Pisałam wczoraj o królowej, ale wszyscy wiedzą, że mam jeszcze dwa ulubione tematy, koty i irysy, i zbieram zachłannie wszystko, co mi ktoś podeśle. Skoro wczoraj przejrzałam nadesłane skarby, chcąc pokazać Luizę czyli Ludwikę, to dziś pokażę koty, irysy i co się tam jeszcze nadarzy.
Kilka wspomnień o Marii Pawlikowskiej Jasnorzewskiej, a właściwie, dokładniej, Marii z Kossaków, Bzowskiej, Pawlikowskiej, Jasnorzewskiej
Poetka. Urodziła się 24 listopada 1891 roku w krakowie w słynnej malarskiej rodzinie Kossaków. Była córką Wojciecha, wnuczką Juliusza, siostrą Jerzego. Jej siostrą była Magdalena Samozwaniec, pisarka. Zmarła w Manchesterze 9 lipca 1945 roku i tam została pochowana.
Na przełomie października i listopada spędziłam dwa tygodnie w angielskim kurorcie Blackpool. Kurorcie, bo choć jest tu wietrznie i deszczowo, miasto ma ważne wartości kuracyjne, gdyż leży bezpośrednio nad morzem (Morze Irlandzkie). I to nie tak jak polskie czy niemieckie miasta, gdzie do morza jest tak naprawdę bardzo daleko. W Blackpool morze jest na wyciągnięcie ręki, jak wyskakujesz rano po bułki albo idziesz z psem na spacer. Nigdy przedtem nie słyszałam o Blackpool, a tymczasem to znana miejscowość, wielu moich niemieckich znajomych kiedyś tu było, mama Moniki Wrzosek-Müller mieszkała tu przez kilka miesięcy.
Od XVIII wieku była to zawsze miejscowość kuracyjna dla biedniejszych, tych którzy pracowali w Liverpoolu, Manchesterze, Edynburgu, Glasgow albo Aberdeen. Bogaci jeździli na Rivierę albo do francuskiej Bretanii. WAnglii – do Brighton. A Blackpool to taki Brighton dla ubogich. Biedne miasto. Nawet dziś. Jednak w XIX wieku to właśnie w Blackpool zaczęła się masowa turystyka, gdy pierwszą, nowo otwartą linią kolejową przyjechała tu pierwsza zorganizowana wycieczka.
Po przejściu przez most zaczyna się faza włączenia. Jestem już na Kreuzbergu – ale nie jestem taki sam. Każde przejście, jeśli traktować je poważnie, zmienia. Most nie tylko łączy dzielnice – zmienia tych, którzy przez niego przechodzą. Włącza mnie do nowej tkanki miejskiej, ale z nowym spojrzeniem. Czuję, że wszedłem w inną narrację – inne zapachy, inne rytmy, inne języki. To nie jest tylko inna część miasta – to inny świat. Dla mieszkańców Berlina Oberbaumbrücke może być przejściem funkcjonalnym – ale dla tych, którzy potrafią widzieć, to palimpsest przejść. Jak pisał Marc Augé, niektóre miejsca są przejściowe, ale znaczące – to miejsca antropologiczne, gdzie codzienność spotyka się z historią. To właśnie tutaj, w przeciągu kilku kroków, można przejść od industrialnej ciszy Friedrichshain do wielogłosowej polifonii Kreuzbergu. Można też przejść przez własne granice – pamięci, tożsamości, przynależności.
Nie wiem, czy dzisiejsi poznaniacy chodzą jeszcze do zologu, czy już tylko do ogrodu zoologicznego.
Ja pamiętam zolog. W słownikach gwary poznańskiej znajduję i zolog, i zoolog, a nawet z niemiecka colog. Niektórzy odwiedzają ogrody zoologiczne przez całe swoje życie. Ja to robiłam w wieku wczesnej młodości, a potem wczesnej młodości moich dzieci, ewentualnie towarzysząc komuś w wyprawie do Zoo.
Zolog w Poznaniu jest już wiekowy. Mam na myśli ten stary zolog – Stare Zoo. Do niedawna jeszcze uliczne drogowskazy wskazywały w mieście do niego drogę. A może jeszcze wskazują. Podobno Poznań jest jedynym miastem w Polsce, które ma dwa ogrody zoologiczne. Ja wyrastałam w czasach, gdy był jeden. Nowe Zoo wlaśnie budowano. A gdy je otwarto, to kiedyś poszłam z ciekawości. Nachodziłam się dużo, zwierzęta oglądałam z daleka, bo polepszyło im się metrażowo. Zobaczyłam niewiele, bo wszystko było zbyt oddalone, zwierzęta korzystały z „wolności“ i możliwości chowania się przed ciekawskim wzrokiem.
Nie to, co lew w klatce w starym Zoo. Jak zaryczał, to głos niósł się po całych poznańskich Jeżycach. A słonicę Kingę można było prawie pogłaskać. Lwie klatki, gdy lwów zabrakło, udostępniono artystom. Teraz w tych pomieszczaniach otwarto Muzeum Historii Zoo i Lwa w Poznaniu.
W tym roku późnym latem znowu poszłam do zologu. Przypadkowo. Chciałam odwiedzić mieszkanie Kazimiery Iłłakowiczówny – poznanianki nie z wyboru, lecz jak sama pisała o moim mieście, osoby przebywającej tu na wygnaniu.
Czy rzeczywiście tak było? Nie sądzę. Mieszkała na Gajowej, niedaleko zologu.
Nie doczytałam, że do mieszkania można wejść tylko po uprzednim się zgłoszeniu i tylko raz w miesiącu. Przed kamienicą na progu zapraszający napis Salve, więc weszłam. Zachwycona klatką schodową i niebieskim światłem wpadajacym przez niebieskie szybki podeszłam pod drzwi mieszkania poetki. Na skwerze przy dawnej zajezdni tramwajowej, widocznej z okien pokoju Iłłakowiczówny, znajduje się tablica upamiętniająca Czerwiec ’56 i fragment jej wiersza, wiersza manifestu o Poznańskim Powstaniu z1956 roku, Rozstrzelano moje serce…
Kawałek dalej wśród innych poznanianek z Jeżyc znajduję jej wymuralowany portret.
Nie wiem, czy chodziła do zologu. Pamiętam jej wiersz o pegazie, o tym z Teatru Wielkiego i o pewnym panu Gulczyńskim, który go dosiadł, a pegaz mimo wszystko nie poleciał. Pan Gulczyński, powstaniec poznański z 1956 roku, nielubiany przez pegaza i cenzurę, wdrapał sie na szczyt poznańskiej opery, aż milicja, a potem cenzura musiały interweniować.
Jest w Poznaniu na Operze Pegaz, jak chce, to on leci, a jak chce, to biega po Sołaczu, Łazarzu, po Krętej, po Młyńskiej… Czy nie tak, panie Gulczyński?
