Słowo na niedzielę wielkanocną

Kurt Marti

Historia, Wielkanoc

1.

Gdyby Bóg kierował tym
co potocznie
nazywa się historią,
to byłby On tym,
którego potocznie
nazywa się sadystą,
brodzącym przez potoki krwi
od zbrodni
do zbrodni.

2.

A dzisiaj?
Oświecenie poniosło porażkę.
Socjalizm bezradny.
Kościoły skorumpowane.
Czyżby człowiek stał się rakiem Ziemi?
Historia połyka naturę.
Głód postępuje.
Rozwój zbrojeń darowuje nam high-tech.
I nawet krew nie musi płynąć w tej wojnie:
Promienie laserowe karbonizują z szybkością światła
krajobrazy, miasta, ludzi,
spalają bez płomieni,
w ułamku sekundy
wszystko czarne
wszystko zwęglone.

3.

Obojętnie jaki Bóg,
obojętnie jaka by to była historia,
przenigdy nie spełnia się Jego wola
w wyścigu z całkowitym zniszczeniem.
Stwierdzam to, ach tak,
bez dowodu,
stary człowiek z pustymi rękami,
raz wściekły
to znów pełen nadziei,
ciągle pytając:
Wielkanoc,
czy to nie była Wielkanoc?

4.

Jednak nie Dżingis Chan,
nie Napoleon,
ani Gulbenkian, czy Krupp
wstali z martwych.
Pewnemu galilejskiemu prowincjuszowi jednakże
(jak krąży niezmordowana plotka)
miało to się zdarzyć,
jednemu,
który był tak ślepy historycznie,
a może owładnięty świętym szałem,
że kochającym i bezbronnym,
przyrzekł ziemię,
która
– od kryzysu do kryzysu
od wojny do wojny –
wydaje się trwać
w pewnych rękach
władców i bankierów,
wraz z ich spekulantami  zbrojeniowymi
i pięciogwiazdkowymi biurwami.

5.

Tak idę,
jak idę?
Myśląc, pytając:
czy nie było tam Marii z Magdali,
ostatniej pod krzyżem,
pierwszej o świtaniu,
apostoli apostolorum,
podżegaczki wiary,
serca pierwszej wspólnoty?
I idę,
krok za krokiem,
mrucząc, prosząc:
zaraź nas
twoją wytrwałością,
o ty,
wieloimienna Mario,
uczyń pewniejszymi
nasze codzienne kroki
przez prawdę,
której doświadczyłaś:
CHRYSTUS ZMARTWYCHWSTAŁ.

Przełożył i podał do publikacji Tibor Jagielski

Barataria 108 Pan Kiehot

Po polsku poniżej

Günter Grass

Pan Kiehote

Ich sag es immer, Polen sind begabt.
Sind zu begabt, wozu begabt,
begabt mit Händen, Küssen mit dem Mund,
begabt auch darin: Schwermut, Kavallerie;
kam Don Quichotte, ein hochbegabter Pole,
der stand bei Kutno auf dem Hügel,
hielt hinter sich das Abendrot

und senkte die weißrotbegabte Lanze
und ritt den unbegabten Tieren,
die auf Motore angewiesen,
direkt ins Feldgrau, in die Flanke …
Da brach begabt, da küßten unbegabt
– ich weiß nicht, war’n es Schafe Mühlen
Panzer

die küßten Pan Kiehot die Hände,
der schämte sich, errötete begabt;
mir fällt kein Wort ein – Polen sind begabt.

