Droga do Santiago de Compostela. El Acebo

Ewa Maria Slaska

Środa, 27 września 2007 roku

Pełnia księżyca. Dobry czas, żeby się wspinać na najwyższą górę na trasie. Wstaję o świcie. Bar zamknięty, nie ma automatów z kawą, automat z papierosami nie wydaje papierosów. Bez śniadania i picia, po ostatnim papierosie, wychodzę w kompletną  ciemność. Jest za 10 siódma. Ogromne gwiazdy i pełnia księżyca prosto w twarz. Idę przed siebie, nie widać żadnych strzałek ani drogowskazów, mam więc tylko nadzieję, że idę tak jak trzeba – prosto w wielki, niesamowity księżyc. Po godzinie księżyc zachodzi za górę Rabanal, to tam muszę wejść. Trochę mi nijako tak samej, po ciemku, tylko z księżycem, ale Mamie by się podobało. Choć nie wiem, czy poszłaby tak sama w ciemność pełną księżyca.

Romance de la luna, luna

La luna vino a la fragua
con su polizón de nardos.
El niño la mira mira
El niño la está mirando.

Księżyc jest jeszcze wysoko, jest więc srebrny i zimny, ale gdy zaczyna zachodzić, zmienia kolor, staje się ciemnożółty i ogromny jak patelnia do smażenia paelli dla całej wioski. Z tyłu za mną, powoli, szaro i żółto wschodzi słońce. Jest zimno, im wyżej, tym zimniej. Gdy już wzejdzie słońce, widzę szron na wrzosach i szałwi. Dochodzę do wioski, ale nie ma tu niestety ani paelli, ani nawet kawy. Wioska śpi. Do następnej wsi sześć kilometrów. Zjadam kilka rodzynek i ssę cukierka. Zimno i wciąż do góry, ale jakoś tak przyjemnie. Wioska Rabanal i wreszcie bar, kawa, woda, magdalenka, papieros. Zaraz za wioską znajduję piękne duże kamienie i postanawiam je zabrać na górę. Dla Jacka. Dopiero jak dojdę na górę i zobaczę usypaną tam górę kamieni, uświadomię sobie, że nie pamiętając w ogóle, że Rabanal to owa góra z krzyżem i kamieniami, podporządkowałam się jednak woli samej góry, albo zbiorowym myślom setek i tysięcy pielgrzymów, znacznie lepiej przygotowanych do tej pielgrzymki niż ja, i zabrałam na najtrudniejszy kawałek Camino ciężar swoich grzechów. Ciążą mi okropnie… Idę, niosąc ciężar myśli i kamieni. Nagle przestało być piesko zimno i robi się wściekle gorąco. Ostatnia wioska, tuż pod szczytem, niemal całkowicie zrujnowana, ale wiem, że jest tu albergue, gdzie można się przespać za darmo, jeśli się popracuje. Ciekawe, jaka to praca, ale nie sprawdzę, nie będę tu spać, ani nawet pić kawy. Po wiosce wałęsają się psy, a ja nic, idę, równym krokiem średniowiecznego pielgrzyma, niosąc kamienie-grzechy, w upał, i czuję, jak mi się robi taki średniowieczny wzrok jak z Breughla, skierowany w siebie, obojętny na świat i na to, co na zewnątrz. Widzę drzewo jarzębiny, całe czerwone.

Wciąż jeszcze strasznie daleko do szczytu, jeszcze trzeba iść i iść, znowu mijając jakieś psy i krowy, a ja nic, idę, mijam… Wreszcie dochodzę. Kamienie, które przedtem ważyły co najwyżej trzy kilo, teraz ważą z dziesięć. Dopiero, gdy stanę na szczycie, u stóp usypiska kamieni, rozpoznaję to miejsce. Każdy je zna, kto choć raz obejrzał jakąś relację z Camino. Cruz de Ferro. Słynny krzyż, gdzie wszyscy pielgrzymi zostawiają kamienie. Podobno  to stara iberyjska czy galijska magia, a pielgrzymi średniowieczni tylko ją przejęli.

Odpoczywam i zaczynam schodzić. Jest mi lekko, jakby mi ze sto kilo z pleców zdjęto. Dobra droga, magiczna. Może ulży mi w moich przewinach. (Gdy to piszę, wiem, że ulżyła, ale tylko mnie, nie zmniejszyła jednak ciężaru mojej winy u tego, wobec kogo zawiniłam. Niestety.) Wiję wianki i układam kamienie w intencji moich bliskich, i tak mnie pochłaniają owe magiczne zajęcia, że nawet nie zauważam, że jest już z powrotem ciężko, potwornie stromo, niebezpiecznie. Dochodzę do Manjarin. Właściwie chciałam się tu zatrzymać. Waldemar tyle opowiadał o tym miejscu, o Thomasie, współczesnym templariuszu, który w ruinach średniowiecznego zamku założył komturię. Mieszka tu bez prądu i innych udogodnień cywilizacyjnych. Ma symbolizować to, co zawsze było dobre na drodze – bezinteresowność opieki nad pielgrzymami. Po to kiedyś powołano templariuszy do Hiszpanii – żeby strzegli Drogi. Ale Thomas strzeże jej dla siebie, a nie dla nas. Piję wstrętną zimną przestałą kawę i oczywiście zamierzam za nią zapłacić, choć wstrętna, ale nie jest mi dane dokonać tego dobrowolnie, bo asystent Thomasa sokolim wzrokiem pilnuje, czy aby uiściłam ów dobrowolny datek. Przysiadam na ławeczce w cieniu jakiegoś krzaka, głaszczę kota i już wiem, że tu nie zostanę, pójdę dalej. Ale dzięki kotu mam okazję obejrzeć widowisko. Na drogę do schroniska podjeżdża autobus, wysypuje się pół setki zmotoryzowanych pielgrzymów z muszlami, wszyscy lecą siusiu do sławojki, potem robią sobie zdjącie z Thomasem, a potem wrzucają pieniądze do puszki. Ciekawe, czemu mi to przeszkadza? W końcu każdy musi z czegoś żyć. Ale mimo to wiem, że to co widziałam, jest odrażające.

Bezskutecznie próbuję wypełnić misję, którą poruczył mi Waldek. Mam pozdrowić Thomasa od niego. Thomas jednak niczego nie kojarzy, nie pamięta, nic go moja opowiastka nie obchodzi. Biedny Waldek, a tak był zachwycony tym miejscem i tym człowiekiem. Uważał go za swojego najważniejszego przyjaciela na Camino.

Idę dalej, do następnej wioski, El Acebo, co znaczy ostrokrzew, jeszcze siedem kilometrów. Trudno, coraz trudniej, ale za to widok wynagradza wszystkie trudy. Schodzi się z góry do wsi pełnej domów pokrytych czarnymi dachami z łupka. Bajkowy widok. Tu mieszkał wujek Marie z Dziadka do orzechów, jestem pewna.

Super schronisko, super atmosfera, dostaję nowe japonki, jest wspólna kolacja z nadzwyczaj “mięsistą” zupą, wspólne śpiewanie pieśni o Camino, którą kazano mi przełożyć na polski (bo nikt tego jeszcze nie zrobił), a wieczorem podczas spaceru rozmowa ze staruszkami, którzy przysiedli na przyzbie i zaśmiewają się do łez, bo po południu przeszli przez wioskę Szkoci w kraciastych kiltach, ciągnący gitarę na kółkach. Pelo verde, pelo rojo, zaśmiewają się staruszki i staruszkowie. Jasne, obaj Szkoci mają przecież kolorowe irokezy, jeden czerwonego, drugi zielonego.

Droga do Santiago de Compostella. Sta Catalina

Ewa Maria Slaska

Wtorek, 26 września 2007

Podczas śniadania rozmowa z parą Kanadyjczyków o Paolo Coelho. Są na Camino, bo przeczytali jego książkę i zrobiła na nich wrażenie. Może więc trzeba tu powiedzieć parę słów o książkach, jakie człowiek przeczytał, zanim wyruszył na Camino. Ja przeczytałam cztery i tylko jedna mi się podobała: Włodzimierz Antkowiak, Vamos, Peregrino! Tu też miałam pewne drobne zastrzeżenie, bo autor trochę zbyt mocno epatował swoją nader skromną sytuacją życiową, którą dość często porównywał ze znacznie lepszą sytuacją innych pielgrzymów, głównie Niemców – tych zresztą wyraźnie nie lubił. No tak, nobody is perfect, ale tak poza tym książka dobra, rozsądna, wyważona i nie zarozumiała, a autor mógłby być zarozumiały, bo był na Camino w roku 2003, był więc zapewne jednym z pierwszych Polaków, którzy poszli w Drogę (oczywiście nie liczę Papieża JPII,  królewicza Jakuba Sobieskiego oraz wyimaginowanej księżniczki głogowskiej, o której pisała Jadwiga Żylińska w Wyspie dziwnego żartu).

