Szopa w salonie 20 (reblog)

Boli.tyka

Łukasz Szopa

List do ambasadora RP w Niemczech, Andrzeja Przyłębskiego

Warszawa, 02.02.2018. Marszałek Senatu Stanisław Karczewski podczas konferencji prasowej po spotkaniu noworocznym z korpusem dyplomatycznym, 2 lutego 2018 roku w Senacie. (tg/pkus) PAP/Tomasz Gzell

Berlin, 19.02.2018

Szanowny Panie Ambasadorze,

Jako obywatel Polski żyjący zarówno w Polsce, jak i w Niemczech, nie zaliczam się co prawda do „Polonii“, pragnę jednak zareagować na list Marszałka Senatu, pana Stanisława Karczewskiego z dnia 07.02.2018, w którym wzywa on Polaków żyjących zagranicą do

podejmowania wszelkich możliwych działań, których celem będzie upominanie się o prawdę historyczną
i
o dokumentowanie i reagowanie na przejawy antypolonizmu, krzywdzące nas sformułowania i opinie. Proszę o powiadamianie naszych ambasad, konsulatów i konsulów honorowych o pomówieniach naruszających dobre imię Polski“.

Wielu moich przyjaciół i znajomych – zarówno w Polsce jak i Niemczech – odebrało ten list jako bardzo bulwersujący apel, nawołujący do szpiclowania, donosów, a nawet „szmalcownictwa“.

Ja również uważam ową „zachętę“ jako bardzo kontrowersyjną, pragnę jednak z niej skorzystać – choć obce są mi pobudki jakiegokolwiek donosicielstwa.

Dlatego właśnie zwracam się do Pana, nie tylko jako urzędnika ambasady RP zagranicą, ale i osoby kompententnej w kwestii współpracy – jawnej czy tajnej – ze służbami, i chciałbym poinformować o dwóch przypadkach jak najbardziej „antypolskich“ jak i niezdodnych z prawdą historyczną wypowiedzi, naruszające dobre imię Polski:

1. Jarosław Aleksander Kaczyński, ur. 18.06.1949 w Warszawie, poseł na Sejm RP:

Krajowa Rada Sądownictwa to jest niewątpliwie instytucja postkomunistyczna“

Tusk ma krew na rękach” i „nie jest godny reprezentowania Polski za granicą”

Dla mnie Wałęsa to TW Bolek“

2. Andrzej Przyłębski, ur. 14.05.1958 w Chmielniku, ambasador RP w Niemczech:

PiS podnosi Polskę z ruiny, w której pogrążyła ją Platforma Obywatelska. W Polsce wszystko: instytucje państwowe, policja, wojsko, szkoły, uniwersytety, sądy, znajdowało się w głębokim kryzysie, który ukrywały media.“

Tutaj dodam, że nazywanie naszego kraju „ruiną“ jest ponadto wyrazem braku poszanowania dla historycznie faktycznych ruin – jak Aleppo, Grozny, Sarajewo czy powojenna Warszawa, i sytuacji ich mieszkańców.

Dlatego proszę – nawiązując do apelu Marszałka Karczewskiego – o niezwłoczne poinformowanie polskich instytucji czy urzędów (jakich – tego pan Karczewski niestety nie zdefiniował) o obu osobach i ich wyżej wspomnianych wypowiedziach niezgodnych z faktami historycznymi i naruszających dobre imię naszego kraju.

Z wyrazami szacunku

Łukasz Szopa

Oryginał listu do ambasadora RP

Nieodwołalny koniec świąt

Tadeusz Rogala

Święta, święta i po świętach…

Jutro 2 lutego, święto Matki Boskiej Gromnicznej, znane jako święto Ofiarowania Pańskiego, które zamyka cykl świąt Bożego Narodzenia i jest ostatnim dniem, kiedy koniecznie trzeba rozebrać świąteczne choinki.

O ile z domów już w większości poznikały pięknie ustrojone drzewka, to w kościołach katolickich w Polsce wystrój bożonarodzeniowy utrzymuje się do końca okresu świąt Bożego Narodzenia czyli właśnie do święta Ofiarowania Pańskiego. Z kościołów znikają tego dnia żłóbki, zdejmuje się dekorację świąteczną, przestaje się śpiewać kolędy. Kończy się też okres wizyt duszpasterskich w domach.

Jeszcze trzydzieści lat temu, kiedy wielka machina konsumpcyjna jeszcze nie weszła do polskich sklepów, przygotowania do świąt rozpoczynały się krótko przed świętami.

W adwencie obowiązywał post, w kościele odbywały się wcześnie rano lub wieczorem msze święte tzw. roraty. W okresie adwentu nie tańczyło się, ani nie urządzało wystawnych uroczystości. O prezentach pod choinkę trzeba było pomyśleć nieco wcześniej, ale to w ostatnie przedświąteczne dni kupowało się żywego karpia, nie za wcześnie jednak, aby nie blokował niepotrzebnie wanny w łazience. Odwiedzało się bazary i sklepy, zaopatrując się w potrzebne na święta artykuły żywnościowe.

W wigilię świąt Bożego Narodzenia rozpoczynał się okres świąteczny czyli trwający 12 dni okres Godów. Gody to szczególne, niecodzienne słowo. Znaczy więcej niż uczta, biesiada. To stan szczęśliwości. Uroczystość Trzech Króli zamyka okres Godów, następnego dnia rozpoczynają się zapusty, te zaś kończą się we wtorek przed Środą Popielcową. Zaczyna się czas Wielkiego Postu i czekania na Wielkanoc.

Od Trzech Króli bawiono się w Polsce na całego. Urządzano bale choinkowe, wielkie i wystawne dla dorosłych, ale także znacznie jednak skromniejsze zabawy choinkowe w szkołach. Nieodłącznym elementem takiej imprezy była zawsze swiątecznie wystrojona choinka. Przy parafiach urządzano spotkania opłatkowe. Szczególnie na emigracji Polacy pielęgnują tradycję spotkań opłatkowych i urządzanie zabaw karnawałowych.

Rok 1947, obóz przejściowy dla Polaków w Ludwigsburgu. Jasełka w wykonaniu polskich dzieci.

Rok 1947. Obóz przejściowy dla Polaków. Spotkanie choinkowe dla polskich dzieci.

Rok 1947. Obóz przejściowy dla Polaków. Spotkanie choinkowe dla polskich dzieci. Dzieci dostały nawet banany.

Rok 1967. Ludwigsburg-Grünbühl – Polska Misja Katolicka – Parafialne spotkanie opłatkowe.

***
W Niemczech sytuacja wygląda trochę inaczej. W zasadzie okres świąt Bożego Narodzenia rozpoczyna się w pierwszą niedzielę adwentu. W miastach i miasteczkach odbywają się jarmarki bożonarodzeniowe, w sklepach obecnie już w październiku pojawiają się artykuły świąteczne. Na ulicach stoją wystojone udekorowane choinki, a i w domach często też od pierwszego dnia adwentu. Restauracje i sale bankietowe już dawno są zarezewowane dla zakładów pracy i innych organizacji na tzw. Weihnachtsfeier. I wreszcie po czterech tygodniach przychodzą wyczekiwane święta Bożego Narodzenia. Okres ten kończy się w święto Trzech Króli. Jak na komendę rozbiera się choinki i wynosi do punktu zbiorczego, gdzie służby miejskie wywożą je i przerabiają na kompost. W Berlinie choinki wynosi się – lub nawet wyrzuca przez okno lub z balkonu – po prostu na ulicę i to niekiedy już w drugie święto Bożego Narodzenia. W sklepach znikają ostatnie świąteczne słodycze, a na półkach sklepowych pojawiają się pierwsze słodycze wielknocne, dawniej przerabione z nie sprzedanych Mikołajów. Po jakichś protestach konsumentów zaprzestano jednak praktyki prostego przepakowywania Świętego Mikołaja w sreberko Świętego Zająca, teraz figurki się jednak przetapia i przeformowuje.

***

Święto Matki Boskiej Gromnicznej nawiązuje do znanego nam z Ewangelii opisu ofiarowania Jezusa, czyli momentu, kiedy 40 dni po narodzinach dziecka, Maryja i Józef zanieśli dzieciątko do świątyni w Jerozolimie, by zgodnie z prawem mojżeszowym ofiarować je Bogu w hołdzie dziękczynienia za darowanie Izraelitom życia podczas przejścia przez Egipt Anioła Zniszczenia.

Tego dnia Kościół obchodzi również Światowy Dzień Życia Konsekrowanego, wprowadzony przez papieża Jana Pawła II w 1997 roku.

Tradycyjnie od IX wieku tego dnia w kościołach święci się świece tzw. gromnice – które mają chronić domostwa przez piorunami i innymi nieszczęściami. Odbywa się również procesja z płonącymi świecami, symbolizująca życie w jedności z Chrystusem. Dawniej po uroczystościach przynoszono płonące świece do domów i wypalano nimi znak krzyża w belce na suficie – miał on chronić przed nieszczęściem i żywiołami. Wierni przynosili do kościołów swoje własne świece, te same, przy których ich ochrzczono, i które towarzyszyły im przez całe życie, bo wręczano je również konającym.

Ze świętem Matki Boskiej Gromnicznej wiąże się wiele opowieści.

Stare legendy ukazują nam Panią Niebieskiego Dworu z gromnicą zapaloną w dłoni, strzegącą chat przed wilkami pośród mroźnej zawieruchy. To znów głodny i zły wilk, postrach okolicy, zdąża pokornie świętymi śladami, już obłaskawiony. Pani gromniczna ratuje sierotkę zabłąkaną w boru, rozpędzając stado wilków gotowe pożreć dziewczynkę

pisze Zofia Kossak w „Roku polskim”.

Z tym świętem związanych jest też kilka przysłów, a oto niektóre z nich:

Gdy na Gromnicę roztaje, rzadkie będą urodzaje.
Gdy w Gromnicę pięknie wszędzie, tedy dobra wiosna będzie.
Gdy w Gromniczną jest ładnie, dużo śniegu jeszcze spadnie.
Gdy w Gromnicę z dachów ciecze, zima jeszcze się przewlecze…”

Obecnie w epoce ocieplenia klimatu, te przysłowia mogą się już nie sprawdzać.

Na Saksy 4 Über die Märchen

Łucja Fice

Die letzten Tagen

Dieser Nachmittag war nicht angenehm. Elvira wusste sich für meine freien Stunden zu revanchieren. Sie schickte mich in den Keller, ich sollte den Fußboden wischen, die Regale sauber machen und zweihundert Gläser mit Eingemachtem einsortieren, die vorher sorgfältig geputzt werden mussten.

“Alles muss sauber sein, alles muss tipptopp sein”.

Ich widersprach nicht. Das Alter besiegte mein ich. Diese deutsche Gründlichkeit fand ich entsetzlich. Da half mir aber meine Gewitztheit. Irgendwie musste ich das packen. Ich wickelte ein Buch ins Wischtuch ein und steckte es in die eine Schürzentasche, in die andere kam eine Taschenlampe und holte den Wassereimer und den Mopp aus der Besenkammer.

“Ich gehe in den Keller!”
“In einer Stunde musst du alles schaffen”, erwiderte die Alte hart.

Das war eine angenehme Lesestunde. Ich fühlte mich wie ein kleines Mädchen, dem man das Lesen verboten hat und das es heimlich tun muss. Als ich Elvira die Treppe runterkommen hörte, schaffte ich es, den Fußboden nass zu machen und mit dem Tuch über die Regale zu fahren. Der Betrug war gelungen.

***

Nur noch drei Wochen bis zum Vertragsende. Ich wollte keinen Ärger. Ich fasste den Entschluss. Morgen rufe ich die Agentur und die Tochter der Alten an. Ich wollte nach Hause. Die unwiderrufliche Entscheidung stand fest.

Nach zwanzig Uhr stand das Gießen der Rabatten auf dem Programm. Ich schleppte die Kannen mit zehn Litern Wassern, so dass meine Wirbelsäule quietschte. In diesem Moment hätte ich die Alte ermurksen können. Ich verwarf diese unschönen Gedanken und begann zu singen. Ich wusste es! Meine Heiterkeit würde sie erbosen. Ich reizte sie bis zur Weißglut.

“Schrei nicht so rum!”, brüllte Elvira aus dem Fenster und schaute mich verächtlich an. Sie sah aus wie eine böse Hexe, die sich zum Fotografieren aufplusterte. Die abgewetzte Schürze passte ideal zur abgemergelten Figur dieser langnäsigen Xanthippe. Es fehlt nur noch, dass sie mir einen roten Apfel aus dem Fenster zuwirft, den ich esse, mich vergifte und zu singen aufhöre.
“Willst du mich bezahlen, wenn ich aufhöre?”, entgegnete ich.

Ein anderer hätte wenigstens gelächelt, aber doch nicht diese alte Frau, die Fröhlichkeit unmoralisch fand und sich an Traurigkeit und Tränen ergötzte. Ich war aufgebracht und sang weiter. Die Alte donnerte das Fenster zu. “Hab’ ich denn so falsch gesungen? Mein Gott! Warum bedachtest du mich mit keiner Begabung, auf der ich mein verdammtes Leben stützen könnte”, sagte ich laut.

Uff! Die Arbeit war erledigt, der nächste Tag vorbei und trotzdem dachte ich, ich sei verrückt, dass ich diesen Vertrag nicht sofort kündige.

