Elegie-Sztadt, bądź głównie o tematyce pamięci

Matylda Wikland

…garść wstępnych myśli znad Ruhry, Renu i fragmentu granicznego Odry

Dziś znalazłem zardzewiałej podkowy ułomek,
zagrzebany w kurz gruby białego gościńca.
Nie przybiję go jednak na progu przed domem —
mego rdzą przeżartego, ułomnego „szczęścia”.

Matka Boska Zielna, J. Gałuszka

Never waste your pain.

„Saint Maud” (2019)

Pierwsza

Figurę, którą widzę zanim jeszcze wejdę przez skrzypiącą bramkę, otacza mgiełka kontrowersji. Lokalnej i niezbyt ostatecznie znaczącej, ale jednak — kontrowersji. Mnie natomiast otacza ten specyficzny zapach spotykany jedynie w ogrodach zoologicznych, gdyż w latach powojennych ktoś podjął decyzję, aby takowy zbudować po drugiej stronie szosy, vis a vis z cmentarzem poległych w Pierwszej Wojnie Światowej. Gdy wejdę w głąb kompleksu, zastąpi go ciężki zapach gęstego lasu, otaczającego ze wszystkich stron der Ehrenfriedhof Kaiserberg.

Krótka dygresja: Kaiserberg, od stojącej tu zawczasu figury konnej Wilhelma Hohenzollerna. Zawczasu, czyli do drugiej wojny światowej, gdy to, jeżeli zawierzyć źródłom internetowym, przetopiono ją na łuski i takie tam dla broniących miasta oddziałów. I jest niezaprzeczalnie pewna ponura poetyka, jeżeli to prawda oczywiście, w tym, iż ci żołnierze dosłownie zabijali wrogów swoim Kaiserem.

Figura nazywa się, podaje strona internetowa Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge e.V., Zygfryda (wagnerowskiego?) bądź zwyczajniej Młodego Wojownika; odsłonięto ją w 1921 r., dłuta duesseldorfskiego profesora nazwiskiem Netzer. Kontrowersja osadza się na tym, że Sigfriedzik uchwycony został w momencie ruchu obejmującego miecz i pochwę doń. Kontrowersja osadza się na tym, czy on ten miecz chowa ze smutkiem i pacyfistycznym przekazem, czy wysuwa go, z zmęczoną determinacją szykując na kolejny bój. Różnica dość ważna, i, świadcząc po śladach czerwonej farby na pomniku, które dostrzegłam w trakcie mojej wizyty, rozpalająca niektóre co serca. W moim osobistym ujęciu Zygfryd miecz chowa, a więc wydźwięk pacyfistyczny — nie wnioskuję tego na podstawie żadnych wypowiedzi czy analiz biografii, a kąta nachylenia wyrzeźbionego nadgarstka, który do wyciągania byłby po prostu kapitalnie nie adekwatny.

widok na cmentarz wojenny od strony wejścia, na dalszym planie tył figury młodego wojownika

Przez przypadek wchodzę na cmentarz od tyłu, więc doświadczam pewnej narracji. Na wejściu/wyjściu oglądam wyżłobionego na modłę „antyczną” wojownika chowającego miecz, za nim, w pięknym po prostu kompleksie cmentarnym na bazie nachodzących na siebie okręgów nagrobków, taki rozbudowany diagram Venna otoczony gęstym lasem. Przechodzę przez te kręgi, pomiędzy nagrobkami poddanych imperialnych, poddanych Kajzera, co między innymi wyjawia się w różnorodności nazwisk. Na drugim końcu kompleksu, przed reprezentatywną bramą, którą przegapiłam, umieszczono kopię rzeźby Sitzender Jüngling lokalnej sławy rzeźbiarskiej Lehmbrucka (ma on, m. in., własne muzeum niedaleko dworca). Kopię, gdyż oryginał przepadł w trakcie alianckich bombardowań, a i tak był przeznaczony na sprzedaż jako uznany przez nazistów za wyraz sztuki niemoralnej. Rzeźba jest ciemna i monotonna w tej swojej ciemności. Jüngling siedzi z pochyloną głową, zatroskany? plagowany PTSD? zmęczony? Od antyku do nowoczesności po ułożonych na równo rozmieszczonych cięciwach ciałach. Ave Kaiser, morituri te salutant!

Życzenie śmierci maszyny śmierci jest samo w sobie afirmacją życia. To śliska ścieżka oczywiście. Jeszcze nie spotkałam się z satysfakcjonującym rozwiązaniem Paradoksu Tolerancji Poppera, i wątpię, że kiedykolwiek takie napotkam. Taka już natura paradoksu. Życia. Jeżeli ten świat faktycznie stworzyła jakaś Wyższa Istota, to jest ona albo totalnym beztalenciem, albo szaleńcem. Mainländer pisał tak jakby o tym — u niego B-g stworzył świat aktem swojej samobójczej śmierci. Świat rozpoczął się w tym momencie, w którym B-g się skończył. Próbując upewnić się, że dobrze pamiętałam tę ideę, skonsultowałam się z internetem, i przypadkiem kliknęłam na posta, w którym użytkownik opowiada o tym, jak ich bliski przyjaciel, z którym omawiali właśnie myśl Mainländera ostatnimi czasy popełnił samobójstwo. I’m torn, wyjaśnia, between rejecting Mainlander’s thought in disgust and clinging to it all the more because it was an intellectual journey we took together and it was a belief he held in his last moments. {1}

Gdy to piszę, nade mną kraczą kruki, może i też niektóre z tych, co nas rozdziobią wraz z wronami.

Druga

Ta scena musi pojawić się w każdym filmie wzorowanym na figurze wampirzego hrabiego pierwotnie sformułowanej przez Brama Stokera — młody agent nieruchomości pojawia się w wiosce bliżej niespecyfikowanych „ludzi wsi”, „cyganów”, słowem „ludu”. Swoim niezrozumiałym, obcym językiem nadaremnie próbują odwieść młodego od podróży do złowieszczego zamku.

Nie zabrakło jej również w wariacji autorstwa znanego niemieckiego reżysera Wernera Herzoga. I nie zwróciłabym na nią większej uwagi, pozwalając się prześlizgnąć dziwnie znajomym strojom (tatrzańskim, jak się za chwilę okaże), gdyby nie to, co uciekło z ust jednej z aktorek.

Proszę, proszę, mówi kobieta, która dopiero co pochlapała młodego święconą wodą, proszę. Klikam w ekran, z takim rozmachem nagle podnosząc rękę, że ledwie co a bym rozlała stojącą obok kawę. Cofam o kilka sekund, słucham jeszcze raz. Ewidentnie polski. Głowię się nad tym, w akompaniamencie podłożonego pod następną scenę (podróż idyllicznymi krajobrazami górskimi) przewodniego motywu z wagnerowskiej das Rheingold. Mam mroczne myśli, ubierające już reżysera w szaty ideologii odziedziczonej po nazistowskiej pogoni za tym ich pieruńskim Lebensraum, pisząc akt oskarżenia o poniżanie narodu. Aż znajduję zapis wspomnień jednej z konsultantek przy filmie, i dowiem się, że ta scena jest pokłosiem faktu, że nagrywając na górskiej granicy polsko-czeskiej, Herzog zapraszał napotkanych autochtonów do grania pojedynczych scenek {2}. Duch ideologiczny rozwiany, w sposób aż nader trywialny. Jednak ta krótka scena skrystalizowała moje skupienie i resztę filmu oglądam pod zagłębiowym niebem z znaczną uwagą.

Wampir, grany przez urodzonego w Zoppot, Freie Stadt Danzig aktora, wypowiada smutno zdanie „Time is an abyss.” Ten aktor, pochodzący z kraju, którego już nie ma, i nigdy nie będzie, który w wieku lat siedemnastu założył mundur Wehrmachtu, mówi: czas jest pustką. Mówi, okropnie jest przeżywać ciągle ten sam dzień. Nie mieć pozwolenia na proces starzenia. Utknąć w szczelinie, której za nic nie da się poszerzyć, ni w tę, ni we wtę.

przystanek Beeck-Denkmal w Duisburgu i Pieta ku pamięci „Poległych”

Kilka scen później, szczury wychodzą na miasto w akompaniamencie wagnerowskiego Rheingold, a za nimi Wampir, nocą, przemyka po cmentarzu z własną trumną w szponiastych dłoniach. Hochkultur chodzi ze swoją trumną, szuka swojego grabarza, szuka sprawy. Po wojnie musiała być wielce zagubiona. Przynajmniej tego by się oczekiwało.

Lucy jako jedyna nie stara się nauczyć żyć w katastrofie, tylko ją przemóc, kosztem własnej moralności i własnego życia. Znam powód tego zła, krzyczy, ale nikt jej nie słucha, żaden z ważnych mężczyzn, ludzi z władzą. Znam powód, mówi, ale nikt nie słucha, więc bierze sprawę w swoje ręce. W swoje ciało, które posłuży jej za broń.

Nikogo nie interesują żywi męczennicy, ich wartość przychodzi dopiero wraz z ich śmiercią. Żywi męczennicy jedynie brudzą, zagrażają, nie są jeszcze martwi, noż dlaczego jeszcze nie są.

Jeżeli zezwolimy na zanik nienawiści, to jak będziemy w stanie dopilnować dokonania się zemsty? „Po chwili wpada żołnierz niemiecki z rewolwerem i pyta, gdzie są bolszewicy? Ogarnia mnie jakieś niesamowite uczucie zadośćuczynienia. Odpowiadam mu z ironią, której smak czuję wyraźnie: „Mniej więcej wszędzie”.” {3} To słowa profesora Ludwika Hirszfelda, opisujące jego doświadczenie walk o wyzwolenie ruin warszawskich w 1944 r. Czytałam jego biografię na potrzeby zajęć z biologii i chemii, ale fragmenty wojenne zapadły mi w pamięć, jak się okazało, na lata.

Lucy umiera, ale dopiero po tym, jak widzi śmierć wampira. Jej życie nie pozwala sobie się dopełnić, dopóki nie doświadczy upodlenia wroga, dopóki nie doświadczy tego gorzko-słodkiego triumfu. Być trupem to jedno, ale być trupem z krwią wroga na rękach… Być patriotą tzn. być kimś, kto czerpie przyjemność z cierpienia “naszych” wrogów.

Można by pokusić się o tezę, że w chrześcijańskiej tradycji cierpienie uszlachetnia, gdyż inaczej nikt by za nią cierpieć aż tak się nie kwapił. Cierpienie, lecz nie śmierć, co widać dość wyraźnie na kanwie rozwoju chrześcijaństwa od rzymskiej sekty do europejskiego hegemona.

Tak właściwie to czyż nie nie ma w tym pewnych oznak aktu przemocy, w tym braniu czyjegoś cierpienia i przekształcaniu go na wartość. Podziwiając kogoś za doświadczone przez niego cierpienie, równocześnie wykluczamy możliwość odczuwania wobec niego współczucia. Do czego potrzebne jest współczucie Słusznym Męczennikom za Sprawę? W takim ujęciu ryzykuje ono wręcz stania się obelgą, spod szyldu ,,jak śmiesz im współczuć, powinnaś ich podziwiać!” Bohaterskiemu Męczennikowi współczucie wręcz ubliża, przykuwa na powrót do powszechności, cielesności, i wszystkich tych ‘przyziemnych’ spraw, które ten przecież pozostawił, przezwyciężył, &c.

Być może te kulty męczenników przemycił do polskiej tradycji katolicyzm, a być może wzięły się z innego źródła, czy źródeł, pewne jest natomiast, że ważność katolicyzmu na ziemiach polskich ten kult znacznie wspomogła, ocalała od zapomnienia i wynosiła na przysłowiową ulicę w newralgicznych momentach.

Trzecia

Jeżeli gdzieś istnieją ci mityczni wyborcy na kartkę z nazwiskami spoglądający z szczytu piramidy potrzeb Maslowa, to musi być to tu. Tak myślę, rano, jeszcze nim miasto się na dobre obudzi, spacerując średniowiecznymi uliczkami Utrechtu.

W takim mieście łatwo zapomnieć, się ukryć, schować. Czyste, uporządkowane, ludzie uśmiechnięci, uprzejmi. Grząski grunt.

Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej w głowie oddalam od siebie koncepty krycia i zapominania. Tzn., wciąż irytuje mnie, że Polska nie pozwala zapomnieć, ale doceniam równocześnie, że nie pozwala się ukrywać. Lecz może to pewnego rodzaju syndrom sztokholmski, ta estyma, w jakiej trzymam brak możliwości odpoczynku, spoczynku. Że, w wymiarze konceptualnym, poletko z żyzną ziemią acz trudnymi warunkami uważam za ostatecznie “lepsze” w tym, że bardziej rozwijające, niż bezpieczny kokon uwieszony nad ziemią. Jest to pewna flirtacja z pozytywizmem, lecz co do metodologii, wbrew celom ostatecznym.

po lewej kamienie pamięci, po prawej bloczki wiersza

De Letters van Utrecht to projekt, w którym od 2012 r. tygodniowo dokłada się po literce do nieskończonego wiersza ułożonego z kostek brukowych z wyrytymi literami. Łatwo je znajduję, idąc wzdłuż przesadnie wręcz urokliwego kanału okraszonego świeżymi kwiatami.

Litery z Utrechtu są o tyle fascynujące, że zawierają w sobie ogromną pewność co do stałości materialności. W takim mieście właściwie to nie ma co się jej dziwić, gdzie całe stare miasto wzniesiono w średniowieczu i tak je zostawiono, gdzie tabliczki nad kanałami informują, że układ korzeni falujący kostką brukową ma wartość historyczną. Otoczenie przetrwało z ponad dziewięć wieków, dlaczego i litery brukowe by nie miały powtórzyć tego wyczynu? Hulaj poczucie intelektualnej misji, zasady kopernikańskiej nie ma.