Pegaz pozostał niewzruszony na szczycie poniemieckiego budynku cesarskiej dzielnicy, lew i pantera także.
Ale oni żyją własnym życiem poza zologiem. Obracają się w innych kręgach. Nawet pantera uniknęła klatki, bo Rilke o niej zapomniał.
Zolog powstał znacznie wcześniej niż gmach opery, znany, jak go już wzniesiono, jako Deutsches Stadttheater.
Dawniej przy ulicy Dworcowej, dziś Zwierzynieckiej znajdował się dworzec kolejowy i Stacja Kolei Stargardzko-Poznańskiej.
Tuż obok działała dobrze prosperująca restauracja, w której chętnie spotykali się miłośnicy gry w kręgle. Dworzec zniknął z miejskiego krajobrazu, ale ulica pozostała. Najpierw nosiła nazwę Tiergartenstrasse, by ostatecznie stać się Zwierzyniecką.
Skąd taka nazwa ulicy?
Początek tej niezwykłej historii miał miejsce właśnie w restauracji dworcowej podczas 50. urodzin jednego z członków Klubu Kręglarzy. Koledzy, skorzy do żartów postanowili uczcić ten jubileusz w nietypowy sposób. Podarowali jubilatowi 12 zwierząt: kozę, owcę, miniaturową świnię, kota, królika, wiewiórkę, gęś, kaczkę, kurę, pawia, tresowaną małpę i niedźwiedzia. Obdarowany pozostawił zwierzęta w ogrodzie restauracji dworcowej, najprawdopodobniej pod fachową opieką i za zgodą właściciela.
Zwierzyniec z czasem się powiększał, ku uciesze nie tylko kręglarzy, ale też mieszkańców miasta.
Trzy lata później, w 1874 roku powołano do życia Towarzystwo Akcyjne Ogród Zoologiczny, a rok później powstało Stowarzyszenie Ogród Zoologiczny, z zarządem, członkami i dotacją od miasta. W 1883 roku obowiązki prowadzenia ogrodu przejął Robert Jaeckel (1851–1907). Choć nie brakowało głosów krytyki wobec jego autorytarnego stylu zarządzania ogrodem zoologicznym, Jaeckel zyskał uznanie za swój zapał, skuteczność, bezinteresowność i ogromny wkład w rozwój poznańskiego „zologu”. To właśnie dzięki jego staraniom udało się wykupić od Kolei Państwowej budynki dawnego dworca i restauracji. Słonica Kinga, którą pamiętam, zamieszkała w starej parowozowni.
Powiększono i zagospodarowano teren ogrodu, powstały nowe pawilony, ozdobny staw, grota, alpinarium, lwiarnia, małpiarnia.
Trzy lata po śmierci Roberta Jaeckla postanowiono uczcić jego pamięć odpowiednim monumentem. Ku zaskoczeniu, a nawet oburzeniu wielu poznaniaków, zamiast pomnika przedstawiającego zasłużoną postać, odsłonięto rzeźbę lwa, króla zwierząt. Autorem dzieła był wybitny berliński rzeźbiarz-animalista August Gaul, twórca wielu już wyrzeźbionych zwierząt. Pomnik przetrwał do dziś. Może ze względu na to, że przedstawiał lwa, nie został po wojnie strącony z cokołu, Wyryty po niemiecku napis: Dem Begründer des Tierparks zum Gedächtnisse („Założycielowi ogrodu zoologicznego ku pamięci”) z czasem uległ zatarciu. W latach 70. XX wieku, dla pewności, by nikt nie próbował go odczytać, przykryto go tablicą z nowym napisem:
W TYM MIEJSCU POWSTAŁ 100 LAT TEMU POZNAŃSKI OGRÓD ZOOLOGICZNY POZNAŃ, WE WRZEŚNIU 1974 R.
Oficjalną nazwę pomnika zmieniono na „Pomnik 100-lecia założenia ZOO” .
Bardzo podobny lew stoi przed Starą Galerią Narodową (Alte Nationalgalerie) w Berlinie. Na stronie Staatliche Museen zu Berlin czytam:
Gaul opracował model lwa od 1908 roku w ramach zlecenia miasta Poznań na pomnik założyciela i dyrektora tamtejszego ogrodu zoologicznego w latach 1881–1907, Roberta Jäckela. Pierwsze odlewy w 1910 roku zakończyły fazę projektowania. Istnieją trzy kolejne odlewy, w tym ten z Galerii Narodowej.
Inny lew – leżący, również autorstwa Augusta Gaula, Był niegdyś częścią kolekcji dzieł sztuki wydawcy i mecenasa Rudolfa Mosse, zagrabionej przez nazistów prawowitym właścicielom. Dzieło zostało zwrócone w 2015 roku, a w 2016 roku zostało odkupione dla Galerii Narodowej w Berlinie. Od kilku lat lew eksponowany jest w foyer berlińskiej Galerii Jamesa Simona.
Po śmierci Roberta Jaeckla w 1907 roku poznańskie zoo zaczęło stopniowo podupadać. Zarówno pierwsza, jak i druga wojna światowa nie oszczędziły ogrodu. Zniszczenia były ogromne, a straty nieodwracalne. Zwierzęta umierały z głodu, ginęły pod gruzami zbombardowanych pawilonów i wybiegów. Do końca drugiej wojny światowej przetrwało zaledwie 176 osobników.
Po wojnie pomału zwierząt przybywało. W 1955 roku przybyła do Poznania z Półwyspu Indochińskiego 3,5-letnia słonica Kinga. Imię wybrano jej później. Nie zamieszkała ani w pustyni ani w puszczy, lecz w starej parowozowni. Podobno była humorzasta. Dożyła sędziwego wieku. Zmarła krótko po swoich 50. urodzinach.
Lew autorstwa Augusta Gaula, poświęcony Robertowi Jaecklowi, to jedyna rzeźba na terenie Starego Zoo w Poznaniu, której historia jest tak dobrze udokumentowana. Pozostałe, choć bardziej rozpoznawalne, jak wilk czy koń, pozostają anonimowe, ich pochodzenie nie jest znane. Wilk, dynamiczny w formie, z wyszczerzonymi kłami i groźnym spojrzeniem, budzi respekt, a jednocześnie cieszy się ogromną sympatią najmłodszych. Każdy z nas choć raz na niego wsiadł i pozował do zdjęcia,
Nie wiadomo, skąd się wziął. Pewne jest tylko, że wilk pojawił się w poznańskim zoo jeszcze przed wojną. Po wojnie otrzymał towarzysza, konia. Według przekazów, rzeźba została przywieziona przez armię radziecką z terenów poniemieckich i podarowana poznańskiemu ogrodowi zoologicznemu. W latach 70. XX wieku rozważano, czy koń mógł być dziełem Augusta Gaula, jednak tę możliwość ostatecznie wykluczono. Gaul znaczy tyle co koń. I tu nasuwa mi się się żart dwujęzyczny:„Einem geschenkten Gaul schaut man nicht ins Maul“, czyli „Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.”