***

An diesem Tag hatte die Alte einen Termin beim Augenarzt. Ich hatte also frei und konnte sogar telefonieren. Dem Opa tat es auch gut, er bekam rote Wangen, lächelte, trank Wasser und aß die Süßigkeiten, die ich ihm anbot, wofür er sich mit Augenbewegungen bedankte. Ich freute mich darüber. Ich wusste, dass er die Augenblicke liebte, die er mit mir allein verbringen konnte. Seine Frau schenkte ihm sowieso keine Aufmerksamkeit. Er war für sie wie Luft, ein Mann ohne Eigenschaften, er blieb immer im Hintergrund. Ich nahm es dieser Hexe übel, dass sie ihren eigenen Mann so schlecht behandelt, ich war oft frustriert darüber. Für mich war er wertvoll, wie jeder ältere Mensch. Diesen Wert fühlte ich mit den Sinnen, unterhäutig. Ich sah seine innere Ruhe, die zwar zuweilen verflog und in Unruhe oder gar Aggressivität umschwenkte, wenn er mir seine geballten Fäuste unter die Nase hielt. In solchen Augenblicken erklärte ich mir das Verhalten meiner Schützlinge mit ihrem Alter, ihrer Krankheit und Schmerzen. Er hatte ungewöhnliche Augen. Ich schaute gern in diese scharf blickenden Katzenpupillen. Ich wusste ihn zu schätzen und es schmerzte mich, wenn Elvira ihren Mann ein ‘altes Schwein’ schimpfte.

***

Es blieb mir jedoch nichts anderes übrig, als die Agentur zu bitten, den Vertrag zu kündigen. Über diesen Entschluss informierte ich sie telefonisch.

“Ich will nach HAUSE, nach HAUSE!”
“Gabriela, wir beenden diesen Vertrag! Diese Familie verzichtet auf die Dienstleistungen unserer Agentur, also können wir niemanden an Ihre Stelle schicken.”
“Warum?”
“Wir glauben, es wird den Leuten zu teuer.”
“Also muss ich bis zum Schluss bleiben?”
“Genau! Ist aber bald vorbei”, tröstete mich Joanna. Meine Augen wurden feucht vor Ärger. Ich rief die Tochter von Elvira an. Ich hörte sie lallen und verstand nichts, bis auf das, dass sie betrunken ist. Also hatten die Nachbarn doch Recht, dass die Tochter Elviras Alkoholikerin ist, die nie nüchtern wird und dass ich mich nie mit ihr verständigen kann. Ich war sechs Wochen dort und sie verspürte nicht ein einziges Mal das Bedürfnis, ihre Eltern zu besuchen. An diesem Abend wollte ich nicht allzu früh ins Bett, ich legte mich auf Sofa. Die Gedanken in meinem Kopf flogen wie Billardkugeln umher. Im Zimmer befand sich nichts außer der Farbe an den Wänden. So schien es mir zumindest. Mich umspann Langeweile, bis ich etwas wie Flüstern vernahm. Es kam wie aus einem fahrenden Zug, der ruckelte und ratterte. Ich schlief nicht. Obwohl sich Träume bei mir plötzlich einstellen, war ich diesmal hellwach. Ich sah einen Menschenfluss, der über Felder auf mich zukam. Ich schaute sie mir an, wie einen bunten Katalog, in welchem mich die Anzahl der Kleider, Blusen und Hosen entzückte. Über ihren Schultern sah ich etwas oder jemanden, den ich nach der Rückkehr in die Realität vergaß, obwohl mir dieses mit den Sinnen registrierte Bild so realistisch erschien. Ich merkte mir eine weiße, dunkelblau gestreifte Bluse. “Was war das?”, fragte ich mich später.

***

Uff! Ich hab’s geschafft. Der Vertrag ist zu Ende. Mein Koffer steht gepackt in der Diele. Nur noch das letzte Abendessen und das Taxi bringt mich zur Bushaltestelle, ich steige in den Sindbad-Bus und es geht… nach HAUSE. Ich warf den letzten Blick auf mein Zimmer. Ich tanzte meinen Freudentanz und verabschiedete mich von den Wänden. Obwohl ich hier zwei Monate nächtigte, war die Spur, die ich in diesem Zimmer hinterlasse zu zart und zu flüchtig, als dass sie von jemanden vernommen werden könnte. Nicht einmal einen Geruch werde ich hier lassen, denn dieses Zimmer hat mich nicht richtig verinnerlicht. Ich hatte den Eindruck, als verließe ich leere Wände. Ich dachte an Elvira: “Eine furchtbare, alte Frau, die mich fertig gemach hat.” Ihre Verachtung einer Pflegerin gegenüber resultierte vermutlich aus der Sehnsucht nach der Jugend (irgendeinen Grund muss es ja dafür gegeben haben). Ich freute mich, dass ich nicht mehr jeden Tag ihrem Gejammer zuhören, ihre gealterte Haut sehen, den Geruch ihres Schweißes im ganzen Haus einatmen, ihre Sprüche ertragen und ihren Befehlen gehorchen muss. Ihr Lachen, das gar keine Freude versprühte, sondern erzwungen war, verunsichert mich sogar jetzt, als ich das schreibe. Im Grunde waren wir doch beide lächerlich. Zwei alte Frauen, die eine nur etwas jünger als die andere! Wie immer, versuchte ich, alles Unangenehme zu verdrängen. Ich schloss eine Tür hinter mir, die ich nie wieder öffnen werde und ging zum letzten Abendmahl.

Die Alte fragte mich nach meinen Wünschen.

“Was wirst du mit dem verdienten Geld machen? Was würdest du tun, wenn du mehr hättest?, fragte sie, schief lächelnd.
“Musst du auch jetzt noch gehässig werden? Ich habe es doch redlich verdient, also ist es nicht deine Sache.”
Die Seniorin brachte mich zum Taxi, das vor dem Haus wartete. Sie bezahlte die Fahrt, dann verabschiedeten wir uns.
“Behalte uns in guter Erinnerung!”, bat sie. “Entschuldige, dass du schwer arbeiten musstest, aber ich habe dich doch dafür bezahlt.”
Elvira zog aus dem Körbchen ihres Rollators ein schwarzes Täschchen, das mir schon früher aufgefallen ist.
“Das ist für dich, für den Silvester deiner Träume”.
Ich spürte eine angenehme Wärme in der Herzgegend, nichts Besonderes, aber wohlig eben. Das Täschchen schien mir irgendwie magisch. So eines würde ich nirgends zu kaufen bekommen.
Diesen Vertrag überlebte ich wie eine schwere Krankheit. Aber bevor ich zuhause ankam, waren alle Plackereien und Unannehmlichkeiten vergessen. Diese Fähigkeit, vergessen zu können, freute mich. Ich war zufrieden, dass ich die Alte, die Macht über mich hatte, besiegte. Und diese Zufriedenheit war das Wichtigste.

Zu Hause

Mein Mann war nicht auf meine Ankunft vorbereitet, wie letztens übrigens immer. Ich habe diese Veränderung bemerkt. Ich bat ihn, mir einen Kaffee zu machen. Ich lächelte mein Schicksal an, ich hatte Arbeit, ich war gesund. Und nach dem Frühstück folgte das große Auspacken.

“Und das ist das magische Täschchen für dem magischen Silvester.” Ich warf es auf den Tisch und widmete mich wieder dem Leeren meines Koffers.
“Weißt du überhaupt, was in dieser Kosmetiktasche drin ist?”, fragte mein Mann
“In welcher Kosmetiktasche?”
“Na in diesem Täschchen.”
“Was soll denn da drin sein?”
“Schau ‘mal.” Mein Mann holte ein Geldbündel raus und breitete die Scheine wie Spielkarten auf dem Tisch aus. Er zählte. Ich stand wie versteinert da. Ich traute meinen Augen nicht. Es waren sechzig Fünfeuroscheine. Ich begriff, dass die Frau jeden Tag fünf Euro sparte, um mir zum Abschied eine Überraschung zu bereiten und das Sparen schmackhaft zu machen, wovon sie ja so viel hielt. Ich war gerührt. Nun verstand ich, was Elvira meinte, als sie sagte:
“Was würdest du tun, wenn du mehr Geld hättest?” Ich weiß noch, was ich damals gedacht habe. Dieses Märchen kam also auf meine persönliche Bestellung, dessen war ich mir vorher gar nicht bewusst. Eines ist aber sicher! Man bekommt kein Geld für umsonst. Das ist die dritte WAHRHEIT, die ich entdeckte, obwohl ich es eigentlich immer wusste. Ich dachte: “War es mein Wunschdenken, das diese Belohnung erwirkt hat?” Existiert in dem uns umgebenden elektromagnetischen Feld wirklich ETWAS neben mir? Ist die Welt vielleicht ein Spiegelbild meiner Träume? Oder der Punkte in meinem Inneren? Ich erinnerte mich an die Worte meiner Mutter: DAS LEBEN LIEGT HINTER DEM KRISTALLSPIEGEL. Oder bin ich vielleicht ein kosmisches Spiel, Teil eines Hologramms und das Leben ist eine Magie?

Ich ließ diese Gedanken fallen, setzte mich hin und sagte zu meinem Mann: “Liebling! Vielleicht sind es die Quanteneffekte, die die Türen zum freien Willen öffnen und Möglichkeiten zur Wunscherfüllung liefern? Vielleicht hängt alles von uns selbst ab? Wir bestehen doch aus Gedanken und Gedanken sind eine Art von Wellen.”
“Du glaubst wohl an Märchen? Du denkst doch nicht logisch. Zum Denken verwendet man doch das Gehirn. Unsere Welt wird, mein Dummchen, von physikalischen Gesetzen regiert, die unter jeglichen Bedingungen objektiv und verifizierbar sind.”
Ich war da anderer Meinung.
“Du weißt doch ganz genau, dass nicht nur Philosophen, sondern auch moderne Wissenschaftler das Kausalgesetz und die materielle Welt anzweifeln, so wie sie von dir, von uns allen wahrgenommen wird. Angezweifelt wird bereits das Paradigma, nach dem unsere Welt ewig ist, mein Lieber. Die Theorien von Newton und Einstein sind zwar richtig, aber inkomplett. Unsere Welt ist komplizierter und unvoraussehbarer als es die größten Denker früher annahmen. Na gut! Du glaubst an die rationale Ordnung der Dinge, wo es keinen Platz für übernatürliche Phänomene gibt. Und ich denke, dass die Quantenphysiker schon bald eine vernünftige, wissenschaftliche Erklärung für diese, doch in der Natur stattfindenden Prozesse und Erscheinungen finden werden.”
“Ja, meine Liebe, ich bin ein Materialist und Rationalist. Und solche Menschen lassen keine anderen Erklärungen gelten als die, die der gesunde Menschenverstand liefert.”
“Hör’ einmal zu, du Dämlack…”, revanchierte ich mich. “Allein die Tatsache, dass diese komische Welt, das Leben und unser Bewusstsein entstanden, ist unwahrscheinlich genug und trotzdem akzeptierst du das. Ich akzeptiere mein übernatürliches Element, das heißt meine Träume und andere Geisteszustände. Die wirkliche Natur der Welt ist noch nicht erforscht, also sei dir nicht so sicher.”
Ich kannte meinen Mann und wusste: wenn er an seinen Daumen zupft, dann heißt es, dass er sich stark konzentriert.
“Und was mein Gehirn anbetrifft – ich leihe mir von dir die Fernbedienung mit Zugriff zu deinem Kopf.”
Er stand auf, trat an mich heran und nahm mich in seine breiten Arme und ich ließ mich umarmen. Damit war die Diskussion beendet.

***

Der Bus fuhr weg und ich stand mit meinem Koffer da und schaute mir das zweistöckige, vornehme, mit einem Gitter aus Gusseisen umsäumte Haus an. Die dekorativen Spiralen und spindelförmig gebogenen Stäbe ließen keinen Zweifel daran, dass die Umzäunung nicht allein als Zierde gedacht war. Ich konzentrierte mich. Meine langjährige Erfahrung im Arbeitstourismus lernte mich, über die Qualität des Vertrages erst nach einigen Tagen zu urteilen. Und mein Instinkt gebot es mir, im Gedächtnis zu wühlen.

Hinter dem Tor wartete eine neue Welt und ein neues Märchen auf mich. “Wer werde ich hier sein?”, dachte ich, bevor ich auf die Klingel drückte. Ich war froh gesinnt und optimistisch eingestellt. Vor einiger Zeit habe ich ein neues Programm in meinem Kopf eingespeichert: Null Angst, keine unerwünschten Vorstellungen, keine negativen Gedanken. Die Welt ist schön und sie wird dich schon eines schönen Tages von selbst anlächeln, in dem Moment, wo du es gar nicht erwartest. Ich las die Inschrift, die auf dem Schild am Tor eingraviert war:

DU SIEHST MICH NICHT, DU HÖRST MICH NICHT, ABER GLAUB MIR, ICH BIN DA”.

Mein neuer Koffer war leichter als sonst und ich war auch leicht, innen fast leer. Das erste Klingeln, dieser erste Moment, der für die Qualität des Vertrags ausschlaggebend ist. Oben auf der Hauswand stand das Baujahr: 1834. Ich hob den Blick, schaute mir das Haus mit den eingebauten Holzbalken an. Ein neues Dach. Hölzerne, dunkelblaue Außenjalousien machten das Haus noch reizvoller. Achtzehn Uhr.

Also soll das neue Märchen geschehen, denn das Leben ist für mich nur noch ein Märchen. Ich wunderte mich regelrecht, dass in mir nichts aufstieg, keine Angst, keine Furcht.

Irgendjemand machte das Tor auf und… fünf Personen kamen aus dem Haus, um mich zu begrüßen. Plötzlich standen auch zwei Hunde da. Erst jetzt verstand ich die Inschrift auf dem Schild am Tor. Die Hunde begrüßten mich wohlwollend und wedelten mit den Schwänzen. Alle lächelten mich an. Ich revanchierte mich und verschenkte auch das Beste, was ich in diesem Moment hatte. Die Begrüßungszeremonie prägte sich wie ein goldenes Siegel in meiner Seele ein. Ich fühlte mich so, als hätte dieses Haus auf mich gewartet.