1960

Blechtrommel

Oh, du irrsinnige Kavallerie! – Auf Pferden nach Blaubeeren süchtig. Mit Lanzen, weißrot bewimpelt. Schwadronen Schwermut und Tradition. Attacken aus Bilderbüchern. Über Felder bei Lodz und Kutno. Modlin, die Festung entsetzend. Oh, so begabt galoppierend. Immer auf Abendrot wartend. Erst dann greift die Kavallerie an, wenn Vorder- und Hintergrund prächtig, denn malerisch ist die Schlacht, der Tod ein Modell für die Maler, auf Standbein und Spielbein stehend, dann stürzend, Blaubeeren naschend, die Hagebutten, sie kollern und platzen, ergeben den Juckreiz, ohne den springt die Kavallerie nicht. Ulanen, es juckt sie schon wieder, sie wenden, wo Strohmieten stehen – auch das gibt ein Bild –, ihre Pferde und sammeln sich hinter einem, in Spanien er Don Quijote heißt, doch der, Pan Kiehot ist sein Name, ein reingebürtiger Pole von traurig edler Gestalt, der allen seinen Ulanen den Handkuss beibrachte zu Pferde, so dass sie nun immer wieder dem Tod – als wär’ der ’ne Dame – die Hände anständig küssen, doch vorher sammeln sie sich, die Abendröte im Rücken – denn Stimmung heißt ihre Reserve –, die deutschen Panzer von vorne, die Hengste aus den Gestüten der Krupp von Bohlen und Halbach, was Edleres ward nie geritten. Doch jener, halb spanisch, halb polnisch, ins Sterben verstiegene Ritter – begabt Pan Kiehot, zu begabt! –, der senkt die Lanze bewimpelt, weißrot lädt zum Handkuss Euch ein, und ruft, daß die Abendröte, weißrot klappern Störche auf Dächern, daß Kirschen die Kerne ausspucken, ruft er der Kavallerie zu: ›Ihr edlen Polen zu Pferde, das sind keine stählernen Panzer, sind Windmühlen nur oder Schafe, ich lade zum Handkuß Euch ein!‹ Und also ritten Schwadronen dem Stahl in die feldgraue Flanke und gaben der Abendröte noch etwas mehr rötlichen Schein. – Man mag Oskar diesen Schlussreim verzeihen und gleichfalls das Poemhafte dieser Feldschlachtbeschreibung. Es wäre vielleicht richtiger, führte ich die Verlustzahlen der polnischen Kavallerie auf und gäbe hier eine Statistik, die eindringlich trocken des sogenannten Polenfeldzuges gedächte. Auf Verlangen aber könnte ich hier ein Sternchen machen, eine Fußnote ankündigen und das Poem dennoch stehen lassen.

1959

Fragment Blaszanego bębenka o kampanii wrześniowej po polsku: szalona kawaleria


Wiersz został sześć razy przetłumaczony na polski; tłumaczyli go Jan Koprowski, Krzysztof Karasek, Bolesław Fac, Zdzisław Jaskuła, Wojciech Woźniak
i Ryszard Sobieszczański;  Blaszany bębenek został przetłumaczony tylko raz – przez Sławomira Błauta. Jan Trepczyk przetłumaczył oba teksty na kaszubski.
Günter Grass i polski Pan Kichot to praca zbiorowa pod red. Marii Janion.

Wiersz Pan Kiehote w kilku przekładach ukazał się pod redakcją Bolesława Faca w tomie Günter Grass, Wiersze wybrane, wydanym przez Wydawnictwo Morskie w roku 1986. Dwa wiersze (ale inne) w tym tomie zostały przetłumaczone przez moją Mamę, Irenę Kuran-Bogucką, która dopisała też pod jednym z tłumaczeń wiersza Die Polnische FahnePolski sztandar, swoją własną wersję tłumaczenia.

W dedykacji Mama napisała, że daje mi tę książkę
z mieszanymi uczuciami, ale że ona osobiście jest odpowiedzialna zaledwie za 3% pomieszczonych tu wierszy.

Pan Kichot

Ciągle to mówię: Polacy są zdolni,
nazbyt zdolni, do czego zdolni,
o zdolnych rękach, ustach do całowania,
zdolni także w melancholii, w kawalerii.