Podążam tą historią wyrytą w bruku, i choć nie rozumiem nic a nic z tej poezji, to jednak mam poczucie obcowania z pewną sztuką, z pewnym pięknem. Pięknem idei, pięknem konceptu, nie tego platońskiego, a naszego własnego, takiego ludzkiego, takiego patrzącego w przyszłość z nadzieją i ufnością, takiego wyciągającego rękę, aby za wiele lat zostało powiedziane, że byliście w naszym myślach nim byliście sensu stricto.

Wtem, erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości {4}. Vis a vis ostatnich (w tym momencie) liter wbite w tę samą drogę są świecące wypłowiałym złotem Stolpersteine. Dosłownie tłumaczyć można to nie jako kamień pamięci, a kamień, o który się potykamy. Naprzeciwko tych liter, tego pięknego projektu humanizmu, potykam się.

Potyka się również moja piękna narracja o wyborcach “wyższych pobudek”, nazwijmy to. Gdzieś pijąc fenomenalne espresso nad cichym jeszcze kanałem, spowitym poranną mgiełką, przypominam sobie, że ostatnie wybory w tym kraju wygrała partia pewnego Geerta Wildersa, o którym im mniej, tym lepiej. Którego, i którego skrajnie prawicowych i nienawiściowych poglądów, im mniej, tym lepiej.

Aksjomatyka tego świata jawi się następująco:

Jeżeli nie masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby zdobyć. Jeżeli masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby nie stracić. Zwycięstwa ani spokoju nie przewiduje się.

Niestety człowiek nigdy nie będzie wolny, gdyż nieważnie jak daleko ucieknie, zawsze zabierze ze sobą samego siebie. Cokolwiek stworzy, jakkolwiek się by nie starał, zostanie stworzone przez niego, bądź przez twór jego, bądź przez twór tworu jego, ad infinitum. I natura nie jest bezpieczna, bo przecież doświadczamy jej, a zwłaszcza tych jej właściwości nazywanych “prawami” przez sito, przez mielarkę własnej interpretacji. Fenomenologia na wrotkach, lecz przywołuję ją, aby uzasadnić postulat dyć anarchistyczny, a mianowicie — w ramach systemu politycznego nie zbuduje się prawdziwej wspólnoty, gdyż nie taki jest cel tegoż systemu istnienia. Jak głosi pewne internetowe porzekadło, the system is not broken and needs to be fixed – the system is working as intended and must be dismantled. To jest to unieruchomienie obu stron przez doświadczenie siły przemocy, o którym pisała Weil w kontekście Iliady

Czwarta

Argument tzw. ad hitlerum uległ w ostatnich latach okropnej wręcz dewaluacji. Wielu teoretyków zauważyło już, że jest to problem rozmijania się kodów komunikacyjnych. Jedna strona mówi językiem ideałów, druga konkretów, określmy, z braku lepszego słowa. Gdyż nawet taka ekonomiczna godka lewicy jest, stety niestety, skomplikowana, zniuansowana, zawiła, &c., a prawicowa, w większości przypadków dość prosta, tak prosta, jak palec wskazujący na winnego.

Czym właściwie jest powiedzieć takiemu „prostemu człowiekowi” dziś, że tego polityka to nie powinien słuchać, gdyż jest faszystą? Inny język. Bycie faszystą nie dewaluuje polityk ekonomicznych, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka.

naklejka przy przejściu dla pieszych, okolice przystanku Thyssen Tor 30, Duisburg

Twoja jest krew a ich jest nafta, mówi Poeta, lecz aby była krew, musi być mięso, musi być pożywienie; skoro nasza jest krew, to naszym wrogiem jest anemia. Aby więc i nawet obronić tę swoją krew przed tymi od nafty, to trzeba wpierw mieć, czym tę krew nasycić. Wrogiem jest anemia, więc walka o zasoby, więc atawizm na „pełną gębę”, mimo wszystko, mimo tego dwudziestego pierwszego wieku po narodzinach Chrystusa.

Pogrążona w tych rozważaniach, prawie przegapiam, jak A., od którego deklaracji poparcia dla AfD się zaczęła ta cała linia myśli we mnie, pyta, czy chcę usłyszeć żart z jego dzieciństwa, spędzonego na świeżo polskich ziemiach śląskich powojennych. Rzecz idzie tak: „Rosja jest najcieplejszym krajem w Europie. Inaczej dlaczego nasi ojcowie by wracali stamtąd boso?”

Z perspektywy czasu, być może wymamrotanie, że obozy jenieckie były głównie zauralskie, więc już azjatyckie, nie było być może najlepszym komentarzem.

Piąta

Stalowa tabliczka, cienka, na oko tak z 30 na 50 cm. Pozbawiona logotypów, podpisów, innych znaków charakterystycznych, cytatów, elegii, &c. Można by wręcz powiedzieć, taka stereotypowo niemiecka. Przed nią, na bruku, kwiaty, wyglądające na dość świeżo. Ktoś musi się tym zajmować, lecz nie raczył zostawić najmniejszej nawet wskazówki, co do swojej tożsamości, czy to w kwiatach, czy na tabliczce. Początkowo nawet nie zamierzałam do niej podchodzić, skoncentrowana na znalezieniu grobu, dla którego na ten cmentarz przyjechałam, Josepha Thyssena, z „tych” Thyssenów. Lecz moje oko przykuł postawiony przed poletkiem krzyż prawosławny, co było zgrzytem w narracji o tyle, że byłam pewna, że krasnoarmiści Zagłębia Ruhry akurat nie zdobywali. A ich pozostawione na zwyciężonej/zgrabionej ziemi zazwyczaj są grobami bohaterów, wyzwolicieli i gatunków pokrewnych, nie „Gräber der Opfer von Krieg und Gewaltherrschaft”.

Pierwszy raz stykam się z zbiorowym grobem tak pojemnym, że mieści w sobie dwie wojny. Właściwe to dwie wojny, trzy narodowości, i B-g jeden wie, ile wyznań. Gwoli sprawiedliwości, nie jest to zbiorowy grób sensu stricto, z imiennymi tabliczkami dla każdego z położonych w muellheimowskiej ziemi ciał, lecz tabliczka zdecydowanie wprowadza pewnego rodzaju ‘poetykę’ takowego.

rzeczona plakietka, wraz z fragmentem bukietu

Na potrzeby poszukiwań, rozdzielam jednak tych ludzi, zrównanych względem siebie hasłem „kriegstöte”, na dwa sorty. Ofiary pierwszej kataloguje jako prawdopodobnych poborowych żołnierzy armii imperialnej, których słowiańsko brzmiące nazwiska napotkałam już kilka dni wcześniej na Ehrenfriedhof Kaiserberg. Bardziej kłopotliwi wydawali się ci z lat czterdziestych. Wydawali, gdyż ja zawsze, ale to zawsze, zapominam o wywózkach na prace przymusowe. A tu internet informuje, że po ulicach Mülheim w 1943 r. wybijali marszrutę więźniowie-przymusowi pracownicy z Trzeciej SSBaubrigaden, a rzeczą charakterystyczną tychże jest ich skład — zazwyczaj miks słowiański, polsko-rosyjski. Wskazówka, co do natury pracy potencjalnie przez nich wykonywanej kryje się w literach nad głową figury kobiety, artystycznie opierającej wieniec o wyrytą z detalami szatę. Joseph Thyssen, brat Augusta, przemysłowiec związany ściśle z przemysłem ciężkim, również w Zagłębiu Ruhry. W trakcie drugiej wojny światowej, znaczyło to primo huty.

Brak mi dokumentacji, która by potwierdziła narrację budującą się wręcz bezwiednie we mnie. Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że ci akurat pracownicy przymusowi, wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystanym do ciężkich prac fizycznych, mieliby, jak wielu z tych, którzy wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystywanym do ciężkich prac fizycznych, pracować w przemyśle wydobywczo-hutniczym, stać w zastępstwie tych milionów niemieckich mężczyzn, którzy udali się niszczyć domy, ziemie, codzienność tegoż wschodu, w jakimś upiornym ruchu wahadłowym? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że nie nawet na tym samym cmentarzu, co na tym samym poletku wydzielonym wydeptanym przez żywych kwadratem ścieżek, leży człowiek, którego rodzinne dziedzictwo stało się zgubą wielu, i tych właśnie wielu? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że na głos powiedziałam “bingo”, gdy w przydługiej recenzji drugiego tomu historiografii firmy i rodziny Thyssen w XX wieku przeczytałam zdanie “[a]t August Thyssen Hütte and the Mülheim Thyssen works (…) a „high mortality“ amongst Soviet POWs is said to have existed“{5}?

Memento mori.

Szósta

Heidegger, który wielkim filozofem był, w jednym ze swych ważniejszych tekstów z lat pięćdziesiątych, otwarcie nawoływał do ,,powrotu” niemieckich ,,utraconych” prowincji, które wymienił z nazwy: Prusy Wschodnie, Śląsk, Bohemia, w akcie solidarności z tzw. Heimatsvertriebenen i ich Recht auf Heimat. W ,,Was heißt Denken?“, transkrypcji wykładu wygłoszonego przez Heideggera w tym samym mniej więcej okresie, stwierdza on, że najbardziej znaczącą konsekwencją Drugiej Wojny Światowej jest ,,okropna konsekwencja dla naszej Ojczyzny” {6}.

Kilka lat później, w 1964 r., rząd landu Nordrhein-Westfalen przejął opiekę (die Patenschaft) nad die Landsmannschaft der Oberschlesier e.V. Był to początek procesu, który w 1983 r. zaowocował das Oberschlesische Landesmuseum, położonym w małym miasteczku w Zagłębiu Ruhry, muzeum ziemi śląskiej, które odwiedziłam kilka dni temu.

Jako objaw muzealnictwa oceniłabym je dość marnie, wybrakowany w równym stopniu z co których tabliczek z opisami, co z koncepcji przewodniej wystawy; nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż nie szłam tam przecież jak do muzeum Śląska, a potencjalnego przejawu niemieckiej narracji rewanchistycznej (teoretycznie ,,rewanżystycznej”, lecz mam urazę do tego tłumaczenia i używam bardziej dosłownego). Tego przynajmniej się spodziewałam, po tym, gdy szukając miejsc do zwiedzenia w Zagłębiu natknęłam się na OSLM i moją pierwszą myślą było, że to trochę tak, jakbyśmy mieli w Gdańsku Muzeum Wileńszczyzny.

Muzeum nie jest otwarcie rewizjonistyczne, jedynie w akcentach, jak nazwanie odznaki dla powstańców śląskich orzełkiem dla insurekcjonistycznych bojówek. Jednak jego głównym orężem jest przemilczenie, przeczekanie. Nie tyle niedopowiedzenie, co przeskoczenie. Nie kręcenie narracji, nie nakładanie strategicznych punktów nacisku, a zwyczajne niepodejmowanie niektórych tematów, aspektów, całych okresów (zadziwiająco, nie ma prawie nic o życiu codziennym w trakcie drugiej wojny, w porównaniu do kilku gablot poświęconych tej tematyce w czasie wojny 1914-1918). Wręcz eleganckie to jest.

Trudna jest ta oczywiście tematyka, tych przesiedleńców, głównie dlatego, że empathy for the displaced Germans is often equated with minimizing Nazi horrors, a umacaniania w ten sposób the continued emphasis on collective guilt as a justification for the expulsions and the rejection of the idea of victimhood for those displaced civilians form the intellectual basis for this “ultimate example of ethical cleansing.” {7}

Tak właściwie, skoro co jakiś czas ktoś pobąkuje o tym Lwowie i Wilnie (włączonym w granice II RP, nota bene nielegalnie; wielu obserwatorów bardziej nacjonalistycznych wydaje się mieć alergię na wspominanie o Buncie Żeligowskiego, co aż dziw, bo to taka przecież romantyczna rzecz — złamać prawo i konwenanse, aby włączyć swoją małą ojczyznę do tej wielkiej; ale moje rozumienie dróg myśli pewnych środowisk jest znacznie ograniczone), tak właściwie, to jednak jaki mandat mamy, aby pouczać o tym samym impulsie zza zachodniej granicy.

historyczna mapa Breslau vel Wrocławia w witrynie niczym nie wyróżniającego się antykwariatu na Bahnhofstrasse, Duisburg

Rozmawiałam kilka dni wcześniej z A., i zeszliśmy na temat reparacji wojennych. Powiedział, tą swoją śląską polszczyzną piękną pięknem antykwariatu, pięknem skansenu, że RP nie ma co dochodzić reparacji, przecież już dostała tę ścianę zachodnią od Niemiec. Kontrargument znalazłam w odmętach pamięci, złożony z logiki tak prostej, że jedynie małe dziecko, jakim byłam zresztą słysząc go na lekcji historii w podstawówce, nie stanie się podejrzliwe. „Nie, nie, to nie były reparacje od Niemiec. To były nasze polskie reparacje za Wileńszczyznę i Kresy. To było w zamian za tamto.”

Czysta etyczna, czystka moralna, kto odważy się podnieść cierpienie tych, których kamraci wcześniej cierpienie zadawali, i to nie byle komu, a nam?

Powrócę na chwilę do Profesora Hirszfelda: „Gdy mówię teraz, staje mi przed oczyma uciekająca w tej chwili ludność bombardowanych miast niemieckich. I myślę o tym bez współczucia. Gdyż nie usuniemy wcześniej pojęcia humanitarnej wojny błyskawicznej, póki ci którzy pierwsi zabijali bezbronnych, nie zniosą tych samych cierpień. Widocznie, by móc współczuć, trzeba współcierpieć. Nie wcześniej wojny przestaną trapić ludzkość, aż wszyscy nie zaznają ich skutków i cierpienia. Chacun a son tour.”