Ponadto przeczytałam tragiczną i tragikomiczną książkę Shirley MacLaine, A Journey of the Spirit i myślę, że ta słynna pani i znakomita w końcu autorka będzie mi wdzięczna, jeśli nic tu więcej o jej “dziele” nie napiszę. Jedno tylko trzeba jej przyznać – była na Camino, gdy tamtędy niemal nikt jeszcze nie chodził. Podobnie zresztą jak brazylijski piewca filozofii hippisowskiej, Paolo Coelho, który się na tym opiewaniu wyrzeczeń dorobił niezłego majątku. Jego debiutancką książkę o Camino (Pielgrzym) dostałam przed wyruszeniem w drogę po niemiecku, a na trasie widywałam ją w niemal każdym schronisku i niemal każdym języku, nawet po japońsku. MacLaine była na Drodze w roku 1994, Coelho – w 1986. Łączy ich nie tylko pionierski animusz, ale i skłonność do relacjonowania przedziwnych spotkań mistycznych, jakie były ich udziałem na Drodze. Oboje spotykają anioły, demony, własne wcielenia sprzed setek tysięcy lat… No i wreszcie Hape Kerkerling, nadzwyczaj popularna osobistość, niemiecki komik, który swoją opowiastką Ich bin dann mal weg sprawił, że na Camino ruszyły (czwórkami! naprawdę! nie pytajcie mnie dlaczego, bo nie wiem) dziesiątki Niemców płci męskiej. Sam Hape był w Drodze w roku 2001, ale jego relacja ukazała się dopiero w roku 2006 i dopiero wtedy Niemcy odebrali Francuzom pierwszeństwo na camina franca. Ich bin dann…  to historia opowiedziana przez człowieka, który bardzo lubi sam siebie, natomiast nie lubi brudu, bo… fuj, brudny. Ciekawe, że w roku 2014 powstają filmy zarówno według Hape Kerkerlinga jak Paolo Coelho. Szkoda, że nie według Antkowiaka.

Wróćmy jednak do śniadania. Pielgrzymka Koreanka je ryż z algami. Patrzymy na to ze zdumieniem. Nie z uwagi na zestaw gastronomiczny, zasadniczo ważna jest oczywiście zasada, że każdy je, co lubi i na co ma ochotę, dręczy nas jednak pytanie, czy ona niesie ze sobą zapas alg na sześć tygodni?

Droga bardzo piękna i początkowo również łatwa. Sfalowana wyżyna, pola, lasy karłowatych dębów, orzechy włoskie, mimoza. Po drodze jakaś jedna wioska, a tak tylko natura – ładna, nie męcząca, różnorodna. Tu gdzieś kończy się meseta. W oddali już widać Astorgę – takie hiszpańskie Zakopane u podnóża gór. Dziś tam dojdziemy, do podnóża gór. A od jutra góry po kilometr i półtora. Kilometr w stronę nieba.

Ta jutrzejsza góra jest najstraszniejsza, nawet ci, co przeszli przez Pireneje (ja – nie), nie mieli takiej góry pod drodze.

Astorga pełni może funkcję Zakopanego, ale zbudowali ją Rzymianie, są mury, termy, jest też katedra gotycka i to taka, jakiej zapewne chętnie dorobiłby się Kraków a nie tylko Zakopane. Dopadam do wrót katedry dosłownie na ostatnią chwilę, ale udało się – wchodzę. Jak dobrze. Bo za chwilę zaczyna się sjesta i będzie trwała do 17, a tyle przecież nie mogę czekać. Obok muzeum zbudowane przez Gaudiego. Nigdy przedtem nie widziałam żadnego budynku zaprojektowanego przez tego secesyjnego wizjonera, nie byłam w Barcelonie (teraz, gdy to piszę – już byłam), a teraz, nagle, na trasie co dzień natykam się na jakieś jego dzieło.

Katedra (po lewej) i Muzeum Biskupie (Gaudi)

Jestem głodna, ale w samym centrum miasta same centralnie eleganckie lokale. Szukam przez chwilę czegoś prostszego, w końcu rezygnuję i wchodzę w buciorach i z plecakiem do rokokowej kawiarenki – kwiaty na wewnętrznych balkonach, złote stoliki, rypsowe foteliczki.

Dostaję kawę i super ciastko czekoladowe: rodzaj ptysia, który jest z wierzchu oblany twardą ciemną czekoladą, a w środku wypełniony miękkim musem z jasnobrązowej czekolady. Czekolada na czekoladzie, to się nazywa wykwint. No ale też jestem w mieście, które słynie z czekolady. W kawiarni nikt nie robi min w sprawie buciorów i płacę dwa euro czyli dokładnie tyle, ile bym zapłaciła w byle budzie.

Za Astorgą 10 kilometrów wiejskiej drogi prosto jak strzelił w góry. Biała kamienista droga, żółtoczerwone kamieniste pola. Ciekawe jak to zrobili?

Ostatnie półtora kilometra tej drogi wspina się pod górę i jest to najdłuższe półtora kilometra, jakie w życiu przeszłam.

I tak dochodzę do Santa Cataliny.

Droga do Santiago. Hospital de Órbigo

Ewa Maria Slaska, poniedziałek 24 września 2007 roku

Wstałam o 6, wyszłam, jak zwykle, o 7. Właściwie nie rozumiem, na co zużywam godzinę od wstania do wyjścia? Poranna toaleta ogranicza się do minimum i zajmuje góra trzy minuty, wybór stroju jest kwestią sekund – i tak mam tylko dwie pary spodni i cztery podkoszulki, po trzy pary skarpetek i majtek, z których po jednej parze jest do prania, bo były w użyciu poprzedniego dnia i zostaną uprane dopiero dziś po południu. Poza tym kurtka lub skafander, okulary słoneczne lub rękawiczki, ciepły szalik lub arafatka. OK, ubranie się zajmuje ze dwie minuty. Przygotowanie śniadania, jeśli jest to w ogóle możliwe, ze trzy minuty, bo mniej więcej tyle czasu trzeba, żeby zagotować w czymś wodę na kawę. Zjedzenie i wypicie – no, pięć minut. Papieros – pięć minut. Jeszcze raz do klopa – trzy minuty. Liczę i doliczyłam się 20 minut. A reszta? Całą resztę zużywam, jak rozumiem, na pakowanie plecaka. To skomplikowane zadanie, zgadza się, ale żeby codziennie wymagało ponad pół godziny? Dziwne, od kilku dni próbuję sprawdzić, co robię z poranną godziną i niczego nie odkryłam. Nie ma wyjścia, pakuję plecak pół godziny, 7 rzeczy na 17 różnych sposobów, codziennie inny.

Ciekawe zresztą te poranne ablucje zajmujące trzy minuty. Całkowite zerwanie z miejską codziennością. Porządne kąpiele, mycie włosów, kosmetyka, pielęgnacja ciała, to wszystko zadania popołudniowe. Po pracy! Tak jak to kiedyś bywało. Człowiek mył się po pracy, bo praca była ciężka i brudna. Dopiero gdy praca stała się intelektualnym zajęciem wydelikaconego pięknoducha, miała okazję, by stać się również  pokazem elegancji. W nowoczesnej pracy się człowiek nie brudzi, nie trzeba się więc szorować po pracy, trzeba się natomiast wypielęgnować przed pracą, a to zajmuje masę czasu. W Drodze to niemożliwe. Po pierwsze – nie ma warunków. Po drugie – wszyscy inni też muszą wejść do łazienki i nie będą czekać godzinami (a jak będą, to zabiją). Po trzecie – szkoda najlepszych godzin do wędrówki, gdy my nie jesteśmy zmęczeni, a pogoda jest jeszcze rześka.

Idę więc. Pogoda rześka. Noga jakby mniej dokucza – chyba trochę pomogły maści, które mi dała pani doktor.

Wydostanie się z Leon to sama przyjemność, a już wiem, że nie zawsze tak jest. Przechodzę koło prześlicznego placu św. Marka, gdzie stoi renesansowy pałac. Kiedyś był to przytułek dla pielgrzymów, dziś – pięciogwiazdkowy hotel.

