Ewa Maria Slaska
Środa, 27 września 2007 roku
Pełnia księżyca. Dobry czas, żeby się wspinać na najwyższą górę na trasie. Wstaję o świcie. Bar zamknięty, nie ma automatów z kawą, automat z papierosami nie wydaje papierosów. Bez śniadania i picia, po ostatnim papierosie, wychodzę w kompletną ciemność. Jest za 10 siódma. Ogromne gwiazdy i pełnia księżyca prosto w twarz. Idę przed siebie, nie widać żadnych strzałek ani drogowskazów, mam więc tylko nadzieję, że idę tak jak trzeba – prosto w wielki, niesamowity księżyc. Po godzinie księżyc zachodzi za górę Rabanal, to tam muszę wejść. Trochę mi nijako tak samej, po ciemku, tylko z księżycem, ale Mamie by się podobało. Choć nie wiem, czy poszłaby tak sama w ciemność pełną księżyca.
Romance de la luna, luna
La luna vino a la fragua
con su polizón de nardos.
El niño la mira mira
El niño la está mirando.
Księżyc jest jeszcze wysoko, jest więc srebrny i zimny, ale gdy zaczyna zachodzić, zmienia kolor, staje się ciemnożółty i ogromny jak patelnia do smażenia paelli dla całej wioski. Z tyłu za mną, powoli, szaro i żółto wschodzi słońce. Jest zimno, im wyżej, tym zimniej. Gdy już wzejdzie słońce, widzę szron na wrzosach i szałwi. Dochodzę do wioski, ale nie ma tu niestety ani paelli, ani nawet kawy. Wioska śpi. Do następnej wsi sześć kilometrów. Zjadam kilka rodzynek i ssę cukierka. Zimno i wciąż do góry, ale jakoś tak przyjemnie. Wioska Rabanal i wreszcie bar, kawa, woda, magdalenka, papieros. Zaraz za wioską znajduję piękne duże kamienie i postanawiam je zabrać na górę. Dla Jacka. Dopiero jak dojdę na górę i zobaczę usypaną tam górę kamieni, uświadomię sobie, że nie pamiętając w ogóle, że Rabanal to owa góra z krzyżem i kamieniami, podporządkowałam się jednak woli samej góry, albo zbiorowym myślom setek i tysięcy pielgrzymów, znacznie lepiej przygotowanych do tej pielgrzymki niż ja, i zabrałam na najtrudniejszy kawałek Camino ciężar swoich grzechów. Ciążą mi okropnie… Idę, niosąc ciężar myśli i kamieni. Nagle przestało być piesko zimno i robi się wściekle gorąco. Ostatnia wioska, tuż pod szczytem, niemal całkowicie zrujnowana, ale wiem, że jest tu albergue, gdzie można się przespać za darmo, jeśli się popracuje. Ciekawe, jaka to praca, ale nie sprawdzę, nie będę tu spać, ani nawet pić kawy. Po wiosce wałęsają się psy, a ja nic, idę, równym krokiem średniowiecznego pielgrzyma, niosąc kamienie-grzechy, w upał, i czuję, jak mi się robi taki średniowieczny wzrok jak z Breughla, skierowany w siebie, obojętny na świat i na to, co na zewnątrz. Widzę drzewo jarzębiny, całe czerwone.
Wciąż jeszcze strasznie daleko do szczytu, jeszcze trzeba iść i iść, znowu mijając jakieś psy i krowy, a ja nic, idę, mijam… Wreszcie dochodzę. Kamienie, które przedtem ważyły co najwyżej trzy kilo, teraz ważą z dziesięć. Dopiero, gdy stanę na szczycie, u stóp usypiska kamieni, rozpoznaję to miejsce. Każdy je zna, kto choć raz obejrzał jakąś relację z Camino. Cruz de Ferro. Słynny krzyż, gdzie wszyscy pielgrzymi zostawiają kamienie. Podobno to stara iberyjska czy galijska magia, a pielgrzymi średniowieczni tylko ją przejęli.