Warszawa dostała Pałac Kultury, a Poznań konia.
Stare Zoo już dawno przestało pełnić rolę klasycznego ogrodu zoologicznego. Dziś to zielona enklawa w sercu miasta, park z ciekawą historią i garstką zwierząt. Są kozy, owce, wiewiórki, gęsi, kury… Historia zatoczyła koło, a jej cichym bohaterem i corocznym jubilatem pozostaje poznański „zolog”, z sentymentem wspominany, z sympatią odwiedzany.
Byłam przez tydzień we Wrocławiu. Przez ten czas nagromadziły mi się informacje z różnych stron świata, które niespodziewanie składają się w jakąś niezwykłą jedność. Na przykład błoto. Przypomnijmy: błoto jest czarne.
Ewa fährt nach Blackpool, nicht im Sommer, sondern eher in der dunklen, herbstlichen, fast vorweihnachtlichen Zeit.
Aus den Tiefen meiner Erinnerungen tauchten Erzählungen meiner Mutter auf, über ihre Englandreise im Jahr 1958 – ein für die damalige Zeit in Polen unerhörtes Ereignis. Meine Tante und meine Mutter hatten sich auf Einladung irgendeiner Dienststelle der RAF (Royal Air Force) auf die Reise gemacht, denn die Air Force konnte die Witwenrente, die meiner Oma als Ehefrau eines im Krieg gefallenen polnischen RAF-Piloten zustand, nicht nach Polen auszahlen und man wollte wenigstens den Töchtern die Reise zum Grab ihres Vaters, meines Großvaters, in Großbritannien ermöglichen.
Od Adminki: Nauka napływa ze wszystkich stron, ba, nie tylko nauka w ogóle, ale etnografia! Wspaniale. Bardzo lubię etnografię, mimo że ją tylko studiowałam, a nigdy nie “praktykowałam”. Byłam archeolożką i odróżnialiśmy nasze nauki, czyli archeologię i etnografię, dwoma słowami. Garnki to była archeologia, koszyki – etnografia.Ale to było ponad 50 lat temu. Nie sądzę, by autor znalazł koszyki w Berlinie, aczkolwiek w Berlinie jest wszystko, więc z całą pewnością również koszyki.
Maciej Dudziak
O etnografii Berlina
Zastanawiam się, jakby tu zaprezentować Wam tę książkę, drogie Czytelniczki płci i niepłci wszelakiej. Trudno, bardzo trudno, już sam spis treści powala. Nie wiem, co wybrać jako zachętę. Spis treści jak wiersz o moim / naszym mieście. Już wiem, że na pewno zaprosimy autora do Polskiej Kafejki Językowej. Ale na to jest jeszcze czas, bo na razie wszystkie nasze Trzecie Piątki Miesiąca już do grudnia zajęte. Wybór jest więc całkowicie dowolny. I będzie za tydzień 😉
Wstęp Antropologiczna nieuchronność świata znaczeń Rozdział 1: Flâneur jako figura nowoczesności Zastosowanie empiryczne: flânerie w praktyce badawczej Walter Benjamin: montaż pamięci i dialektyka ruin W.G. Sebald: flâneur jako archiwista pamięci i traumy Synteza: trzy modele flâneuryzmu jako trzy metody poznania miasta Inne figury tożsamościowe Berlina Rozdział 2 Berlin: mapa mentalna Plakat jako ślad wspólnoty. Dworce, słupy ogłoszeń i kontrstruktury codzienności Terapia wspólnotą. O aktywności zbiorowej w świecie mieszających się rzeczywistości Rozdział 3 Pierwsze spojrzenie. Przyjazd do Berlina i semiotyka dworca Berliński ocean Nawigacja Podróżowanie Bywalec Squad – poszukiwanie wspólnoty Inwazja kolorów – (nie)obecność Muru Wizja Rozdział 3 Zielony Lichtenberg. O przestrzeni, transformacji i gentryfikacji Kiedy ulica traci głos mieszkańca. Lichtenberg między oswojeniem a wyobcowaniem Miejsce jako potrzeba. Antropologia domu w mieście kryzysu “Mietendeckel” – między ochroną a niepewnością. Antropologiczna refleksja o miejscu, prawie i lęku Niewidzialne ciężary. O wzroście kosztów i antropologii niepewności Miejsce jako potrzeba. Antropologia domu w mieście kryzysu Simone. O utracie miasta, które było własne Most jako granica, most jako rana. Antropologia przejścia przez Oberbaumbrücke Przechodząc przez most. Flâneur na Oberbaumbrücke Miasto nomadów. Bezdomność, wybór i antropologia współczesnej mobilności Wspólnota przetrwania. Misje, bezdomność i cicha sieć troski Recykling istnienia. Bezdomni jako cisi przetwórcy miasta Efemeryczne wspólnoty. Nomadzi ulicy w berlińskiej antropologii przetrwania Koczowiska między miastem a nieobecnością. Transetniczne wspólnoty nomadów w Niemczech Liminalność — stan bycia pomiędzy. Antropologiczna figura przejścia Liminalność jako orientacja. Topografia przemocy, punkty znaczenia i nieoczywiste mapy miasta Fragmenty istnienia. Zróżnicowanie nomadów miejskich jako mikrostruktura przetrwania Czas doraźności. Antropologia chwili w nomadycznym rytmie miejskiego przetrwania Post-ponowoczesność jako krajobraz rozszczelniony. Antropologia w czasach po końcu Retrotopie i iluzje jednorodności. Odpowiedź populistyczna na chaos post-ponowoczesności Między usunięciem a powrotem. Koczowisko jako figura lęku i antropologii nieciągłości Rozdział 4 Płynny czas i antropologia przyspieszenia. Post-ponowoczesność w rytmie zerwanej synchronizacji Berlin — miasto przemęczone Rozdział 5 CHAoS iN fORm. Rytuały przejścia, witryny tożsamości i nomadyzm estetyczny na Falckensteinstrasse CHAoS iN fORm – historia miejsca jako mikrohistoria Berlina Antropologiczna geografia sklepu Znaczenie nazwy i filozofia przestrzeni Kreuzberg: palimpsest kultur, oporu i przechwyceń Rozdział 6 Zieloni Nomadzi. O ogrodzie, który sam się wydarza Między skrzynką a krzakiem pora. Antropologia miejskiego ogrodu Warstwy migracyjne nomadów regeneratywnych. Wspólnota po wspólnocie Ogrody zamknięte, ogrody otwarte. Pomiędzy porządkiem NRD a nomadyczną wspólnotą Dwa końce tego samego płotu: ROD-y i działki NRD jako formy wspólnoty przejściowej Działka jako pole walki o sens wspólnoty W stronę ogrodu hybrydycznego Ogród jako pytanie o wspólnotę Nowa diaspora: migracja klimatyczna i ekologiczne wspólnoty przejścia W stronę wspólnoty przyszłości. Po katastrofie z ziemią Kleingärten. Ogrody pomiędzy czasem a troską Niepozorne archiwum troski Ciało i miasto: relacja nielinearna Sztuka antropocenu – krajobraz jako archiwum katastrofy i czułości Ciało – granica między naturą i kulturą Polityczność chwastów Rolnik jako tłumacz: Regeneratywne rolnictwo w kontekście koncepcji prawodawcy i tłumacza Zygmunta Baumana Rolnictwo regeneratywne jako antropologia gleby i wspólnoty Rozdział 7. Berlin: zwierciadło świata Pendler i nomada Pismo jako magia. Frazerowska typologia magii w analizie współczesnej kultury tekstu Zakończenie
bądź refleksy wokół t. zw. polskości na kliszy pomorskiego września
Wszystko jest tak, jakby już się stało. “Ja Tylko Wspominam”, Armia
Odległe syreny z Westerplatte docierają do mnie, gdy przelewam kawę z termosu do kubka.