Ich bin Klaudia, die Tochter vom Heinz, den du betreuen wirst. Papa ist noch im Pflegeheim. Wir holen ihn am Montag ab.

Dann kam Martin, Klaudias Mann und ihr Bruder Thomas mit seiner indischen Frau dran. Vor dem Haus wuchsen zwei große Palmen. Martin nahm meinen Koffer. Wir gingen hinein.

Das Gästezimmer war voller Blumen und ich fühlte mich, als hätte mir jemand einen Kranz aus Tausendschön aufgesteckt. Ich fühle mich damals wirklich wie ein Tausendschön und bedankte mich beim Schicksal für diese herzliche Begrüßung. Ich hatte keine Angst, so bekam ich das, was ich wollte.

“Ich heiße Helga, mein Mann hatte einen Schlaganfall”, im Gesicht der Frau malte sich Unsicherheit und Bangigkeit.
Für ihr Alter sah sie sehr gut aus. Es war keine gebückte Fünfundsiebzigjährige, sondern eine attraktive Frau. Ich reichte ihr die Hand und sagte tröstend:
“Machen Sie sich keine Sorgen, es wird alles gut werden. Ich habe zehn Jahre Erfahrung im Umgang mit kranken Menschen.”
“Oh! Gott sei Dank!”
“Aber… Mein Deutsch ist keineswegs perfekt, mit der Grammatik hapert es. Dafür ist mein Wortschatz recht groß, so dass ich mich gut verständigen kann. Ich spreche auch Englisch.”
“Wunderbar!”, sagte Martin. “Wir sprechen alle Englisch.”
“Na, dann hätte ich es nicht besser treffen können”, ich verschenkte mein Lächeln und wusste genau, wie die Konversation aussehen wird. Doppelsprache, Denglisch, also so, als würde ich eine neue Sprache kreieren. Ich bin die Schöpferin einer neuen Sprache, der Gabi-Sprache.

Das Gespräch war eine Wonne. Ich erzählte von mir, von meiner Kindheit und vom Kindergarten, als die Erzieherin zu mir sagte: „Gabi! Du wirst einmal eine Pflegerin oder eine Ärztin werden.” Ich konnte wirklich gut umgehen mit den Kleinen. Ja! Ich wollte immer Ärztin, Kinderärztin werden und wurde Chemikerin. Diese Erinnerung war dann lange verschüttet, sie kam erst wieder hoch, als ich Pflegerin wurde. Helga erzählte von ihrer Familie, über ehemalige Pläne, Träume, über den Umzug in dieses große Haus. Es machte Spaß, ihr zuzuhören. Thomas, der Sohn Helgas, machte einen unbekümmerten Eindruck, er wirkte so, als hätte er nie im Leben irgendwelche Probleme gehabt. Ständig lächelnd bedachte er uns mit witzigen Sprüchen und ich ließ sie alle in meine etwas irrationale Welt hineinblicken. Ich dozierte, dass das Leben keine Schicksalsfügung ist, sondern dass wir es selbst gestalten. Und diese Realisten hörten mir zu, als würde ich eine neue Pforte vor ihnen öffnen. Ich wollte Helga vor allem Schlimmen beschützen, was auf sie zukommen würde als der gelähmte Ehemann zurück nach Hause komme. Immerhin bin ich ja deswegen zu ihnen gekommen.

Somit beenden wir diese kleine Reihe der Texte aus dem neuen Buch von Łucja Fice über ihre Erfahrungen als, wie sie es selber sagt, Arbeitstouristin in Deutschland. Frühere Beiträge findet man HIER, HIER und HIER. Das Deutsch ist von Małgorzata Behlert. Will man mehr lesen, muss man es entweder auf Polnisch machen oder einen Verlag überzeugen, dieses Buch zu verlegen. Das werden wir alle herzlich begrüssen, die Autorin, die Übersetzerin und ich, die Administratorin dieses Blogs.

Na saksy 2 Die Reichen und die Geiziger

Text Łucja Fice / Übersetzung Małgorzata Behlert

BESUCH BEI DEN REICHEN

Ich irrte herum und fand die Strasse nicht. Ich blieb an einem Auto stehen, und fragte den Mann, der unter die Motorhaube guckte:
“Guten Tag! Wo ist Schubert Strasse?”
Er schaute auf und antwortete:
“Ich weiß nich. Ich arbeiten hier”, ich erkannte sofort diesen Akzent.
“Bist du aus Polen?”, lächelte ich süß. “Ich arbeite auch hier. Ach, wir Polen, wohin es uns doch überall verschlägt.”
“Ich bin erst zwei Wochen hier, als Arbeitstourist sozusagen. Ich kenne die Gegend nicht” , antwortete er auf Polnisch.
Er hatte eine kräftige, dennoch schüchterne Stimme. Mein Gott! Es war so schön, die Muttersprache hören zu können. Die Heimatliebe lugte hervor, von der ich nichts ahnte, wäre nicht der besagte Arbeitstourismus gewesen. Also identifizierte ich mich doch mit meinem Volk. Ich bin eine Polin und fühle das im jeden Blutstropfen. Ich verabschiedete mich und suchte weiter.

Im nächsten Haus reparierte ein älterer Mann etwas in der Garage. Ich fragte ihn auch nach der Adresse.
“Ach, ja! Ist es dieser Architekt? Dieser Millionär? Das ist das große Haus, das da zwischen den Buchen versteckt steht.” Er wies mit dem Finger darauf. Ich bedankte mich und war nach einem Augenblick an dem Haus angekommen. “Ein Millionär? Ist es ein Schimpfname oder etwa Tatsache?”, überlegte ich.

Das Gartentor stand offen. Ich erblickte eine grandiose Terrasse mit einem massigen Tisch und Sesseln. In der Ecke stand ein großer Grill. Die breite Terrassentür, die in die Wohnung führte, war auch offen. Ich ging auf Zehenspitzen hinein und blickte mich in dem Salon mit antiken Möbeln um. In einer Ecke stand ein geschnitzter Sekretär, in der Ecke gegenüber ein Ledersofa und mehrere Sessel. An einer Wand hingen Bilder im Stil Picassos, an der anderen im Stil Goyas. Alles in Allem sehr geschmackvoll. Die Gemälde machten mich neugierig.
“Goya? Picasso? In diesem Haus? Es sind bestimmt Kopien. Aber es ist ja nicht so wichtig”, dachte ich.

Als ich rein kam, saß die Familie steif am üppig gedeckten Tisch und allesamt, auch Ilona, sahen aus, als hätten sie sich für eine Filmaufnahme über leckere Fressalien vorbereitet.
Es roch nach Mittagessen. So hungrig, eigentlich so ausgehungert, wie ich war, sog ich diese Gerüche genüsslich ein. Ich schwöre, dieser Duft war schöner als der Beschauung des aufgetischten Fleischs, Käses und anderer Leckereien, Kuchen und Desserts. Der Anblick dieses voll gestellten Tisches wirkte auf mich wie Feuer auf Wachs.

Ilona erhob sich sofort als sie mich erblickte. Lächelnd bot sie mir einen Platz am Tisch an. Der Mann, den ich ungefähr auf fünfundsechzig schätzte, stand auf, reckte sich stolz und reichte mir seine Hand, die mir bei seinem starken Händedruck wie eine trockene Banknote vorkam. Er war groß und gut gebaut. Ein Kerl wie ein Baum. Sein Körper unter dem aufgeknöpften Hemd war fest wie eine biblische Eiche. Um diese Figur hätte ihn ein junger Bursche beneiden können. Nur seine Haare waren wie Holzsplitter. Intelligenter Gesichtsausdruck, regelmäßige Gesichtszüge, strahlende blaue Augen und ein sicherer Blick. Ich dachte an einen griechischen Gott, der mit einem Streitwagen auf der Erde ankam. Er strahlte ungewöhnlichen Reiz, Magnetismus und Energie aus. Die Zeremonie dauerte eine Weile.
“Nehmen Sie bitte Platz.” Seine Stimme klang freundlich.

Ich setzte mich hin und legte meine Hände auf die Knie. Erst da bemerkte ich eine elegante Frau. Sie trug eine Jeans, eine cremefarbene Seidenbluse und eine Goldkette mit einer Gemme. Ihr Haar war sorgfältig frisiert, ihr Gesicht dezent geschminkt. Ich betrachtete sie neugierig.
“Es ist Linda, Hugos Frau”, sagte Ilona.
Ich fand nicht den Mut, der Frau die Hand zu reichen. Sie schien es übrigens gar nicht zu erwarten. Ihre mattgrauen Augen bewegten sich unentwegt, sie schaute mich aber nicht ein einziges Mal an. Sie zappelte spastisch, als würden ihre Arme und Beine ein separates Leben führen. Sie hatte mollige Wangen und war hellhäutig. Eine gepflegte, ältere Frau eben. Bei ihrer Krankheit war es eine unheildrohende Schönheit.

“Setzen Sie sich an den Tisch, essen Sie mit uns zu Mittag, bitte.” Die Stimme der Kranken klang kalt und kreischend. Jedes Wort war ein Obsidianbrocken.
“Verdammt seien alle Gehirnschläge und Gehirnblutungen! Mein Gott! Behüte doch die Welt von diesen verfluchten Krankheiten”, diese Gedanken schwirrten in meinem Kopf wie Fledermäuse. Ich verglich diese Frau mit einem Blumenstrauß, der sich zur Sonne wendet, um die nötige Energie zu speichern und weiterleben zu können. Sie will bestimmt leben”, dachte ich.

Schönheit und Geld gehen doch nicht mit der Gesundheit einher. In Gedanken vertieft, schaute ich noch einmal auf den Tisch. Ich hatte einen Wolfshunger. “Mein Gott! Fleisch und Wurst vom Grill und so viel Kuchen!” Das muss begeistert geklungen haben, denn Ilona sagte mit einem spöttischen Lächeln: “Gabi, es ist nur Fraß und keine Schatztruhe.” Mir kam es vor, als säße ich an einer Hochzeitstafel. Ich wusste, dass ich mich satt essen kann, ich wurde direkt dazu angehalten. Es war so bunt, dass ich am liebsten nur die Farben und das reflektierende Sommerlicht (um nicht zuzunehmen) essen und dann vor Wonne zerfließen würde. Ich griff zum Teller und holte mir die besten Leckerbissen, ein bisschen Wurst, Schinken, kalten Fleischbraten und Käse. Ich bedankte mich bei dem Architekten mit einem Lächeln und er füllte mein Glas mit Wein. Erst da bemerkte ich die perfekt gepflegten Fingernägel. Scheinbar spielte Maniküre bei ihm die größte Rolle beim Achten auf die Figur. Er schaute mich recht merkwürdig an, dann lugte er vielsagend zur Ilona und sagte etwas, was mir Nachdenkstoff für meine abendlichen, einsamen Stunden bot. Auf alle Fälle knisterte es zwischen den beiden, das war nicht zu übersehen. Der Mann stellte dutzende Fragen zu meiner Arbeit als Pflegerin bei Frau Schultz und ich kramte nach höflichen Worten und gab mir Mühe, eloquent zu antworten. Er erzählte auch kultivierte Witze. Wir brachen immer wieder in Lachen aus. Ich beobachtete diesen kräftigen, lebensfrohen Mann mit Interesse. Wir unterhielten uns auf Englisch.

“Was? Du kannst nicht mehr? Hau rein, bei deiner Hexe kriegst du so was nicht”, Ilona lachte laut und verschlang ihr Eis.
“Gabi! Morgen beginnt das Weinerntefest. Da ist erst was los! Der Event startet im großen Saal, im Zentrum, gleich neben dem kleinen Kaufhaus. Wir sind alle schon um neunzehn Uhr dort” , sagte sie. “Scheiße, ich muss dann wieder den Rollstuhl schleppen und die Alte zurechtmachen. Ich hab die schon so satt. Du denkst wohl, dass es in diesem Haus keine Arbeit gibt?” Ihr Ton verhieß nichts Gutes.

Ich schaute zu, wie sie aufstand, um die Frau vom Rollstuhl auf den Stuhl zu setzen, ich wollte wissen, wie sie das macht. Da war kein Geschick oder Mitgefühl für die gelähmte Frau zu bemerken, sondern nur Rumgeschubse und Gezerre, das konnte keinem entgehen.
“Vorsicht!”, rief ich.
“Misch’ dich nicht ein! Hier regiere ich! Wenn ich will, schmeiß ich sie auf den Boden und sage, sie ist mir entglitten. Die kranken Alten braucht ja sowieso keiner”, sie schaute mich nicht an, als sie das sagte.
“Setzt dich, du alte Kuh”, sagte sie gedehnt auf Polnisch. Gleichzeitig lächelte sie die Kranke an. Linda verstand nichts.
“Sie lebt doch nur für die Pharmaunternehmen, ganz sicherlich nicht für ihren Mann. Guck dir ihn doch an, ein echtes Prachtexemplar. Wo er doch sein ganzes Leben fremdging, wird er sich erst jetzt nicht für sie interessieren”. Sie sagte das in einem Ton, dass ich den Eindruck hatte, einem Computerausdruck zur Gesundheitszustand zuzuhören. Sie hüllte Linda in eine Decke uns streichelte ihre Wange.
“So, nun bleibst du so sitzen, bis der Abend anbricht!” Sie stand hinter ihr, strich ihr über den Kopf und lachte krächzend. Mir blieb die Spucke weg.

Mein Gott! Sie ist ja schlimmer als Judas. Ihre Haltung, ihre unverblümte Art, sich zu äußern, hatte etwas Kühles und Glitschiges. Ich stellte sie mir als eine gefahrlose Kreuzotter vor, die in dieses Haus hineingekrochen ist, und die, als sie hier heimisch wurde, in eine andere Haut schlüpfte und alles mit ihrem Gift verseucht. Dieses Kabarett war extra für mich gedacht. Ich stand steif und gerade da, as hätte ich einen Stock geschluckt. Ich konnte kaum fassen, dass das alles wirklich geschieht.