Z perspektywy czasu (prof. Hirszfeld zmarł w 1954 r.) można niestety stwierdzić, że i współcierpienie, przynajmniej takie, nie zapuści silnych korzeni dla sadzonki współczucia.

Siódma

Stoję w galerii sztuki współczesnej, wpatrzona od kilku minut w zbiór spotkań czarnej i białej farby na płótnie autorstwa jednego z niemieckich abstrakcjonistów dwudziestego wieku, których imiona napotkane w salach tej galerii/muzeum grzechocą mi w głowie. Wpatruję się tak, i dopiero po chwili werbalizuje, co próbuje dostrzec.

Szukam ciał. Szukam konturów torów kolejowych, murów obozowych, ostrych przestrzeni znaczących broń. Szukam abstrakcyjnego uchwycenia cierpienia, najprawdopodobniej to nawet Cierpienia. Nie mogę się powstrzymać, taki już mam odruch, jakby wizyta w zwykłej galerii stała się nagle przeprowadzaną na mojej osobie wariancją na temat testu Rorschacha.

Całe życie wypychano mnie patetyzmem i wzruszeniami duszy niczym poduszkę pierzem, i uczyniło to ze mnie osobę upodlająco wręcz przyziemną.

Od dzieciństwa nauczono mnie dostrzegać w rzeczach poświęcenie dla Sprawy z wielkiej litery, ogólnie nauczono mnie wypatrywać wielkich liter, Bohaterów, Oprawców, Męczenników, etc. Znaczy to tyle, że nauczono mnie wypatrywać wszędzie ciał wykręconych w cierpieniu, zaschniętych plam krwi, nieudolnie odbudowanych ruin. Szukam zawsze leju po bombie w całym. Blizny w całym. Rany w całym. Gdzie jest to cierpienie, ta droga, co tak prosto prowadzi do zrozumienia.

Przy niektórych z biogramów galeria-muzeum zamieściła cytaty, i to jeden z nich służył za pierwsze motto tego szkicu, zanim się rozmyśliłam. Trümmer sind an sich Zukunft; Weil alles, das ist, vergeht. To słowa Anselma Kiefera. Dla mnie to ruiny właśnie są drogowskazami, latarniami w sztormie. Ruinę mogę odtworzyć, a wraz z nią przeszłość i prawdopodobną przyszłość za jednym zamachem. Alles, das ist, vergeht. Takie pokraczne esperanto. Podążam ku zrozumieniu prawie zawsze właśnie tropem ruiny, tropem zgnilizny, bo z tego momentu jasno rysują się drogi w obie strony z teraźniejszości wiodące…

Myślę, że być może jedną z najgorszych rzeczy jaką może się współczesnemu Europejczykowi przydarzyć, jest świadomość. Może nawet gdy jest to jedynie przebłysk świadomości, powidok, którego źródła nie można zlokalizować, to wtedy taka świadomość jest jeszcze gorsza. I taka właśnie świadomość mi się przytrafiła. Od jakiegoś czasu pewną sympatią darzę koncept mikro-utopii, wysp intelektualnych w katastrofie, o których pisał w swoich wspomnieniach Heisenberg. Bunkrów ziaren, czekających, aż znów będzie można siać bez strachu. Takie przebłyski, takie momenty świadomości, pytające, czy fakt, że coś jest skuteczne, neguje, że jest niepomocne? Czy fakt, że coś jest niepomocne neguje jego skuteczność? Zbyt wiele rzeczy ostatnio wydaje mi się jest robionych, jest przeżywanych, w jakieś groteskowej odmianie zawołania l’art pour l’art. Oczywiste niebezpieczeństwo leży w tym, że sztuka, jak zresztą większość rzeczy na tej ziemi, nie dzieje się w próżni. Dzieje się w pełnej krasie druków, zgód, stypendiów, itp., itd. O próżnię i może nie trzeba by było dbać, bo jest stała w swoim niebycie. Ale nie jesteśmy w próżni, i nie wywołamy jej raczej jak jakiegoś bóstwa zaklinaniem, że można być “z boku od tego wszystkiego.”

Wyżalam się Matce, która pozostaje nietknięta odczuwanym przeze mnie marazmem. „Masz spleeen (sic) na koniec urlopu,” stwierdza spokojnie.

Ósma

Świeżo były Prezydent RP kojarzy mi się głównie ze zdaniem wypowiedzianym na jednym z jego wieców, które wydaje mi się zostało zbyt szybko mu zapomniane. Artystka Maria Peszek użyła go jako tzw. sampla do jednej ze swoich piosenek, w której radzi słuchaczowi „biegnij, uciekaj, tu krew wsiąka w beton.” Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie. Więc oto jestem, oto wsiadam do autobusu, wmówiony człowiek, który nie chce wracać do nas, proszę państwa, gdyż zadomowiłam się w tej wyobrażonej O Litwo, która z oddali traci ostrość swoich konturów, może więc stać się czymś, nie napiszę łagodniejszym, gdyż wartość przecież dostrzegam właśnie w tym, że taka nie jest. Czymś wartym przetrwania? Nie umiem do końca stwierdzić, ta koncepcja dopiero we mnie kiełkuje. Ze względu na okoliczności, łatwo nie ma.

Chodzi mi o to, że niezawodnym lekarstwem na moje chwilowe zauroczenia elementami tzw. myśli polskiej jest styczność z Polakami. Chyba to jest właśnie powód, dla którego byłam w stanie tak obiektywniej niż zazwyczaj patrzeć, mieć wobec niej nowe myśli – nie musiałam doświadczać Polaków. O Litwo ojczyzno moja, jak ciebie kochać ten tylko się dowie, kto nie będzie musiał cierpieć twoich synów i córek przez okres czasu nie krótszy od miesiąca.

Grenzschutz (czyli straż granicy wszelaka, w tym też ta samowolna; słowo samo się właściwie na potrzeby tekstu wybrało) chyba jest właśnie tym mitycznym zawodem, któremu nic nie grozi. W pewnych kręgach internetowych od jakiegoś czasu krąży cytat z tzw. anonima, POLAND WILL HAVE ITS BORDERS EVEN IF THEY’RE ON THE LAST MAP HUMANITY EVER DRAWS. Utrzymany w dobrej, sanacyjnej estetyce, i zapakowany wprost na eksport (z wersją polskojęzyczną się jak dotąd nie spotkałam). W pewnym sensie jesteśmy wszyscy zniewoleni przez mapy. Są takie fragmenty Kaukazu posowieckiego, gdzie wciąż nie skończyli wytyczać granic, i są to zazwyczaj miejsca najbardziej w tym zaaferowanym regionie stosunkowo spokojne. Trudno przecież bić się o granice, której jeszcze nie wytyczono. Jeszcze nie wiadomo, czy ta wioska, o tożsamości mieszanej, o tożsamości swojej, o tożsamości takiej, jakiej propaganda akurat potrzebuje, aby miała, nie wiadomo jeszcze, czy ta wioska będzie nasza do obrony, czy nasza do odbicia. W żadnym sensie nie piszę tego jako apologii dla ZSRR, są po prostu regiony tego naszego euraskiego kontynentu, gdzie półpłynna granica wewnątrzpaństwowa sprawowała się, wydaje się z perspektywy czasu i kilku już wojen, najlepiej z możliwych opcji. Tym bardziej niepokojąca jest obecna degradacja strefy Schengen. Nie w tym sensie, że za realistyczne uważam walki o terytorium między członkami UE, a o aspekt miękki tego zwrotu.

pomnik ku pamięci pomordowanych w IIWŚ, Utrecht

Gdy na chwilę przysypiam, już za Berlinem lecz jeszcze przed granicą, budzę się wielce zaaferowana, że z Ojcze Nasz pamiętam jedynie Vater unser im Himmel, geheiligt werde dein Name, dein Reich komme. Samą w sobie granicę również przesypiam. Polska budzi mnie ostrymi światłami znaczącymi zjazd na kontrolę naszej legalności.

Oczywiste wręcz jest, że gubię w plecaku portfel, i szukam go jak stoi nade mną kobieta z Grenzschutzu. Nie odzywam się, trochę dla celów badawczych, a trochę z nerwów. Moja wartość eksperymentalna i tak jest marna, zbyt pomorsko wyglądam, i należę do tej nieszczęśnie porządnej demografii „kobiet samotnie podróżujących z książkami w plecaku”. Zresztą.

Ta kobieta wyglądała na mój wiek, więcej, wyglądała jakby mogła być ze mną na studiach, jakbym mogła ją ledwo co wyminąć na targu książki. Chodzi mi tu o to, że czasem patrzysz na członka Systemu, i nie tyle widzisz w nim człowieka, co kogoś dokładnie takiego jak ty. Ile to z moich kamratów z szkoły przy psychiatrycznym oddziale dziennym mówiło, że pewnie pójdą do pobliskiego technikum mundurowego, z klasami m. in. straży granicznej, gdyż nigdzie indziej się nie dostaną, nigdzie indziej sobie nie poradzą, nigdzie indziej nie chcą? Łatwo osunąć się w System. Niczym w grzęzawisko.

„Do widzenia,” mówi wychodząc ta kobieta, jedyna z zespołu trzech Grenzów, i zdaję sobie sprawę, że chyba nie mamy w tym języku pożegnań, które by nas nie wiązały, nie zobowiązywały, w sposób taki czy owaki. A na marginesie, to ciekawe, że przeprowadzając kontrolę w autobusie na relacji Paryż-Wilno, więc RP jedynie przecinającym, posłużono się w całości jedynie językiem polskim. Polska dla Polaków, Ziemia dla Ziemniaków.

Blisko już do miasta, za blisko, ten punkt chyba to jednak na granicy samej to nie jest, Festung Stettin, Festung Polen, wjeżdżamy, łapie pierwszą nazwę ulicy, i nie wiem, czy śmiać się czy płakać z takiego powitania. Potulicka. W tzw. Potulicach Bydgoskich siedzieli najpierw jeden z moich pradziadków, gdy więzili tam Polaków, a następnie jeden z moich prapradziadków, zresztą przyszły szwagier tego poprzedniego, gdy więziono tam Niemców.

Kurwa moja, nasza ta mać.

Ostatnia.

W blogowym wpisie z 2008, a więc z czasów odległych, wręcz prehistorycznych, pracujący ówcześnie w jednym z gdańskich teatrów komentator pisze, że:

„Zawsze odczuwam pewnego rodzaju wzruszenie, gdy czytam o „inteligenckiej widowni”. W czasach w których samo istnienie „inteligencji” wydaje się problematyczne, oczekiwanie, że ta społeczna grupa o nieustalonym statusie (istnieje jeszcze, czy już nie?) będzie jeszcze na dodatek chodzić do teatru może tylko wzruszać. (…)

„Inteligenci” mogą też mieć te same potrzeby, co przedstawiciele innych zawodów. Wbrew wzniosłym oczekiwaniom dyrektorów teatrów, na przykład nauczycielka (czyli nie dosyć, że „inteligencja”, to jeszcze „misja niesienia oświaty”) może w teatrze realizować „po godzinach” swoją potrzebę rozrywki.” {8}

Jest możliwe, że tak jak nie ma już “inteligencji”, jest pewna klasa “post-inteligencka”, gdzie post oznacza tylko, i zarazem aż tyle, że są to ludzie wychowani w rodzinach, które ongiś nosiły takowe miano. Są oni naznaczeni tym wychowaniem, piętnem, którego mogą nawet nie dostrzegać. To różnica wynikająca z środowiska domowego, nurtów, na jakie steruje, więcej, nurtów, które dla człowieka weń wychowanego jawią się jako jedyne możliwe. W ostatnich czasach jest to również luka wspólnoty, luka posiadania czasu i chęci na bycie w swoim wzajemnym towarzystwie. Ta luka, ta luka domostwa będzie się zapewne jedynie powiększać, jak jeszcze teraz zaczną modele językowe wyłączać po kolei kolejne połączenia neuronalne w naszych mózgach, jak to ostatnio wykazali Kosmyna i wsp. A to wszystko, te neurony, te wyładowania, te samodzielne myśli, od wieków uznawane za główny definiens naszego gatunku, to wszystko oddajemy z własnej woli, bez przymusu (jak na razie), w imię czego dokładnie? I know your days are precious/on this earth./But what are you trying/to be free of?/The living? The miraculous/task of it?/Love is for the ones who love the work. {9}.

widok z promenady Innenhafen na Synagogę, Duisburg

Prawie na samym początku studiów, w listopadzie bodajże, siedziałam w sali seminaryjnej starego budynku szpitalnego i słuchałam wykładu o piramidzie potrzeb Maslowa.

Po zajęciach zapytałam Wykładowczynię, artykułując wątpliwość, którą obracałam w myślach od ponad godziny, „a co z ascetami?”.

„A co z ascetami?” odpowiedziała.

„Są przeciwieństwem teorii piramidy Maslowa. Uważają, że na intelektualny szczyt można dojść nie przez zaspokojenie niższych potrzeb, a poprzez ich negację.”

„Hm, możliwe. Człowiek, w moim ujęciu, jest mięsem animowanym przez elektryczność. Wielu waszych wykładowców by polemizowało, ale moje doświadczenie zawodowe na to wskazuje.”

„Ale jak wyjaśnić piramidę potrzeb w kontekście ascetów?”

