na przykład nauczycielka (czyli nie dosyć, że „inteligencja”, to jeszcze „misja niesienia oświaty”) może w teatrze realizować „po godzinach” swoją potrzebę rozrywki.” {8}

Jest możliwe, że tak jak nie ma już “inteligencji”, jest pewna klasa “post-inteligencka”, gdzie post oznacza tylko, i zarazem aż tyle, że są to ludzie wychowani w rodzinach, które ongiś nosiły takowe miano. Są oni naznaczeni tym wychowaniem, piętnem, którego mogą nawet nie dostrzegać. To różnica wynikająca z środowiska domowego, nurtów, na jakie steruje, więcej, nurtów, które dla człowieka weń wychowanego jawią się jako jedyne możliwe. W ostatnich czasach jest to również luka wspólnoty, luka posiadania czasu i chęci na bycie w swoim wzajemnym towarzystwie. Ta luka, ta luka domostwa będzie się zapewne jedynie powiększać, jak jeszcze teraz zaczną modele językowe wyłączać po kolei kolejne połączenia neuronalne w naszych mózgach, jak to ostatnio wykazali Kosmyna i wsp. A to wszystko, te neurony, te wyładowania, te samodzielne myśli, od wieków uznawane za główny definiens naszego gatunku, to wszystko oddajemy z własnej woli, bez przymusu (jak na razie), w imię czego dokładnie? I know your days are precious/on this earth./But what are you trying/to be free of?/The living? The miraculous/task of it?/Love is for the ones who love the work. {9}.

widok z promenady Innenhafen na Synagogę, Duisburg

Prawie na samym początku studiów, w listopadzie bodajże, siedziałam w sali seminaryjnej starego budynku szpitalnego i słuchałam wykładu o piramidzie potrzeb Maslowa.

Po zajęciach zapytałam Wykładowczynię, artykułując wątpliwość, którą obracałam w myślach od ponad godziny, „a co z ascetami?”.

„A co z ascetami?” odpowiedziała.

„Są przeciwieństwem teorii piramidy Maslowa. Uważają, że na intelektualny szczyt można dojść nie przez zaspokojenie niższych potrzeb, a poprzez ich negację.”

„Hm, możliwe. Człowiek, w moim ujęciu, jest mięsem animowanym przez elektryczność. Wielu waszych wykładowców by polemizowało, ale moje doświadczenie zawodowe na to wskazuje.”

„Ale jak wyjaśnić piramidę potrzeb w kontekście ascetów?”

„Po prostu. Przepraszam, ale za chwilę będzie tu kolejny wykład. Nie, żebym Panią wyganiała.”

pisałam DUISBURG, GDAŃSK, I AUTOBUS NA TRASIE POMIĘDZY NIMI

{0} — dostęp wszędzie 14.08.25

{1} — https://www.reddit.com/r/Mainlander/comments/p6v319/after_studying_mainlanders_philosophy_my_friend/

{2} — https://www.bfi.org.uk/sight-and-sound/features/adventures-set-werner-herzogs-nosferatu

{3} — Ludwik Hirszfeld: Historia jednego życia, Czytelnik, Warszawa, 1946, Pax, Warszawa, 1967, 1989, Czytelnik, Warszawa, 2000, ISBN 83-07-02731-4.

{4} — fragment z „Biegunów” Olgi Tokarczuk

{5} — https://www.davidrllitchfield.com/2015/10/book-review-thyssen-in-the-20th-century-volume-2-forced-labour-at-thyssen-united-steelworks-and-baron-concern-during-world-war-two-by-thomas-urban-published-by-schoningh-verlag-germany-20/

{6} — za R. Wolin, ,,Heidegger in Ruins: Between Philosophy and Ideology” (2023)

{7} — fragment wstępu do „Genocides by the oppressed: subaltern genocide in theory and practice”, ed. N. Robins i A. Jones

{8} — https://widownia.slawomirczarnecki.pl/chora-widownia/

{9} — fragment wiersza „For a Student Who Used AI to Write a Paper” J. Fasano

Ein bescheidener Text, aber ein gutes Buch

TU zachęcałam do czytania. Michael G. Müller przeczytał:

Michael G. Müller

Vincent Helbig, Euer Deutscher. Wie ich Polen lieben lernte [Wasz Niemiec. Jak pokochałem Polskę. Kraków 2025]

Im Tagebuch seiner Wanderreise nach Masuren im August 2013 hat Helbig am ersten Reisetag notiert: „Hoffentlich finden wir uns in Allenstein gut zurecht und erreichen den auf der Wanderkarte rot eingezeichneten Weg. Gott steh uns bei!“ Ja, Allenstein (Olsztyn), und nicht etwa Alma-Ata oder Aleppo. Aber seine erste Begegnung mit Polen war für den 19-jährigen Vincent eine vergleichbar exotische, auch verunsichernde Erfahrung – ein großes Abenteuer, bei dem es durchaus ratsam scheinen mochte, Gottes Beistand zu erbitten.

Continue reading “Ein bescheidener Text, aber ein gutes Buch”