“Komm mit. Ich zeig’ dir die Bude”, lud sie mich mit einer Handbewegung ein. Auf ihrem Gesicht malte sich Zufriedenheit und Wohlgefühl. “Hugo”, wandte sie sich an den Ingenieur, der zum Sessel rüberwechselte, fernsah und uns keines Blickes würdigte. “Darf ich der Gabi das Haus zeigen?”
“Selbstverständlich. Warum nicht.”
“Möchtest du den Pool und die Sauna sehen?”, sie sah mir in die Augen, als wollte sie sich darin spiegeln.
Ich antwortete nicht, ich war immer noch darüber entsetzt, was ich sah und hörte. Ich bekam Angst vor dieser Außerirdischen aus Schlesien.

***
Ich steckte den Schlüssel ins Schloss und… es stellte sich raus, dass die Alte die Tür von Innen abgeschlossen hat und den Schlüssel stecken ließ.
“Was soll ich jetzt tun?”, fragte ich mich.
Ich ging zur Tür, die zum Hof führte und klingelte. Zu meinem Erstaunen öffnete sie mir. Ich war beunruhigt und fühle mich wie ein Teenager, das heimlich aus dem Haus geschlichen ist. Der Krach lag in der Luft. Ich täuschte mich nicht. Die Seniorin stand breitbeinig da und hielt ein Scheuertuch in der Hand.
“Momentchen. Was soll denn das?”
“Du bist auf Arbeit. Ich bezahle dich.”
“Das ist doch meine Freizeit. Es ist nach dreiundzwanzig Uhr. Um diese Zeit brauchst du mich nicht und dein Mann schläft bereits wie ein Engel”, wehrte ich mich.
“Deine Freizeit hast du auf deinem Zimmer zu verbringen, mit Lesen oder Fernsehen.”
“Die alte Kiste taugt nichts mehr.”
“Ich zeig dir gleich die alte Kiste!” Das Scheuertuch landete erneut auf meinem Nacken.

Das wurde mir zu viel. Wer bin ich denn hier? Ich konnte mich gerade noch beherrschen, Facon halten, aber der Strang drohte zu reißen. Ich fühlte, ich explodiere gleich wie eine Granate, wenn ich mich nicht in meinen Kabuff verziehen kann, wie ein geschundener Hund.
Ich lief nach oben. Ich dachte, das Alter hat den Vorteil, dass man sich gehen lassen kann. Ich schwoll regelrecht an vor Gram. Ich begann meine Vorgängerin zu verstehen, die diesen Drill dank Beruhigungspillen drei Wochen lang ausgehalten hat. Ich war schon vier Wochen hier.
“Wie soll ich es hier aushalten, ohne in tausend Stücke zu zerfallen?”, fragte ich mich. Die Frau hat Macht über mich und badet in Selbstzufriedenheit. Ich legte mich ins Bett. Ich wollte nur schlafen. Ich fühlte mich wie ein kleines, einsames Mädchen, das sich nach seiner Mutter sehnt. Ich rief verzweifelt nach ihrer Hilfe.

Ich wachte auf. Obwohl ich wieder in der realen Welt war, kam es mir vor, als ob ich immer noch in diesem Albtraum eingefangen wäre. Ich hielt die Augen geschlossen und schärfte mein Gehirn, wie mit einer Schleifmaschine. Ich wusste, wo ich bin. Ich wusste, wer ich bin und was ich hier tue. Ich bin eine Pflegerin, eine peanut für die Welt. Ich bedeutete hier rein gar nichts. Ich machte die Augen auf, griff nach einem Zettel und einem Kuli und schrieb TRAUM: “Ich bin inmitten eines transparenten Gefäßes. Ich glaube, es ist eine Flasche. Ich überlege, wie ich da raus kann. Ich habe kein Telefon, so versuche ich mich telepatisch bemerkbar zu machen. Jemand kommt, hebt die Flasche auf, trägt sie zur Brücke und legt sie aufs Geländer. Ich falle gleich runter! Vom Geländer aus sehe ich auf dem Bürgersteig, auf der gegenüberliegenden Seite, Flaschen herumliegen. Sie haben unterschiedliche Formen und Größen. Die darin gefangenen Menschen flehen um Hilfe. Über dem Fluss kreist ein riesiger Vogel. Ich wollte den gefangenen Menschen helfen. Wie komme ich nur aus dieser Flasche raus?”

Ich wachte auf. Das war vermutlich eine Botschaft, die von einer anderen, unbekannten Ebene die symbolische Deutung meiner und nicht nur meiner Lage verkündete.
“Mein Gott! Sieben Uhr dreißig.” Ich war spät dran. Ich zog mich schnell an und betrat hastig das Zimmer des alten Ehepaares.
“Es ist Sieben Uhr vierzig”, brüllte Elvira und kroch aus ihrem Bett.
“Das macht doch nichts, wir kommen ja nirgends zu spät”, antwortete ich ruhig. “Wir frühstücken doch um acht Uhr dreißig”.

Diesen deutschen Pünktlichkeitsdrang der älteren Menschen, denen die Uhrzeit doch nichts anhaben konnte, begriff ich nicht. Ich fühlte mich getadelt und unwohl mit mir selbst. Ich machte kleine Fehlgriffe bei Opas Morgentoilette. So wirkte sich eben die Mahnung für die paar Minuten Verspätung auf mich aus. Ich kniete vor ihm und rubbelte sein Bein mit dem Waschlappen ab. Anscheinend zu fest, denn ich hatte auf einmal seine geballte Faust vor meiner Nase. Er hat mich beinahe geschlagen. Ich hatte es satt. Ich beendete die Toilette, zog ihn an, setzte ihn in den Rollstuhl und brachte ihn in die Küche. Keine Verspätung1 ich war zufrieden mit mir. Der Senior schaute zur Uhr über dem Tisch. Sie tauschten Blicke aus.
Es stimmte alles. Leben nach der Uhr. Sekundengenau. Ich aß die mir zustehende Stulle und konnte kaum die Tränen beherrschen. Ich wollte nicht, dass diese Frau sich daran ergötzt.

“Das Leben. Ich liebe es sowieso über mein Leben. Geh’ noch nicht, ich habe noch nicht mit meinem Gewissen abgerechnet”, sagte ich laut auf Polnisch.

Nach dem Frühstück stand ich auf, räumte den Tisch ab, wusch ab, putzte, trocknete ab, bis alles glänzte. Plötzlich trat Elvira an mich heran, schubste mich und zeigte auf den Herd.
“Gabi! Du machst alles flüchtig. Der Herd glänzt nicht richtig.”
“Doch, er glänzt!”, erwiderte ich stolz, und in Gedanken fügte ich zu: “Wie dem Hund seine Eier.”
“Was ist das überhaupt für ein Vorname? Willst du uns hier die heilige Gabriele vormachen? Wer hat denn so einen scheußlichen Vornamen für dich ausgewählt?”
“Meine Schwestern”, diese zwei Worte enthielten meinen ganzen Stolz.
“Hätten sie dich nicht irgendwie polnischer nennen können?”
“Wie denn?”
“Ich weiß nicht, jedenfalls nicht Gabriela.”
“Gefällt dir mein Vorname nicht?”
“Er passt nicht zu dir. Er ist ungeeignet für eine polnische Pflegerin und Putzfrau.”
“Dann nenne mich, wie du willst.”
“Ich werde mir schon einen Vornamen für dich ausdenken. Und wieso hast du heute eigentlich ein Kleid an? Das ist keine angemessene Arbeitskleidung. Du bist alt und wirst auch bald sterben. Dieses Kleid macht dich auch nicht jünger”, neckte sie mich.
“Na klar! Und du lebst ewig, da der Tod sich nicht trauen wird, dir zu sagen, dass es dein Ende ist”, revanchierte ich mich gehässig. “Und dieses Kleid ist ein Arbeitskleid”. Ich modulierte meine Stimme, um ihren Vortrag zu unterbrechen, aber Elvira war wie aufgedreht.
“Meine Liebe, die Jugend ist trügerisch, wie transparente, feine Morgenwolken. Bevor du dich umgesehen hast, werden sie dunkel, ziehen sich zusammen und verdecken die Sonne.”
“Ich weiß, was du damit sagen willst!”, unterbrach ich sie.
Elvira nahm eine Haltung an, die darauf hindeutete, dass sie ihre senile, krumme Wirbelsäule aufrichten wollte, um mir damit ihre Lebenskraft zu beweisen.
“Nachmittags gehst du in den Garten! Bohnen und Gurken müssen gepflückt werden. Morgen wecken wir ein. Das ist Arbeit für vier Tage.”

Das war unerträglich, die unbegründeten Ermahnungen taten weh. Warum musste ich gerade diese Stelle erwischen?
“Ja, Gabi! Wir bekommen das, wovor wir Angst haben!” Diese Gedanken begleiteten mich während der gesetzlichen Pause. Ich fühlte mich hier wie in einem Gefängnis, und jetzt führte ich mich selbst Gassi, an einer unsichtbaren Leine. Na ja, eine Portion Euro, reich an Vitaminen der finanziellen Sicherheit.

400 tysięcy

Autorka twierdzi, że w Niemczech mieszka i pracuje 400 tysięcy opiekunek ludzi starych i chorych. Jestem pewna, że jest ich znacznie więcej, bo zawsze na jedną osobę zatrudnioną legalnie przypada co najmniej jedna osoba pracująca “na czarno”… Łucja jest jedną z tych, które od lat pracują “na biało”. I jedną z nielicznych, które tę pracę potrafiły opisać. Publikowałam tu już zarówno wiersze Łucji, jak i fragmenty dwóch jej poprzednich książek. Dziś trzecia. Właśnie się ukazała.

Łucja Fice

Po drugiej stronie trotuaru gmach ratusza. To tu właśnie powinien stać pomnik opiekunki, bo to właśnie w tym kraju pracuje ich ponad czterysta tysięcy (dane z niemieckiej prasy). Dalej, wzdłuż całej ulicy, rozciągały się małe studia odzieżowe. Odzież wisiała na ulicznych wieszakach. Po prawej stronie olbrzymi budynek, w którym znajdowało się Centrum Handlowe Kaufhof. Zjadłyśmy z Ewelin smaczny obiad, zamówiłyśmy jeszcze lody i ciastka, po których ciężko było wstać. Rachunek wyniósł trzydzieści pięć euro.
– Ewelin, to duża kasa – odezwałam się nieśmiało. – Może ja sama będę gotowała, to zaoszczędzisz?
– Moja droga Gabi! Stać mnie na to – usłyszałam.
– Gabi! Dam ci dziesięć euro na wodę, colę czy cokolwiek. Zdążyłam pomyśleć: Nie! Co za rozrzutność! Pożegnałyśmy się cmoknięciem w oba policzki. Ewelin pojechała do domu opieki, gdzie przebywał jej chory mąż, a ja znalazłam się w mrowisku ludzi i śmiałam się słońcu w twarz, a ono upijało mnie swymi wiosennymi promykami.
Spacerowałam szerokim trotuarem, zapominając, że jestem na kontrakcie, że w ogóle pracuję. Świat jawił się jak bajka. Przyglądałam się wystawom, a do niektórych sklepów zaglądałam. Słuchałam tego brzęczenia miasta. Czułam się, jakbym zagrała w ruletkę i wygrała milion dolarów. Myśli trzymałam z daleka od chorób, starości, śmierci. Czułam tę lekkość, która napawa radością. Nie chciałam wracać do czarno-białego życia, do ciemnych pokoi, w których niewidoczne wycelowane zatrute strzały odbierały życie podopiecznym. Analizowałam swoje dotychczasowe życie – doświadczyłam wszystkiego. Miałam malutkie mieszkanie na poddaszu, w którym przez lata czekałam na nowe. Na emigracji wynajmowałam sutereny z wilgocią, bez okien, gdzie w ścianach były dziury. Pracowałam też w pałacyku jako opiekunka bogatego człowieka. Zaliczyłam europejskie muzea i zwiedziłam wiele atrakcyjnych miejsc w Europie. Czego nie dotknęłam? Gdzie nie byłam? – te myśli zaprzątały mój umysł. Czy mogę mieć do kogoś pretensje? Nie! Bo przecież sama kreśliłam wektor mojego życia. Życie jak fikcja z filmu, a ten cały materializm, to chyba tylko moja wyobraźnia – zakończyłam ten myślowy dialog ze sobą.
Uwielbiam przemierzać miasto wzdłuż i wszerz. Spacerowałam tego dnia całymi godzinami. Byłam wolna i szczęśliwa, choć czułam brzemię bólu, cierpienia, starości podopiecznych, o których akurat rozmyślałam. Kiedy ponownie przechodziłam obok ratusza, w którym pracują władze tego miasta, myślałam o podejmowanych tam decyzjach, które odmieniają losy Augsburga. Miasto lśni czystością i żyje według wskazówek płynących z tego pięknego gmachu. Wyobrażałam sobie, jak dobre decyzje tam się rodzą. Idąc dalej, obserwowałam szyldy banków, napisy na butikach mieszczących się w secesyjnych, odnowionych, kolorowych, czystych kamienicach. Przechodząc obok banku, wyobrażałam sobie faceta, który w dobrze skrojonym garniturze podejmuje z kasy milion euro, jedzie na jakąś azjatycką wyspę i tam się urządza. Kto ma mieć kasę w Europie, jak nie Niemiec?