„Po prostu. Przepraszam, ale za chwilę będzie tu kolejny wykład. Nie, żebym Panią wyganiała.”

pisałam DUISBURG, GDAŃSK, I AUTOBUS NA TRASIE POMIĘDZY NIMI

{0} — dostęp wszędzie 14.08.25

{1} — https://www.reddit.com/r/Mainlander/comments/p6v319/after_studying_mainlanders_philosophy_my_friend/

{2} — https://www.bfi.org.uk/sight-and-sound/features/adventures-set-werner-herzogs-nosferatu

{3} — Ludwik Hirszfeld: Historia jednego życia, Czytelnik, Warszawa, 1946, Pax, Warszawa, 1967, 1989, Czytelnik, Warszawa, 2000, ISBN 83-07-02731-4.

{4} — fragment z „Biegunów” Olgi Tokarczuk

{5} — https://www.davidrllitchfield.com/2015/10/book-review-thyssen-in-the-20th-century-volume-2-forced-labour-at-thyssen-united-steelworks-and-baron-concern-during-world-war-two-by-thomas-urban-published-by-schoningh-verlag-germany-20/

{6} — za R. Wolin, ,,Heidegger in Ruins: Between Philosophy and Ideology” (2023)

{7} — fragment wstępu do „Genocides by the oppressed: subaltern genocide in theory and practice”, ed. N. Robins i A. Jones

{8} — https://widownia.slawomirczarnecki.pl/chora-widownia/

{9} — fragment wiersza „For a Student Who Used AI to Write a Paper” J. Fasano

Historia Ukrainy w pigułce Broma (43). Kolejna wojna.

Roman Brodowski (Brom)

Wojna ukraińsko-polska w kontekście walki niepodległościowej Ukrainy

W jakiej sytuacji znaleźli się Ukraińcy w chwili zakończenia I wojny światowej?

Po proklamowaniu przez komunistów ukraińskich ukraińskiej Ludowej Republiki Rad, na polecenie na Petersburga, wojskowo oddziały bolszewickie Ukrainy przy wsparciu Rosjan ruszyły na Kijów. Centralna Rada Ukrainy nie była przygotowana do obrony miasta – dysponowała zbyt małą armią i nie miała kadr, które by mogły stawić opór silnej amii bolszewickiej. Widząc swoją słabość, by uzyskać chłopskie wsparcie, 25 stycznia 1918 roku Rada proklamowała pełną niepodległość oraz obwieściła powstanie Ukraińskiej Republiki Ludowej.

Continue reading “Historia Ukrainy w pigułce Broma (43). Kolejna wojna.”

Don Kichot i fejki

Ewa Maria Slaska

Tytuł wpisu nawiązuje do tytułu książki Marii Kuncewiczowej Don Kichot i niańki, o której pisałam TU.

Ilustracji a przeto i inspiracji do tego wpisu dostarczył Arkadiusz Łuba. Dziękuję.


O ile ten po prawej (rysunek Moebiusa; zob. TU) to zaiste Don Kichot, taki któremu znudziło się donkichotowanie i donkiszoteria i który, po prawdzie tak samo jak Jezus i Syzyf (o których pisałam TU), postanowił wszystko olać, odpocząć i odciąć się od obowiązków, o tyle ten po lewej, dzieło podpisane MAJA (tak – ten Maja, inspirator mnie z góry uprzedził, że to mężczyzna), to jednak zapewne wcale nie Don Kichot, tylko jeżdżąca na ośle imitacja. Czyli fejk.

Tych pseudo Don Kichotów jest u Maja więcej, w samym wydawnictwie Austeria – dwóch. Zdobią okładki książek profesora Adama Wodnickiego. Ale, choć myślałam, że tak właśnie jest – nie przedstawiają samego profesora. Profesor, Adam Wodnicki, tłumacz literatury francuskiej i profesor ASP (Wydział Form Przemysłowych) w Krakowie, był nie dość, że mężczyzną gładko wygolonym, to jeszcze konkretnie spoglądającym na obserwatora (proszę kliknąć w linka). Tymczasem ta postać na ośle jest roztargnionym profesorem z anegdot o profesorach, skrzyżowaniem wyimaginowanego pana Ambrożego Kleksa i jego owianego legendą warszawską pierwowzoru – Franca Fiszera (też proszę kliknąć w linka). Ale Daniel Maja portretuje też pana, który jednak być może jest profesorem-autorem (po prawej):

Daniel Maja, autor tych profesorów, jest francuskim rysownikiem, autorem komiksów i rysunków satyrycznych. Od roku 2008 prawie codziennie publikuje na swoim blogu La Vie Brève jeden rysunek. Czuję tu pokrewną duszę, w końcu ja też od grudnia 2012 roku publikuję na tym blogu co noc nowy wpis. Jednak na blogu Maji niestety nie ma jednego rysunku dziennie; np. ostatni jest z lutego 2022. Maja ma dość liczne związki z Polską. Był (a może jest nadal) żonaty z polską artystką Ewą i pośród niezliczonych książek, jakie ilustrował, nie ma wprawdzie Don Kichota, ale jest na przykład Porwanie Baltazara Gąbki.

Ilustrował mnóstwo książek współczesnych, ale też Biblię, mitologię grecką i wielu filozofów. Filozofia jest, jego zdaniem, bardzo ważna.

W jednym z wywiadów (z 2008 roku) odpowiada na pytanie, dlaczego?

Mam duży szacunek dla umysłów filozoficznych, mówi Maja, dla tej potrzeby jasności, dla posuwania rzeczy do granic możliwości, dla zbliżania się do światła i czasem gubienia się w nim, dla prób dawania świadectwa temu, co się dostrzegło, w języku, który nie jest słyszalny. To wymaga odwagi i uporu. Wady filozofów są wadami wszystkich: próżność, przekonanie, że ma się zawsze rację, autyzm, miażdżenie przeciwnika i wszystkie te wspaniałe grzechy, które są tak przyjemne. Inną bardzo zabawną (ale i fascynującą) dziedziną jest filozofia uprawiana przez szaleńców, obsesjonatów, poszukiwaczy Jedynej Przyczyny, gnostyków, okultystów, heretyków, utopistów, guru, iluminatów, często niebezpiecznych sekciarzy. Antidotum na szaleństwo są Arystofanes, Rabelais, Montaigne, Voltaire, Sterne, Cervantes, Woody Allen…


I jeszcze jeden Don Kichot – w książce wydanej przez Lidię Głuchowską i nieżyjącego już Vojtecha Lachodę. Książka jest uczona, ma więc uczony tytuł:

Nationalism and Cosmopolitanism in Avant-Garde and Modernism. The Impact of World War I

Książka się niedawno ukazała i ma tę nieznośną cechę wszystkich ważnych książek wydawanych w ciągu ostatnich dziesięciu lat – jest okropnie gruba i ciężka. Nie sposób jej położyć na biurku i zerkać, na pewno nie da się jej wziąć do łóżka, nawet usiąść na fotelu się z nią nie da. Musi płasko leżeć na stole. A tymczasem na stronie 460 zaczyna się rozdział zatytułowany Don Quixote in the Trenches. Don Kichot w okopach. Narodziny hiszpańskiej poezji awangardowej pomiędzy cywilizacją a barbarzyństwem.
Don Kichot w okopach. Autor: Emilio Quintana Pareja. Autor przypomina, że obchody trzechsetnej rocznicy śmierci Cervantesa miały miejsce w roku 1916, czyli podczas Wielkiej Wojny. Nie tylko żołnierze, również poeci umierali w okopach i to w ich obronie pojawił się po latach zapomnienia smutny, szalony rycerz w misce balwierskiej na głowie. Jeździł konno i w hełmie z przyłbicą, choć wiadomo, koń nie chronił przed czołgami, przyłbica – przed gazem bojowym. Był anachroniczny. Dobrze nadawał się do roli symbolu zmagań człowieczeństwa z potęgą zbrojną. Najmniejszy z żołnierzy frontowych. Najważniejszy. Wyidealizowany. Bohater najważniejszego poematu modernistycznego w kulturze hiszpańskojęzycznej.
El Soldado desconocido (Nieznany żołnierz) Salomona de la Selva, wydany dokładnie sto lat temu, w roku 1922.


I nie łudźmy się, czy jesteśmy starzy czy młodzi, czy jesteśmy żołnierzami czy żołnierkami wszelkiej płci i niepłci, czy jesteśmy sławne czy niesławne, każda wojna, gdy już przetrawi człowieka, sprawia, że stajemy się la soldada desconocida.

Z wolnej stopy 27

Zbigniew Milewicz

Generał Patton

Był kontrowersyjną postacią. Żołnierze kochali go jak ojca, przełożeni głęboko cenili, albo nienawidzili. Wśród przeciwników na polu bitwy budził postrach, bo operacje, którymi dowodził, prawie zawsze kończyły się sukcesem.

Urodził się na ranczu Lake Vineyard, niedaleko miasta San Gabriel w Kalifornii, w rodzinie o silnych tradycjach wojskowych. Jego przodkowie walczyli m.in. w rewolucji amerykańskiej, z Anglikami o niepodległość kraju i w wojnie secesyjnej, po stronie konfederatów. W dzieciństwie marzył, by zostać bohaterem wojennym i generałem, czytał książki i opracowania z dziedziny historii oraz wojskowości, ale cierpiał na dyslekcję i najpierw z nią przyszło mu się zmierzyć. Zamiast czterech lat, minęło pięć zanim ukończył akademię wojskową w West Point, później ożenił się z wielką miłością swojego życia – Beą Aeyer, której wielu mu zazdrościło. Była córką bogatego przemysłowca z branży włókienniczej, urodziwa i utalentowana, ale to już nie należy do tej historii.

Na Igrzyskach Olimpijskich w Sztokholmie w 1912 roku George Patton reprezentował USA w pięcioboju nowoczesnym, zajął w nim piąte miejsce, choć klasyfikacja ta budziła spory, bo w tarczy, do której strzelał nie znaleziono śladu po jednej z kul, więc nie trafił, albo przeszła innym, wcześniej zrobionym otworem. Później jego nazwisko pojawiło się na łamach gazet w związku z kawaleryjską szablą, wzór 1913, którą zaprojektował dla armii amerykańskiej, a kiedy USA postanowiło zdławić rewolucję meksykańską, mającą na celu obalenie reżimów Porfiria Diaza i Victoriana Huerty, zajął miejsce w szeregu, jako adiutant generała Johna Pershinga. Celem wyprawy było pojmanie przywódcy chłopskiej partyzantki, Francisco „Pancho“ Villi. Patton wsławił się zabiciem dowódcy gwardii przybocznej komendanta. Po przystąpieniu USA do I wojny światowej, w jej końcowej fazie, pojechał na front francuski, nadal jako adiutant gen. Pershinga, już w stopniu kapitana. Dostał rozkaz utworzenia pierwszego, amerykańskiego korpusu czołgów i okazało się, że ma duże zdolności organizacyjne, co doceniono kolejnymi awansami. W połowie września 1918 r., w szturmie na St. Mihiel, który był równocześnie chrztem bojowym Amerykanów w tej wojnie, poszedł jako dowódca korpusu na pierwszą linię frontu, gdzie otrzymał z niemieckiego karabinu maszynowego ciężki postrzał w udo, co sprawiło, że zawieszenie broni powitał w szpitalu.

Za zasługi wojenne odznaczono go dwoma ważnymi medalami i po powrocie do kraju znowu pisały o nim gazety. Zaprzyjaźnił się z Dwightem Eisenhowerem, co miało później ogromny wpływ na kariery ich obu, a zawodowo zajął badaniami nad udoskonaleniem możliwości broni pancernej oraz nad taktyką jej używania. Temat był nowatorski, a więc i wyzwanie niemałe, wymagające zmiany starej doktryny wojennej , bazującej na kawalerii i piechocie, a także funduszy, których Kongres nie chciał dać. Kiedy zaczął pisać na ten temat krytyczne artykuły w Infantry Journal i okazało się, że ma również zacięcie dziennikarskie, zagrożono mu sądem wojskowym. Zniechęcony niepowodzeniami wrócił do kawalerii i skupił się na dalszej edukacji; ukończył wyższą szkołę swojej formacji, później z wyróżnieniem kursy dowodzenia oraz sztabowe i tak wyszkolonego oficera wysłano na Hawaje, gdzie poznał gen. Omara N. Bradleya. Tam ponownie zajął się koncepcją rozwoju broni pancernej, Waszyngton po staremu jej nie akceptował i to go coraz bardziej frustrowało. W trakcie swojej służby napisał do Departamentu Stanu o zagrożeniu, jakie może stanowić Japonia, ostrzegając, że Pearl Harbor jest narażone na nagły atak bez wypowiedzenia wojny, który może być przeprowadzony przez samoloty startujące z lotniskowców. Niestety ostrzeżenie to również zignorowano, co później zemściło się na Ameryce.

W 1934 roku, po dziewięciu latach służby na Hawajach, z inicjatywy nowego szefa sztabu amerykańskiej armii, George’a Marshalla, Pattona awansowano na podpułkownika i ponownie znalazł się w kawalerii. Latem 1938 roku awansował do stopnia pułkownika i został przeniesiony najpierw do Fortu Clark w Teksasie, a później do Fortu Myer, gdzie powierzono mu dowództwo pułku. Karta się odwróciła. Kiedy we wrześniu 1939 roku Niemcy napadły na Polskę, Patton przekonał Kongres o potrzebie stworzenia nowoczesnych oddziałów pancernych. Otrzymał promocję na generała i został dowódcą brygady zmechanizowanej, która wkrótce powiększyła się do rozmiarów dywizji; na jej czele uczestniczył wraz z Brytyjczykami w operacji „Torch“, mającej na celu wykurzenie Niemców, Włochów i ich francuskich kolaborantów z Afryki Północnej (był jednym z głównych planistów tego przedsięwzięcia ). W Afryce powierzono mu dowództwo II Korpusu, rozpuszczonego jak dziadowski bicz; był dobrym przełożonym – surowym, wymagającym, ale sprawiedliwym i tak wytrenował tych żołnierzy, że po krótkim czasie zmienili się nie do poznania.