Przyszedł Pan Kichot, bardzo zdolny Polak,
stanął pod Kutnem na wzgórzu,
za sobą zorzę wieczorną zatrzymał,
opuścił biało-czerwoną-utalentowaną lancę,
runął przeciw niezdolnym zwierzętom,
skazanym na motory w szarość mundurów
z flanki…

Załamał się talent, cwałowały niezdolnie
– nie wiem: owce, młyny czy tanki –
całowały ręce pana Kichota,
który się wstydził, rumienił z talentem…

Nie znajduję innego słowa: Polacy są zdolni.

Przełożył Jan Koprowski

***

Pan Kichot

Ja mówię zawsze: Polacy są tak zdolni,
za bardzo zdolni, do czego zdolni,
talent mają w rękach, całują ustami,
zdolni także w tym: konnica, melancholia;
szedł Don Quichotte, ten bardzo zdolny Polak,
pod Kutnem stanął na wzgórzu,
za sobą miał wieczorne zorze,
i zniżył biało-czerwoną zdolną lancę,
i jechał na niezdolne bestie,
skazane na motory,
prosto w feldgrau, od flanki…

Tam załamał się zdolnie, cwałowali nieudolnie
– nie wiem, były to owce, młyny czołgi –
całują panu Kichotowi dłonie,
ten wstydził się, zaczerwienił się zdolnie…

nic mi innego nie wpada do głowy: Polacy są tak zdolni.

Przełożył Bolesław Fac

***

Pan Kichot

Zawsze to mówiłem: Polacy są zręczni,
są zbyt zręczni, zręczni w czym,
zręczni w rękach, całują – jak wszyscy – ustami,
zręczni też w smutku i w kawalerii:
zjawił się Don Quichotte, pewien arcyzręczny Polak,
stanął na wzgórzu, pod Kutnem,
za sobą miał zachód słońca,
i pochylił zręczną biało-czerwoną lancę,
i ruszył galopem naprzeciw tępym zwierzętom,
i na bezmyślne motory,
wprost w szarość polnych mundurów, na skrzydło…

I spadł zręcznie z konia, niezręcznie zaczęły go całować
– nie wiadomo już kto, owce, wiatrak czy czołg –
całowały panu Kichotowi ręce,
ten się zawstydził, zręcznie spłonił…

nie mam na to słów: Polacy są zręczni.

Przełożył Krzysztof Karasek

***

Pan Kichot

Powtarzam ciągle: mają dar Polacy,
Nawet nadmierny. W czym im się nie darzy,
mają dar w rękach i dar całowania,
i nie na darmo: smutki, kawaleria;
przydarzył się Don Quichotte, wielce wydarzony Polak,
stanął pod Kutnem na wzgórzu,
w odwodzie miał wieczorną zorzę,
pochylił lancę obdarzoną bielą i czerwienią,
i runął na te niezdarzone zwierzęta,
zdane na motory,
w polu szarym od mundurów, na skrzydło…

Przedarł się i niezdarnie całowały
– nie wiem, czy owce wiatraki czołgi –
całowały ręce panu Kichotowi,
on zawstydził się, poczerwieniał…

darujcie, brak mi słów – mają dar Polacy

Przełożył Zdzisław Jaskuła

***
Pan Kichot

Jȏ to wiedno gȏdóm: Polȏszepochwȏtny,
Są za pochwȏtny, do czego pochwȏtny,
pochwȏtny rękama, kuszkanim gębą,
pochwȏtny też w jiscenim, kawaleriji:
przëszed Don Quichotte, baro pochwȏtny Polȏch,
ten ustanął kol Kutna,
slȏde se trzimȏł wieczorną gornię,
i zniżeł biȏło-czerzwiony bogatą lancę,
i nëkoł nym niepochwȏtnym zwiérzętȏm,
co le na motore spuszczony,
prosto w szari uniforme, we flankę

Tej pochwȏtne zmȏłk, tej niepochwȏtno kuszkałe,
jȏ nie wiém, bëłe to owce, młine, tanczi
kuszkałe Panowi Kichotowi ręce,
nen sę sromȏł zażȏleł, pochwȏtno,

nie pȏdȏ niżódnoowo: Polȏsze są pochwȏtny.