Skręcam w prawo i wychodzę za miasto. Po drodze kościółek – wchodzę, msza, więc zostaję. Taka to pobożność na trasie. Na mszy sami pielgrzymi, w głębi pod chórem stoją oparte o ścianę plecaki. Wychodzimy po mszy wszyscy razem, strzałki prowadzą w bok i pod górę i, o Chryste!, tereny przemysłowe. Idziemy. Idziemy z Gdańska do Pruszcza przez Orunię i Jasień, Pszczółki, św. Wojciech. Wreszcie św. Wojciech, co się hiszpańskie warunki wykłada jako Virgen del Camino.

virgendelcaminoVirgen del Camino to jako żywo Dziewica Drogi czyli nasza pielgrzymia patronka, ale w kawiarni na cukrze narysowany jest śmieszny brodaty mnich z kosturem i tobołkiem. Co pewien czas spotyka się w Drodze takie postaci, które, o dziwo, nader szybko znikają. Kościół w Virgen del Camino jest po prostu obrzydliwy, najohydniejsza architektura lat 60, która chyba wszędzie zapisała się użytkownikom w niewdzięcznej pamięci. Nie ma w niej już zapału, z jakim budowano z byle czego miasta podnoszone z ruin zaraz po wojnie. Jeśli nie były piękne, to każdy wiedział, dlaczego. I nie ma w niej przewodniej myśli estetycznej, która pojawi się dopiero pod koniec lat 70. Dwudziestolecie 1960-1980 to najbrzydsza architektura na świecie, wymyślona przez skąpych urzędników bez polotu. Sama Matka Boska jak to Matka Boska, głowa przechylona, spokojne spojrzenie, mimo że nie jest jej lekko – trzyma w końcu na rękach ciało martwego syna. Msza, więc zostaję.

Postanawiam potwierdzić fakt, że tu dotarłam pieczątką w paszporcie pielgrzyma, ale ksiądz, który zbiera datki na… trzymajcie się! na Radio Maryja!, twierdzi, że kościół nie posiada pieczątki. Nie wierzę mu za grosz, ale każę mu się po prostu podpisać. Przy okazji dostaję ulotkę, z której wynika, że kościół wzniesiono w roku 1961 (o wiedzo niezawodna!), ale sama Matka Boska, cudami słynąca, znana jest od roku 1505.

Idę.

Po 5 dalszych kilometrach odpoczywam w ruinach jakiegoś kościoła. Na wieży kilka bocianich gniazd. Już puste, mimo iż jeszcze kilka dni temu widać było krążące nad polami bociany. Odleciały. Na wieżę można wejść, ale nie odważam się. Podejrzewam, że noga może nie lubić chodzenia po schodach.

Na ławce pudełko ze strawą dla pielgrzymów – jabłka, herbatniki. Biorę trzy ciasteczka i idę dalej.

Noga już bardzo dokucza, po dalszych dwóch kilometrach całkowicie odmawia posłuszeństwa. Przysiadam na skraju drogi i zmieniam kompres. Tym razem zatrzymuje się Cygan, patrzy mądrze na moją nogę i decyduje, zawiozę cię do Órbigo, tam jest schronisko i lekarz. Kiwam głową, choć tak naprawdę potrzebuję tylko schroniska, lekarz mi niepotrzebny. Noga miała odpoczywać cały dzień, a ja jej wrzuciłam 16 kilometrów.

Órbigo to śliczne miasto ze wspaniałym średniowiecznym mostem, długim, wąskim, krętym. Jest średniowieczny, ale jego początki sięgają czasów rzymskich. Prowadzi nad rzeką Órbigo, nad terenami zalewowymi i nad kanałem.

Schronisko w Órbigo jest chyba najbardziej wystylizowane i wymuskane spośród tych, które widziałam na trasie, urządzone w jakichś zieleniach i żółciach, przypomina obrazy Magritte´a.

Jestem pierwszym pielgrzymem, który tu dziś dotarł, mam wolny wybór łóżka i mogę pobuszować w zapasach kuchennych. Rezultat niezwykły: sałatka jarzynowa z majonezem, tort migdałowy, lody z herbatnikami (to te, które wzięłam ze skrzynki dla pielgrzymów), herbata. Tylko herbata jest moja.

Znajduję też książkę po niemiecku – Elmar Bereuter Die Schwabenkinder, o niewolniczej pracy góralskich dzieci w XIX wieku. Przejmująca.

Ciekawe czy w Polsce też tak było? Bo że dzieci pracowały wszędzie, to jasne. Ale czy było tak jak od czasów renesansu aż po początek XX wieku w Alpach, skąd, pod opieką jednego dorosłego, wysyłano na niziny całe gromady dzieci. Opiekun doprowadzał je na tzw. targ dzieci, który odbywał się najczęściej w dniu św. Józefa czyli 19 marca.  Przybywali tu zamożni gospodarze ze Wirtembergii, Bawarii czy Badenii i wynajmowali małych robotników i robotnice na cały sezon letni. Jesienią, na świętego Marcina, 11 listopada, opiekun wracał, odbierał dzieci i inkasował zarobione przez nie pieniądze. Ocenia się, że w XVIII/XIX wieku w gospodarstwach wiejskich pracowało rocznie około 5-8 tysięcy dzieci. W roku 1908 praktyka wynajmowania dzieci do pracy na targach została zakazana, ale naprawdę ukróciły ją nie tyle zakazy, co nakazy. W roku 1921 rozszerzono w Wirtembergii przymus szkolny, obowiązujący dotychczas wszystkie dzieci miejscowe, również na obce dzieci.

Droga do Santiago. Leon

Ewa Maria Slaska, niedziela 23 września 2007 roku

Historia rodzinna przechowała taką opowieść: Dziadek, gdy ich 25 stycznia 1945 roku wygoniono na mróz z obozu w Stutthofie i pognano do Gdańska, i dalej, przyobiecał Przenajświętszej Panience pielgrzymkę do Częstochowy, jeśli ujdzie z życiem. Uszedł. Po powrocie do Warszawy, gdy sprawy się już nieco uładziły, Dziadek i Babcia wsiedli do pociągu i przechadzali się przez całą drogę po korytarzu.

Córka Dziadków, a moja Ciocia, wyjaśniła mi, że po wojnie, gdy okazało się, że tłumy ludzi przyobiecały Matce Boskiej Częstochowskiej pielgrzymkę i ani nikt na trasie, ani w samym mieście nie był w stanie poradzić sobie z masowym i niekontrolowanym napływem pielgrzymów, Episkopat wydał dyspensę dla wszystkich ślubujących, umożliwiającą odbycie pielgrzymki w pociągu.

Przypomniała mi się dziś ta historia, bo przez pierwsze cztery godziny poranka dowlokłam się z Reliegos do odległej o 6 kilometrów Mansilla de las Mulas, gdzie usiadłam na skraju drogi, płacząc z bólu. Tak mnie znalazła arabska rodzina, która zatrzymała się koło mnie, załadowała do samochodu (na tylne siedzenie koło dziecięcia), wcisnęła do garści mandarynkę wielkości mango i zawiozła do cudownie pięknego miasta Leon, oddalonego o 7 kilometrów. Zastanawiam się, jak mam ocenić fakt, że przejechałam kawałek drogi autem? Myślę, że przecież, gdyby to było średniowiecze i napatoczyłby się wóz z sianem albo osiołek, toż bym podjechała, nie czyniąc sobie zbytnich wyrzutów sumienia. Ale jakoś robal wątpliwości mnie gryzie. Mam nadzieję, że jakieś mądre instytucje wydały na taką okoliczność jakieś stosowne dyspensy.

Gdy wysiadałam z auta, Państwo Arabowie powiedzieli, tu jest schronisko, a tu pogotowie ratunkowe. Potulnie pokiwałam głową, zostawiłam bagaż w schronisku i powlokłam się do szpitala.

urgenciaCzekałam 5 minut, nie zapłaciłam ani grosza, przyszła wspaniała młoda lekarka, obejrzała nogę, prześwietliła i oznajmiła, że… za szybko chodzę! Odparłam, że wcale nie chodzę szybko, tylko człapię, ale mądra pani uśmiechnęła się i orzekła, że no tak, teraz, ale przedtem chodziło się stanowczo za szybko. Noga nad cholewką buta nie wytrzymuje takiego tempa. Pokiwała głową, pogłaskała mnie po ręce i wystawiła kwitek, uprawniający do noclegu w jednym i tym samym schronisku przez następnych 48 godzin. Bo bez kwitka nie wolno w schroniskach pozostawać dłużej niż jedną noc. Przyszła pielęgniarka, nałożyła mi kompres i obwinęła go bandażem. Teraz już na poważnie wyglądam jak inwalidka. Muszę też na poważnie zacząć myśleć jak inwalidka. Do Santiago zostało ponad 300 kilometrów. Coś muszę zrobić. Sama silna wolna nie wystarczy.