Termos przywiozła mi dzień wcześniej droga przyjaciółka, przekazując go w cieniu przyszpitalnych jabłonek. Szpital, zbudowany na założeniu przestrzennym porzuconego szpitala dla niemieckich lotników, jest otoczony pięknym lasem, w którego rytmiczny świerszczowy oddech wsłuchuję się nocami, gdy niepokój trzyma mnie przy przytomności. Tego dnia jednak przy przytomności trzyma mnie przykazanie lekarskie. Przy kwalifikacjach spytano mnie, czy będzie to problem, tak nie spać, niestety potrzeba obrazów zmęczonego mózgu do diagnostyki, itp., itd. Wzruszyłam ramionami i zapisałam w pamięci, aby spakować tom dzieł zebranych Szekspira (był to wybór o tyle chybiony, że gdy wyszłam ze szpitala, po angielsku mówiłam prawie wyłącznie rymem, a to i tak mimo faktu, że przeczytałam ledwo jedną trzecią tomiszcza).
Wracając do syren jednak, syren z Westerplatte (zawsze bawiło mnie, że ten bastion polskości, ten cel patriotycznych pielgrzymek, pozostaje jednym z niewielu miejsc na Pomorzu, któremu udało się zachować swoją niemiecką nazwę). Nie słyszę ich dosłownie, w sensie, nie słyszę ich sensu stricto, nie tak, jak gdy przyłożyłam ucho do uchylonego okna byłam w stanie rozpoznać coś w deseń odległych wystrzałów. Słyszę je zapośredniczone, przez wymęczony nadmierny użytkiem głośniczek telefonu, z transmisji in vivo. Cuda technologii, cuda zaciekłego pragmatyzmu, który kierował amerykańcami, gdy po wybranej światówce postanowili uprowadzić do swoich ośrodków badawczych co których nazistowskich wunderkindów. Słucham więc syreny, syrenki… Ogłaszam alarm dla miasta. Uwaga! Przeszedł! Niech trwa! Etc., i co tam jeszcze niedawni wyznawcy l’art pour l’art popełnili w obliczu zapaści. Stoją tam na baczność w różnorodnej interpretacji władze państwowe, władze dozbrajające, władze podżegające, stoją nieopodal NIGDY WIĘCEJ WOJNY wiedząc dobrze, że znaczy to tak naprawdę NIGDY WIĘCEJ NASZEJ PRZEGRANEJ.
Odkładam szybko kubek na stoliczek, aby pomóc B. z naszą małą salową inscenizacją historyczną, w której rolę Wehrmachtu odgrywają osy i szerszenie. Rankiem zgłosimy to oddziałowej i do wieczora na pobliskim budynku, jeszcze pamiętającym czasy Krankenhaus’a, odnajdą gniazdo, z którego wysyłano oddziały zaczepne do naszych pokomunistycznych okiennic. Więc się spina analogia.
Perspektywa na jabłonki rosnące między szpitalnymi budynkami, gdańska dzielnica VII Dwór
Wyżej wspomniana przyjaciółka, którą dla variété z nazwiska będę też nazywać Meller, poza termosem pożyczyła mi również książkę, którą “wybrała ze względu na lekką fabułę i podnoszące na duchu przesłanie.” Rzecz toczy się głównie wokół radykalnej akceptacji, tej adaptowalności człowieka, co jest zarazem zbawieniem i kamieniem piekielnym u nogi. Bohater ma nie tyle wiarę w bozię, że jest dobrotliwa, co w siebie, że przetrwa. Ba, że się urządzi. Urządzi w katastrofie, w pokoju, tym figuratywnym jak i tym na strychu córki. Podoła. Jak głosi myśl przypisywana francuskiej rycerskiej mistyczce Joannie d’Arc, (cytowana tu za “Procès de condamnation et de réhabilitation de Jeanne d’Arc”): [Q]uae respondebat quod non timebat armatos, quia habebat viam suam expeditam; (..) [E]t quod erat nata ad hoc faciendum.
Uciekaj strachu, rozpierzchnijcie się wątpliwości — cokolwiek to było, co umieściło mnie na tym padole, czy to taniec atomów czy działanie demiurga, niezbywalnie jestem, aby pomyśleć, że jestem, jestem, aby zrobić to, co zostanie przeze mnie zrobione. [E]t quod erat nata ad hoc faciendum, więc a kysz, a kysz, czy widzisz pański krzyż — jeżeli nawet istnienie jest absurdem, to przecież jest. I jesteśmy my. Może to symptom, objaw, metafizyczna wysypka, lecz są takie momenty, gdy czuję jak odpływam, i w trybie awaryjnym zarzucam kotwicę świadomości absurdu nieuchronności wszystkiego wokół.
Grobowiec rodziny Schützerów, cmentarz Rakowicki, Kraków
W trzydziestym dziewiątym pierwszy wrzesień wypadał w piątek; w bieżącym roku był to poniedziałek. Starałam się nie pozwolić sobie na zauważenie faktu, że wtedy było to w dzień uznawany za koniec tygodnia, a teraz w dniu uznawanym za jego początek. Co do zasady staram się sobie nie poczytywać wiele z takich figlów losu, lecz przyznać trzeba, że mogłoby być w tym coś kuriozalnego.
17 września 1931 r. w Stoczni Gdyńskiej zwodowano pierwszą całkowicie “domowo” zaprojektowaną i wykonaną jednostkę. Była to Samarytanka, jednostka medyczna. Jej powstaniu towarzyszyła, oczywiście, ogólna pompa. Jej życiu towarzyszyła, oczywiście, ogólna porażka. W jej losach dałoby się zakląć większościową trajektorię polskiego międzywojnia, lecz zatrzymajmy się na poetyce tego, że pierwszym dziełem Stoczni była, nomen omen,Samarytanka.