Odpoczywam i zaczynam schodzić. Jest mi lekko, jakby mi ze sto kilo z pleców zdjęto. Dobra droga, magiczna. Może ulży mi w moich przewinach. (Gdy to piszę, wiem, że ulżyła, ale tylko mnie, nie zmniejszyła jednak ciężaru mojej winy u tego, wobec kogo zawiniłam. Niestety.) Wiję wianki i układam kamienie w intencji moich bliskich, i tak mnie pochłaniają owe magiczne zajęcia, że nawet nie zauważam, że jest już z powrotem ciężko, potwornie stromo, niebezpiecznie. Dochodzę do Manjarin. Właściwie chciałam się tu zatrzymać. Waldemar tyle opowiadał o tym miejscu, o Thomasie, współczesnym templariuszu, który w ruinach średniowiecznego zamku założył komturię. Mieszka tu bez prądu i innych udogodnień cywilizacyjnych. Ma symbolizować to, co zawsze było dobre na drodze – bezinteresowność opieki nad pielgrzymami. Po to kiedyś powołano templariuszy do Hiszpanii – żeby strzegli Drogi. Ale Thomas strzeże jej dla siebie, a nie dla nas. Piję wstrętną zimną przestałą kawę i oczywiście zamierzam za nią zapłacić, choć wstrętna, ale nie jest mi dane dokonać tego dobrowolnie, bo asystent Thomasa sokolim wzrokiem pilnuje, czy aby uiściłam ów dobrowolny datek. Przysiadam na ławeczce w cieniu jakiegoś krzaka, głaszczę kota i już wiem, że tu nie zostanę, pójdę dalej. Ale dzięki kotu mam okazję obejrzeć widowisko. Na drogę do schroniska podjeżdża autobus, wysypuje się pół setki zmotoryzowanych pielgrzymów z muszlami, wszyscy lecą siusiu do sławojki, potem robią sobie zdjącie z Thomasem, a potem wrzucają pieniądze do puszki. Ciekawe, czemu mi to przeszkadza? W końcu każdy musi z czegoś żyć. Ale mimo to wiem, że to co widziałam, jest odrażające.
Bezskutecznie próbuję wypełnić misję, którą poruczył mi Waldek. Mam pozdrowić Thomasa od niego. Thomas jednak niczego nie kojarzy, nie pamięta, nic go moja opowiastka nie obchodzi. Biedny Waldek, a tak był zachwycony tym miejscem i tym człowiekiem. Uważał go za swojego najważniejszego przyjaciela na Camino.
Idę dalej, do następnej wioski, El Acebo, co znaczy ostrokrzew, jeszcze siedem kilometrów. Trudno, coraz trudniej, ale za to widok wynagradza wszystkie trudy. Schodzi się z góry do wsi pełnej domów pokrytych czarnymi dachami z łupka. Bajkowy widok. Tu mieszkał wujek Marie z Dziadka do orzechów, jestem pewna.
Super schronisko, super atmosfera, dostaję nowe japonki, jest wspólna kolacja z nadzwyczaj “mięsistą” zupą, wspólne śpiewanie pieśni o Camino, którą kazano mi przełożyć na polski (bo nikt tego jeszcze nie zrobił), a wieczorem podczas spaceru rozmowa ze staruszkami, którzy przysiedli na przyzbie i zaśmiewają się do łez, bo po południu przeszli przez wioskę Szkoci w kraciastych kiltach, ciągnący gitarę na kółkach. Pelo verde, pelo rojo, zaśmiewają się staruszki i staruszkowie. Jasne, obaj Szkoci mają przecież kolorowe irokezy, jeden czerwonego, drugi zielonego.


Dostaję kawę i super ciastko czekoladowe: rodzaj ptysia, który jest z wierzchu oblany twardą ciemną czekoladą, a w środku wypełniony miękkim musem z jasnobrązowej czekolady. Czekolada na czekoladzie, to się nazywa wykwint. No ale też jestem w mieście, które słynie z czekolady. W kawiarni nikt nie robi min w sprawie buciorów i płacę dwa euro czyli dokładnie tyle, ile bym zapłaciła w byle budzie.
Znajduję też książkę po niemiecku – Elmar Bereuter Die Schwabenkinder, o niewolniczej pracy góralskich dzieci w XIX wieku. Przejmująca.










Droga przez wielką górę, której znowu nie ma na mojej karteczce. Najwyraźniej, tego co przygotował ten karteluszek, obchodzą tylko możliwe miejsca postoju, natomiast droga z A do B w ogóle go nie interesuje. Zgubiłam po drodze butelkę z wodą, ale na górze dostanę nową od pielgrzyma, Włocha. Zgubiłam też japonki, to spora strata, ale mam nadzieję, że w najbliższym schronisku jakieś znajdę. Idzie się lekko, dobrze, po szerokiej drodze z mostem przez wielką rzekę. Znowu góra, znowu rzeka, ale zanim tam dojdę spotka mnie… Cud!