Leon jest pięknym miastem, moi Państwo Arabowie wysadzili mnie jednak w jego najnowocześniejszej i chyba najbrzydszej części. Chwała niech im będzie, że o nic nie pytali, wiedzieli dokąd mnie zawieźć i dostarczyli wprawdzie do najbrzydzszego schroniska na trasie (szara betonowa konstrukcja, długie korytarze, szare drzwi – skrzyżowanie urzędu i poprawczaka, funkcjonalna sterylność bez fidrygałków), ale też takiego, które o kilka kroków oddalone było od szpitala. Na pewno wiedzieli, co robią i na pewno było to słuszne, a że estetyka na tym nieco ucierpiała… Zresztą – w sterylnym schronisku są sterylne łazienki i pokoje ośmiosobowe.

Oczywiście ani przez chwilę nie zamierzam zastosować się do surowego nakazu, że teraz na 48 godzin mam się położyć do łóżka. Będę się po prostu oszczędzała. Zaczynam oszczędności od powolnej wędrówki-kuśtykania do centrum miasta.

Katedra Najśwętszej Matki Panny w Leon jest tak piękna, że dech zatyka.

Przede wszystkim cudowne są okna, trzy rozety pełne kwietnych witraży. Plaza Mayor jest, jak wszędzie w Hiszpanii, zadbany jak wysprzątana sala balowa w arystokratycznym pałacu. Błyszczące wypolerowane marmury posadzki, naokoło domy z podcieniami i balkonami. Nigdzie ani papierka, ani świeczki, ani ogarka.  Jest niedziela. Po placu przechadzają się elegancko ubrane hiszpańskie rodziny. Stare miasto wokół Plaza Mayor jest mieszaniną slumsów i ślicznej egzotyki. Podniszczone domy z balkonami, wąskie ulice, brudno, modne lokale, kawiarnie, bary, dyskoteki…

Leon to rzymskie miasto założone  za czasów cezara Galby przez VII Legion Gemini (i tak się też wtedy nazywało Legio – Legion). Zachowały się fragmenty rzymskich murów.

Wielkie wrażenie robi na mnie romański kościół św. Izydora z relikwiam świętego i grobami 24 królów, królowych i książąt. Wysłuchuję mszy w dziwnej kolejności. Od podniesienia w kościele św. Anny, a potem do podniesienia – u św. Izydora. Ale nie mam siły wtrwać do końca. Dostałam od miłej pani doktor środek przeciwbólowy, który mnie po prostu zwalił z nóg. Muszę wracać do schroniska i natychmiast położyć się do łóżka. Spać!

Oglądam jeszcze dom Gaudiego, wcale nie taki szalony, prawie zwykły, neośredniowieczny. Przed domem rzeźba przedstawiająca artystę na ławeczce, w domu zaś wystawa malarstwa flamandzkiego.

Lucy, która od dłuższego czasu idzie w towarzystwie dwóch Szkotów z kolorowymi irokezami i gitarą, przenosi się do mnie. Twierdzi, że nie chce być sama jedna chica w towarzystwie siedmiu chicos.

Schronisko ma przedziwną kuchnię. Na samym końcu korytarza pomieszczenie bez wody i zlewu! Nie ma też żadnych naczyń. Są tylko lodówki i mikrofalówka. I nie wiadomo skąd pół tabliczki czekolady. Ale jakoś w tych niezwykłych warunkach udaje mi się najpierw sprokurować jakiś obiad, a potem herbatę. Do wieczora żywię się już tylko tą zdobyczną czekoladą.

Schronisko ma też swój zieleniec, z którego jednak w ogóle nie korzystają pielgrzymi. Jestem jedyną pielgrzymką, która tu siedzi i coś robi, czyta, pisze. Ogród służy natomiast młodym mieszkańcom okolicznych domów do odprawiania rytuału godowego. Przy drewnianym stole siedzą młode Hiszpanki, za płotem na ulicy zbierają się miejscowe chłopaki. Toczy się skomplikowany flirt, a między oboma grupkami biegają dzieci. Wszyscy rzucają śmieci – stół, ulica, trawnik toną w odpadkach. Gdy jedna grupa dziewcząt odchodzi, przychodzi następna, a w międzyczasie dzieci sypią naokoło podarte papierki, jakby to była polska procesja Bożego Ciała, gdzie papierek zastępuje kwiatek. Albo miejscowy rytuał witania jesieni.

Droga do Santiago de Compostela. Reliegos

Dawno nie było kolejnego wpisu z Drogi, ale ja tam przecież wciąż i uporczywie idę, a jak się Czytelnicy zapewne domyślają, również kiedyś wreszcie dojdę.

Ewa Maria Slaska, sobota 22 września 2007 roku

Wstajemy z muzyką, zjadamy śniadanie i w drogę. Przed nami meseta. Z góry wiadomo, że będzie strasznie i jest strasznie. Po siedmiu kilometrach pierwsza i jedyna wioska na trasie. El Burgo Ranero. Piję kawę. Zaraz za wioską skręt w prawo i 13 kilometrów do następnego postoju. Reliegos. Chciałam dojść o 7 kilometrów dalej, do Mansilla de las Mulas, ale nie daję rady. Noga potężnie spuchnięta stanowczo odmawia jakiejkolwiek dalszej współpracy. Hospitalera daje mi lód na okłady i włącza komputer. Proszę bardzo, dostęp do internetu! Jednak życie jest piękne! Po kawie i sesji z siecią wychodzę na dwór zwabiona dziwnymi odgłosami. Przez miasteczko przeciąga demonstracja zorganizowana przez lokalny ośrodek opieki nad chorymi na Alzheimera. Następnego dnia przeczytam w gazecie, że w demonstracji wzięło udział około 200 osób.

2000sobIdę do sklepu, kupuję herbatę, bułki, ser i pomidory. Za mną młody niemiecki mnich nabywa 4 butelki wina. Zjadam sałatę w barze i idę do łóżka. To jedyne miejsce, gdzie można pisać. Wszędzie indziej ktoś się dosiądzie i zacznie rozmowę. Wczoraj była to ponownie spotkana czwórka starszych niemieckich panów, dziś też ponowne spotkanie z dwojgiem młodych Austriaków, którzy są już w drodze od czerwca, a idą z Melku.

f6b6b-2-teil2218W schronisku znalazłam porzucone sandały, poobcinałam im pourywane paski i mam co nosić po południu, gdy już człowiek zdejmie buciory. Od czasu gdy na górze w Castrojeriz robiłam porządek w plecaku, wypakowałam wszystko i zostawiłam japonki, muszę po południu biegać na bosaka, co na przykład w Berciano nie było łatwe, bo chodziło się po drobnym żwirku, który niestety nie masował stóp, tylko je kaleczył. Nie skarżyłam się specjalnie, w końcu pielgrzymka to wyprawa dla umartwienia, ale z radością powitałam porzucone przez kogoś sandały. Znalazłam też Maxi, pismo dla kobiet po niemiecku. To bardzo dziwne zajrzeć na chwilę do świata, gdzie czyta się (z zainteresowaniem!) 50 stron o modzie, która tu na Drodze nikogo nie obchodzi.

Wreszcie mam czas, żeby zapisać kilka uwag ogólnych, które już od jakiegoś czasu chodzą mi po głowie, ale w łóżku jest tak ciemno, że nie da się pisać. Daję Maxi Elisabeth i wychodzę ze schroniska. Siadam na progu zrujnowanej chałupki z żółtą strzałką Camino. Obok mnie przechodzą ślepy i jego świta. Ten człowiek ma nadzwyczaj szlachetną twarz, wysokie czoło, trochę jak Wołłejko w roli umierającego Chopina, ale już od wczoraj wiem, że jego zachowanie nie licuje z tym szlachetnym wyglądem i szlachetną bądź co bądź rolą ślepca na pielgrzymce. Teraz wypomina żonie źle przyrządzone pomidory! Wczoraj bardzo mi się nie podobał, ale dzisiaj już go przez ostatnie kilometry w lejącym się z nieba upale bez cienia cienia gruntownie przemyślałam, prześwietlając przy tym moje własne pragnienia. Jak spojrzałam na niego przez pryzmat moich pobożnych życzeń, to zmieniłam opcje. Teraz wiem, że to normalny człowiek, a nie jakiś cudowny duch zrodzony w naszej przesłodzonej, wyidealizowanej krainie, wyprodukowanej przez słodką Polyannę i nieszczęsne Słoneczko.