Cena: 38,00 zł
Data wydania: 30 września 2017
Ilość stron: 392
ISBN 978-83-8011-013-7

Blurb na okładce głosi:

Za kryształowym lustrem to trzecia część trylogii o opiekunkach pracujących w Europie po 2004 roku. Wspomnienia te nie mają służyć gromadzeniu faktów i ciekawostek, lecz mają pomóc zrozumieniu problemów, jakie niosą ze sobą wyjazdy “na saksy” do Niemiec w celu opiekowania się starszymi ludźmi w ich domach. Powieść przepełniają różne emocje, które mogą u niejednego czytelnika wywołać przerażenie, zdziwienie lub niepokój, ale taka jest praca opiekunki i taka jest starość. Książka nie jest ostrzeżeniem, próbą edukowania, czy sięganiem po sprawdzone tematy – jest raczej połączeniem realizmu i duchowych problemów bohaterki wynikających z tęsknoty za domem i rodziną. Wizje ze snów przepojone przeczuciami nieuniknionych wydarzeń dają wyraz innego postrzegania świata. Przeczucia Gabrysi stają się początkiem poszukiwań odpowiedzi na pytania: Kim jesteśmy? Jaki cel ma życie? Czy jesteśmy uwięzionym gdzieś umysłem, a sny odkrywają nam rąbka tajemnicy z innego poziomu rzeczywistości? Gabrysię interesuje fenomen świadomości we wszystkich jej przejawach. Ta synkretyczna powieść ma również przemawiać cierpieniem tych, którzy odchodzą, których dni są policzone.

Dwie poprzednie powieści to Przeznaczenie oraz Wyspa starców. We wszystkich częściach autorka w przejmujący sposób ukazuje tęsknotę Polek za domem i rodziną. Napisać o pracy opiekunki i nie poprzestać na tragizmie – wszechobecnej starości, cierpieniu i śmierci – nie jest łatwo. Dzięki przenikliwości i poczuciu humoru głównej bohaterki udaje się jednak uniknąć patosu, a stworzyć fascynującą obyczajową panoramę, pełną złożonych psychologicznie postaci.

W lustrze

Widzę niebieską barwę mego odbicia
Stoję w kręgu słonecznej żółci
Kręgi rzucają cień na niebieski diadem motyla
Otaczający głowę
P
lama się wzbija w górę
Czuję się rozżarzonym jądrem
Przez głowę przebiegają fale ciepła aż po granice czegoś
Nie do wypowiedzenia
Staję się wolną od myślenia przestrzenią
Jestem tylko świetlną mgiełką
Miriady tych mgiełek kłują mój wewnętrzny zmysł wzroku
Jestem
zamknięta w wieczności
Czuję ból
Chcę go uśmierzyć
Myślę o Bogu
Skupiam się na diademie motyla
Widzę ognistą materię
Jezioro błyszczącej magmy
Jednak nie ślepnę
Rozumiem bez zdziwienia i wątpliwości
Jestem z kimś połączona
Nie jestem już materią zmęczonego człowieka
Jestem przestrzenią w przestrzeni
Myślenie jest przestrzenią a przestrzeń myślą
Nie widzę już lustra
Nie boję się
Choć spogląda na mnie duże czerwone oko
Jestem na jawie we własnej cielesnej powłoce
Nie mam już diademu motyla
Czy żyję naprawdę?
To pytanie mi nie wystarcza
Może sen to powołanie do życia w innym wymiarze
A może? Co dzień z rana wpadam do materii jak kamyk do rzeki?
A może jestem tylko westchnieniem, pragnieniem kogoś
Kto wrzawą dnia puka do mego umysłu
Żyjesz?

My Polacy / Wir, Polen

Patrzą na nas naukowcy / Die Wissenschaftler schauen uns an

Ważna sprawa, napisała w mailu referentka: sytuacja najnowszych migracji z Polski do Niemiec! 

Poprosiłam ją o kilka słów od siebie o tym, co bada, czym się zajmuje, o czym pisze:

W wioskach i miastach, na obrzeżach, ale już coraz częściej w popularnych dzielnicach mieszkają Polki i Polacy. Mieszkają lub pomieszkują, jeżdżą w te i we wte albo nie jeżdżą już wcale do Polski właśnie, bo na jesieni długo się jedzie, pociągi się psują i łatwo spóźnić się do pracy w Niemczech.
A pracują wiele. Niemieckie statystyki podają, że najczęściej ponad 40 godzin tygodniowo, i w soboty też. Pracują w nowych formach zatrudnienia, czyli takich, które nie dają długotrwałego bezpieczeństwa socjalnego. Ale co tam. Wspaniale się zintegrowali. Pracują ładnie. Są zawzięci. Byle spłacić następny kredyt, byle posłać córkę na studia. A co z ich zaangażowaniem społecznym i politycznym? A co z równym traktowaniem? Czy mają równe prawa jako obywatele Unii Europejskiej? Kto się przejmuje ich losem, gdy nie mają na utrzymanie? Czy komuś zależy, żeby ich włączyć w społeczeństwo przyjmujące? Co to w ogóle oznacza? Czy niemiecka polityka ma odpowiedzi na potrzeby tych współczesnych podróżników pomiędzy dwoma krajami, których połączył w 1991 roku Traktat, co to teraz jednak niekiedy dzieli? O meandrach niemieckiej i polskiej oraz europejskiej polityki wobec polskich migrantów mowa będzie w następny wtorek w ramach Colloqium Klausa Zernacka.

Klaus Zernack Colloquium, 17. Oktober 2017

Vortragsreihe Migrationsprozesse und Kulturtransfer. Deutsche und polnische Kontexte

Prof. Dr. Michael G. Müller und Prof. Dr. Robert Traba laden gemeinsam mit Prof. Dr. Igor Kąkolewski ein
zum Vortrag von

Dr. Kamila Schöll-Mazurek
Integrations- und Poloniapolitik.  Erfüllen sie ihre Funktion für polnische Neuemigranten in Deutschland?

Kommentar:
Prof. Dr. Magdalena Nowicka (Berlin)

Dienstag, den 17. Oktober 2017, 19:00 Uhr

Bibliothek des Zentrums für Historische Forschung Berlin

der Polnischen Akademie der Wissenschaften

Majakowskiring 47

13156 Berlin-Pankow

783 085 polnische Immigranten leben derzeit in Deutschland, weitere suchen hier eine Perspektive. Gleichzeitig kamen viele Flüchtlinge nach Deutschland. Deshalb verschiebt sich der Fokus der deutschen Politik. Neben diesen aktuellen Herausforderungen bekommt die Integration der länger hier lebenden Migranten, vor allem aus der der Türkei und den nordafrikanischen Ländern, mehr Aufmerksamkeit. Die polnischen Zuwanderer werden auch als Strebermigranten oder unsichtbare Migranten bezeichnet, die sich hervorragend integriert haben. Was ist das eigentlich für eine Integration? Sind die Instrumente der Integrationspolitik für diese Gruppe angepasst? Wie ist diese Politik konstruiert und für wen?

In ihrem Vortrag stellt Dr. Kamila Schöll-Mazurek die Überzeugung infrage, dass die polnischen Immigranten in Deutschland hervorragend integriert sind. Sie zeigt, dass in einer Situation, wo die Politik auf viele Herausforderungen reagieren muss, die Grenze fließend ist.

Die Grenze zwischen Integration als Selbstläufer, wie sie sich in den Biografien zahlreicher polnischer Migranten zeigt, und einem verborgenen Scheitern, bei dem polnische Arbeitsnehmer zwar äußerlich integriert wirken, sich aber durch Schwarzarbeit um ihre Rente bringen, ihre Kinder bei den Großeltern aufwachsen lassen und durch ständiges Pendeln in beiden Gesellschaften den Anschluss verlieren.

Dr. Kamila Schöll-Mazurek forscht am Zentrum für Interdisziplinäre Polenstudien an Europa-Universität Viadrina. Sie promovierte 2010 über die rot-grüne deutsche Außenpolitik gegenüber Polen. 2017 erscheint ihre Monografie über die Situation der Neu-Immigranten aus Polen in Deutschland in ausgewählten Lebensbereichen (K. Schöll-Mazurek, Między polityką integracyjną a polityką polonijną. Status najnowszych polskich migrantów w Niemczech wybranych obszarach po 2011 roku, Księgarnia Akademicka, Kraków 2017).

Grób na cmentarzu w Berlinie

Ewa Maria Slaska

Achtung: unten befindet sich ein Appendix auf Deutsch

Nadtytuł tego wpisu jest tak długi, że musiałam mu zmienić funkcję i stał się tytułem

Mężczyźni z cmentarza na Heerstrasse (Friedhof Heerstraße) koło Stadionu Olimpijskiego w Berlinie: Hermann Minkowski i Oskar Minkowski

Historia grobu braci Minkowskich przypomina mi naszą walkę o grób profesora Aleksandra Brücknera.

Ale zacznijmy od początku.

Kilka tygodni temu zadzwoniła do mnie Krystyna Fertner, znajoma ze stowarzyszenia Fraueninitiative Berlin-Warschau. Pogawędziłyśmy o tym i owym, o moim nowym wyglądzie z siwymi włosami (jej zdaniem o niebo lepszy niż ten z farbowanymi na rudo:-)), o jej dziadku, pierwszym polskim aktorze, Antonim Fertnerze, a przeto i o Antonim Padewskim, patronie Lizbony, o naszej książce, Michała i mojej, o grobach w Berlinie i w Szczecinie, a skoro już o grobach, to o cmentarzach, bo w Berlinie jest tyle pięknych cmentarzy, gdzie przyjemnie jest chodzić na spacer, i wtedy Krystyna spytała, czy znam cmentarz koło Stadionu Olimpijskiego, a ja odpowiedziałam, że oczywiście znam, jest piękny, zwłaszcza jezioro z czaplą, i że kiedyś spędziłyśmy z moją przyjaciółką Anią cały dzień, kręcąc się w kółko po tym cmentarzu, szukając grobu słynnej aktorki niemieckiego kina niemego – nazywała się Hella Moja i była polską Żydówką z Ukrainy. A grobu nie znalazłyśmy, bo został kiedyś zrównany z ziemią. Hella nazywała się naprawdę Helena Gertruda Morawska i żyła w latach 1890-1951. Umarła w Hamburgu. Ta jedna z najsłynniejszych aktorek niemieckich pracowała w czasie wojny i po wojnie już tylko jako suflerka, żyła w nędzy, umierała z głodu i popełniła samobójstwo. Przed śmiercią zaprosiła do siebie dziennikarzy lokalnego brukowca i powiedziała im, żeby sobie zobaczyli jak umiera wielka aktorka i że mogą ją sfotografować. Pochowano ją w Berlinie i kiedyś po prostu zrównano jej grób z ziemią. To tak, jakby najpierw pozwolono Smosarskiej umrzeć z głodu, a potem pozbawiono ją grobu, powiedziałam i zadrżałam z przerażenia, bo przecież nie miałam w tym momencie pojęcia, ani jak umarła Smosarska, ani czy w ogóle ma grób. Jednak na szczęście szybko sprawdziłam, że Jadwiga Smosarska urodziła się w roku 1898, była więc o kilka lat młodsza od Morawskiej, zmarła w roku 1971 i została pochowana w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. I ma grób, a przynajmniej w Wikipedii jest jego zdjęcie.

Hella nie ma wpisu po polsku w Wikipedii – TU wpis po angielsku, TU po niemiecku.

Minkowskim też omal nie zlikwidowano grobu, powiedziała Krystyna, ale jak tam ostatnio byłam, to wisiała kartka, że zorganizowana ad hoc grupa zajmująca się ratowaniem grobu braci Minkowskich zebrała dość pieniędzy, żeby zapłacić należności na cmentarzu i grób nadal jest.

Minkowski… Minkowski, ależ tak, oczywiście, mam zdjęcie tego grobu, powiedziałam, i zaczęłam szukać w komputerowym archiwum. Oczywiście, mam! To grób honorowy, ma cegłę od władz Berlina, tak jak Brückner. Jest ich dwóch w tym grobie, Hermann i Oskar.

Foto: Anna Kuzio

Nic nie wiem o żadnej cegle, powiedziała Krystyna (więc szybko wysłałam jej zdjęcie), ale to Polacy, mimo że niemiecka Wikipedia o tym nie pisze. Hermann Minkowski był słynnym matematykiem i fizykiem, nauczycielem Einsteina w Zurychu. Jedną z zasług Minkowskiego (1864-1909) jest wykład szczególnej teorii względności w oparciu o tak zwaną przestrzeń Minkowskiego. Około roku 1907 Minkowski doszedł do wniosku, że idee Einsteina oparte na wcześniejszych pracach Lorentza i Poincarégo dadzą się łatwiej przedstawić, jeśli czas i przestrzeń potraktować jako wymiary pewnej przestrzeni czterowymiarowej, a nie osobne i niezwiązane ze sobą wielkości. Można przyjąć, że to właśnie Minkowskiemu zawdzięczamy interpretację czasu jako czwartego wymiaru i istnienie terminu czasoprzestrzeni. (Wikipedia)

Krystyna opowiada dalej, a ja myślę, że facet był nauczycielem Einsteina, a władze cmentarza likwidują jego grób i tylko jakaś garstka zapaleńców go ratuje, tak jak my we dwie z Anią uratowałyśmy grób Brücknera. I że obaj mieli cegły czyli oznakę, że jest to grób honorowy, znajdujący się pod opieką władz miasta Berlina. Tę honorową cegłę przyznaje się osobom zasłużonym dla miasta, państwa lub świata, a jednak nawet takie groby nie bronią się przed kalkulacją finansową…

A o grób Helli nikt się nie upomniał…

Jest rok 1883. Piękny młody żydowski matematyk z Kowna, ma lat 19 i właśnie odbiera w Paryżu wielką nagrodę matematyczną przyznawaną przez Francuską Akademię Nauk.