Po zakończeniu zmagań w Afryce Północnej przyszedł czas na rozpoczęcie kampanii w Europie. Pierwszym celem ataku aliantów była Sycylia, a następnie Półwysep Apeniński. 10 lipca 1943 roku rozpoczęła się operacja “Husky” – lądowanie wojsk amerykańskich i brytyjskich na plażach koło Palermo. Pattonowi powierzono dowodzenie 7 Armią Amerykańską. Z jednostką tą poprowadził natarcie w kierunku Messyny, gdzie miał zamiar znaleźć się wcześniej, niż konkurujący z nim dowódca 8 Armii Brytyjskiej, gen. Bernard Law Montgomery. Patton wygrał swoisty wyścig, docierając do Cieśniny Messyńskiej przed zarozumiałym Brytyjczykiem. To było w jego zwyczaju – pokazać konkurentowi, że jest się lepszym. Podobnie traktował wroga, nieodmiennie z zaskoczenia, zawsze w innym czasie, albo miejscu, niż tamten się tego spodziewał. Dlatego Niemcy najbardziej z przeciwników cenili i obawiali się właśnie jego. Wojaczka była dla Pattona nie tylko obowiązkiem i rzemiosłem, które starał się wykonywać najlepiej, jak umiał, ale była też jego pasją i życiowym celem, pewnie więc dlatego miał w niej tak dobre osiągnięcia. Jak każdy człowiekowi miał również wady, bywał między innymi apodyktyczny i porywczy, zarówno w czynach, jak i słowach, w których nie przebierał. W swoich emocjonalnych i obrazowych przemówieniach do żołnierzy obiecywał im np. regularnie, że w boju będą po szyję unurzani we krwi i flakach, swoich i wroga i tylko od nich będzie zależało, czego wypłynie więcej. Stąd miał wśród podkomendnych pseudonim old blood and guts.

Kiedy więc pewnego dnia w Acate na Sycylii grupa amerykańskich żołnierzy zabiła około 70 niemieckich i włoskich jeńców, jeden ze sprawców powiedział, że zrobił to pod wpływem prania mózgu ze strony dowódcy. Krótko później na lotnisku w Comiso doszło do podobnego zdarzenia i wtedy generał wydał zakaz zabijania jeńców. Z politycznego punktu widzenia gorszy był incydent ze spoliczkowaniem, który zdarzył się później. Generał wizytował jeden z sycylijskich szpitali, w którym leżeli ranni amerykańscy żołnierze; kiedy zauważył pacjenta bez jakichkolwiek zewnętrznych obrażeń i zapytał go, co tutaj robi, tamten odparł, że cierpi na nerwicę okopową. Wtedy Patton się wściekł, wyzwał żołnierza od symulantów i wymierzył mu soczysty policzek. Parę dni później podobna sytuacja powtórzyła się w innym szpitalu, oburzeni lekarze poinformowali o tym prasę i zaczęła się publiczna nagonka na generała. Pod jej wpływem naczelnemu dowódcy alianckich ekspedycyjnych sił zbrojnych, którym był Eisenhower, prywatnie zaprzyjaźniony z Pattonem, nie pozostawało nic innego, jak odebrać mu dowództwo 7 Armii. Był jednak zbyt cennym dowódcą, aby odstawić go na boczny tor, zwłaszcza w przededniu planowanej inwazji na Normandię.

Bezpośrednio przed samą inwazją Pattona mianowano dowódcą fikcyjnej Pierwszej Grupy Armii stacjonującej w południowej części Wysp Brytyjskich. Była to część operacji “Fortitude”, mającej zmylić Niemców, co do rzekomego celu alianckiego ataku na Francję – regionu Pas de Calais. W tamtym czasie o generale ponownie rozpisały się gazety. Miał nieoficjalne wystąpienie w Knutsford, niewielkim mieście w hrabstwie Cheshire, w którym zapytano go, jak wyobraża sobie mapę polityczną świata po zakończeniu wojny. Odparł, że zapewne będzie on rządzony przez Amerykę, Anglię i Rosję. Z niezrozumiałych powodów relacje prasowe z tego wystąpienia pominęły Rosję, Stalin się ciężko obraził i wybuchła afera na skalę międzynarodową. Gdy alianci zaczęli lądowanie w Normandii, Pattona mianowano dowódcą 3 Armii Amerykańskiej, z którą ruszył w szybkim marszu, wyzwalając znaczną część północnej Francji. Z powodzeniem użył zmodyfikowanej przez siebie taktyki blitzkriegu, pokonując ponad 900 km w ciągu zaledwie dwóch tygodni, jednak tuż przed wejściem do Paryża został zatrzymany przez Eisenhowera, aby pozwolić na zajęcie miasta przez francuską 2 Dywizję Pancerną pod dowództwem generała Philippe’a Marie Leclerca. We wrześniu 1944 roku jego 3 Armia dotarła do Metzu w Lotaryngii i tu uwikłała się w ciężkie walki pozycyjne z Niemcami, straty po obydwu stronach były duże.

Pod koniec 1944 roku niemiecka armia przeprowadziła ostatnią wielką ofensywę na froncie zachodnim – operację Wacht am Rhein (Straż nad Renem), w której wzięło udział 29 niemieckich dywizji (łącznie ok. 250 tys. żołnierzy); jej celem było rozdzielenie wojsk aliantów oraz dotarcie do portów Holandii, aby odciąć zaopatrzenie dla przeciwnika w żywność, amunicję i paliwo. Patton jako jedyny z wyższych dowódców alianckich przewidział możliwość takiej ofensywy i dzięki temu jego armia była na to dobrze przygotowana. Niemcy wcześniej dwukrotnie przeprowadzali podobne operacje w tym rejonie: w czasie wojny prusko-francuskiej i I wojny światowej, zawsze udane. Tym razem ponieśli fiasko. W przeciągu zaledwie dwóch dni Patton zmienił oś ataku dwóch korpusów 3 Armii o 90 stopni i uderzył w lewe skrzydło armii niemieckiej, docierając do okrążonych w Bastogne oddziałów 101 Dywizji Powietrznodesantowej.

Pod koniec lutego 1945 roku wojska niemieckie przeszły do obrony i Patton przełamując „Linię Zygfryda”, wkroczył do Zagłębia Saary. W szybkim marszu opanował południowe Niemcy i oswobodził dużą część Czechosłowacji. Planował wyzwolenie Pragi i dotarł prawie na jej przedmieścia, jednak otrzymał od Eisenhowera kategoryczny zakaz dalszego pościgu za wojskami niemieckimi i polecenie cofnięcia się na wysokość Pilzna, gdyż do Pragi wchodziła już Armia Czerwona.

Tak w dużym skrócie wyglądała kariera wojskowa człowieka, który kilka miesięcy później, 21 grudnia 1945 roku zmarł w dziwnych okolicznościach. Minęło 75 lat od tamtego czasu, więc jest okazja, żeby wrócić do sprawy. Po kapitulacji Niemiec Patton miał nadzieję, że otrzyma znowu skierowanie na Hawaje, pozostawiono go jednak w Europie, gdzie został gubernatorem wojskowym Bawarii. Jego zadaniem było odbudowanie tego regionu, jednak szybko popadł w konflikt politycznym z przełożonymi. Zdaniem Pattona oficjalna polityka denazyfikacji była błędem, uważał, że nie powinno się automatycznie wykluczać z życia publicznego wszystkich osób, które należały do partii nazistowskiej. Skoro gość był jakimś zwykłym pionkiem w NSDAP i znał się przede wszystkim dobrze na wodociągach, to powinien dalej w nich pracować, a nie iść w odstawkę – mawiał, dodając, że w Stanach Zjednoczonych obywatele czasami zostają członkami partii demokratycznej czy republikańskiej tylko po to, aby ułatwić sobie dalszą karierę zawodową, a nie ze względów ideologicznych. Media podchwyciły jego słowa i doniosły, że Patton porównuje demokratów i republikanów do nazistów. Kiedy oburzona opinia publiczna zażądała ukarania oszczercy, Eisenhower przeniósł Pattona do grupy wojskowych, zajmujących się pisaniem oficjalnej historii II wojny światowej, ale ten już do niej nie dotarł.

9 grudnia 1945 roku jego cadillac, którym jechał w Niemczech na pożegnalne polowanie, zderzył się z amerykańską ciężarówką wojskową i w wypadku ucierpiał mocno tylko on. Zmarł w szpitalu w Heidelbergu. O bliższych okolicznościach śmierci generała, jego innych poglądach politycznych i rozmaitych spekulacjach, łączących jedno z drugim, napiszę za tydzień, jeżeli oczywiście dożyję.

Listopadowe spacery cmentarne. Poppy Day.

Ela Kargol

Brytyjski cmentarz w Stahnsdorfie (Berlin South-Western Cemetery)

O tym, czy maki kwitną w Stahnsdorfie wiosną, muszę się jeszcze przekonać. Na pewno zakwitają 11 listopada, a ściślej w niedzielę najbliższą tej dacie.

11 listopada 1918 w wagonie kolejowym w lesie Compiègne został podpisany rozejm między Ententą i Cesarstwem Niemieckim, kończący I Wojnę Światową. Rozejm wszedł w życie tego samego dnia o godzinie 11. Tego dnia Polska po 123 latach zaborów odzyskała niepodległość. W 1937 roku ustanowiono w Polsce 11 listopada Narodowym Świętem Niepodległości.

W Finlandii 11 listopada obchodzony jest Dzień Ojca, w Tajwanie Dzień Bliźniąt, w Chinach Dzień Singli, w Stanach Zjednoczonych Dzień Weteranów, we Wspólnocie Narodów Dzień Pamięci (Remembrance Day) nawiązujący też do dnia zakończenia I Wojny Światowej. Dzień Pamięci nazywany jest także Dniem Maku (Poppy Day).

Mak już od starożytności symbolizuje wieczny sen i śmierć. Makami przystrajano grobowce faraonów. Architektura sepulkralna pełna jest maków wykutych w kamieniu.

Mak jest rośliną ulotną, przemija szybko, jak życie. Nasiona jego z kolei mogą wykiełkować nawet po 30 latach.

Najbardziej lubi ziemię nagą, bez roślin, taką przeoraną i wymęczoną, wzruszoną pługiem lub wojną.

Poppy Day nie wziął się ze starożytnych wierzeń, ale z flandryjskich pól, pól, gdzie toczyły się najkrwawsze bitwy I Wojny Światowej.

John Alexander McCrae był kanadyjskim poetą, lekarzem, żołnierzem Kanadyjskich Sił Zbrojnych. Brał udział w Wielkiej Wojnie. Podczas drugiej bitwy o Ypres 2 maja 1915 roku ginie jego dobry przyjaciel. Pogrzeb odbywa się następnego dnia i wtedy McCrae dostrzega ogrom kwitnących maków na wojskowym polowym cmentarzu. Zaraz potem John McCrae pisze swój słynny wiersz In Flanders Fields. Czerwony kwiat maku staje się symbolem Dnia Pamięci w krajach anglosaskich i w ten dzień noszony jest z dumą przypięty przez Brytyjczyków do ubrania. Ze sztucznych maków powstają wieńce, składane w miejscach upamiętniających wojny, nie tylko tę pierwszą. W Poznaniu, na cytadeli na Cmentarzu Wojennym Wspólnoty Brytyjskiej, jedynym takim cmentarzu w Polsce, od lat składa się w niedzielę najbliższą 11 listopada wieńce ze sztucznych maków. Te wieńce widziałam już tam kilka razy i aż wstyd się przyznać, nie umiałam ich połączyć z żadnym świętem. O samym maku-symbolu, papierowym kwiatku, dowiedziałam się również stosunkowo późno.

Wojskowy cmentarz w Stahnsdorfie (Berlin South-Western Cemetery) założony został w roku 1924. Jest częścią znanego cmentarza Südwestkirchhof Stahnsdorf, o którym TU pisałam niedawno. Pochowano tu 1172 ofiary Wielkiej Wojny. Przy Heerstrasse w samym Berlinie znajduje się inny Brytyjski Cmentarz Wojskowy dla ofiar II Wojny Światowej, na którym wśród żołnierzy innych narodowości pochowanych jest pięciu Polaków służących w Polskich Siłach Zbrojnych w Wielkiej Brytanii.

Te cmentarze projektowane są wszystkie w podobny sposób, zgodnie ze standartami Komisji Grobów Wojennych Wspólnoty Narodów. W centralnym miejscu umieszczony jest Krzyż Ofiarności (Cross of Sacrifice), w rzędach w wojskowym szyku ustawione są jasne wapienne stele z nazwiskiem zmarłego,  w równym szyku przed nimi rosną rośliny ozdobne i kwiaty. Wśród kwiatów na pewno są róże. Maków nie widziałam, ale to nie ich pora kwitnienia.