Jest jak jest.

Myślę, o krajobrazach, które nam od kilku dni towarzyszą. Skończyły się góry, jest tylko pusta ogromna meseta. Miasta na wzniesieniach (dla obrony), wioski w dolinach (woda). Domy z kamienia, tak charakterystyczne w górach, też się skończyły. Teraz wszystko jest z adoby, wysuszonej na słońcu gliny z dodatkiem sieczki lub kamieni.

Są też piwnice, składy i stare domostwa wkopane w gliniane wzgórza, tworzące krajobraz Shire’u, gdzie mieszkają hobbity. Półokrągłe drzwi i okrągłe okna w zboczu pagórka, a powyżej sterczące jak palce kominy. Tolkien, o ile dobrze pamiętam, mało podróżował, ale był chyba kiedyś w Hiszpanii. Ciekawe, czy tu?

Wracam do schroniska i próbuję dowiedzieć się czegoś w internecie, ale schronisko jest już pełne i zanim sprawdzę pocztę, stoi mi nad głową tłumek niecierpliwie czekający na to, że wreszcie sobie pójdę. Sprawdzam więc tylko szybko Atapuerkę, którą minęłam po drodze, nie czekając, aż otworzą wykopaliska dla zwiedzających. Minęło już kilka dni, a ja wciąż nie umiem się opędzić od myśli, że jako archeolog i to jeszcze specjalistka w  zakresie epoki kamienia (ba, podobno nawet miłośniczka tej epoki) wykazałam się kompletną ignorancją. I że przegapiłam jakąś życiową szansę. No i zaiste. W latach 1996 do 1997 w pobliżu miasta Atapuerca odkryto bogate stanowisko archeologiczne, zawierające najstarsze szczątki przodków człowieka znalezione w Europie, pochodzące z okresu sprzed 780 000 do 1 miliona lat. W 2000 roku stanowisko w Atapuerca zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Och, jak niedobrze być niedoukiem! Na tym istotnym stwierdzeniu życiowym kończy mi się drugi długopis, a nie wiem, gdzie mam trzeci. I nie chce mi się już wstawać i szukać. Na szczęście Elisabeth, która śpi na sąsiedniej pryczy, w lot pojmuje, co się stało i podaje mi swój długopis. Mogę więc jeszcze zapisać, że na mesecie już piękna jesień. Kwitną całe łany ziemowitów, a krzaki róż okryte są gęstwą czerwonych błyszczących owoców. Ale dominującą rośliną trawiastej wyżyny jest przede wszystkim oset. Wszędzie oset, w każdej fazie rozwoju, od młodziutkich krzaczków, przez kwitnące dorodne rośliny przypominające małe drzewa, po zeschłe badyle, które wiatr toczyłby po stepie jak perekatiepole, oczywiście pod warunkiem, że byłby jakikolwiek wiatr.

 Zasypiam z nogą obłożoną workami z lodem. Jak ja dojdę do Santiago? To przecież jeszcze 350 kilometrów. Wciąż więcej przede mną niż za mną.

Wszystkie zdjęcia znalezione w sieci…

Droga do Santiago de Compostela. Bercianos

Ewa Maria Slaska, piątek 21 września

31 kilometrów plus 2 na dwukrotne błąkanie się w poszukiwaniu drogi.

Spuchła mi noga i człapię sobie powolutku.

Wychodzę z Palencji i wchodzę do prowincji Leon. W mijanych miastach i wioskach pojawiają się napisy Leones libros lub Leones sin Castilla.  Prowincja Leon nie ma ochoty należeć do tzw. junty. Napis Junta Castilla y Leon można znaleźć  praktycznie rzecz biorąc wszędzie i każdy Polak, zanim się przyzwyczai, otrząsa się jak kot w kąpieli. Nic na to nie poradzę, w mojej polskiej podświadomości junta to Jaruzelski, Pinochet i Pol Pot. A to takie zwykłe słowo, jak – nie przymierzając – joint.
Na wielkim bilboardzie reklamującym Drogę do Santiago de Compostela jako dziedzictwo europejskie, ktoś dopisał Camino del Marketing. Nieznany mi człowiek, który to napisał, myślał sobie zapewne dokładnie to samo, co ja dziś sobie przez cały dzień myślę. Biznes. Biznes wszędzie, cwaniactwo, oszustwo i biznes. Dochodzę do wielkiego jak koszary schroniska w Sahagun. To fabryka przerabiająca pielgrzymów na pieniądze, a chyba nawet nie pielgrzymów, tylko turystów albo jeszcze jakichś innych uczestników tego biznesu. Po schronisku pałętają się jacyś dziwni ludzie, których nigdy nie spotka się w drodze. Muskularny piękniś, w śnieżnobiałym szlafroku frotee,  rozwalony na łóżku jak aktor w filmach pornograficznych. Rozsunięte poły szlafroka to ewidentna zachęta do erotycznych kontaktów. Może krzywdzę tego pana, ale sądzę, że mają to być kontakty, w których mu się płaci. W łazience jego żeński odpowiednik – biuściata opalona kobieta w obcisłym kostiumie kąpielowym, ponętnie wygięta przed lustrem, układa włosy lokówką. Obok na krześle kosmetyczka wielkości połowy mojego plecaka.

Zapłaciłam już za nocleg 7 euro, próbuję je odzyskać w recepcji, ale nie można, nie da się, nie da rady… Nie słucham, co jeszcze powie mi przystojny recepcjonista, zabieram plecak i idę. Pal diabli 7 euro. Do Bercianos jeszcze 11 kilometrów. Trudno. Lepiej 11 kilometrów niż to panopticum w schronisku.

Człapię powolutku, ale docieram na czas, choć wcale nie wiedziałam, że jest jakiś czas, w którym mam dotrzeć. Ale był. Dostaję ostatnie miejsce w schronisku. Mam materac w trzyosobowym pokoju, w dużych salach już nie ma miejsc. Och, jaka szkoda.

W Bercianos mieszkamy w starym wiejskim domu parafialnym z XVII wieku. O 19 przychodzi ksiądz i błogosławi nas wszystkich, o 20 – wspólna kolacja, a potem wychodzimy za wioskę i oglądamy wspólnie zachód słońca. Spotkałam masę znajomych z drogi. Wszyscy dotarli tu przede mną. Nie człapali ze spuchniętą nogą i nie próbowali szczęścia w Sahagun. Okazuje się, że każdy pielgrzym wie, iż to żółte schronisko trzeba omijać ogromnym łukiem. Każdy wie, tylko ja nie. Ale za to już nigdy nie zapomnę. Myślę, że na łożu śmierci uniosę się jeszcze ostatkiem sił, popatrzę uważnie na zgromadzoną wokół mnie rodzinę i powiem z naciskiem, nigdy nie nocujcie w schronisku w Sahagun!

W Bercianos spotykam ślepego pielgrzyma. Idzie w towarzystwie kobiety i młodego człowieka, których traktuje wyniośle i rozkazująco. Nie wiem czy to żona i syn, czy ludzie wynajęci, czy wreszcie przypadkowi towarzysze podróży. Wiem, że dostaję tu mocno po głowie za pielęgnowanie idealistycznych przekonań, wedle których jeśli ślepy idzie na taką trudną wędrówkę, to prowadzi go miłość, dobroć i pokora. Bogdaj tam! To autorytarny tyran i każdy, kto mu się napatoczy pod rękę, ma mu czołobitnie służyć. Czuje się arogancką pewność siebie, że jeśli on, inwalida, przyjął na siebie ciężar pielgrzymki, to należy mu się absolutnie wszystko. Widzę, że po kolacji nie tylko ja, ale i reszta pielgrzymów, odsuwamy się jak najdalej od tej dziwnej niechętnej postaci.

Ale jest też przeciwwaga – 70-letnia francuska babcia z wnuczką, tak na oko około 10 lat. Są przemiłe, i dla siebie, i dla nas. Mała opowiada o trasie i o tym, że już od roku trenowały z babcią chodzenie, żeby sprostać trudom drogi. Rodzice załatwili dziewczynce zwolnienie ze szkoły. Odwieźli obie do Burgos i przyjadą też po nie do Santiago.