Widok na pomnik trzech krzyży pamięci poległych Wybrzeża, perspektywa od strony kiosku z pamiątkami, Gdańsk
Marzy mi się, aby w Gdańsku można było wypowiedzieć słowo solidarność bez redaktora radiowego szybciutko sprowadzającego rozmowę na temat Tej Solidarności, Tych Wydarzeń, Tej Legendy.
Zresztą, nawet i Ta była dla wielu pewnie nie Tą, a oczyma mimowolnie łzawiącymi po gazowej orgii w ‘70, nieodbytymi pogrzebami, zamkniętymi i zdemolowanymi ulicami, niedocierającą korespondencją, zaburzeniem toku życia. Teraźniejszość jest niepomijalnym stanem larwowym krwawo-skrzydłego motyla Tradycji/Legendy. Brzmi to być może banalnie, lecz wydaje się, że często zapomina się, zwłaszcza w dyskusji tzw. publicznej, że Wydarzenie jest kliszą, w którą zaklęto odbyty ruch, zdarzenie, działanie. Działanie będące udziałem wielu ludzi, a widowiskiem dla jeszcze większej ich ilości. Po fakcie pozostaje tyle powidoków, tyle niejednolitych odbitek, ile ludzi, ile umysłów. Przetrwanie poprzez rozproszenie.
Choć czasem, aby ocaleć, pomaga bycie zapomnianym.
Tak w każdym razie wyobrażałam sobie losy pomnika, przed którym stanęłam w sierpniowym słońcu po blisko kwadransie pałętania się po cmentarzu Rakowickim. Jak inaczej wyjaśnić nienaganny, świeżo okwiecony stan pomnika pamięci Ukraińców, położonego na skos i kilka alejek od słynnego “PAMIĘTAMY” wołyńskiego? Do tego, jak czytamy na stronie ukrainskanekropolia.org, będących przedstawicielami “Grupa społeczna: wojskowi.”
Może to karne posłuszeństwo temu marszałkowskiemu “ja was przepraszam panowie”? A może ten jednak pancerny całun niepamięci, jak ten spoczywający na niepozornym grobie wypisanym w całości po niemiecku. Na tym bastionie polskości, gdzie widziałam perfekcyjnie przypadkowego starszego pana składającego kwiaty pod Matejko. Tam, tu, w długim cieniu “przechodniu powiedz ojczyźnie iż wierni jej prawom tu spoczywamy”, natykam się na FRIEDE SEINER ASCHE. Część mnie chce wierzyć w etos obywatelski, etos tej efemerycznej solidarności mieszczańskiej, lecz patrząc na stan pomnika, bardziej prawdopodobne jest, że niczym piaski przelał się przez palce polskiej administracji. Któż to wie, zapewne archiwista cmentarny, jeżeli ktoś czuwa na tym posterunku.
Widok z boku na część kamienną zbiorowej mogiły żołnierzy URL na Rakowickim, słabo widoczny wpisany w krzyż herb Ukrainy
Aby w wyszukiwarce internetowej dostać się do informacji o pomniku żołnierzy armii URL, wpisać muszę narodowość nieboszczyków jak i datę z pomnika, a i tak wtedy nie jest to pierwszy wynik, ten zajęty przez pomnik “ukraińskich” co prawda, lecz nie wojskowych, a ofiar (“ludobójstwa”). Sama o nim dowiedziałam się dopiero z pomazanej tablicy ważnych grobów wbitej przez władze cmentarza w kilku miejscach Rakowickiego, w tym nieopodal pomnika wołyńskiego, dla którego głównie się pofatygowałam przez kładkę nad torami z dworca głównego. Liczyłam, że na rewersie a nuż zacytowano źródła wyrytych cytatów, najlepiej w stylu APA czy nawet MLA, lecz krzyżyk mi na drogę. Najlepszym tropem autorstwa zawołania “nie o zemstę” pozostaje, i stwierdzam to ciut histerycznie, Marek Edelman.
Świetlane fotony padają spomiędzy starych galicyjskich drzew na UMARLI ABY ZMARTWYCHWSTAŁA WOLNA UKRAINA, a na wschodzie bez zmian — zmartwychwstajemy panowie, strzepać tą zarobaczoną ziemię, zmartwychwstajemy. Życie to robota. Laury są dobre na opał, nie spoczywanie.
Groby na sopockim cmentarzu żydowskim; na pierwszym planie prawdopodobnie poletko pod roślinność, po niedawnych deszczach przemienione w taflę wody
Choć cenię sobie poetykę morza, tę tak zwaną otwartość na “tego na drugim końcu”, częściej kontempluję poetykę rzeki. Rzeka jest węzłem zawiązanym przez naturę, jest nicią utrzymującą szew. Samo się rozumie, że we współczesności mniej. Choć przynajmniej jeden masowy mord dwudziestowieczny (jeżeli się nie mylę Ormian) odkryto, gdyż rzucone do nurtu zwłoki spłynęły do sąsiedniego kraju, rzeka za nic ma granice, to nie jej sprawa. Przeniesie zwłoki, zaniesie wieść, zwiastowanie świętej Flussy. Tak więc poetyka połączenia, źródła, ujścia, i przestrzeni pomiędzy.
Jedną z rzeczy, za które cenię Trójmiasto jest fakt, że tutaj właśnie dochodzi do spotkania tych dwóch poetyk.
Wspominam o tym Meller, gdy wspinamy się Malczewskiego, mijając cmentarz katolicki i komunalny (przedwojenny ewangelicki, jak to już często w tych stronach bywa) w drodze do żydowskiego kirkutu. Wyjątkowe, w znaczeniu: rzadkie, jest w sopockim kirkucie, że znajduje się dosłownie płot w płot (teoretycznie jest to wręcz ten sam płot) z nekropolią katolicką, która sama znajduje się analogicznie wobec komunalnej (daw. ewangelickiej). Wspominam więc o tej otwartości, świadomości sieci wzajemnych połączeń; ona jednak odpowiada, że to pewnie kwestia przymusu logistycznego — miasto na tyle małe, a wymagania co do lokalizacji cmentarza tak wielkie, że spleciono pragmatyczny sojusz cmentarny. Ale zostawiamy to za sobą, już tylko brama z dumnym znaczkiem zabytku, wykute Ze Szaar Elohim i jesteśmy. Cmentarz żydowski w Sopocie jest bodajże najurokliwszym założeniem cmentarnym, jakie widziałam.
Wspinające się po dwóch stronach zamszonej ścieżki kolumnady nagrobków w różnym stanie odnowienia, odratowania, przyprószone jakby światłem przebijającym przez wysoki drzewostan. Tu i ówdzie znicze, kamienie, ale prawdziwie za serce łapie spinające lapidarium, przybysz z czasów rewitalizacji w latach 80., widocznie socrealistyczny w formie, lecz może i dlatego jeszcze bardziej ujmujący. Nagrobki, w większości wytarte, przetarte, pozbawione tożsamości, realizują w formie ekstremalnej projekt zrównania po śmierci. Ilość zniczy zadziwia. Na schodach lapidarium poprawiam białą różę, która stoczyła się z bukieciku. W oddali słychać przejeżdżające auta niczym nowy gatunek leśnych ptaków.