Przyjechaliśmy w tym roku tu specjalnie, żeby uczestniczyć w Remembrance Sunday, o godzinie 11 w dniu 8 listopada. Jechaliśmy z Berlina rowerami, bez współczesnych udogodnień, z mapką narysowaną ołówkiem na kartce. W końcu i przy końcu drogi wiedzieliśmy, że cmentarz musi być już gdzieś w pobliżu i wtedy wyłoniła się jakby z brytyjskiej mgły postać w meloniku z parasolem, w klasycznym trenczu z przypiętym do niego po lewej stronie papierowym makiem. Bardzo precyzyjnie i krótko opisał nam drogę i wojskowym szybkim krokiem pomaszerował dalej. Na cmentarz dotarł przed nami. Bo myśmy pojechali za głosem dudziarza, który ćwiczył w sosnowym lesie swoje smutne granie przed główną ceremonią. Była msza, bardzo uroczysta. Po odegraniu na trąbce wojskowego sygnału The Last Post nastąpiły dwie minuty ciszy. Krótko potem trębacz zagrał pobudkę Reveille. Nasz Brytyjczyk stał wyprostowany trzymając prawą rękę na sercu. Pastor opowiadał o okrucieństwach wojen i o utrzymaniu pokoju za wszelka cenę, i o wspomnieniu tych, co polegli. I nagle rozległy się dudy, pieśn żałobna wygrana z taką mocą i żalem, że aż mnie przeszedł dreszcz, tym bardziej, że nie widziałam dudziarza, słyszałam tylko muzykę, a potem go zobaczyłam, stąpającego między jasnymi grobami tych, najczęściej młodych, chłopców.

John McCrae

In Flanders Fields

In Flanders fields the poppies blow
Between the crosses, row on row,
That mark our place; and in the sky
The larks, still bravely singing, fly
Scarce heard amid the guns below.

We are the dead. Short days ago
We lived, felt dawn, saw sunset glow,
Loved, and were loved, and now we lie
In Flanders fields.

Take up our quarrel with the foe:
To you from failing hands we throw
The torch; be yours to hold it high.
If ye break faith with us who die
We shall not sleep, though poppies grow
In Flanders fields

Wśród Flandrii pól

Wśród Flandrii pól kwitnący mak
krzyża za krzyżem barwi szlak,
kres naszych dróg. Skowronka lot
wzbija się ponad armat grzmot
co śpiew mu głuszy – dzielny ptak.

Nasz los to Śmierć. Wciąż życia smak
w pamięci trwa, choć miłość wszak
nie kończy się, nasz grób jest tu,
wśród Flandrii pól.

Podejmij walkę, tam wciąż – wróg,
weź z rąk omdlałych złoty róg.
Niech zabrzmi znów, nie zawiedź nas,
Bo zburzysz nam spoczynku czas.
Zbudzimy się, choć maki śpią
Wśród Flandrii pól.

Tłumaczył Tichy na blogu Okruhy (Salon24)

Z wolnej stopy 21

Zbigniew Milewicz

Pamięci obrońców Daugavpils

Nasi korespondenci zagraniczni nie próżnują. Aina Jakovele z Łotwy przysłała mi jeszcze ciepłą informację o odsłonięciu pomnika dowódców kampanii łatgalskiej, o której pisałem w materiale Polacy nad Dźwiną z 26 sierpnia b.r. Pomnik, przedstawiający marszałka Józefa Piłsudskiego oraz generałów Edwarda Rydza-Śmigłego, Janisa Balodisa i Peterisa Radzina powstał w Parku Wolności w Daugavpils, wpisując się pięknie we wspólne, łotewsko-polskie obchody odzyskania niepodległości. Uroczystość miała miejsce 15 listopada i była celebrowana przez przedstawicieli władz wojskowych i państwowych obydwu krajów.

Czytelników zainteresowanych szczegółami operacji wojennej sprzed stu lat, przeprowadzonej w ramach wojny polsko–bolszewickiej, odsyłam do tego wpisu. Dzisiaj natomiast chętnie przytoczyłbym słowa marszałka Piłsudskiego, który powiedział: „Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi. A niepodległość jest dobrem nie tylko cennym, ale bardzo kosztownym”. Przypomniano je przy odsłonięciu pomnika, bo pod Łatgale armia łotewska i polska straciły kilkuset żołnierzy, kilkuset kolejnych zostało ciężko rannych a kilkudziesięciu zaginęło. Igor Prelatov, przewodniczący Rady Miasta Daugavpils, czyli Dyneburga, wyrażając wdzięczność ludziom, którzy złożyli tę ofiarę, podkreślił , że minęło ponad 100 lat, a przedstawiciele Łotwy i Polski po raz kolejny stoją tu razem, co oznacza, że czas ich zjednoczył i współpracują ze sobą coraz bliżej. Nic nie cementuje przyjaźni narodów tak mocno, jak wspólne bitwy, wspólne straty i wspólne zwycięstwa – mówili kolejni oratorzy. Oczywiście, akcentowano również obecne, wielkie znaczenie Sojuszu NATO dla obronności Łotwy i Polski oraz fakt, że nasi żołnierze ze sobą współpracują w ramach różnych, konkretnych zadań. Polscy żołnierze są również obecni w łotewskiej grupie bojowej, aby zademonstrować nie tylko pozycję i jedność sojuszu wojskowego, ale także zjednoczenie obu narodów poprzez przyjaźń” – stwierdzono.

Pomnik dowódców kampanii Łatgale wykonano ze specjalnego metalu – cortine; autorem jest Romuald Gibovsky. Cortin nie potrzebuje malowania. Z czasem nabiera charakterystycznego, rdzawego odcienia, który pasuje do tego środowiska, pobliskiej kolei, budynków i wydarzeń z przeszłości. Koszt produkcji i montażu pomnika wyniósł ok. 20 tysięcy euro; pokrył go polski fundusz wspierający Polaków na Wschodzie.

Zdjęcia z gazety Latgales laiks.

A tu tekst po łotewsku:

Atklāts piemineklis Latgales kampaņas virspavēlniekiem

Polijas un Latvijas neatkarības gadadienas svinību ietvaros svētdien, 15. novembrī pl. 12.00, Daugavpilī, Brīvības parkā netālu no krusta kritušajiem poļu karavīriem, tika atklāts piemineklis Latgales kampaņas virspavēlniekiem – maršalam Juzefam Pilsudskim, ģenerālim Edvardam Ridzam-Smiglijam, ģenerālim Jānim Balodim un ģenerālim Pēterim Radziņam, kuri vadīja kaujas, kurās Daugavpils tika atbrīvota no lieliniekiem.

Pirms vairāk nekā simts gadiem Latgalē sākās Polijas un Latvijas armijas kopīgā uzbrukuma operācija “Ziema” ar mērķi padzīt Padomju Krievijas lieliniekus. Polijas un Latvijas valstu vadītāji secināja, ka, tikai darbojoties kopīgi, valstīm izdosies aizsargāt savu suverenitāti.

1919. gada 30. decembrī Polijas militārais atašejs Rīgā pulkvedis Aleksandrs Miškovskis, Latvijas Bruņoto spēku virspavēlnieks ģenerālis Jānis Balodis un Latvijas armijas virspavēlnieka štāba priekšnieks ģenerālis Pēteris Radziņš parakstīja vienošanos par sadarbību. Lēmumu par Polijas iesaisti karadarbībā pašos Latvijas austrumos pieņēma Polijas valsts vadītājs maršals Juzefs Pilsudskis.

3. janvārī Polijas un Latvijas spēki ģenerāļa E. Ridza-Smiglija un Latvijas armijas Galvenā štāba vadībā stājās cīņai ar iebrucēju. Kopumā kaujās iesaistījās ap 20 000 Latvijas armijas un 35 000 Polijas armijas karavīri. Gaisa temperatūra janvārī bija noslīdējusi līdz -30 °C atzīmei. Daugavpils tika atbrīvota jau pirmajā uzbrukuma dienā. (…)

“Poļi vēlas neatkarību un vēlas, lai tā maksātu tikai divus grašus un divus asins pilienus. Taču neatkarība ir ne tikai vērtīga, bet arī dārga,” kādreiz teicis Polijas armijas virspavēlnieks Juzefs Pilsudskis. Latgales atbrīvošanas kaujās Latvijas un Polijas armija zaudēja vairākus simtus karavīru, vēl vairāki simti tika smagi ievainoti, bet vairāki desmiti karavīru pazuda bez vēsts.

Daugavpils domes priekšsēdētājs Igors Prelatovs, uzrunājot klātesošos, pauda pateicību tiem, kas savulaik palīdzēja Latvijai aizstāvēt savu suverenitāti. “Ir pagājuši vairāk nekā 100 gadi un Latvijas un Polijas pārstāvji atkal stāv šeit kopā, kas nozīmē, ka laiks mūs ir apvienojis un mūs sadarbība kļūst aizvien ciešāka,” uzsvēra Igors Prelatovs.

Turpinājumā klātesošos uzrunāja arī Polijas pagaidu pilnvarotā lietvede Latvijā, konsule Malgožata Heiduka-Gromeka.

Latvijas Nacionālo Bruņoto spēku komandieris ģenerālis Raimonds Graube klātesošajiem atgādināja senu patiesību, ka nekas neuztur tautu draudzību tik stipri kā kopējas kaujas, kopēji zaudējumi un kopējas uzvaras. Turpinājumā viņš nolasīja Latvijas aizsardzības ministra Arta Pabrika vēstuli.

Zemessardzes 3. Latgales brigādes komandieris pulkvežleitnants Oskars Purmalis nolasīja NBS komandiera ģenerāļa Leonīda Kalniņa vēstuli, kurā viņš pauž pārliecību, ka Latvijas un Polijas militārā savienība nav formāls dokuments, bet gan radīta uz izcila vēsturiskas draudzības apliecinājuma. “Arī patlaban Polijas karavīri atrodas Latvijas kaujas grupas sastāvā, lai demonstrētu ne tikai militārās alianses nostāju un vienotību, bet arī abu nāciju savienību caur draudzību,” vēstulē norādījis Leonīds Kalniņš.

Pasākumā tika nolasīta arī Polijas kultūras ministra Pjotra Gļinska un Polijas armijas ģenerālštāba komandiera ģenerāļa Raimonda Andžeičaka vēstule. Pēc apsveikuma uzrunām un vēstuļu nolasīšanas Igors Prelatovs un Malgožata Heiduka-Gromeka atklāja pieminekli, kam sekoja ziedu nolikšana.

Piemineklis Latgales kampaņas virspavēlniekiem — maršalam Juzefam Pilsudskim, ģenerālim Edvardam Ridzam-Smiglijam, ģenerāim Jānim Balodim un ģenerālim Pēterim Radziņam ir izgatavots no speciāla metāla — kortēna. Tā autors ir Romualds Gibovskis.

Kortēnam nav nepieciešama krāsošana. Ar laiku tas iegūs rūsai līdzīgu nokrāsu, kas piestāvēs šai videi, tuvumā esošajam dzelzceļam, ēkām un to tālo dienu notikumiem. Pieminekļa izgatavošanas un uzstādīšanas izmaksas ir teju 20 000 eiro, tās sedz Polijas fonds, kas atbalsta Austrumu zemēs dzīvojošos poļus.

 

Z domowego aresztu (12)

Zbigniew Milewicz

W służbie Najjaśniejszej…

Wiódł życie o jakim marzą mężczyźni. Ciekawe i pełne przygód, pozbawione trosk materialnych, miał ogromne powodzenie u kobiet, z czego czerpał pełnymi garściami i z każdej opresji wychodził obronną ręką, tylko pod koniec się wszystko popsuło. 81 lat temu, 17 czerwca 1939 roku oficer polskiego wywiadu, Jerzy Sosnowski został skazany na karę 15 lat pozbawienia wolności i grzywnę w wysokości 200 tysięcy złotych, za zdradę i współpracę z Niemcami.

Urodził się 3 lub 4 grudnia 1896 roku we Lwowie, w rodzinie ze szlacheckimi korzeniami; to był mniej więcej rocznik mojego dziadka, a więc jako młody człowiek aktywnie uczestniczył w patriotycznych i parawojskowych organizacjach – w konnym oddziale Sokoła i ćwiczeniach Strzelca. W sierpniu 1914 roku wstąpił jako ochotnik do formowanego właśnie przez Piłsudskiego 1 pułku piechoty, chrzest bojowy miał szybko, w bitwie pod Karczówką, pod Kielcami. Przeszedł szlak Pierwszej Brygady od Kielc przez Chmielnik, Pińczów do Szczucina, walczył koło Opatowa, pod Wiślicą, w Czarkowie i Szczytnikach. Później pod Laskami koło Dęblina i w odwrocie Brygady do Krakowa. Kiedy dowództwo armii austriackiej sprzeciwiło się dalszemu werbunkowi żołnierzy do Legionu i zaczęło ich wcielać do swoich formacji, Sosnowskiego skierowano do szkoły oficerów kawalerii w Holicach.

Pół roku później awansowano go do stopnia podchorążego i powierzono mu dowództwo plutonu w austriackim pułku kawalerii. W kwietniu 1916 roku promowany na stopień podporucznika i od razu wyjazd na front rosyjski. Wraca w marcu 1917 roku z pięcioma medalami i odznaczeniami. Kończy szybki kurs dowódców broni maszynowej i już w stopniu porucznika udaje się do Wiener Neustadt na kurs lotniczy, gdzie po trzech miesiącach zdobywa kwalifikacje obserwatora i pilota. Dostaje przydział do 13 kompanii lotniczej i walczy w niej aż do końca wojny – na froncie rosyjskim, m.in. w Odessie oraz na froncie albańskim, najpierw jako oficer techniczny,  później jako pilot. Za skrzydlate zasługi otrzymuje Wojskowy Krzyż Karola (cesarza).

Z takim wojennym wianem byłby znakomitą partią dla niejednej Emmy czy Johanny nad pięknym, modrym Dunajem, z błogosławieństwem mamusi i majątkiem tatusia żyli by sobie beztrosko i szczęśliwie w otoczeniu gromadki dzieci, choć  niedługo by to trwało, bo następna wojna była już za rogiem…Sosnowski poszedł jednak za swoim brygadierem Piłsudskim, bronić ojczyzny przed bolszewikami. Zgłosił się do elitarnego 8 pułku ułanów Księcia Józefa Poniatowskiego w Krakowie, gdzie dowodził szwadronem karabinów maszynowych i przez pewien czas pełnił w zastępstwie funkcję dowódcy pułku.