Tak to po raz pierwszy słyszę z ust pielgrzyma, że dojdzie się do Santiago. Najwyraźniej istnieje jakieś niepisane prawo, które pozwala podczas wędrówki rozmawiać o życiu i o drodze, ale zabrania rozmów o celu tej drogi. Francuska dziewczynka nic sobie z tego nie robi. Dojdą z babcią do Santiago, a tam będą czekali mama i tata.

Kładziemy się spać. Hospitalera prosi, żeby nie nastawiać budzików i nie wychodzić przed śniadaniem. Obudzi nas muzyka, zjemy śniadanie, posprzątamy, pozmywamy i wtedy pójdziemy.

To pierwsze schronisko, w którym obudzi nas muzyka. Miłe doświadczenie, niestety od teraz będzie to się zdarzało coraz częściej i będzie to wszędzie ta sama muzyka. Widocznie ktoś zrobił biznes na budzeniu pielgrzymów.

Ech, życie.

Droga do Santiago de Compostela. Calzadilla de la Cueza

Ewa Maria Slaska

Czwartek, 20 września

Po mszy w kościele świętej Klary idę do normalnej kawiarni na normalne śniadanie – kawa, jogurt, ciepły croissant z masłem, marmolada.
Pyszne.

Jest godzina 9:20, gdy z powrotem wyruszam w drogę. Przede mną 17 kilometrów do Calzadilla de la Cueza. Obliczam, że o wpół do drugiej powinnam być na miejscu. I taka też jest godzina, gdy młody ciemnoskóry chłopak zapisuje mnie w schronisku. Wciąż jeszcze wstrząsam się na myśl o tych dopiero co przebytych 17 kilometrach, bo był to jawny koszmar. 17 kilometrów słońca na pustej porośniętej trawą wyżynie. Już raz był taki odcinek, ale wtedy wiał wiatr i pędził nam nad głowami wielkie chmury. Dziś było niebieskie nieruchome niebo i słońce, słońce, słońce, słońce. Znikąd cienia.  Choć nieprawda – przez godzinę towarzyszył nam po lewej śliczny szpaler młodziutkich topoli, rzucający nam pod nogi przejrzysty, filigranowy cień. Gdy drzewka wyrosną, za parę lat, będą radością pielgrzymów, ale są jeszcze małe, młode, słabiutkie.

Gdzieś w oddali kępy krzewów i klasztor z XIII wieku, możnaby pójść, obejrzeć, ale te 17 kilometrów bez cienia odbiera człowiekowi chęć zwiedzania czegokolwiek. Wszystkie przewodniki ostrzegają przed trudami tego odcinka. Będziemy zmęczeni jak psy, bo na mesecie lepiej iść niż siadać w lejących się z nieba strumieniach upału. Trzeba iść, iść, iść. Mamy koniecznie zabrać odpowiednią ilość wody i jedzenia, bo po drodze nic nie będzie. Tymczasem…

Tymczasem mniej więcej w połowie drogi jest BAR! Błogosławiony niech będzie Bask z Navarry, który wpadł na pomysł i przed kilkoma miesiącami założył ten bar w cieniu ogromnych parasoli i wysokich topoli. Ciekawe, skąd je wziął? Może posadził. Ten bar to jakiś raj, nowy raj,  nie uwzględniony na żadnych planach i mądrych karteczkach. Facet z baru mówi, że teraz dziennie przechodzi tą drogą około 250 ludzi. Latem było ich oczywiście znacznie więcej, nawet parę tysięcy. Wtedy jego bar nie nastarczał i lodówki nie nadążały z chłodzeniem.

Niestety nie można tu siedzieć wiecznie, trzeba wstać i iść dalej. Z nieba żar, ziemia pali w stopy, po lewej i po prawej trawa, albo dla odmiany – pola, z tyłu nic, z przodu nic. Nic. Nic. Nic.

Wreszcie z dala coś majaczy na horyzoncie. Być może to nasz cel, nasza nadzieja. Póki na horyzoncie nie ma nic, to nigdzie nie możesz dojść, możesz tylko iść. A jak coś jest, to coś jest, taka jest prosta prawda Drogi. Wprawdzie nie łudź się, człowieku, jeśli widzisz coś na horyzoncie, to zajmie ci jeszcze co najmniej godzinę, zanim tam dojdziesz. Ale z drugiej strony – jednak za godzinę tam dojdziesz.

No tak, mamy schronisko bez kuchni, ba, nawet bez nieśmiertelnego automatu z kawą firmy Nestlé, w mieście bez sklepu, czyli nie mamy wyjścia – wszyscy musimy iść na lunch, podwieczorek i kolację do baru. Tak to działa. Zmowa? Mietek wędrujący z prymusem i kocherkiem, wie, co robi. My wszyscy jesteśmy gorzej przygotowani, ale ja bym nie dała rady ponieść plecaka cięższego niż ten, który niosę. Waży siedem kilo, na kobietę, która (wówczas) ważyła 55 kilo, plecak jest i tak o 1,5 kilograma za ciężki, bo nie powinno się nieść więcej niż 10% wagi ciała. A jeszcze trzymana w garści lub pod pachą nieodzowna butelka wody, która waży kolejny kilogram. Francuzi, którzy mają na podorędziu więcej pielgrzymkowych gadżetów niż jakakolwiek inna nacja – ręczniki z mikrofibry, latarki do zapinania na głowie, kapelusze z chustą osłaniającą kark – mają też takie poręczne urządzenie: wkładany do kieszeni plecaka szeroki płaski szlauch na wodę, od którego prowadzi rurka podwieszona na uchu. Jakaś taka kroplówka, pozwalająca popijać w drodze, nie męcząc rąk noszeniem, ale też bez konieczności zatrzymywania się za każdym razem, kiedy trzeba wyjąć butelkę z plecaka. Bardzo praktyczne, wręcz przemyślne rozwiązanie, ale jakoś paskudne, szpitalne. Nikomu z nas nie zależy, żeby sobie skompletować francuskie wyposażenie.

W schronisku nie mamy kuchni, ale za to mamy basen! Błękitny basen, jakbyśmy byli jakimiś bogaczami z Miami na Florydzie. Moczę nogi w lodowatej wodzie, a dysza wypluwająca wielkie bąble powietrza, masuje mi podeszwy stóp.

Jest też duże lustro, przeglądam się i widzę, że schudłam.

Spałam po południu, śniła mi się moja szwagierka – Ewa Maria Slaska. Pracowałyśmy obie w tej samej firmie i Ewa zażądała dla pracownic służbowego stroju – dżinsów i granatowych jedwabnych marynarek. Ewa wyraźnie była tam szefową czy przywódczynią. Obudziłam się z myślą, że Ewa umarła przed rokiem, a zatem miejsce, w którym ją spotkałam, to niebo.

Zabrałam w drogę kamień, który niosę ze sobą od Berlina. To kamień dla Ewy. Zamierzam go donieść do katedry w Santiago de Compostella i złożyć u stóp mistrza Mateusza, architekta, który wzniósł tę niezwykłą świątynię.

PS. O tym, że byłyśmy dwie, już wspominałam we wpisie “Ewa Śląska jesienią”. Byłyśmy dwie takie same, studiowałyśmy obie archeologię i gdy wyszłam za mąż za jej brata, tak samo się nazywałyśmy. Niezła jazda na kierunku studiów liczącym wszystkiego 30 studentów na 5 rocznikach.

Droga do Santiago de Compostela. Carrión de los Condes.

Ewa Maria Slaska

Czwartek, 20 września

Mam przed sobą 23 kilometry do Calzadilla de la Cueza. Tylko 23 kilometry, ale za to pierwszą godzinę w zimnisku pod górę, a reszta w słońcu, upale i kurzu. Postanawiam, że od jutra będę rano wkładać również rękawiczki. To ostatnia rzecz, z tych które mam w plecaku, których jeszcze nie używałam. Nawet onuce miałam już na sobie w jakiś ulewny deszcz. Do pierwszej i jedynej miejscowości na trasie – Carrión de los Condes – zaledwie 5 kilometrów i przelatuję je jak czarownica na miotle, ale to pewnie dlatego, że ciemno i zimno.