Patrząc na zaplanowanie przestrzenne cmentarza, ręce w kieszeniach spodni, mówię: naprawdę, chapeau bas, architekcie, niech błogosławiona będzie mączka kostna, na którą statystycznie rzecz ujmując ciebie przerobili.
Meller wymownie wywraca roześmianymi oczyma.
Graffiti zauważone na uliczce bocznej od gdańskiej Długiej; zaraz obok znajdował się, być może jako kontynuacja, napis NIC NIE JEST NA ZAWSZE
Dzień wcześniej debatujemy o polityce. Neo-polityce (Futurotyce?), choć właściwie chyba jednak całość polityki obecnie taką jest właśnie. Nawet ostentacyjnie nazwana “polityka historyczna” traktuje bardziej o przydatności historii, jej konotacjach, “wynikłościach”, niż jej samej. Mniejsza z tym. Debatujemy o tym, co mogłoby powstrzymać niechybny marsz polskiej praktyki politycznej ku szczującemu autorytaryzmowi.
Oś naszego sporu można wyklarować jednym stwierdzeniem: ona głosowała na Biejat, a ja na Zandberga.
Tragikomedia sytuacji umieściła się w tym, że korzystałam praktycznie z jednego argumentu, jednym ostrzem patrosząc co rusz bardziej skomplikowane konstrukcje teorii i przewidywań, działań i przeciwdziałań. Trzeba kodyfikować, trzeba betonować co się da, mówi, w ten sposób, gdy nadejdą, będzie im trudniej, będą zasieki prawne pozostawione, aby się na nie nabili. Zawsze więcej pracy leży w zniesieniu czegoś, niż tego nie zrobieniu. I wszystko to ładne, i piękne, i szyte na miarę naszych karkołomnych realiów, lecz oto proponuje mój kij w szprychy. Majestat prawa jest wart dokładnie tyle, ile (pewni, niektórzy) ludzie się nawzajem umówią, że jest.
Hulaj dusza, większości w Zgromadzeniu Narodowym raczej nikt nie zbierze. A i — jak po bandzie, to po bandzie. Po prostu zlikwiduje się i to. Czy coś w ten deseń, bliżej temu do ekspresjonizmu niż realizmu portretowego. Rzecz osadzona jest w tym, że koniec końców źródłem prawa jest człowiek je ustanawiający, a poza tą granicą czeka najpewniej świat iście hobbessowski.
Rozmawiając z nią, czułam się jak rosyjski anarchista w 1918 r. słuchający drogiego mu mienszewika. (Trochę na wyrost metafora, lecz w takich niestety się specjalizuję.)
Rzecz jest taka, że niedługo obie staniemy pod ścianą. Lecz ona padnie za próbę kompromisu, a ja za ogólną dewiację. Nie wywyższam jednego nad drugie: mam odruch dogłębnego szacunku wobec ludzi zdolnych do osiągania rzeczy poprzez kompromisy, zdolnych do osadzenia tak głębokiego skupienia na celu, do którego wyciągają dłoń, że są w stanie zignorować cięgi zbierane przez tą wyciągniętą dłoń, ludzi, o których się ocierają. Niestety ja jestem raczej absolutystą. Teorem Niekompletności Gödla dowodzi, że wyjaśnienia systemu nie da się znaleźć w nim samym. System jest niekompletny. Jego rozwiązanie leży poza.
Lecz wyjście z systemu jest również działaniem w odniesieniu doń; wyjścia więc tak naprawdę, sensu stricto, nie ma.
Karton w oknie i zdziwiony tymże stanem relief, gdańska ul. Świętego Ducha
Nim dowiedziałam się, że pomnik wstawiono w ’65 r., a jakaś tam większość przesiedleńców gdańskich wywodziła się z wileńszczyzny, wyobrażałam sobie lud, dla którego w hanzeatyckiej terra incognita stanowił kresowy axis mundi. W hagiograficznym szkicu o Lwowie Wittlin opisuje Sobieskiego jako wojującego wobec postawionego vis a vis budynku. Nie pamiętam, w którą stronę zwrócona jest gdańska reinkarnacja króla, lecz nie ma to chyba większego znaczenia. On wypowiada wojnę wszystkiemu wokół, ten lwowski pomnik przez lwowian wykoncypowany i wyryty, semper fidelis lecz czy to zdrada, gdy sam jesteś zdradzony, gdy salwowanie się ucieczką jest jedyną drogą ku dalszemu istnieniu. Temu nadmorskiemu powietrzu, tym zgrabnym kamieniczkom, temu nec timide on wypowiada wojnę, nec temere. Wyburzcie już po zakończeniu działań wojennych kolumny pamięci poległych pruskich wojen, tyle już tu gruzów, co zmieni kilka więcej. Za lat kilka wywalczymy prawo do przyjęcia wielebnego uchodźcy, abyśmy po wielu latach mogli spotykać się podeń i szczuć na uchodźców. Ta słodko-gorzka implikacja, iż najbardziej tradycyjnie patriotyczny pomnik w mieście, (gdyż kogo można wystawić do rywalizacji? Heweliusza czy Gutenberga? Mrongowiusz co prawda podług Wikipedii był “obrońcą polskości”, ale szukać go aż w Oliwie… Konopnicka i Walentynowicz obie z wiadomych powodów nie wchodzą do puli. A Świętopełk Wielki, choć książę, przecież głosi na swym cokole, iż “zrzeszonëch naju nicht nie złómie”. Reszta, te wszystkie co za polskość Gdańska, to wszystko sztuka abstrakcyjna, piękna, wartościowa, nie będąca tym, o czym rzecz traktuje, o pomniku królewskim, konnym najlepiej, bądź wieszcza… Jest oczywiście jeszcze spętany śmiertelnymi konwulsjami Browarczyk projektu Jerszowa na Rakowym, którego widuję często z tramwajowych okien, lecz to takie ludzkie, nie tromtadracyjne…), w każdym razie, że ten pomnik mimo stażu już długiego gdańskiego, na cokole wciąż ma metrykę swoją lwowską, ojczystą. Samotny, i to dosłownie przez przeznaczony mu placyk na kole, dosłowna wysepka, obsadzona krzewami i drzewkami, jakby barierą. Sobieskiego od miasta, czy miasta od Sobieskiego? Oczywiście chodzi tu raczej o względy praktyczne ułożenia ulic naokół. Lecz mimo wszystko, zastanawiam się: jak ja zawsze postrzegałam Sobieskiego jako pomnik niepasujący do miasta, czy byli, czy żyli ludzie, którzy widzieli miasto niepasujące do pomnika?