Za  akcję pod Maniewiczami otrzymał pochwałę Dowódcy Grupy, gen. Rydza-Śmigłego. Był czterokrotnym kawalererm Krzyża Walecznych. 23 stycznia 1920 roku na wniosek dowódcy pułku, ppłk. Henryka Brzezowskiego, odznaczono go orderem Virtuti Militari V klasy. W uzasadnieniu napisano m.in.: „Po ciężkich walkach z przeważającymi siłami (…) w krytycznym momencie rzuca się porucznik Sosnowski na czele swego szwadr. na zbliżające się szwadrony Budzionnego i brawurową szarżą wpędza je do bagna, gdzie przez ogień km zostały dziesiątkowane. 25/7 wysłany jako straż boczna pułku przez Dżekrwiny zdobywa tę miejscowość wyrzucając pułk bolszew. zadając mu duże straty (…) Przy zdobyciu Beresteczka 25/7 przez 8 p.uł. wpada jako pierwszy w konnym szyku do miasteczka”( pisownia oryginalna).  1 września 1920 r. zostaje rotmistrzem.

W styczniu 1920 roku rotmistrz Sosnowski był już na Litwie, najpierw w Lidzie, później w Wilnie, w dyspozycji II Odziału 2 Armii, co było kryptonimem polskiego wywiadu. Po wojnie polsko-rosyjskiej skierowano go do 13 pułku ułanów w Nowej Wilejce, był szefem sztabu dywizji kawalerii, a później  brygady kawalerii Wojsk Litwy Środkowej w Wilnie. W trakcie służby wykonał szereg tajnych zadań rozpoznawczych. We wrześniu 1921 roku dostaje się do Sztabu Generalnego w Warszawie, na stanowisko referenta kawalerii i instruktora jazdy konnej, i tutaj mogłaby się zacząć fikcyjna historia Rittera von Nalecza, bogatego, polskiego barona, bez pamięci zakochanego w hippice, który pewnego dnia przyjechał do Berlina i zatrzymał się tu na dłużej. Wojsko Polskie mogłoby się jednak wydać Niemcom podejrzane, więc niby baron się nim nie afiszuje, natomiast nie kryje swojej obecności na zgrupowaniu ekipy olimpijskiej w Grudziądzu, a następnie na międzynarodowych wyścigach konnych w Paryżu, dokąd przed Berlinem wyjeżdża na krótko. Jest bogaty i nikt nie zabroni mu podróżować.

Prawdziwy rotmistrz Sosnowski w styczniu 1921 roku zmienia stan cywilny, jego żoną zostaje starsza o 18 lat Aleksandra Gabriela Knaapowa, o której względy konkurował z samym pułkownikiem Rómmlem. Małżeństwo to zostaje rozwiązane krótko po rozpoczęciu przez Sosnowskiego misji szpiegowskiej w Berlinie. Do czego polskim władzom potrzebny był szpieg w Berlinie? Od początku lat 20 ubiegłego stulecia napływały do Polski wysoce niepokojące informacje o licznych przypadkach, kiedy to Republika Weimarska nie respektowała postanowień Traktatu Wersalskiego odnośnie zakazu zbrojeń. Już w 1919 roku utworzono w Niemczech nielegalnie Reichswehr, Sztab Generalny, który powstał pod niewinną nazwą Truppenamt, Biuro Wojsk. Twórca i szef sztabu, stary generał Hans von Seeckt był gorącym orędownikiem zbliżenia z sowiecką Rosją i równie wielkim przeciwnikiem istnienia odrodzonego państwa polskiego. 11 września 1922 roku w liście do ministra spraw zagranicznych Republiki, był nim Ulrich von Brockdorff-Rantzau, napisał: „Istnienie Polski jest nie do zniesienia, jako sprzeczne z warunkami życia Niemiec. Polska musi zniknąć i zniknie”. Sytuację pogorszyło zbliżenie pomiędzy Związkiem Radzieckim i niemiecką Republiką Weimarską na mocy układu z Rapallo, zawartego 16 kwietnia 1922 roku. Stał się on m.in. podstawą nawiązania bezpośredniej współpracy zbrojeniowej pomiędzy obydwoma państwami. Zatem polski wywiad wojskowy starał się o aktualne informacje i przy pełnej aprobacie “góry” rozbudowywał siatkę szpiegowską w Niemczech.

31 grudnia 1924 roku rotmistrz Sosnowski zostaje przeniesiony w normalny, żołnierski stan spoczynku i z nowym rokiem jest żołnierzem wywiadu WP – Oddziału II SG WP, Referatu „Zachód”. 25 lutego 1925 roku, po krótkim przeszkoleniu, jedzie wraz z żoną i swoimi końmi najpierw dla niepoznaki do Paryża, a stamtąd w kwietniu do Berlina, gdzie rozpoczyna organizowanie placówki wywiadu głębokiego „In-3”*. Pretekstem przyjazdu do stolicy Niemiec były kolejne, międzynarodowe zawody jeździeckie. Sosnowski pełnił służbę wywiadowczą z pozycji nielegalnej, bez immunitetu dyplomatycznego, pod przykrywką polskiego arystokraty, niechętnego Józefowi Piłsudskiemu, zwolennika nawiązywania przyjaznych stosunków z Niemcami oraz członka ponadnarodowej organizacji do walki z bolszewizmem. Przedstawiał się tam jako wielbiciel niemieckiej kultury i zagorzały przeciwnik barbarzyńskiej (unkultur) sowieckiej Rosji. Znany na skalę europejską doskonały jeździec konny, będący jednocześnie wielbicielem kobiet i wystawnego nocnego życia, które (ze szczodrze przydzielanych mu pieniędzy operacyjnych Oddziału II) finansował swym towarzyszom, a zwłaszcza towarzyszkom, w zubożałym po wielkiej wojnie Berlinie. Taka postawa młodego i przystojnego rotmistrza wraz z jego wyjątkową inteligencją, urokiem osobistym i poczuciem humoru zjednywała mu śmietankę towarzyską stolicy Republiki Weimarskiej.

Szybko zdobył popularność w berlińskich kręgach towarzyskich. Pierwszym, istotnym z punktu widzenia wywiadu, był kontakt z jego dawnym znajomym – Richardem von Falkenhayn, z którym kiedyś skutecznie rywalizował na torach wyścigów konnych. Już na terenie kompleksu hippicznego w Hoppegarten zdobył pierwsze informacje o udziale niemieckich oficerów i generalicji w sowieckich ćwiczeniach wojskowych oraz o spodziewanej rewizycie w Niemczech “oficjeli” na fałszywych, bułgarskich paszportach, w tym Marszałka ZSRR M. Tuchaczewskiego, głównego przegranego wojny polsko-bolszewickiej. Nie czas jednak i miejsce na opis działalności agenturalnej rotmistrza Sosnowskiego w Niemczech, bo to temat na grubą książkę. Napisał ją już inny były agent wywiadu, PRL-owskiego, gen. Marian Zacharski, który działał w Stanach Zednoczonych. Książka nosi tytuł „Rotmistrz“ i jest często cytowana przez Wikipedię, z której ja z kolei korzystam.

Mnie jednak interesuje przede wszystkim polski proces sądowy Jerzego Sosnowskiego, a nie napiszę o nim, póki bodaj krótko nie opowiem o jego wsypie w Niemczech, bo to fakty ze sobą powiązane.

Niemiecki kontrwywiad deptał baronowi von Nalecz (ojciec naszego bohatera był herbu Nałęcz) po piętach już od samego początku jego pobytu w Berlinie, jednak chroniły go przyjaźnie z establishmentem, a później jeszcze Günther Rudloff, wysoki oficer Abwehry. Rozpracowywał barona, ale jako namiętny hazardzista miał spore długi, więc pozwalał sobie pomagać finansowo, a później przystał na współpracę z polskim wywiadem, jako podwójny agent. Ponieważ były różne donosy na Sosnowskiego, które groziły dekonspiracją, Rudloff zarejestrował go jako współpracownika Abwehry, oficerem prowadzącym czyniąc… samego siebie, póki co więc wszystko było pod kontrolą. Zmieniło się to mocno na niekorzyść, kiedy naziści doszli w Niemczech do władzy. Jesienią 1933 roku Gestapo wpadło na trop polskiej siatki wywiadowczej. Mimo że Sosnowski otrzymywał informacje o grożącym niebezpieczeństwie, kontynuował działalność z zamiarem przeorganizowania działalności szpiegowskiej tak, by mogła funkcjonować bez jego udziału.

O wydanie Sosnowskiego był podejrzewany porucznik Józef Gryf-Czajkowski, podwójny agent, współpracownik niemieckiego wywiadu, a wcześniej poprzednik Sosnowskiego na stanowisku w Berlinie. Do rozpracowania Ritter von Nalecza została użyta także aktorka Lea Kruse, jego kolejna kochanka, którą poznał jesienią 1933 roku. Mimo kolejnych ostrzeżeń o jej działalności, otrzymał on z centrali zadanie zwerbowania jej do pracy dla polskiego wywiadu. Posiadał również informacje o nielojalności służącego, Hermanna Spiegla, które zbagatelizował. Wiedząc, że znajduje się pod stałą obserwacją, zdołał 25 lutego 1934 ostrzec trzech polskich agentów, którzy zbiegli z Niemiec. Sam planował ucieczkę dwa dni później, podczas balu, jaki wyprawił dla śmietanki towarzyskiej Berlina po wieczorze w operze.

27 lutego 1934 roku na zaproszenie majora Sosnowskiego zjawiła się cała socjeta Berlina: elita towarzyska i artystyczna, politycy i dyplomaci, biznesmeni i przedstawiciele prominentnych rodów, a także… Abwehra. Pierwsza część uroczystości odbyła się w Sali Bacha opery berlińskiej, wybranych 80 gości zaproszonych było do berlińskiego mieszkania barona przy Lützowufer 36. Gestapo aresztowało Sosnowskiego w trakcie odbywającego się tam hucznego przyjęcia wraz ze wszystkimi gośćmi. Aresztowani zostali przewiezieni dwiema przygotowanymi wcześniej ciężarówkami do głównej siedziby Gestapo przy Prinz-Albrecht-Straße 8. Korowód szykownych dam z najwyższych sfer w kapiących złotem kreacjach i najważniejszych berlińczyków we frakach i smokingach został przeszukany, przesłuchany i powędrował do cel. W ciągu najbliższych kilku dni do aresztu trafiło kilkadziesiąt osób, w tym Benita von Falkenhayn, Renate von Natzmer i Irene von Jena, które miały dostęp do niemieckich tajnych dokumentów i były głównymi informatorkami wywiadowcy. Aresztowania uniknął tylko Günther Rudloff, który twierdził, że znajomość z Sosnowskim miała mu pomóc w uzyskiwaniu informacji operacyjnych. Proces Sosnowskiego i  jego agentek rozpoczął się rok później, wyrok zapadł 16 lutego 1935 roku. Benitę von Falkenhayn i Renate von Natzmer skazano za zdradę na karę śmierci. Hitler nie skorzystał z prawa łaski i wyroki na młodych arystokratkach wykonano. Jerzy Sosnowski i Irene von Jena otrzymali wyroki dożywotniego pozbawienia wolności i horrendalne grzywny.

Wyroki śmierci wykonano dwa dni po ogłoszeniu wyroku w więzieniu Plötzensee. Obie  kobiety zostały w obecności Sosnowskiego ścięte toporem przez kata Karla Gröplera. Wykonanie kary śmierci na młodych niemieckich arystokratkach przy użyciu średniowiecznego narzędzia, nie stosowanego od setek lat w Europie, zszokowało światową opinię publiczną. Było ono równie patologiczne, jak cały faszystowski system.

Skutkiem sprawy Sosnowskiego służby bezpieczeństwa Rzeszy sporządziły dwa dekrety o zwalczaniu szpiegostwa, które weszły w życie 1 stycznia 1935 roku. Pierwszy zobowiązywał wszystkich członków NSDAP do zwracania uwagi na treść rozmów toczonych w miejscach publicznych, drugi dekret nałożył na dozorców kamienic obowiązek donoszenia o podejrzanych zachowaniach lokatorów i przesyłkach do nich adresowanych.

Nazajutrz po wsypie siatki w centrali w Warszawie wybuchła panika. Minister spraw zagranicznych, Józef Beck, wraz z płk. Mayerem, powiadomiwszy Naczelnika, postanowili aresztować całą znaną niemiecką agenturę na terenie Polski i natychmiast wystąpić do Niemców z propozycją wymiany więźniów. Intensywne próby uratowania majora – ów awans otrzymał Sosnowski 1 listopada 1929 roku – były ponawiane, m.in. w czasie wizyty w Warszawie ministra propagandy Rzeszy, Goebbelsa, oraz późniejszej – Göringa. Kiedy 12 maja 1935 roku zmarł Józef Piłsudski, przychylny Sosnowskiemu do końca, nastąpiły liczne zmiany kadrowe w polskim wojsku, w tym także w służbach wywiadowczych. Do władzy doszli zawzięci przeciwnicy Sosnowskiego – płk. Stefan Mayer, kpt. Stefan Maresch i kpt. Adam Świtkowski, którzy od dawna gromadzili w zaciszu swych gabinetów materiały mające go skompromitować. M.in. pomówienia niemieckich służb specjalnych, że as polskiego wywiadu przez szereg lat był ich płatnym współpracownikiem. W niepamięć poszły doskonałe opinie byłych przełożonych majora i uznanie Naczelnika Państwa dla jego dokonań, za które w 1929 roku otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi. Kiedy więc w kwietniu 1936 roku udało się wreszcie sprowadzić go do Polski , w ramach wymiany szpiegów, zaraz po przekroczeniu granicy został przewieziony do centrali wywiadu w  Sztabie Głównym i tam osadzony w areszcie domowym.

