Szopa w salonie 21

Łukasz Szopa

Równa płaca

Zbliża się ósmy marca, więc napiszę coś o kobietach. A że zbliża się też tak zwany „Equal Pay Day“ (Dzień Równej Płacy), który w Polsce w 2018 przypada ledwie dzień później – czyli dziewiątego marca – będzie dziś o tym ważnym, aczkolwiek kontrowersyjnym dniu.

Kontrowersje dotyczą głównie definicji – bazujących na założeniach i statystyce. Mówiąc po prostu, licząc różnicę średniej płacy dla kobiety i mężczyzny, wychodzi na to – w każdym kraju różnie, ale wszędzie gorzej dla statystycznej kobiety – że kobiety zarabiają mniej, czyli jakby licząc w skali całego roku – do 9 marca pracują jakby za darmo.

Oczywiście, tak tego nie można liczyć, mówią jedni. Argumentując, całkiem niegłupio, że nie można porównywać gruszek z jabłkami, i że różnice w dochodach wynikają z różnych zawodów statystycznie i przeciętnie wykonywanych przez kobiety i przez mężczyzn, no i z faktu, że kobiety częściej pracują na pół czy trzy czwarte etatu. Dlatego istnieje też – przynajmniej w Niemczech – tak zwana „definicja sprostowana“, biorąca ww. powody pod uwagę. I wtedy wychodzi nam, że różnica w płacach to nie 21%, a tylko 6%. Też źle, choć mniej źle.

Oczywiście, Polki (a i Polacy!) mogą się cieszyć, że w Niemczech gorzej niż w Polsce, gdyż dla Niemek (a i innych kobiet obojętnie jakiej narodowości w Niemczech) do 18 marca, czyli 9 dni dłużej harują za nic. (Dane Polski i Niemiec z 2017). Ale co komu taka schadenfreude da – oprócz wyzyskujących różnice między krajami międzynarodowych korporacji? Z drugiej strony, zarówno w Polsce, jak i w Niemczech, z biegiem ostatnich 10 lat Equal Pay Day zbliża się do 8 marca, czyli różnice się zmiejszają. Ile jednak przyjdzie nam poczekać do północy z 31 grudnia na 1 stycznia?

Poza tym, uważam, że jednak powinno się brać pod uwagę tą wyższą różnicę, a nie „sprostowaną“. Dlaczego? Gdyż po pierwsze – jednak oznacza to, że ponad 50% pracujących ma mniej kasy, by z niej żyć, niż męska mniejszość. Po drugie – skądś się to przecież bierze. Czy to z gorszych szans w edukacji, w „selekcji“ w karierze zawodowej, w końcu w powodach, że jednak nadal „hamulcem“ w płacach jest dziecko. Nie tylko sam okres ciąży, czy miesięcy po. W końcu nadal w obu krajach jednak to matka więcej czasu po porodzie spędza w domu niż ojciec. A gdy dziecko uda się wreszcie oderwać od piersi i ulokować w przedszkolu, to i tak głównie kobiety pracują krócej – co widać codziennie przed przedszkolami, gdzie nawet w „lewicowo-liberalnym“ Berlinie 75% odbierających rodziców w godzinach między 16:00 a 17:00 to istoty płci żeńskiej… A o tym oczywiście wie każdy pracodawca – który wcale nie ze złośliwości czy mizogynii, a czysto materialistycznie, woli nie tylko promować raczej facetów w swojej firmie (nawet, gdy tym szefem-pracodawcą jest kobieta), ale i „na dzień dobry“, czyli od umowy o pracę, oferuje mężczyznom na takim samym stanowisku więcej niż kobiecie.

Są co prawda wyjątki – ale dotyczą głównie zawodów najgorzej opłacanych, jak listonosze/ listonoszki, pielęgniarki/pielęgniarze czy właśnie wychowawcy w przedszkolach.

Do tego dochodzi ciekawy fakt, że państwo pozwala na umowy o pracę, w których zawarte są punkty wyraźnie zabraniające pracownikom (obu płci!)… ujawniania własnych zarobków! Czyli jak chcę się dowiedzieć od kolegi/koleżanki, ile on/ona zarabia na tym samym stanowisku co ja, to… VERBOTEN! A i związki zawodowe jakoś wcale nie domagają się wyższych płac dla kobiet. Czyli wyrównania zarobków. Owszem, regularnie domagają się wyższych płac dla wszystkich, co w efekcie – jeśli podwyżka przejdzie – oznacza dalsze utrwalenie różnicy w płacach.

W sumie to nie tylko nielogiczne, ale i kryminalne. Zarówno zakazy upubliczniania zarobków, jak i w ogóle różne opłacanie pracownika/pracownicy za tą samą pracę. Proste. I niesprawiedliwe.

Gdyby do tego zrobić inne statystyki – na przykład wliczyć emerytury czy stan posiadania majątkowego (oszczędności, nieruchomości, itp.) na przeciętnego statystycznego Polaka/ Niemca w porównaniu ze statystyczną Polką/ Niemką – pewnie taki „Equal Capital Day“ wypadłby jeszcze gorzej dla kobiet. Tak, powie ktoś „ale kobiety dłużej żyją – i potem dostają to i tak w spadku“. Prawda, ale czy – jako mężczyźni – chcemy mieć sytuację, gdy potrzeba naszej wcześniejszej śmierci, by wyrównać tą materialną niesprawiedliwość?