Przełożył na kaszubski Jan Trepczyk


A treaz jeszcze ja, Ewa Maria Slaska

Pan Kiehot

Zawsze to mówię, Polacy są cwani.
Cwani tak, że wszystko wycwanią,
ręce mają cwane, gęby cwane całują,
cwane smutasy cwałują na kawaleryjskich koniach;
Nadciągnął Don Quichotte, cwane Polaczysko,
stanął na wzgórzu pod Kutnem,
a za nim czerwieniał zachód słońca,
zniżył cwaną biało-czerwoną lancę
i pognał ku zwierzętom, co nie były cwane,
lecz zdane tylko ciężko na swe motory,
pognał z flanki na te szare jak pole mundury…

Cwane cwałowanie, a tu całkiem niecwane całowanie
u rąk – owce, a może wiatraki to,
a może nawet czołgi,
zawstydził się Pan Kichot, ręce schował,
na licu pokraśniał – cwanie,
nie ma co gadać: Polacy są cwani

Berlin, luty 2019


Maria Janion i skupieni wokół niej badacze w cytowanej powyżej książce wcale nie za wiele zajmują się Don Kichotem, no ale coś tam się przecież udaje znaleźć.

Maria Janion, Bardzo zdolny Pan Kichot (str. 72-74)

Don Kichot to postać mityczna, którą Grass umieścił w samym centrum swojego obrazu polskości. Don Quichotte, ten bardzo zdolny, rodowity Polak o smutnej i szlachetnej postaci. Zdolny, co oznacza podziw dla wierności ideałom, nawet gdy przeczy im cała rzeczywistość, zdolny, ale jednocześnie szlachetny maniak, na poły Hiszpan, na poły Polak, zbłąkany w umieraniu rycerz. Pani profesor dodaje jeszcze, że Grass nie znosi niemieckiego idealizmu, podziwia jednak polski. Bo niemiecki idealizm jest filozoficzny, heglowski, wydumany i uczony, polski tymczasem, naznaczony romantycznym kultem indywidualności, oryginalny i malowniczy. Zdaniem Grassa piękno śmierci to najwspanialsza cecha tych zdolnych Polaków, no ale w końcu tylko śmierć jest nieśmiertelna.

Do postaci Don Kichota nawiązuje jeszcze Wacław B. Maksymowicz, jeden z uczniów i asystentów Marii Janion, w rozdziale Polskie oko Güntera Grassa (str 248). Kim jest Oskar?, pyta Maksymowicz i odpowiada: Jest okiem Grassa zostawionym w Gdańsku, jego szczególnym gdańskim sposobem postrzegania świata, przy czym z czasem słowo gdański przestanie oznaczać miasto Gdańsk, a stanie się synonimem polskości, a niemiecki pisarz postrzegając świat przez pryzmat słowa “gdański” dostrzeże, że wszystko jest polskie, nawet Don Kichot.

Przedruk: Pierre Menard autor Don Kichota (Barataria 103)

Uwaga Adminki: z przykrością konstatuję, że Borges a z nim również Menard NIE zainteresowali się rozdziałem 46 części II czyli historią gubernatorstwa Sancho Pansy w  Baratarii! Ale oczywiście obaj są nieodrodnymi jej mieszkańcami.

Na ilustracji obok – okładka wydania online po niemiecku.