Przesiedział w nim w całkowitej izolacji od otoczenia 17 miesięcy, bez możliwości skontaktowania się z rodziną, prawnikami, szefostwem II Oddziału i… bez  jakichkolwiek zarzutów. 17 miesięcy trwało śledztwo, w którym prowadzący oficerowie starali się udowodnić mu nierzetelność finansową, zawodową łatwowierność i przede wszystkim zdradę. Po roku  zdesperowany podciął sobie żyły, ale go odratowano, więc rozpoczął głodówkę. Gdy stan zdrowia majora się pogorszył, wezwano lekarza i podjęto próby przymusowego odżywiania, na szpital śledczy nie wyrażono zgodzili. Wreszcie, wobec zagrożenia życia zatrzymanego, zostało wystosowane zawiadomienie do Wojskowej Prokuratury Okręgowej, na podstawie którego orzeczono dwumiesięczny, tymczasowy areszt wobec majora Sosnowskiego. Przewieziony został do wojskowego aresztu śledczego przy ul. Gęsiej w Warszawie i dopiero wtedy przerwał głodówkę. Prowadzący jego sprawę prokurator ppłk. Porębski  w piśmie do sądu stwierdził, że na razie nie ma żadnych  materiałów dowodowych, obciążających zatrzymanego, ale wdrożył postępowanie. Na wokandę Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie sprawa weszła dopiero pod koniec marca 1938 roku; w celu uniknięcia rozgłosu rozprawy odbywały się w miejscu odosobnienia majora, przy ul. Gęsiej. W ciągu 15 miesięcy trwania procesu sędziemu – był nim płk. Górecki – nie udało się również zebrać żadnych dowodów winy przeciwko delikwentowi, poza  wziętą z księżyca korespondencją, dotyczącą budowy willi ze zdefraudowanego, wojskowego mienia. Dodajmy – w sytuacji, kiedy ten nadal znajdował się w ścisłym areszcie, bez kontaktu z otoczeniem i najbliższymi. Tak sztucznie sfabrykowanych dowodów prokurator nie zdecydował się zastosować.

W procesie, podobnie jak w postępowaniu przygotowawczym, oskarżony zaprzeczył wszystkim stawianym mu zarzutom. Skazujący go wyrok urągał prawu i tzw. sędziowskiej niezawisłości. Był nieprawomocny, ale do rozpatrzenia sprawy w kolejnej instancji już nie doszło, ponieważ wybuchła wojna. Jakie były dalsze losy majora Jerzego Sosnowskiego, tego nie wiemy. Najprawdopodobniej był ewakuowany z więzienia na Wschód, później jedne źródła podają, że został zastrzelony przez konwojentów w okolicach Jaremcza, albo Brześcia nad Bugiem, a inne, że tylko został ranny i dostał się w ręce NKWD. Data zgadzałaby się, to miało się wydarzyć około 17 września 1939 roku. Jeżeli zastrzelił go konwój, to działał na mocy ustnego polecenia służb więziennych, aby w razie wybuchu wojny po cichu „likwidować” więźniów, których uwolnienie  mogło być niebezpieczne dla państwa polskiego. Natomiast w drugiej wersji miał wylądować na Łubiance, gdzie przekonano go do współpracy z rosyjskim wywiadem, albo nie przekonano, jak twierdzą jeszcze inni, więc później przewieziony został do więzienia w Saratowie, gdzie podjął kolejną głodówkę i zmarł z wycieńczenia. Data śmierci majora nie jest więc dokładnie znana, zmarł między 1939 a 1945 rokiem – podaje Wikipedia.

*Do 1934 roku placówka „In-3” uważana była za główne źródło informacji Polski o Reichswehrze. Przez cały okres swojej działalności pochłonęła 2 miliony złotych. Major Sosnowski przekazał do centrali w Warszawie charakterystyki dwustu kandydatów do potencjalnego werbunku, ze szczególnym uwzględnieniem ich stanowisk i rozpoznanych słabości.

 

 

 

rtm. Jerzy Sosnowski, 13 Pułk Ułanów Wileńskich

 


PS: Każdy areszt, nawet ten domowy kiedyś się na szczęście kończy. Granice otwarte, można znowu podróżować, więc od następnego tygodnia będę pisał “z wolnej stopy”.

Ein junger Soldat

Ewa Maria Slaska

Ich habe ihn vorher nie gesehen, obwohl ich mindestens Tausend mal über diese Straße in Schöneberg gegangen und in der Kirche nebenan Hundertmal gewesen bin. Hauptstraße 47 in Schöneberg, evangelische Paul-Gerhardt-Kirche. Der Patron (1607-1676) war ein lutherischer Theologe und gilt als einer der bedeutendsten deutschsprachigen Kirchenlieddichter.

***

Ein junger Soldat steht am Rand des Kirchenensambles, allein, schön und ausgesprochen menschlich, traurig ist er, weist keine Spur von Überheblichkeit, Arroganz, Standesdünkel auf.

Ich kampfe mich durch zu der Tafel an der Kirchenmauer, um zu lesen, wer er ist. Ich glaube nämlich, er ist wer, kein Symbol, sondern ein Mensch mit Namen, Adresse und Geburtsdatum.

Die Tafel ist versteckt hinterm Busch, man kann sich nicht durchboxen, um sie zu lesen. Auf dem Foto ist es genausowenig zu erkennen. Eines ist klar – es ist doch ein symbolisches Denkmal. Für die Soldaten des Ersten und des Zweiten Weltkrieges.

Ich schaffe es auch nicht, ihm näher zu kommen, so nah, dass ich sein Gesicht fotografieren könnte.

Wer war er?

Wie immer, es braucht ein wenig Geschick, um diese Frage zu beantworten.

In Wikipedia finde ich zuerst Infos über die Kirche: Die Paul-Gerhardt-Kirche steht direkt neben der barocken Dorfkirche Schöneberg und bildet mit weiteren Gemeindebauten ein grosses Bauensemble. Die ursprüngliche Kirche wurde 1910 vom Architekten Friedrich Schultze entworfen und war eine der wenigen reinen Jugendstil­kirchen in Berlin. Aufgrund ihres markanten runden Turmes verpasste ihr der Volksmund den Namen „Thermoskanne“. Die Bildhauerarbeiten führte der Künstler Robert Schirmer aus Berlin aus.

Die Kirche wurde im Zweiten Weltkrieg beschädigt, der Turm hatte seinen Kuppelhelm verloren, blieb jedoch ansonsten intakt und bestimmte noch bis in die späten 1950er Jahre die Silhouette von Schöneberg. Dann wurde die Kirche 1958-1962 nach Entwürfen von Hermann Fehling, Daniel Gogel und Peter Pfankuch neu gebaut. Seit 1995 steht sie unter Denkmalschutz.

Nach ziemlich langen Suchen finde ich den Text auf den Tafel:

UNSEREN GEFALLENEN KAMERADEN
1914 – 1918        1939 – 1945
KYFFHÄUSERBUND
BERLIN

Der Kyffhäuserbund, ein deutscher Soldatenbund, wurde 1900 gegründet.

Das Denkmal in Schöneberg wurde nach 1920 von einem (später) Nazi-Bildhauer, Hermann Hosaeus gefertigt.

Er schuf mehr als 50 Soldaten-Skulpturen und galt in der Weimarer Republik als Hauptschöpfer der Kriegerdenkmälern. Er schrieb auch ein Dekalog für Bildhauern, die ein Kriegerdenkmal zu gestalten haben. Erster Gebot lautete: Du wirst keine Heldenhaine entwerfen. Als künstlericher Berater des Kyffhäuserbundes bestimmte er massgebend die Zahl und das Aussehen der deutschen Memorials.

Interessant finde ich jedoch, dass die anderen Soldatenfiguren von Hosaeus genauso sind, wie ich meinte, dass es die Denkmäler sind – pathetisch, bombastisch, strengschauend, arrogant, agressiv, später auch muster-arisch… Sehr kriegerisch, halt. Nur der eine ist anders.

Reblog o dwóch wojnach z komentarzem

Jacek Wesołowski

dzien-nik_fb.obrazy/teksty, 19 listopada 2018

D w i e   W o j n y

Wielkie wzburzenie w Niemczech wzbudziły onegdaj słowa p. Gaulanda, nestora-aktywisty Alternative für Deutschland (partia prawicowo-populistyczna jak PiS w Polsce), o uszanowaniu dla żołnierskiego trudu niemieckiego Wehrmachtu. Dlaczego? Ponieważ w niemieckiej pamięci historycznej pierwsza i druga wojny światowe inną mają pozycję. Poległych swoich w pierwszej wojnie Niemcy uczcili po niej niezliczoną liczbą rozmaitych denkmali i mahnmali (Denkmal – pomnik, Mahnmal – budowla ku pamięci). Były one rozsiane po całych Niemczech, od wielkich miast do najmniejszych wsi. (Mahnmal ku uczczeniu swych poległych w wojnie postawili i mieszkańcy mojej wsi Billendorf, dzisiejsze Białowice: stoi do dziś, tyle że Polacy zdjęli z cokołu orła Cesarza i postawili krzyż, zaś nazwiska poległych jego żołnierzy usunęli, umieszczając w zamian napis ku chwale bożej). Żołnierzy Reichswehry zatem czczono, a żołnierzy Wehrmachtu nie – takich pomników w Republice Federalnej nie znajdziesz. Dlaczego, odpowiedź jest prosta. Pierwsza wojna była rozprawą między państwami europejskimi, w której Niemcy uczestniczyły w składzie jednej ze stron obok Austro-Węgier i początkowo Włoch przeciw Francji, Anglii i Rosji. Do wojny przystąpiły w ramach prawa międzynarodowego, zgodnie z literą układu militarnego z k.u.k Oesterreich-Ungarn, które to państwo było pierwszej wojny inicjatorem. Inaczej w drugiej wojnie. Druga wojna nie wybuchła jak pierwsza jako rozprawa między państwami, które zdecydowały się na krok militarny, gdy nie potrafiły już rozwiązać swoich problemów politycznych i gospodarczych. Jeśli mówić o odpowiedzialności za pierwszą wojnę, to rozkłada się ona mniej lub bardziej równo na wszystkich jej uczestników. Drugą wojnę rozpoczęły Niemcy – by zapanować nad światem. Uciekły się do napaści (akcja militarna bez wypowiedzenia wojny) – najpierw na Polskę, następnie inne państwa w Europie. Różnicę między pozycją Niemiec w pierwszej a drugiej wojnie światowej stwarza również fakt, że w drugiej państwo niemieckie (III Rzesza) dopuściło się niesłychanego terroru wobec ludności cywilnej. Specjalne w nim miejsce zajmuje zagłada Zydów. W zbrodniach III Rzeszy Niemieckiej uczestniczył Wehrmacht – stąd w Republice Federalnej nie ma miejsca na honorowanie „trudu i znoju niemieckiego żołnierza” drugiej wojny. Można zadumać się nad tragicznym losem wielu zwykłych ludzi, wplątanych w pęta Historii, to tyle. Ich kości leżą w glebach Europy. Co powiedzieć na zakończenie refleksji o dwóch wojnach? Zacytuję z pamięci słowa pieśni Bułata Okudżawy:

Pierwsza wojna, mówisz: ech, to już tyle lat…
Druga wojna, jeszcze dziś winnych szuka świat.
A tej trzeciej, co chce przerwać nasze dni,
Winien będziesz ty, winien będziesz ty…


/Obraz: Pom-Niki, wybór ze zbioru 1988-2011. Strona katalogu wystawy„Jacek Wesolowski, Denk-Mal/Pom-Nik”, Zielona Góra-Dresden 2011. Moje Pom-Niki widz powinien sobie wyobrazić jako budowle, stojące w przestrzeni publicznej: na placach, ulicach, w parkach. Na wystawie pokazałem 44 obiekty wys. 20-50 cm plus aneks fotograficzny 44 zdjęć (10 x 15 cm) realnych pomników, fotografowanych przeze mnie w Polsce, w Niemczech i we Włoszech 2010-11./

Komentarz:

Krzysztof Bronowski Nie do końca mogę się z tym wywodem Pana Jacka zgodzić. Wina nie rozkłada się po równo. Niemiecki cesarz parł do wojny, bardzo chciał wojny, dawał gwarancje Austro-Węgrom i obiecywał, że obroni je przed Rosją. W pierwszej wojnie zwanej Wielką Wojną – Niemcy już dopuścili się kilku aktów barbarzyństwa (Kalisz, Belgia), już wtedy zaczęli tworzyć wzorem Brytyjczyków z wojny burskiej obozy. O jednym z takich obozów pisze Stefan Zweig w powieści Intronizacja. Dość dziwnym faktem jest też to, że Rosja i Austro-Węgry wypowiedziały sobie wojnę ostatnie, jak inni już wzięli się za łby. Rosja wtedy występowała jako obrońca prawosławnej Serbii (następcę tronu z żoną zastrzelił Serb), którą Habsburg upokorzył, a ona te warunki przyjęła, Habsburg uznał, że własne ultimatum to za mało. Rosja jako kraj prawosławny się za Serbią wstawiała, Francja była sojusznikiem Rosji, Wielka Brytania Francji, teoretycznie Rosji, ale jej nie kochała. A w tle mamy jeszcze sprzyjające Rzeszy Imperium Osmańskie…

Jacek Wesołowski jest polskim artystą, mieszka w Berlinie i na poniemieckiej wsi w Polsce (jest o niej mowa w tekście).