Przygodny epigraf na przeznaczonej do rozbiórki kamienicy, gdańskie Dolne Miasto
W liście samobójczym datowanym na kilka dni po upadku powstania w gettcie, warszawski polityk i działacz nazwiskiem Zygielbojm, w sposób wielce klarowny wyłożył powody targnięcia się na swoje życie. To nie najlepsze określenie, nierówno zbita rama, z kilku powodów. Targnięcie sugeruje działanie emocjonalne, nagłe, sączone w brutalizmie. Decyzja Zygielbojma zachowuje ramy estetyki, konwenansu, tej wielkiej zdobyczy oświecenia — racjonalizmu. To samobójstwo-akt polityczny. Samobójstwo-akt protestacyjny. W powietrzu stolicy zapewne wciąż unosił się trupi dym, a Zygielbojm, jeden z tych zakładników, którzy w ‘39 poświadczali o kapitulacji Warszawy, w Londynie nie może ścierpieć ciszy, nie może ścierpieć, że wprawiwszy w ruch getto, nie wprawiono w ruch świata.
“Nie było mi sądzonym zginąć tak jak oni, razem z nimi. Ale należę do nich, do ich grobów masowych.” Przynależność narodowa jest tu: z kim upchną cię w masowym grobie historii. “Życie moje należy do ludu żydowskiego w Polsce, więc je daję.”
W działaniach wielu działaczy polski międzywojennej wybija, niczym żyła nafty, pewna prostota. Kusi, aby napisać: żołnierska, legionowa, etos rycerski.
Przeczytałam niedawno opracowanie o obronie stolicy w ‘39 i po kilku już stronach dostawałam nudności na sam wyraz — honor. Honor, słowo pochodzenia łacińskiego (honos), przeszło agresywną naturalizację w historiografii schyłku drugiej Rzplitej. Ten honor, Honor, samo słowo w wymowie jest szorstkie, ostre. Podobno pierwotnie Honos był bogiem, w rzymskiej świątyni rewerowany jako obraz sprawności i sprawiedliwości militarnej, choć obrazowany był zwyczajowo w laurowym wieńcu, trzymając oliwną gałązkę. Więc bojowość jako droga do zwycięstwa? No tak, przecież rzymianie, vis pacem etc. Etos militarności. Być może to on, bardziej nawet niż ten wysławiany rycerski, wpłynął na intymność, jaka charakteryzuje relację walki i bytu w tzw. Tradycji Polskiej.
Wyobrażam sobie oś rozpiętą między moralnością a sprawczością, tym paskudnym neologizmem. Jest to teza wręcz wymęczona swoim ciągłym użyciem, najczęściej w czyjejś służbie. Najczęściej powoływany poborowy tego świata, idea, że aby coś osiągnąć, trzeba coś poświęcić, a tym czymś muszą być morały, skrupuły, etc. Inaczej się nie da, przykro nam, B-g rozpozna swoich, etc.
Moralności jest wiele; racjonalność jest jedna. Sięgając do zmęczonej metafory, moralność jest winoroślą, pnącą się ku słońcu sobie tylko znanymi drogami; racjonalność jest rusztowaniem, z góry przemyślanym i przeliczonym.
Mam tutaj na myśli, że cenię przewidywalność, gdyż wokół przewidywalności można planować. Jak bardzo byśmy tego jako cywilizacja chcieli, nie można żyć w wiecznej teraźniejszości, ciągłym teraz rozciągniętym do granic wytrzymałości. Ta zakurzona gumka-receptura odpryskuje już, nie pociągnie już długo.
Gdy o tym rozmawiamy, Meller zarzuca mi, że niemożliwe jest wskazanie teorii moralności, nie wywodzącej się w jakimś sensie z kultury, nie powiązanej z jakąś społecznością, tradycją, religią, polityką, etc. Nie da się wskazać zasady moralnej auto-referencyjnej, samowystarczalnej. Zawierającej się w sobie. Usłyszałam kiedyś, że różnica między nauką a religią osadza się w tym, że gdyby oba te koncepty rozwinąć całkowicie od nowa, religia wyrosłaby odmienna, a nauka pozostała taka sama.
Staram się skończyć rozmowę Imperatywem Moralnym Kanta.
Lecz znów, lecz niestety: punkt odniesienia i tu jest ruchomy, w tym, że choć wywodzi się z wnętrza człowieka, to takich jest tyle, ile aktualnie jest ludzi, jeżeli nie więcej. Pomijając więc argumenty twardo fenomenologiczne, w których starałabym się dowieść, że doświadczam jedynie siebie, więc jedynie ja jestem prawdziwa (gdyż wszystko inne, zewnętrzne, doświadczam przez pryzmat siebie, doświadczam ja; jak więc dowieść w tak ustawionych ramach, iż istnieje coś innego?), i ten program jest nie do ujednolicenia.
Rozdzielmy więc moralność, osadzoną jako platoński ideał gdzieś o, a sumienie, czyli personalną wariancję na temat wyobrażonego ideału moralności. Zarzucone mi zostaje, że tworzę twory teoretyczne, które w przełożeniu na praktykę jawią się identycznie do sytuacji wyjściowej. Domagam się znaczenia słów, domagam się wywyższenia suchej teorii, lecz moja rozmówczyni pozostaje niewzruszona, twardo trzyma się swojego realizmu, swojego szkiełka i oka.
Schodzimy niechybnie w dyskusji do poziomu, gdzie zaczynam przyrównywać sumienie i moralność do kształtów geometrycznych – jeżeli nazwiesz sumienie-kwadrat, moralność-kołem, ja wciąż będę wiedzieć kwadrat. Meller patrzy na mnie z lekkim politowaniem, i mówi coś sprowadzającego się do tezy, że na niwie takiego poziomu abstrakcji do niczego przydatnego nie dojdę.
Architrawem mej nieszczęsnej koncepcji pozostaje, że mieszkamy w katedrze zbudowanej z kości, i staramy się urządzić pod kapą szytą z aktów kapitulacji.