A potem jeszcze pomyślałam, że facet był polskim Żydem (polska Wikipedia o tym pisze) i naczycielem Einsteina, a my, Polacy, zamiast się puszyć i chlubić, nic o nim nie wiemy, bo w nosie mamy naszych utraconych naukowców żydowskich, o czym też już TU kiedyś pisaliśmy.

***

Skoro już porozmawiałyśmy z Krystyną o Hermannie Minkowskim, postanawiam jeszcze sprawdzić, kim był Oskar Minkowski (1858-1931) i dowiaduję się, że moje domniemania były słuszne – byli braćmi. Urodzili się w Aleksocie koło Kowna. Oskar był słynnym lekarzem. Po studiach w Królewcu pracował w Strassburgu, Kolonii, Greifswaldzie (czy ktoś jeszcze pamięta, że za czasów Minkowskiego to pomorskie miasto po polsku nazywało się Gryfia?) i Wrocławiu (a więc Breslau). Był praktykującym lekarzem i naukowcem zarazem – tak wtedy było, wiem coś o tym, też mieliśmy w rodzinie takiego praktykującego naukowca, zresztą rówieśnika Minkowskiego. Był to mój pradziadek, Stanisław Leopold Lubliner, znany warszawski pneumolog i laryngolog. Minkowski był kilkakrotnie nominowany do nagrody Nobla. Jego imię nosi doroczna europejska nagroda dla lekarzy diabetologów.

***
Ci słynni ludzie na cmentarzach, którym postanowiono zlikwidować groby:  Aleksander Brückner, Hermann Minkowski, Oskar Minkowski, Hella Moja, Japonka Michiko de Kowa-Tanaka (1909-1988), kolejna aktorka-cudzoziemka w Berlinie… Sic transit gloria mundi. Gdy prosiłam różnych ludzi o podpisy pod petycją w sprawie grobu Brücknera, jeden z nich podpisał wprawdzie, ale zauważył z przekąsem, i po cóż ty się tak angażujesz, przecież to wszystko i tak bez znaczenia… No tak.

***

Für die deutschen Leser – HIER ein Artikel über die Ehrengräber in Berlin und wie man mit der Sache heutzutage umgeht. In diesem Artikel gibt es noch Info, dass die Gräber von Oskar und Hermann Minkowski verschwinden werden. Heute weiß man schon, dass sie noch für nächste 20 Jahre bleiben.

Zwei Bilder einer Wirklichkeit

Ewa Maria Slaska

Ein Treffen in Löcknitz

Ende Januar bekam ich eine Einladung aus Löcknitz vom Projekt Perspektywa: Vom Grenzraum zum Begegnungsraum.

Die Akteure von Perspektywa, lese ich im beigefügten Flyer, sind die Bewohnerinnen und Bewohner der Amtbereiche Löcknitz-Penkun im Landkreis Vorpommern-Greifswald (Mecklenburg-Vorpommern) und Gartz (Oder) im Landkreis Uckermark (Brandenburg). Ihre Ideen und Vorschläge für das Zusammenleben in der Region stehen im Zentrum von perspektywa. Unser Projektteam unterstützt und begleitet sie dabei, neue Impulse für Begegnungen zwischen deutschen und polnischen Bürgern und Bürgerinnen im Alltag zu entwickeln und auszuprobieren. Mehr dazu: http://www.raa-mv.de/pl/content/perspektywa-od-pogranicza-do-spotkania.

Und weiter im Brief:

In Antwort auf die aktuelle politische Situation bietet unser Projekt die Unterstützung des polnisch-deutschen Engagements für Flüchtlinge an. Wir arbeiten mit der Stettiner Gruppe „Refugees welcome in Pomerania” zusammen, die solche Aktionen durchgeführt hatte wie Fahrräder-Sammeln zu Gunsten der auf der deutschen Seite lebenden Flüchtlinge. Leider, angesichts der Bedürfnisse, reichen diese Initiativen noch nicht aus, und die Haltung einiger Menschen ist nicht immer angenehm oder annehmend. Ich habe den RBB-Beitrag vom Dezember letzten Jahres gesehen, in dem man über Sie und ihr Engagement für Flüchtlinge in Berlin berichtete. So ist mir etwas eingefallen. Um dem fremdenfeindlichen Verhalten und fehlender Toleranz entgegenzuwirken, werde ich gern im März eine Diskussion für in Löcknitz und Umgebung lebende polnische Bürger organisieren, damit sie dabei einerseits über die Situation der Flüchtlinge informiert werden und andererseits eine Gelegenheit bekommen, ihre Fragen zu stellen.

Deshalb würde ich Sie gern fragen, ob Sie bei solcher Veranstaltung bereit wären als Referentin zu wirken?

RAA Mecklenburg-Vorpommern e. V.
www.raa-mv.de  www.facebook.com/perspektywaDE  www.twitter.com/perspektywaDE

Bild I

Ich stimmte zu, wir haben uns geeinigt, dass es zwei Treffen sein werden, in Löcknitz und in Tantow, dass ich in Löcknitz übernachten werde und dass ich in der zweiten Märzhälfte komme. Irgendwann danach verschoben wir den Termin auf Anfang April. Am Mittwoch den 7. April kam ich mit dem Zug über Neubrandenburg nach Löcknitz. Eine Mitarbeiterin des Projekts wartete auf mich auf dem Bahnhof. Wir aßen zu (Nach)Mittag und meldeten mich dann in der Burg-Pension neben dem Burgfried an. Dieser Burgfried ist alles, was von der mittelalterlichen Burg aus dem Jahre 1212 übriggeblieben ist. Auf dem Turm wohnen Dohlen. Sie sammeln die Haselnüsse in den benachbarten Garten, schmeißen sie nach unten, um sie zu zerbrechen und den Kern zu essen. Die ganze Turmumgebung ist bestreut mit Haselnussschalen.

Das Treffen mit den polnischen Bewohnern von Löcknitz fand in einer Alten Schule statt, die jetzt als Bürgerhaus fungiert. Auf der 2. Etage befinden sich Büro und Veranstaltungssaal von RAA – Perspektywa. Das Einladungsplakat ist auf Polnisch und richtet sich an die Polen, die in Stadt und Umgebung wohnen. Manche werden es als eine Beleidigung wahrnehmen. Dazu ein Zettel auf Deutsch:

Das Projekt perspektywa der RAA Mecklenburg-Vorpommern e.V. behält sich vor, von seinem Hausrecht Gebrauch zu machen und Personen, die rechtsextremen Parteien oder Organisationen angehören, der rechtsextremen Szene zuzuordnen sind oder bereits in der Vergangenheit durch rassistische, nationalistische, antisemitische oder sonstige menschenverachtende Äußerungen in Erscheinung getreten sind, den Zutritt zur Veranstaltung zu verwehren oder von dieser auszuschließen.

Manche werden es als eine weitere Beleidigung wahrnehmen.

Kurz danach ist der Saal schon voller Gäste, darunter zwei Kinder im Grundschulalter und vier syrische Flüchtlinge aus einer Notunterkunft in der Nähe. Jemand kommt mit der Kunde, dass draußen vor der Tür lokale Neonazis stehen. Der Saal reagiert, scheint mir so, mit der stoischen Ruhe. Ich auch.

Gleich kommt er hoch zu uns, Herr Bahlmann, der NPD Leader und, wie ich später erfuhr, Mitglied des Gemeinderats. Der Saal reagiert weiter nicht, die Meisten kennen ihn vielleicht, wie es halt in einer kleinen Stadt üblich ist. Dann wissen sie auch, was ich nicht weiß, dass er zwar vorher, irgendwann Mal, vorbestraft war, jetzt aber ist er Gemeinderats-Mitglied und wird sich nicht tätlich aggressiv zeigen. Auch verbal hält sich alles mehr oder weniger im Rahmen.

Herr Bahlmann schreit etwas, ich weiß nicht was, weil ich gar nicht zuhöre. Ich sitze an meinem Tisch und schaue die Menschen an, die gekommen sind, um zu erfahren, was ihnen eine gewisse Śląska (so wurde ich angesagt) sagen wird, weshalb sie keine Angst vor den Flüchtlingen haben sollen. Der einsam im Türrahmen stehende Schreier interessiert mich zuerst nicht. Vielleicht in dieser Phase sagt Herr Bahlmann Wörter, wegen denen er später beschuldigt wird und die ich nicht wahrgenommen habe: dass die Polen Parasiten sind und sich verpissen sollen.

Ich erhebe mich von meinem Platz erst dann, als ich wahrnehme, dass sich ihm eine blonde Frau aus dem Publikum nähert. Sie versucht ihm etwas zu erklären. Intuitiv denke ich, dass man sie dort nicht alleine stehen lassen soll. Ich trete also an die Beiden heran und stelle mich neben Herrn Bahlmann. Da der Saal höher als der Flur liegt und vom Flur her über zwei Stufen zu erreichen ist, und Herr Bahlmann im Flur steht, überrage ich ihn ein bisschen, was mir, einer ziemlich kleinen Frau, selten passiert. Dies ist selbstverständlich ein verstärkendes Gefühl. Im Flur sehe ich zwei Begleiter von Herrn Bahlmann. Er selbst ist ein typischer kahlgeschorener Haudegen mit dickem Nacken, breiten Armen und Beinen. Seine zwei Kameraden sehen dagegen ganz anders aus. Es sind ein älterer schlanker Herr mit einer Brille und ein kleiner schmächtiger Typ ungewissen Alters in einer rot-schwarzen Windjacke. Bewusst analysiere ich es nicht, unbewusst aber klassifiziere ich die vor mir stehenden Volksvertreter: Ein Schreihals-Muskelprotz, ein Intellektueller und ein von niemandem geliebtes Männeken, ein Mitläufer, der der Gruppe angehört, um nicht einsam zu verrecken.

Ich höre mir an, worüber die Blondine und der Bahlmann miteinander reden. Ich glaube nicht, viel verpasst zu haben davon, was er vorher gesagt hat, weil er sowieso nur ein paar Floskeln zu sagen hat, die er immer wieder erneut losbrummt. Zwei Sätze und drei Fragen…

Mit welchem Recht hält man das Treffen nur auf Polnisch?
Mit welchem Recht hat man beschlossen, dass die Teilnehmer nur Polen sein dürfen?
Mit welchem Recht wurde auf dem Zettel geschrieben, dass er und seinesgleichen kein Zutritt haben?

herrbahlmann

Man kann nicht umhin – seine Fragen haben eine gewisse Berechtigung. Ich weiß nicht, was das Gesetz sagt (später erfahre ich, dass ein Verein so seine Treffen organisieren darf, und denke, klar, Jäger und Angler auch), aber vielleicht, Gesetze hin oder her, in Berlin hätte man ein Treffen nicht so organisiert, auch wenn man darf. Denn wenn es schon Konflikte gibt, dann verschärft man sie nur.

Schlimmer hören sich Bahlmanns Kernsätze an. Wir sollen uns unsere polnischen Treffen in Polen organisieren und nicht in Deutschland mit dem Geld von deutschen Steuerzahlern. Er zahlt Steuer und hat das Recht, den Saal zu betreten. Und die Flüchtlinge bedrohen die Reinheit der deutschen Rasse…

Es ist wie eine Tibetische Gebetsmühle, die sich dreht und dreht… Die Frau neben mir argumentiert, sie zahle auch Steuern, sie wohne in Deutschland, sie hat das Recht… Ich höre noch immer nur zu. Als aber der Satz über Verunstalten der deutschen Rasse das dritte Mal kommt, mische ich mich ein, und frage, ob der Schreiende selber Kinder hat?

– Ja. Zwei. Eigentlich drei…
– Wieso „eigentlich drei”? – frage ich.
– Eins ist gestorben.
– Wie gestorben, wieso?
– Krankheit…
– Och, wie es mir leid tut…

Ein winziger Dialog, der jedoch den Duktus und die Rhetorik der Kommunikation unter uns ändert. Er schreit nicht mehr, meine Nachbarin spricht mit ruhigerer Stimme, wir reden miteinander. Der Inhalt ist immer noch der gleiche, aber wir reden miteinander. Ein wesentlicher Schritt in Richtung Deeskalation des Konflikts. Meine Gesprächspartnerin und ich stellen gemeinsam fest, dass wir beide nichts dagegen hätten, wenn Herr Bahlmann und seine zwei Compagnons zu uns in den Saal gekommen wären und an unserem Treffen teilnähmen. Man kann über all die Meinungen diskutieren. Bahlmann pariert, dass es unmöglich wäre, da das Treffen auf Polnisch stattfindet. Macht nichts, beteuern wir beide, wir werden es übersetzen, nicht alles, aber so, dass er immer weiß, wovon die Rede ist.

Der Vorschlag kommt jedoch zu spät, die Polizei ist schon unterwegs. Ich bin total baff. Wieso die Polizei? denke ich. Wofür die Polizei? Es gibt doch keinerlei Bedrohung! Mindestens ich sehe keine…

Die Polizei tritt ein, schmeißt Herrn Bahlmann und seine zwei Kameraden aus dem Flur, aus dem Haus, aus dem Markt, wo das Bürgerhaus steht. Um die Gebäude herum stellen sich die Polizisten in schwarzen Kampfmonturen. Unsere Sicherheit wird von 30 Polizisten und neun Polizeiautos geschützt!

DSC_0195

Der Platz vom Bürgerhaus. Foto gemacht während der Veranstaltung.