W Carrión poszłam na mszę do kościoła św. Klary – nie, to zdanie trzeba zapisać odwrotnie. Weszłam do ogromnego kościoła i ponieważ zaczynała się msza – zostałam. Opłacało się z kilku powodów – duchowy pomijam. Po pierwsze: ksiądz był bardzo gruby i sam, pytam więc, kto mu się pomógł ubrać w szaty i ornaty? Te szaty były nader uroczyste, wspaniała koronkowa alba i czerwony ornat. Był sam i prowadził mszę w tych uroczystych szatach wydawałoby się, że dla nikogo – mnie pomijam. Był sam i w liturgii towarzyszyła mu taśma albo płyta z nagraniem. Bardzo to było śmieszne. Ale Podniesienie jednak odprawił on osobiście.  Dopiero po czasie zauważyłam, że wielka część kościoła jest oddzielona gęstą kratą od nawy głównej i siedzi tam cała gromada mniszek. Jasne! Przecież jesteśmy klasztorze! Z kielichem w garści ksiądz podszedł do kraty, ktoś mu otworzył, ksiądz jednak nie wszedł do klauzury, a tylko wsunął tam ręce i tak udzielał komunii. Dopiero po mszy można było obejrzeć śliczną kapliczkę umieszczoną w klauzurze – wyglądała jak mały domek dla lalek, słodko i starannie umeblowany dla lalki, która tam mieszkała czyli Matki Boskiej. W kapliczce kafelki, ołtarzyk, obrazki na bocznych ścianach – marzenie każdej dziewczynki o własnej Matce Boskiej we własnym domku.

No tak, mała dziewczynka czyli ja. Uwielbiałam wtedy książkę Tarcza i kaptur Pii Górskiej, powieść o życiu św. Klary. Na pewno była to powieść bardzo świętobliwa, ale ja z niej odczytywałam przede wszystkim historię miłosną. Klara pochodzi z bogatej rodziny i postanawia przyłączyć się do świętego Franciszka, który wtedy jest już wydziedziczonym biedakiem, w końcu on sam też był z zamożnej rodziny. Klara chce się poświęcić biednym i Bogu, ale dla mnie było to zakochanie, Klara zakochała się we Franciszku i robi wszystko, by być blisko niego. Ciekawe, jakbym to teraz odczytała, gdyby się tak zdarzyło, że wzięłabym tę książkę po raz pierwszy do ręki? Nie mogę być do końca pewna, ale nie jest wykluczone, że to ta powieść ukształtowała moje dziewczyńskie pojęcie o tym, co to jest miłość. A te dziewczyńskie pojęcia mają potem okropnie długi żywot.
Zapomniałam o tym sto lat temu, ale natychmiast mi się przypomniało, jak tylko weszłam do kościoła. Dziękuję świętej Klarze, która stoi sobie w środku barokowego ołtarza, ubrana w nader twarzowy habit.

Oczywiście nie twierdzę, że spędziłam życie na modłach i pracy jak Klara, co to to nie, ale to od Pii Górskiej (nota bene, czy to nie zachwycające, jak imię nas określa na życie – Pia czyli pobożna organizowała naukę religii w ochronkach i przytuliskach i pisała pobożne książki) dowiedziałam się, że poważnego mężczyznę zdobywa się, dzieląc jego zainteresowania. No! W ciągu życia priorytety mi się nieco przestawiły i teraz od wielu lat jestem zdania, że warty uwagi jest tylko ten facet, który dzieli moje zainteresowania, ale w końcu wychodzi na jedno. Trzeba mieć o czym rozmawiać, a to się dobrze udaje, jak się ma wspólne zainteresowania.

Tyle słów Ewy Marii na tę świętą środę.

W czasie realnym przebywamy właśnie oboje, Tomasz Fetzki i ja, na konferencji w Szczecinie 🙂

Droga do Santiago de Compostela. Villarcázar de Sirga

Ewa Maria Slaska

Trzydzieści kilometrów, środa, 19 września

Waldi i ja wychodzimy ze schroniska jako ostatni. O w pół do dziewiątej! Ale Waldi tak prowadzi swoje pielgrzymkowe życie. Po dziesięciu trasach tam i z powrotem dobrze wie, że nie ma się po co spieszyć. Idziemy do mostu, przysiadamy na brzeżku i popatrując na wodę palimy pożegnalnego papierosa. Oboje wiemy, że możemy się już nie spotkać (choć i owszem spotkamy się, bo Waldi dwa razy przyjedzie do mnie do Berlina; niestety jak wiele wakacyjnych znajomości, a pielgrzymka jest też rodzajem wakacji, okaże się, że znakomite porozumienie z dala od domu nie przekłada się na dobrą znajomość w normalnym życiu.)

Wstajemy, otrzepujemy spodnie. Waldi odwraca się i idzie w stronę Rioji, ja przed siebie, do Santiago. Ale Santiago jeszcze daleko, na razie, przechodząc przez most, wchodzę do prowincji Palencia.

Dochodzę do Frómisty. Jest tu wspaniały kościół, o którym mówił mi już Waldi – mam się tu zatrzymać na dłużej i zadumać – jak na Hiszpanię świątynia zaiste niezwykła, bo całkowicie pozbawiona białych stiuków i przepysznych złoceń. No ale też jest to budowla romańska. Najczystsza forma architektoniczna, jaką w życiu widziałam.

Na zewnątrz jest mnóstwo znakomitych rzeźb średniowiecznych, ale rzeczywiście Waldi miał rację, największe wrażenie robi wnętrze, czego niestety pożyczone z sieci zdjęcie w ogóle nie oddaje. Bo, co ciekawe, w internecie jest mnóstwo zdjęć kościoła z zewnątrz i niemal nie ma fot ze środka.

Paskudny dzień. W jednym ze sklepów sprzedawczyni próbuje mi wmówić, że nie zapłaciłam za papierosy, w drugim straszny Cygan z poranioną twarzą sprzedaje mi dwie marchewki i dwa jabłka, i dopisuje jedno euro do ceny za to, że jestem obca.

Och, Mamo, tyle zostało z dumnych Gitanos Lorki!

Droga jest najpierw bardzo ładna, wzdłuż kanału kastylijskiego, ale potem okropna, wzdłuż szosy, w upale, a gdy wreszcie po 30 kilometrach, a to pierwszy taki dzień, że tyle przejdę, docieram na miejsce, w jednym schronisku nie ma miejsca, a w drugim jest wprawdzie jedno, ale za to nie ma hospitalera i nie wiem, czy mogę je zająć. Rzucam rzeczy na łóżko, ściągam buty i piszę, ale nie robię nic więcej, bo jeśli mnie tu nie przyjmą, to muszę iść sześć kilometrów do następnej miejscowości, albo schować pielgrzymią dumę w kieszeń i wziąć pokój w hotelu. Mogę też oczywiście spać na dworze, co jest pewną godną zastanowienia opcją, ale mieszczka zwycięża hippiskę i wybija jej z głowy takie pomysły.

W Villarcázar de Sirga też jest piękny kościół gotycki z cudowną figurą Matki Boskiej, przy czym słowo cudowna, oznacza, że słynie cudami, bo tak poza tym – całkiem normalna gotycka rzeźba w wielkim, bogatym ołtarzu, jak to w Hiszpanii.

W schronisku, w którym się bez zgody właściciela ulokowałam, jest prześlicznie, znacznie ładniej niż w wielkim albuergo, gdzie nocują wszyscy pielgrzymi. Jest miejsce na 10 osób, 9 już się zalegalizowało, tylko ja póki co nie wiem, co dalej. Wokół domku soczysta zielona trawa, w środku patio pełne kwiatów, ładna rustykalna kuchnia, a w kuchni nawet dzbanek do zagotowania wody. Robię sobie herbatę i poznaję się z najmilszymi ludźmi, jakich spotkałam na trasie. Zapraszają mnie na spagetti z sosem pomidorowym. Ja wnoszę do tego posiłku surówkę z jabłek i marchewki kupionych u strasznego Cygana. Porozumiewamy się po angielsku, co moim rozmówcom idzie dość kulawo. Gdy mówią, że są z Eisenstadt w Austrii, przechodzimy na niemiecki i taki jest początek prawdziwej przyjaźni. Hannes i Methe trzy miesiące temu wzięli ślub, a po uroczystości przebrali się w stroje do wędrówki, wzieli plecaki i tego samego wieczora wyruszyli do Santiago. To w linii prostej prawie trzy tysiące kilometrów, zakładając, że na każdych stu kilometrach nadkłada się ok 10 kilometrów, trasa, jaką przebyli wyniosła już około 2700 kilometrów. Przed nimi, jak przede mną, jeszcze około 400 kilometrów, w sumie ponad trzy tysiące.