Więc moralność jako przybudówka racjonalności. Decyzja, która dla historii uśmierciła Rydza-Śmigłego (gdyż który podręcznik do historii wspomina o tym, że wrócił do kraju? Że przebił się aż do stolicy? I że tam padł na zawał, jak każdy inny. Nie dla tchórzy bohaterskie śmierci), strategiczny odwrót z obrazami na z góry upatrzone pozycje nieprzemyślane politycznie, nie została przyjęta łaskawie przez polską historiografie odcienia bardziej patriotyczno-nacjonalistycznego. Pobóg-Malinowski, związany z polskim obozem wojskowości sanacyjnej, napisze po latach, w swojej monstrualnej historii politycznej kraju, że błąd nie poległ właściwie w samym działaniu, a w formie. Polska “tę pierwszą kampanię musiała przegrać”, nawet jeszcze przed ciosem ze wschodu, czysta matematyka (właściwie to raczej statystyka, ale to natomiast już semantyka); obowiązek, który został niedopełniony to forma, a przecież “gdy się działy rzeczy wielkie, tragiczne — FORMY BYŁY RÓWNIE WAŻNE, niezmiernie ważne” (podkreślenie własne). A więc racjonalność, a obok niej sklejona tradycja, moralność, aspekt kulturowy. “Trzeba (…) było nadać inną, godną tradycji piłsudczyków formę przejścia granicy przez Wodza Naczelnego (…),” a umiałby to zrobić z pewnością, zdaniem P-M, Walery Sławek, który “gdyby był w tym momencie premierem, na pewno przechodziłby przez graniczny Czeremosz wbród (sic), ostrzeliwując się przed nieprzyjacielem. Byłoby to niewątpliwie sprzeczne z t. zw. zdrowym sensem, ale zgodne z tradycją; tradycja polska ma dla zdrowego sensu tylko – pogardę…”
Cóż to za dziwaczny lud, można by stwierdzić, gdzie forma ma tyle znaczenia. Gdzie warstwa, nota bene, estetyczna, gdy spartaczona, może pociągnąć w dół za sobą całe przedsięwzięcie. Istna partyzantka paranoicznych estetów. Zgrupowanie weteranów opowiadanych wojen (— niedawno uświadomiliśmy sobie z Ojcem, że i moje, i jego pokolenie, tak właściwie to socjalizowano po trochu do wojny, do walki, do Poświęcenia i Cierpienia), wiecznie oglądający się za ramię, wiecznie przygładzający klapy eleganckiej formy. Silni wobec słabych i słabi wobej silnych (określenie mojego Ojca), udomowione zwierzęta wypuszczone na salonową dzicz, “w akcie, którego celem jest czystość, lecz którego forma pozostaje sadystyczna” (a to Bataille, w pięknym tłumaczeniu Skalskiego).
Blok modernistyczny z graffiti na murze, okolice Teatru Polskiego w Bydgoszczy
Słonimski napisał, że “[w] twojej ojczyźnie gdyś hołdy składał -/Przed obce trony./W ojczyźnie mojej, jeśli ktoś padał,/To krwią zbroczony.” Co ciekawe i o tyle, że ten sam Słonimski napisał również, że “[n]as polskie błoto nie czaruje/bo u nas trzeba walczyć z błotem/słów nam potrzeba, co buntują”. Jest to wiersz z okresu komunistycznego, więc oczywiście w części dalszej błoto rymuje się z młotem. Zresztą, Miłosz: “I jest to coś na kształt bagniska: / Traf tam, a coraz głębiej wciska” . Omnis moriar, omnis omen.
Pogardliwie odnosząc się do decyzji czysto racjonalnych lecz pozbawionych odpowiedniego tradycjonalistycznego kolorytu wykonujemy jakby atak preemptywny, działania ku zabezpieczeniu przyszłej narracji. Budowla jeszcze się nie zawaliła, ale już trzeba się upewnić, że gdy niechybnie się to stanie, stanie się to w sposób, o którym będzie można pisać Literaturę i wzdychać z emigracji. Lipski wspomina kuriozalnie o tych (Niemcach akurat), którzy “zawinili (…) tylko tym, że nie zdobyli się na heroizm walki ze straszliwą machiną terroru.” Winą nie jest jedynie złe działanie, winą jest również brak działania. W tzw. polskość wydaje się być wpisana zawzięta potrzeba zwalczania wszelkiego bezruchu. Musisz pozostać działającym, ruchomym, ruchomy cel zawsze trudniej trafić. Komu trafić? To już zależy, a zresztą jest coraz mniej ważne.
Można by się pokusić o stwierdzenie: tradycja to jedna wielka tkanka blizny, jeden wielki mechanizm obronny. Pokoleniowy wysiłek odratowywania. Resuscytacji czegoś, co zazwyczaj zostało wymyślone w poprzednim dopiero oddechu. Ktoś kiedyś powiedział mi, że ten kraj jest tak wyprany z fundamentów, że nawet zaciekle anty-teistyczne władze komunistyczne były zmuszone salwować ten “nieszczęsny” rok 1966, nie było rady; jaką inną datę mieli by niby przyjąć?
Wytarta płaskorzeźba sowy, słup przyuliczny, okolice Teatru Polskiego w Bydgoszczy
Jest miesięcznica śmierci dziadka, mówi babcia bezwiednie, gdy nożykiem “Made in GDR” obieram jabłko. Nie wiem, co odpowiedzieć, więc pozwalam rozlać się ciszy, przez co rozumiem telewizyjny poradnik co robić w razie zagrożenia dronem. Ojciec martwił się kilka dni wcześniej, że informacje o naruszeniu przestrzeni mogły ją wystraszyć; przeliczył się, reakcją babci było machnięcie ręką, “strachy to już były”, strachy to już się przeżyły. Do plecaka przemyci mi torebki suszonych owoców i orzechów, choć to ledwie godzina drogi; tak zw. chomikowanie jest traumatyczną bolączką i tej rodziny.
Na dworzec, rozklekotanym autobusem z niezadowolonym zapewnie kierowcą, gdyż w niedawnych (stosunkowo) strajkach włodarz okazał się być niezłomny i mimo paraliżu miasta postanowił nie oddać ani pędzi z budżetu. Na nowy (również stosunkowo) dworzec, gdzie tuż za ruchomymi drzwiami ze ściany spogląda płaskorzeźbiony Marszałek, którego cielesna wersja kiedyś to tędy przejeżdżała. Akurat nie ma pod nim zniczy; czasem są.
Na dworzec, gdzie za zmianę peronu przepraszamy. W pociąg ciągle wsiądziesz. W wagon, na którym ktoś przekręcił wydrukowaną ósemkę, więc ma numer nieskończoność. W wagonie nr lemniskata, wciśnięta w róg strefy ciszy, czytam tom, który zawieruszył się w mieszkaniu w trakcie przygotowywania się do matur i nigdy nie został zwrócony na licealny regał. Za oknem nieprzenikniona ciemność pomorskiej nocy, na słuchawkach Brahmsa Ein deutsches Requiem.
“Przez dłuższy czas skłonny byłem wszystkie lwowskie bolączki traktować z pobłażaniem, zapominając że mój Lwów i cały świat jest jedną wielką bolączką.
“Lecz bawmy się w sielankę. W ogóle bawmy się i zamknijmy oczy.”
Marginalia:
Pisząc, czytałam (i bezwiednie inspirowałam się): “Orfeusz w piekle XX wieku” Wittlina, “Wojna” Jagielskiego, “Migawki z okupowanej Warszawy” pod red. Spałka, “Psychologiczna struktura faszyzmu” Bataille, oraz “Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy” Lipskiego.
Przypisy źródłowe zachowałam w osobnym dokumencie, aby nie naruszać formuły literackiej.