Bild II

loecknitz-gazetaAm nächsten Tag beim Frühstück erfahren wir, wie die Meldung lautet, die die Polizei über den gestrigen Vorfall bei der Kreiszentrale vorgelegt hat (Löcknitz ist eine Gemeinde, Kreisstadt ist Greifswald mit Außenstellen in Passewalk und Anklam) – „großer Polizeiansatz“. Am nächsten Tag gab es schon Berichte in der lokalen Presse – „Nordkurier”, „Passewalker Zeitung” und andere. Die Journalisten schreiben von vielen Neonazis, viel mehr, denke ich mir, als wir sie gesehen haben: „die Situation war bedrohlich, richtig bedrohlich!” und „Nazis stören massiv Infoveranstaltung in Löcknitz“. Es geht weiter und höher. Es sind immer mehr Neonazis gewesen, mehr Bedrohung… Bald sind wir schon bei der “Deutschen Welle” und “Gazeta Wyborcza”. Und bei jeder lokalen Webseite.

***

Erst als ich dass alles aufgeschrieben habe, habe ich im Netz das Foto gesehen. Und die Unterschrift – auf Polnisch: Neonaziści zaatakowali Polaków. Neonazis greiften Polen an.

neonaziscizaatakowalipolakow

Ich möchte nicht behaupten, das Foto zeigt etwas, was nicht da war. Ich war im Saal, im Haus, also drinne, ich habe nicht gesehen, wer draußen stand und ob, und wenn ja, wie viele es wären. Ich kann nur sagen, ich nahm nichts dergleichen wahr. Es war ruhig, man hörte weder Schreie noch Parole, auch keine Befehle seitens der Polizei. Nicht Mal den Gemurmel, den man hört, seien viele Menschen beisammen. Zwei Frauen nacheinander gingen raus, um die Kinder nach Hause zu bringen, und kamen zurück. Leute schauten aus den Fenster, machten Fotos. Kein Mensch sagte, dass da eine massive Präsenz der Neonazis zu beobachten wäre. Keiner hatte Angst, scheint mir, wir lachten. Meines Erachtens war es, alles in allem, ein sehr eingenehmes Treffen.

Ich schaue mir genau das Foto an. Irgendetwas stimmt da nicht.

Herr Bahlmann hatte an dem Tag einen blau-weissen Sportanzug an. Es gab keine Sonne, er hatte, glaube ich, keine Sonnenbrille an, und hier haben sie alle Anwesenden an. Alle Streifenwagen, die ich später gesehen habe, waren blau. Auf “unseren” Fotos sind sie auch blau. Auf dem Foto oben ist der Wagen grün.

Unheimlich.

Haben die Journalisten aus einer Mücke einen Elephanten gemacht? Oder bin ich leichtsinnig und bagatelisiere die Gefahr?

 

Kosmopolen oder Bevor man ein Verein gründet

Emanuela Danielewicz

Aller Anfang ist leicht, wenn man den Humor nicht verliert
oder das
was am Anfang über Polen im Ruhrgebiet in aller Anstandskürze erzählt werden sollte und die Gründung der Kosmopolen Künstlerinitiative nicht verhinderte

Bevor man ein Verein gründet, muss man etwas erlebt haben, was einen dazu bewegt. Meistens ist es ein Mangel. Bei mir war es eigentlich umgekehrt. Ich habe so viel nicht gesehen und so viel nicht erlebt, aber viel geträumt, beobachtet, gehört, gefühlt, verstanden, dass sich der Wunsch, Ideen auch zu verwirklichen vergrößerte. Und ich habe eine Weite an Möglichkeiten dafür gesucht und hier entdeckt.

Im Ruhrgebiet, höflich in der hiesigen Umgangssprache Ruhrpott genannt, um zu betonen, dass wir hier alle im selben Topf stecken, ist die Vereinsstruktur seit Jahrzehnten alltäglich. Ständig werden hier Vereine gegründet, die sehr konkret die Stadt mitgestalten. Hier kann man sich auf die Kumpels-Kultur und SPD Führung verlassen. Jeder hier engagiert sich und manche in sehr vielen Vereinen gleichzeitig. So ist es auch was ganz selbstverständliches ein Vorstand zu sein, oder Präsident und man bindet es anderen nicht sofort auf die Nase, wann man sich zum ersten Mal begegnet.

Die Stadt Bochum war als Ort für die Gründung von Kosmopolen von Anfang an perfekt. Die Geschichte um die ersten drei polnischen Vereinigungen um 1920 (mit dabei mein Großonkel Jan im Vorstand, wie ich viel später erfuhr) trugen dazu bei, dass ich persönlich als “Polin, die aktiv ist” wahrgenommen, schnell städtische Unterstützung fand. Die Politik, die auf Strukturwandel setzt und dabei die lokale sowie  internationale Kulturarbeit die Hauptrolle spielt, hilft. Der “Zeitgeist” lebt heute zeitgleich und fordert Mehrsprachiges, fördert Selbstorganisation, unterstützt alles mit Geschichte und liebt gute Kunst und Diskussionen.

Naiv dachte ich, dass das Interesse an einem neuem “Deutsch-Polnischem” Verein, dass ausnahmsweise künstlerisch-kulturelle Ausrichtung hätte, schnell wachsen könnte. Immerhin wird behauptet, jeder dritte hier im Ruhrgebiet stamme aus Polen. Also nahm ich an, es müsse doch an der Polnischen Kultur auch etwas Interesse geben bzw. am Osten allgemein. Doch es kam anders. Künstler tun sich schwer Ihre eigene Interessen organisierter zu gestalten und zu pflegen, erst Recht Mitglied im weiteren Verein zu werden. Die Deutschen… pardon: Biodeutschen…  haben weiterhin Panik in einem solchen Verein zu oft mit der Vergangenheit beschäftigt zu sein und sind trotz Hochkultur dem Künstler als mündige Person eher skeptisch gegenüber…  Die Polen bzw. die aus den heutigen polnischen Gebieten stammende Arbeitsmigranten und Emigranten sind mit der eigenen  oft sehr persönlichen Repräsentation und Identifikation so sehr beschäftigt, dass die Frage: Was ist eigentlich Polnisch? dominant aufkreuzt und sie an Aktivitäten außerhalb der katholischen Gemeinden stoppt.

Polen außerdem haben auch einen zwiespältigen Ruf. Das Warum kann man z.B. täglich vor der Christuskirche Bochum hören, oder vor der Stadtbücherei. Dort trifft sich eine Gruppe der noch nicht eingetragenen Biertrinkerpartei und schreit sich vollprozentig laut an, polnisch selbstverständlich. Wenn man Polen als Polin kennenlernt, wollen sie schnell etwas von einem. Der letzte z.B. ein Jacek mit einem neuen Job, wollte von mir gleich eine neue Wohnung und auch Hilfe beim Möbelkauf. Nein penetrant wurden seine Wünsche nicht geäußert, sondern ganz leise, wie zur Mutter, die immer zuhört und sofort reagiert.
Es gibt kein Polnisches Café in Bochum. Das Kalinka Cafe, gegenüber meinem alten berühmten 10 Meter Balkon, wo auch Kosmopolen eV gegründet wurde (11 Künstler im Hellweg 18 am 19. Mai 2008) klingt russisch, ist aber von der NEW German Generation of NEW Vegans geführt. Es gibt noch an verschiedenen Locations auftauchende Polonia Diskothek, heute unter einer türkischen Führung, vor deren Tür kaum ein Taxi halten möchte und wirklich jeder Taxifahrer haarsträubende Geschichten erzählt.

Was Polen können, ist Drama und wie weit sie damit gehen, zeigt die letzte Wahl in Polen.

Beinahe vergessen hätte ich das sogenannte Polnische Haus am Kortländer, über das vor acht Wochen beim Symposium des Nationalkomites aus Stuttgart “Charta von Venedig”  für ein größeres Publikum, doch ohne Publikum (weil es keine Interessierten zu diesem Thema gab) fachmännisch u.a. auch mit mir debattiert wurde, ob es sich um ein Haus handelt, das einen deutschen Denkmalschutz überhaupt erhalten sollte. Bis heute kann man dort historisch wertvolle “Schätze” finden und ein Namensschild verrät, dass Bund der Polen, einer der ersten polnischen Vereine, hier seinen Raum hat. Angeblich treffen sich dort die Älteren noch. Angeblich schreiben Damen noch Protokolle. Das Haus daneben ist schöner. Es war zur gleichen Zeit ein Bordell, das nächste Haus eine Polnische Arbeiterbank, deren Schriftzug man noch irgendwie lesen kann und das mich zu Phantasien inspiriert, in mir Fragen hervorruft: “Ob eine Arbeiterbank wirklich andere Finanzpolitik steuerte?”

Das Haus der Polen selbst ist marode, hässlich und alt. Daher wäre ich dafür es abzureißen und etwas Neues für heutige Zwecke Nützlicheres zu gestalten und aufzubauen. So ist es dem großen Kloster unweit dieser Straße ergangen. Große Schlesisch-Deutsch- Polnische Gemeinde hat den Abriss dieses Klosters mit extrem interessanter Geschichte 1971 nicht verhindern können. Heute wachsen noch die Bäume und auf dem Platz ist ein moderner Wohnbau für Weisenkinder entstanden, das St. Vincenz.
Kann man aber die letzten Steine der “Zeit der Ruhrpolen” überhaupt abreißen?  Es gibt doch seit wenigen Jahren ein neues vom BUND Unterstützes Projekt: das digitale Archiv der Polen genannt Porta Polonica, Leitung Herr Dr. Jacek Barski, auf deren Webseiten die nächsten Jahre personenbetonter die Geschichte der Polen in ganz Deutschland neu zusammengetragen und attraktiv dargestellt wird. Zum Teil werde auch ich mit einigen Portraitarbeiten beitragen können.

Was mich bei diesem ganzen Thema anfing zu interessierten war, ähnlich meines persönlichen Dilemmas keiner eindeutigen Kultur, Nation und Sprache anzugehören: die Tragik der Schlesier hier im Ruhrgebiet. Sie kamen in Ihrem Selbstverständnis als Deutsche nach Deutschland und wurden zu Ruhrpolen und das zu einer Zeit in der Polen seit 100 Jahren auf der Landkarte Europas nicht existierte.  Sie fühlten nationale Zugehörigkeit zu Deutschen, wurden aber als Polen wahrgenommen. Die Folge ist nun, dass hier jeder fast Pole ist. Auch das erschwert irgendeine vernünftige Abgrenzung, zum Glück. Kann es sein, dass wir nicht von Organisationen oder kultiviertem Bewusstsein, sondern einfach durch die klimatische Lage mehr beeinflusst werden? Sehr logisch wurde daher der Zusammenhang und Vortrag des Museumsleiters der Zeche Hannover Dietmar Osses  betitelt: “Von den Ruhrpolen zu den Kosmopolen” und erinnert auch uns indirekt, dass die Geschichten sich wiederholen können. Ich selbst komme aus Poznań, lebte über zwölf Jahren in Berlin, schlesische Kultur kenne ich nicht, habe aber Verständnis dafür, dass  die Liebe zu einem besonderen Flecken Erde durch Kultur und in Erinnerung länger gelebt, geschmeckt, gehört und erzählt werden möchte. Artur Beckers masurische Geschichten sprechen Bände. Auch er träumt von Kosmopolen, wenn er sich meditativ entspannen möchte.

Man muss wissen, dass vor 150 Jahren kaum jemand hier im Ruhrgebiet lebte. Alle waren Migranten, die hierher kamen. Auch das ist beste Voraussetzung gerade hier Kosmopolen zu gründen und den polnischen Aspekt der Geschichte in Form von etwas aufgefrischter europäischer Interkultur anzubieten, denn gemeinsame Geschichte ist immer auch ein Geschenk der gemeinsamen Lebenserfahrung und dass sollte man meiner Meinung sehr feinsinnig pflegen, statt Geschichte dramatisch und aggressiv den anderen gegenüber umzudeuten versuchen.

Wir haben Kosmopolen gegründet, um eben aus dem Deutsch Polnischem Dilemma auszutreten, einen dritten Weg vorzuschlagen, dem Kosmopolitischen auch Ausdruck zugeben, was aber am Wort Polen bei manchen hängen bleibt und manchmal einen Kontext aufdrängt, der für uns längst überwunden ist.
Man kann daher Kosmopolen als ein Tor begreifen von etwas nach?… vom Nationalen raus ins Inhaltliche… Basil Kerski, Chefredakteur der Zeitschrift Dialog und der Geschäftsführer vom Europäischen Kulturzentrum Solidarność in Gdansk,  meinte in den 90er Jahren dazu Andrzej Bobkowski mitzitierend, dass Kosmopole ein Mensch ist der scheinbar Widersprüchliches sich widersetzendes in sich vereint.

Ich begreife Kosmopolen eV als etwas Komplexes: Grenzenlose Offenheit im Begriff (Kosmos größer als ein Ich, Polen als Plural, nicht Singular!) und exklusive Geschlossenheit durch das Naturgesetz der Bipolarität zugleich. (Nord und Südpol als Beispiel der Bipolarität sowie gemeinsamer Einheit, in Deutsch an den Polen bedeutet an den Erdpolen, Verein als Struktur der möglichen Exklusivität und Inklusion)
Man kann sich nicht verlieren, weil es zugleich auch Halt gibt.

Wonach klingt das für Sie? Es gibt viele Antworten, daher werde ich die meinen hier nicht alle verraten. Ich bin ein Freund der gemeinsamen Diskussion, kitzel’ gerne und hoffe durch die Publikation dieses Textes auf der Webseite der Autorin Ewa Maria Slaska neue Freunde zu finden und zu motivieren, sich in diesem Rahmen mal mitzubewegen. Die nächste Aktion ist ein No Budget Neujahreskonzert am Donnerstag, den 21.01.2016.