Ale, żeby nie wypaść całkiem na feministę, dodam dręczący mnie trochę przykład wyrównania płac. Chodzi o profesjonalnego tenisa, czyli domenę, gdzie każdy „pracownik“ (czyli tenisistka czy tenisista) są „wolnym zawodem“ i niby to ich sprawa, ile zarabiają. No, ale w tenisie profesjonalnym jest tak, że każdy zarabia za każdy następny mecz w turnieju, i to tyle samo – w zależoności od rundy, którą udało się osiągnąć. Do niedawna nie było jednak „tyle samo“, gdyż istniała różnica między panami a paniami. Od kilku lat największe turnieje, taki Wimbledon na przykład, pod naciskiem kobiet (tenisistek, byłych i tych aktywnych), zmienił swoją „politykę płac“ – i kobiety dostają za każdą rundę, aż do nagrody za zwycięstwo tyle samo. Jedyną różnicą pozostał inaczej wyglądający puchar dla zwycięzcy/zwyciężyni.

No i tak sobie myślałem, że to jednak nie fair. Że kobiety zarabiają za zwycięstwo tyle samo co faceci. Bo w końcu – właśnie w turniejach wielkoszlemowych, jak Wimbledon, kobiety grają na dwa wygrane sety, a mężczyźni na „best of five“. Czyli kobieta gra mniej i krócej (średnio do zwycięstwa potrzebuje około 14-16 gemów), a mężczyzna musi się męczyć dłużej (średnio 23-26 gemów). Owszem, znam „fanów tenisa“ (mężczyzn!), którzy jednak wolą oglądać kobiety – i to nie tylko z uwagi na samą grę (zagrania, taktykę, technikę, emocje), ale dlatego że lubią wysportowane kobiety o długich nogach w któtkich spódniczkach, które co jakiś czas wydają jęki (wysiłku, nie rozkoszy, no ale…). No ale czy to – czysto kapitalistycznie patrząc – rzeczywiście tłumaczy fakt, że najwidoczniej opłaca się organizatorom turniejów tenisowych i ich sponsorom płacić kobietom więcej – licząc „na godzinę“?

Myślę, że jednak tak. Co prawda dane oglądalności, nie mówiąc o przeliczeniu na zyski z reklam, pozostają tajne, ale władcy pieniędzy w tenisie nie zrobiliby tego, gdyby się nie opłacało. A opłaca się może nie „od meczu“, ale ogólnie. Gdyż oprócz oglądalności dla organizatora i sponsorów liczy się też imidż turnieju. Taka to smutna prawda – że właśnie dlatego płacą kobietom tyle samo „od meczu“, czyli więcej „od punktu, gema, seta“. Dobrą stroną tego jest jednak to, że paniom udało się – solidarnością i naciskiem medialno-sportowym – zmusić organizatorów do takiej „polityki płac“. Gdyż żyjemy na szczęście w czasach, gdzie nierówne płacenie przestaje być „sprawiedliwe“ czy „sexy“ – czyli sami widzowie i fani tenisa, jak i konsumenci produktów każdego sponsora przyczynili się do tej zmiany.

No i udało się to właśnie dlatego, że w turniejach tenisowych płace – czyli nagrody za wygrane – SĄ JAWNE.

A panowie (nie widzowie, a gracze)? Jeśli im się nie podoba, to niech zaprotestują jak ich koleżanki. Oby jednak ich argumentem czy postulatem nie było „dajcie babom mniej!“ czy „niech i one grają dłużej!“ – a skrócenie własnego czasu pracy do dwóch wygranych setów.

Z kolei panowie pracujący w innych branżach niż profesjonalny tenis – niech zabawią się w „rebeliantów“ i „Janosików“, i niech otwarcie rozmawiają z koleżankami o swoich i ich płacach. A jak się boją, to wystarczy „niechcący“ pozostawić wyciąg z konta płac czy kopię umowy o pracę na stołówkowym stole…

3 thoughts on “Szopa w salonie 21

  1. Zacznę od końca – od ujawniania zarobków.
    Najpierw fakt z zycia wzięty. Pracowałem pewien czas w Kuwejcie, w ośrodku komputerowym na uniwersytecie. Tam panowała pełna szczerość i otwartość, a to dlatego, że system rachuby płac obsługiwali dwaj bardzo rozmowni Libańczycy.
    Pewnego razu przyjęto do pracy obywatela USA (nie pierwszego). Podczas pierwszej wspólnej herbatki ktoś go zapytał – ile będziesz u nas zarabiał?
    Amerykanin zaczerwienił się jak burak, zaniemówił na chwilę, wreszcie odpowiedział – to jest najbardziej niedyskretne pytanie jakie sobie można wyobrazić. To tak… to tak, jakbyś mnie spytał czy miałem ostatniej nocy seks ze swoją żoną.
    Pytający nie zmieszał się – w porządku, nie musisz mówić, spytam Mahmuda, to i tak mi powie.
    Osobiście jednak uważam, że zarobki nie powinny być ujawniane. Powód – zazdrość – nie będę go rozwijał.

    1. Według mnie – w granicach danej firmy, że tak powiem – zarobki powinny być jawne, podobnie jak zakres odpowiedzialności, godziny pracy, itp. Czy ktoś zacznie o tym opowiadać przy kumplach czy rodzinie – to już jego sprawa. Dlatego np. sprzeciwiam się pomysłom z super-jawnością, jak zdaje się w Szwecji, gdzie firmy puszą publikować na www płace pracowników.
      A co do zaczerwieniania się: podobne wrażenie mam w Niemczech, że ludzie bardziej wstydzą się mówić o zarobkach (a i do niedawna o preferencjach politycznych i kogo wybierali / chcą wybierać), niż o preferencjach “łóżkowych”.

Leave a reply to Łukasz Szopa Cancel reply