– Dlaczego? – pytam zafascynowana.
– Bo nie jesteśmy gotowi, żeby już zacząć życie pełne obowiązków. Najpierw chcemy kilka miesięcy przeżyć tylko dla siebie.
– A potem?
– A potem kupimy farmę i założymy ekologiczne gospodarstwo mleczne.
– Ach – mówię – farma szczęśliwych krów.
To taki idiom niemiecki, który wyjaśnia wszystkie uwarunkowania ekonomiczne, etyczne i “stajlajfowe” tego, co chcą zrobić zapaleńcy-nowożeńcy.

Obliczamy, że za jakieś dwa tygodnie powinniśmy być w Santiago. I rzeczywiście, będziemy szli w miarę równo i spotkamy się jeszcze raz czy drugi na trasie, a potem na mszy dla pielgrzymów w katedrze w Santiago. “Dwoje Austriaków z Eisenstadt”, wyczyta mnich, który odlicza wszystkich pielgrzymów, jacy od poprzedniej mszy w samo południe pojawili się w mieście świętego Jakuba od Gwiezdnych Pól. “Jedna Polka z Logrono, dwoje Francuzów z Le Puy, czterech Niemców z Pampluny, czterech Niemców z Roncesvalles, czterech Niemców z Burgos”. Nazwy miejscowości nie są naszym miejscem pochodzenia, lecz punktem, z którego wyruszyliśmy na trasę. Tych czterech Niemców spotyka się wszędzie. Są wszędzie i są w każdym wieku. To ewidentna konsekwencja wielkiej popularności książki Hape Kerkerlinga, niemieckiego komika. Nie jestem pewna, ale być może na tej drodze Francuzów – camina franca – jest już więcej Teutonów niż Gallów. Nic jednak nie wyjaśnia, dlaczego ci Niemcy ruszają zawsze we czterech?
Niemiecką popularność pielgrzymki do Santiago de Compostela odczuję dotkliwie po powrocie. Ci, którym nie chce się tyłka ruszyć, żeby pójść do kiosku po gazetę, będą patrzyli z pobłażliwą pogardą na kobietę, która przeszła sama 700 kilometrów, a ich główne zainteresowanie, podkreślone obleśnym szelmowskim uśmieszkiem, będzie dotyczyło… życia seksualnego pielgrzymów.
Po kilku takich rozmowach zaczęłam starannie ukrywać fakt, że kiedykolwiek poszłam do Santiago.

PS. Gdzieś mi chyba umknęła konieczność zapisania dla porządku, że dostałam miejsce w tym ślicznym schronisku i spędziłam cały wieczór siedząc wśród kwiatów i zapisując wrażenia z obu dni. Wczoraj nie mogłam tego zrobić, bo w kościele świętego Mikołaja nie było elektryczności, a zajęć było tyle, że nie zdążyłam nic napisać “za jasnego”.

Droga do Santiago, miejsce bez nazwy

Ewa Maria Slaska osiem lat temu na drodze do Santiago de Compostella

Wtorek, 18 września

Chcę dojść do Castrojeriz. To znane miejsce, wszędzie w relacjach o Camino znaleźć można to zdjęcie, droga, w oddali samotna niewysoka góra jak biust, zwieńczona zamkiem.

Jeśli nie będzie gorzej niż dziś, to powinnam dać radę. Zajrzałam wczoraj do ewangelii św. Łukasza, którą Mietek miał ze sobą w maleńkim wydaniu. Otworzyła się na rozdziale wjazd do Jerozolimy: I stanął u stóp góry zwanej Oliwną.

Czy to mi coś mówi? Czy w całym tym zgiełku w ogóle coś jeszcze człowiekowi coś mówi? Coraz mniej mi się śni, och, wiem, oczywiście, że mi się śni, ale coraz mniej pamiętam. Gdyby to dotyczyło tylko pielgrzymki, to bym powiedziała, za dużo ludzi naokoło, ale w życiu tak nie jest, a śni się mało, coraz mniej. Chciałabym, żeby coś mnie prowadziło, ale co właściwie? I dokąd? Tam, gdzie nie będzie już nędznej pracy, nędznej płacy i udawania, że jestem cool.

Wychodzę o 7.30 i o 10 mam za sobą 11 kilometrów. Cool. Droga cudowna, słońce, wiatr, wyżyny. Wielkie hiszpańskie wyżyny, ci poeci Mamy musieli o tym właśnie pisać. Wyżyna to coś wspaniałego. Nigdy przedtem nie przeżyłam tej formy geograficznej tak namacalnie i świadomie. Wielkie pofalowane przestrzenie żyznej czarnej ziemi, wielkie niebo, wiatr, słońce i chmury, wioski w kotlinach.

sant3O 12 jestem w Castrojeriz. Małe miasto, ruiny zamku na górze i pięć kościołów. Ładnie tu, ale pogoda piękna, mam ochotę iść dalej. Wchodzę do albergo po pieczątkę i gorącą wodę na herbatę. Pytam, czy mogą się przespać godzinkę na trawie? Mogę. Wodę dostaję za darmo. Pyszna herbata.

Po drodze potężne ruiny klasztoru świętego Antoniego z XIV wieku.

Droga przez wielką górę, której znowu nie ma na mojej karteczce. Najwyraźniej, tego co przygotował ten karteluszek, obchodzą tylko możliwe miejsca postoju, natomiast droga z A do B w ogóle go nie interesuje. Zgubiłam po drodze butelkę z wodą, ale na górze dostanę nową od pielgrzyma, Włocha. Zgubiłam też japonki, to spora strata, ale mam nadzieję, że w najbliższym schronisku jakieś znajdę. Idzie się lekko, dobrze, po szerokiej drodze z mostem przez wielką rzekę. Znowu góra, znowu rzeka, ale zanim tam dojdę spotka mnie… Cud!

ewamostW starym małym kościółku, z na wpół zrujnowanym dachem schronisko na 12 osób. Completo. Oczywiście komplet-omlet-klops, dlaczego akurat ja miałabym dostać nocleg w takim schronisku, o jakim przez całą drogę marzy każdy porządny pielgrzym? A jednak dostaję. Schronisko prowadzą dwaj mnisi z Ferrary. Proponują, żebym weszła i odpoczęła, zanim pójdę dalej. Mogę zjeść z nimi kolację. Pytają kim jestem, odpowiadam, że Polką. “O, to tu jest twój rodak, z Oświęcimia.” Siadam przy stole, przedstawiam się, Waldek dzieli się ze mną zapasami – chleb i ser dostał od mnichów, wielkiego pomidora zerwał w jakimś ogrodzie przy drodze.  “To nie kolacja”, mówi, “kolacja będzie potem. Na kolację przyjdą wszyscy pielgrzymi, a potem będzie…, sama zobaczysz” “Nic nie zobaczę”, mówię, “muszę iść dalej”. Ale nie, nie muszę. Waldek szepcze przez chwilę z mnichami i prowadzi mnie do jednej z 12 prycz. “Tu bądziesz spała”, mówi i zabiera swój plecak. “A ty?” “A ja? Na strychu.”

Jemy, pijemy wodę (ja) i wino (Waldek), rozmawiamy. Waldek był już dziesięć razy w Santiago. Właśnie wraca i liczy na pracę przy winobraniu w prowincji Rioja. Czasem pracuje też przy bambusach. Ciekawe, nie wiem, jak się pracuje przy bambusach? “Normalnie, żniwa”, mówi Waldek.

Na kolację zupa jarzynowa, chleb i wino, a potem wspólna modlitwa i… o tak, umywanie nóg. Siedzimy w kręgu, a nasi dwaj gospodarze myją nam stopy. Jestem tak zażenowana, że w ogóle nie wiem, jak się zachować.

Po kolacji zbieramy z Waldkiem naczynia i idziemy do baraczku w podwórku, pozmywać.

Spać. “Tu”, pokazuje Waldek, “tu jest grób”. Nie rusza mnie to, wielkie rzeczy, w kościołach zawsze są groby. “Ale to grób pielgrzyma, który umarł na drodze dwa lata temu.” To oczywiście zmienia postać rzeczy. Stajemy przy grobie, modlimy się przez chwilę. “Dobrze ma”, myślę, “dobrze tak umrzeć i tak być pochowanym.”

Kładę się do łóżka. Przez dziurę w dachu widać gwiazdy i księżyc w pierwszej kwadrze.