Und was wir in diesen acht Jahren geschafft haben? Hier eine kleine Zusammenfassung:

Über sechs kleine Festivals, neue Produktionen u.a. auch für Kinder, neues Publikum für Polnische Kultur gefunden, Partner in ganz Ruhrgebiet bis Köln, die an Kosmopolen Aktionen Interesse haben, Familienkonzerte, neue Jazzreihen, Literaturreihen, neue etwas nettere Vorurteile gegenüber Polen… wir gewannen eine Goldene Eule in Wien, ein Zukunftswettbewerb, öffneten paar Herzen und bekamen gute Förderungen, so dass alle Teilnehmer normal honoriert wurden (auch dafür engagiere ich mich persönlich)… wir sind heute 14 deutschlandweit, haben zwar mehr Freunde, suchen aber neue Unterstützer und Mitglieder vor Ort im gewichtigen Jahr “25 Jahre Deutsch-Polnischer Nachbarschaftsvertrag” und in der prickelnden neuen politischen Situation jetzt in Polen.

Zu viele ungesehene, ungehörte, hoch talentierte, sensible und einsame weil eher introvertierte Menschen begegne ich und tue beruflich mein Möglichstes, um deren Dasein, deren Leben und Schaffen lauter zu kommunizieren, erst Recht im extrovertiertem technischem Zeitalter. Jeder ist seines Glückes Schmied, sagt man im Westen. Das stimmt im Fall der Kunst nicht ganz, denn Kunst ist tot und hat ohne Zuschauer, Zuhörer kaum irgendein Sinn. Kultur machen wir selbst. Ich mag Kunst, Musik, Fotografie, Literatur und dafür habe ich mit ein paar anderen Zeitgenossen aus verschiedenen Ländern Raum erkämpfen und schaffen dürfen.

Kosmopolen als Verein raubt mir viel Zeit, manchmal zum Glück auch den Verstand, nie die Geduld, aber am 21.01.2016 wird der vieldimensionale Sinn der ganzen Unternehmung zu hören und zu finden sein. Meine Herzliche Einladung nach Bochum ins Planetarium:

emanuelaplakatKOSMOPOLEN NEUJAHRESKONZERT 
Donnerstag, der 21.01.2016 – 20.00h
Konzert unter Sternen

es spielen:
Robert Kusiolek / Akkordeon
Elena Chekanova / Elektronik

ORT: Zeiss Planetarium Bochum
Castroper Straße 67 – 44791 Bochum
Eintritt: VVK 10,–/AK 12,–
Infos & VVK: www.planetarium-bochum.de
www.kosmopolen.de

X

P.S.
Zum Schluss eine kleine Anekdote. Seit nun vier Jahren suche ich neue Räume, vielleicht Galerie tauglich und für Organisatorisches von Kosmopolen nützlich.
Mein neuer Vermieter hat mir nach zwei Jahren Versprechungen beinahe den Schlüssel dazu in die Hände gegeben. Er, der stolze Besitzer vom ehemaligen Bunker, den er innerhalb von drei Jahren phänomenal umbaute und mit genügend Räumen bestückt, hat auch das zweite Mal Kosmopolen eV keinen Raum gegeben, als sich die Möglichkeit ergab. Alle Bitten halfen nichts. Der Bunker wäre mir gegenüber, im Raum war vorher eine Künstleragentur. Kosmopolen darf nicht rein, aber im selben Raum leuchtet es heute Violett und Damen leichtbekleidet lernen an der Stage Poledance.
Geistige Kunst und Kultur ist offensichtlich “gefährlicher” als Sex. In diesem Sinne: lass es uns 2016 krachen und diese Energie nützen 🙂

Kosmopolen Aktionen – in Planung 2016
Wir bekommen wieder die große Bühne in der Stadt Bochum!
Konzerte: NEW Polish Tunes 2016 in Essen, Bochum und Dortmund
Lesungen und Diskussionen: Die Kunst der Übersetzungen / Sztuka Tłumaczeń
Kinderaktionen und Polnische Weihnachten im mondo mio Dortmund auf Wunsch Vermittlung  bzw. Empfehlungen von Programmen, Konzerten…

KONTAKT:
Kosmopolen eV
Klarastrasse 6
44793 Bochum
Germany

www.kosmopolen.de          info@kosmopolen.de
Tel: +49 6872 9965
Mówimy po polsku

Wie kann ich Kosmopolen eV unterstützen?

Klicke regelmäßig: www.kosmopolen.de – die Klickzahlen werden gezählt

Unterstütze den Verein, Künstler, Kunst, Deutsch Polnische Kultur im Ruhrgebiet mit Deiner Fördermitgliedschaft   (€ 5,-/Monat, ab € 30,-/Jahr möglich)

Persönliches von Emanuela Danielewicz
Fotografin, Dipl. Kommunikationsdesignerin
und seit Oktober 2015 Studentin von Kulturreflexionen & Philosophie – Uni Witten Herdecke
www.danielewicz.de

Z zapisków stróża (2)

Zbigniew Milewicz

Władza

Dwa domy, w których pracuję, różnią się od siebie pod każdym względem. Na Schwabingu nie obowiązuje mnie żaden uniform, zwyczajnie mam zamknąć albo otworzyć wszystkie drzwi, żeby personel przygotował się do pracy, czasami nocą przypilnować rzemieślników, którym zlecono jakąś przebudowę bądź remont, zdarza się, że towarzyszę jakiejś inwentaryzacji. Dom w centrum miasta stawia mi dodatkowe wymagania: muszę nosić czarne spodnie, białą koszulę, firmowy krawat plus identyfikator ze zdjęciem, imieniem i nazwiskiem oraz napisem Wachmann. Zanim rano zabiorę się za uruchamianie podjazdów na piętra, sprawdzanie wind i otwieranie portali, z tysiąc razy powiem też guten Morgen.

zbychSłużę pomocą portierowi, który jest zajęty innymi obowiązkami i nie ma czasu sprawdzać, czy każdy wchodzący do Domu wejściem służbowym, dysponuje takimi uprawnieniami. O tym zaś decyduje elektronika, czytnik kart osobistych – kiedy zapala się zielone światełko, człowiek może wejść do pracy, kiedy czerwone, coś jest z nim nie tak i wtedy kieruję go do kolegi-portiera. Poddają się tej procedurze bez szemrania, w kapitalizmie każdy chce pracować, bo musi, a często tak mu się do tej roboty śpieszy, że nie kasuje karty, tylko korzysta z otwartych drzwi i stróż musi mu nogę podstawić, żeby się cwaniak wykopyrtnął i nie wdarł bezprawnie do środka. Żartuję oczywiście, nie jestem bramkarzem w jakiejś tam podrzędnej spelunie i obowiązuje mnie pełna kultura. Zastawiam zatem brzuchem wejście i grzecznie pytam panią X albo pana Y, dlaczegóż to nie wypełnili swojego podstawowego, pracowniczego obowiązku o poranku. Prawda, nie zawsze zdążę to zrobić, w Domu pracuje w większości młody i gibki personel, ale jeszcze nie zdarzyło mi się, żeby któryś z delikwentów pokazał mi, znikając na horyzoncie, środkowy palec. Jest więc ogólnie pozytywnie na tym stanowisku pracy.

Wieczorem pracownicy wychodzą stąd tą samą drogą, każdy uruchamia jokera, zainstalowanego przy drzwiach, elektroniczny przycisk losowego wyboru ludzi do kontroli. Przy zielonym światełku można bez sprawdzania wyjść na ulicę, czerwone nakazuje pokazać zawartość torebki albo plecaka, do osobistych kontroli nie jesteśmy upoważnieni. Tylko ludzie z brygad sprzątających Dom wyłączeni są z tej zielono-czerwonej gry losowej, stoją najniżej w hierarchii personalnej i wszyscy bez wyjątku muszą pokazać przed wyjściem na zewnątrz zawartość podręcznego bagażu. Na ogół są to kobiety, cudzoziemki, słabo mówiące po niemiecku, zaglądam do ich torebek, albo plastikowych siatek i nigdy nie znajduję żadnych drogocennych pereł ani perfum od Coty`ego, czasami tylko jakieś butelki po coli, które ktoś wyrzucił do śmietnika. Dyrekcja Domu jeszcze przymyka oko na to, że je wynoszą na zewnątrz, ale i to się już niebawem skończy. Parę dni temu za usiłowanie wyniesienia używanego kartonu z kontenera w magazynie starsza Etiopka w trybie natychmiastowym straciła pracę. Przestępny czyn zarejestrowała kamera, do akcji natychmiast wkroczyli miejscowi detektywi, przyjechała policja i nazajutrz od jej koleżanek, zawsze rozszczebiotanych, jak papużki, wiało już tylko wielkim smutkiem.

Parę osób na mocy niepisanych praw ma tutaj wolny wjazd. Należą one do ścisłego kierownictwa Domu, a dwie urzędniczki są tak mikrego wzrostu, że nie sięgają ręką czytnika. Z rozpoznaniem tych pań nie miałem problemu, ale skąd w pierwszym tygodniu pracy mogłem wiedzieć, że facet w zmokniętym kombinezonie motocyklowym, zaciągający się łapczywie ostatnim dymem, któremu stanąłem na drodze, to główny boss.

– Nie przejmuj się, Sibi – pocieszył mnie Franz – on na pewno się ucieszył, że dobrze pilnujesz drzwi.

Franz jest w Domu portierem z kilkuletnim stażem, miałem nadzieję, że się nie myli. Wcześniej pracował w browarze Spatena jako kierowca i konwojent, dostarczał popularne, monachijskie piwo do sklepów, restauracji i dyskotek, dopóki nie wysiadło mu zdrowie. Jak na rdzennego Bawarczyka przystało, miał muzyczny talent i w czasie wolnym od pracy grywał na gitarze w knajpianych kapelach, pod golonkę, pod nóżkę, ale to już też historia. Nie pamięta, kiedy ostatni raz miał gitarę w ręce, a wszystko z powodu jednej jego zakochanej fanki i zazdrosnej żony. Zmienił muzyczne hobby na zbieranie ziół; koło pobliskiego Freisingu, gdzie mieszka, są piękne, czyste łąki, na których wiosną kwitnie np. czosnek niedźwiedzi. Jakże on jest pyszny, dostałem od Franza po koleżeńsku pęczek, nie mogłem nie zrewanżować mu się później papierosami z Polski.

Thomas, zmiennik Franza, pochodzi z Chemnitz. Miał ukończone studia uniwersyteckie na wydziałach historii i anglistyki w Heidelbergu oraz lata pracy zawodowej, spędzonej głównie w szkolnictwie. Ten belfer wychodzi z niego przy różnych okazjach, ale ogólnie tworzymy zgrany zespół. Najlepiej w centralnym Domu orientuje się Albrecht, z racji najdłuższego stażu stróżowania, zna tu wszystkie zakamarki i tajne przejścia. Jest najbardziej techniczny z nas wszystkich, w domu posiada warsztat mechaniczny, którego mogą mu pozazdrościć profesjonaliści i jednocześnie nie wyobraża sobie życia bez muzyki. Gra biegle na kilku instrumentach klawiszowych, stara się uczestniczyć we wszystkich ważniejszych koncertach muzyki poważnej w mieście, wiecznie rozpacza, że tak rzadko na nich bywamy, więc nie dokuczamy mu zbyt mocno za jego słabość do własnej płci, której się zresztą nie wypiera. Wszyscy lubimy żarty, bez tego w branży ochraniarskiej nie da się normalnie pracować. Najweselszy jest Abdel, Tunezyjczyk, mierzący ponad dwa metry wzrostu, z generacji mojego młodszego syna, który wnosił zdecydowanie ożywczego ducha do naszego grona seniorów. Miał żonę Niemkę i w perspektywie uzyskanie niemieckiego obywatelstwa, do tego czasu miał zamiar się dorobić. Przynajmniej raz w kwartale chwat ciągnął za sobą do Tunisu ze dwa samochody lepszej klasy, kasował za nie pieniądze i inwestował w następny zakup. Jeszcze dziesięć lat temu okazjonalnie bawiłem się w to samo, a kiedy po powrocie z Polski ledwo zwracały mi się koszta, to się cieszyłem.

w przedpokojuNic tak jednak człowieka nie dowartościowuje, jak przynajmniej odrobina władzy. Mogłem nie wpuścić do Domu samego dyrektora albo powiedzieć pracownikowi uprzejmie, lecz stanowczo: proszę jeszcze raz skasować kartę, bo światełko się nie zapaliło. Kiedy indziej występowałem w roli łaskawcy i przymykałem oko, kiedy śliczna brunetka z Prady zostawiła swój identyfikator w innej torebce, ale za to jakim uśmiechem dziękowała mi później za wyrozumiałość… Miałem władzę nad klientami, przestępującymi z nogi na nogę przed drzwiami wejściowymi, aż nadejdzie upragniona dziesiąta, mogłem im w przypływie dobrego humoru skrócić ten czas o parę sekund (a przy okazji trochę zwiększyć dochody Domu), albo i nie. Kiedy tupnę w posadzkę w magazynie, na Schwabingu, uciekają przede mną myszy, albo i nie, muchy przeganiam Bildem ze swojej kanciapy, gdybym nie miał nad nimi władzy, zignorowałyby go przecież i dały się zabić.

Tylko karaluchy mają mnie w nosie (choć nie wiem, czy posiadają taką część ciała), zauważyłem to w czasie pewnej wizytacji z Centrali. Było po jakiejś większej ulewie, goście poprosili mnie, bym otworzył im podziemny parking, bo zamierzali już odjechać i wtedy dranie zaatakowały nas całym szwadronem. Miały pod górkę, my przeciwnie, ale to ludzie dali za wygraną. Kobiety stanęły jak wryte w miejscu i zaczęły z przerażenia piszczeć, mężczyźni uskoczyli pod ścianę, kto wie, może to była tylko konkurencja, przebrana za karakony, ale zamach stanu się udał. Nie musisz być powabny ani przyjemny w obejściu, jak masz waleczny szwadron, cel do osiągnięcia i wolę zwycięstwa, to je zdobędziesz.