Jorge Luis Borges

(…) Do tego miejsca (…) przedstawiłem dzie­ło widzialne Menarda w porządku chronologicznym. Przechodzę teraz do tego drugiego, ukrytego, nieskończenie bohaterskiego, nie mającego równych sobie. Również — ograniczone są możliwości ludzkie! — nieukończonego. Dzieło to, być może najbardziej znamienne dla naszych czasów, składa się z dziewiątego i trzydziestego ósmego rozdziału Don Kichota* oraz z fragmentu rozdziału dwudziestego drugiego. Wiem, że twierdzenie takie wydaje się absurdalne; uzasadnienie tego absurdu jest głównym zadaniem tej notatki.

Dwa teksty o niejednakowej wartości zainspirowały to przedsięwzięcie. Jednym z nich jest ów fragment filologiczny Novalisa — noszący w wydaniu drezdeńskim numer 2005 — który szkicuje temat całkowitej identyfikacji z określonym autorem. Drugim jest jedna z tych pasożytniczych książek, które umieszczają Chrystusa na bulwarze, Hamleta na Cannebiere czy też don Kichota na Wall Street. Jak każdy człowiek obdarzony dobrym gustem, Menard czuł odrazę do tych zbędnych maskarad — zdolnych jedynie do wywoływania w nas prymitywnej przyjemności anachronizmu czy też (co gorsze) czarowania trywialnym pomysłem, że wszystkie epoki są jednakowe lub że są różne. Bardziej interesujący, choć w realizacji pełen sprzeczności i powierzchowny, wydał mu się słynny zamiar Daudeta: połączenie w jednej postaci, którą jest Tartarin, Przemyślnego Hidalga i jego giermka… Ci, którzy sugerowali, że Menard poświęcił życie, aby napisać współ­czesnego Don Kichota, spotwarzają jego jasną Pamięć.

Nie pragnął ułożyć innego Don Kichota — co byłoby łatwe — lecz właśnie Don Kichota. Zbędne byłoby dodawać, że nie myślał nigdy o mechanicznym przepisaniu oryginału; nie zamierzał go skopiować. Jego podziwu godną ambicją było stworzenie stronic, które zbiegałyby się — słowo w słowo i zdanie po zdaniu — ze stronicami Miguela de Cervantes.

„Mój zamiar jest wręcz zdumiewający — pisał do mnie 30 września 1934 z Bayonne. — Ostateczny rezultat jakiegoś teologicznego czy metafizycznego dowodzenia — świat zewnętrzny, Bóg, przypadkowość, powszechniki — nie jest bardziej uprzedni ani wiadomy niż moja rozpowszechniona powieść. Jedyna różnica polega na tym, że filozofowie publikują w przyjemnych tomach pośrednie etapy swej pracy, a ja postanowiłem je zniszczyć.” I rzeczywiście nie ocalał żaden brulion, który świadczyłby o tej wieloletniej pracy.

Metoda, którą początkowo przyjął, była względnie prosta: poznać dobrze język hiszpański, odzyskać wiarę katolicką, wojować przeciwko Maurom czy przeciwko Turkom, zapomnieć historię Europy od roku 1602 do roku 1918. B y ć Miguelem de Cervantes. Pierre Menard przemyślał tę metodę (wiem, że doszedł do dość wiernego posługiwania się siedemnastowieczną hiszpańszczyzną), ale odrzucił ją jako zbyt łatwą. Raczej jako niemożliwą — powie czytelnik. Zgoda, ale zamiar był już z góry niewykonalny i ze wszystkich możliwych środków na zrealizowanie go ten był najmniej interesujący. Być w dwudziestym wieku popularnym powieściopisarzem z wieku siedemnastego wydało mu się obniżeniem własnej wartości. Być, w jakiś sposób, Cervantesem i dojść do Don Kichota wydało mu się mniej trudne — a więc mniej interesujące — niż pozostać Pierre Menardem i dojść do Don Kichota poprzez doświadczenia Pierre Menarda.(Przekonanie to, powiedzmy mimochodem, sprawiło, że zrezygnował z autobiograficznego prologu do drugiej części Don Kichota. Włączenie tego prologu oznaczałoby stworzenie drugiej postaci — Cervantesa, ale oznaczałoby również przedstawienie Don Kichota jako funkcji tej postaci, a nie Menarda. Ten, oczywiście, zrezygnował z łatwizny.) „Zasadniczo przedsięwzię­cie moje nie jest trudne — czytam w innym miejscu listu. — Wystarczyłoby mi być nieśmiertelnym, aby doprowadzić je do kresu.” Wyznam, że wyobrażam sobie często, iż je ukończył i że czytam Don Kichota — całego Don Kichota — jakby stworzył go Menard. Kilka wieczorów temu, przeglądając rozdział dwudziesty szósty — nie próbowany nigdy przez naszego przyjaciela — rozpozna­łem jego styl i prawie jego głos w tym wyjątkowym zdaniu: „nimfy rzeczne, żałosne a wilgotne Echo”.  To skuteczne połączenie przymiotnika moralnego i fizycznego przywiodło mi na myśl pewien wiersz Szekspira, o któ­rym dyskutowaliśmy jednego wieczoru:

Where a malignant and turbaned Turk… *

Dlaczego właśnie Don Kichota? — powie nasz czytelnik. U Hiszpana preferencja ta nie byłaby niewytłumaczalna; ale jest bez wątpienia niewytłumaczalna u symbolisty z Nîmes, wielkiego wielbiciela Edgara Poe, który zrodził Baudelaire’a, który zrodził Mallarmégo, który zrodził Valéry’ego, który zrodził Edmonda Teste’a. Poprzednio wspomniany list tłumaczy ten punkt. Don Kichotewyjaśnia Menard — interesuje mnie bardzo, ale nie wydaje mi się… jakby to powiedzieć?… nieunikniony. Nie potrafiłbym wyobrazić sobie wszechświata bez okrzyku Edgara Allana Poe:

Ah, bear in mind this garden was enchanted
! ***

lub bez Bateau ivre czy Ancient mariner, ale wiem, że jestem zdolny wyobrazić go sobie bez Don Kichota (mówię oczywiście o mojej zdolności osobistej, nie zaś o historycznym oddźwięku dzieł). Don Kichote jest książką przypadkową, Don Kichote jest niekonieczny. Mogę z góry przemyśleć napisanie go, mogę go napisać nie popadając w tautologię. Przeczytałem go w wieku dwunastu czy trzynastu lat, chyba w całości. Później przeczytałem ponownie z uwagą niektóre rozdziały, te, o które się chwilowo nie
pokuszę. Przeszedłem również przez Intermedia, Galatee, Nowele przykładne, Trudy niewątpliwie męczące Persilesa i Segismundy i Podróż na ParnasOgólne wspomnienie,
jakie pozostało mi z Don Kichota, zubożone przez zapomnienie i obojętność, może doskonale odpowiadać niedokładnemu obrazowi pierwotnemu nienapisanej książki. Skoro przyjmę ten obraz (którego nikt w dobrej wierze nie może mi odmówić), stanie się niewątpliwe, że problem mój jest znacznie trudniejszy niż ten, przed którym stanął Cervantes. Mój łaskawy poprzednik nie odrzucał współpracy przypadku: układał swe nieśmiertelne dzieło trochę à la diable, niesiony bezwładnością języka i inwencji. Ja podjąłem się tajemniczego zadania dosłownej rekonstrukcji jego spontanicznego dzieła. Moją samotną grą rządzą dwa przeciwstawne prawa. Pierwsze pozwala mi wypróbowywać warianty typu formalnego czy psychologicznego; drugie zmusza mnie do poświęcenia ich tekstowi «oryginalnemu» i do wytłumaczenia samemu sobie, w sposób niezbity, tego unicestwienia… Do tych sztucznych utrudnień trzeba dodać jeszcze jedno, wrodzone. Napisanie Don Kichota w początkach wieku siedemnastego było przedsięwzięciem rozsądnym, koniecznym, być może spowodowanym jakimś fatum; w początkach wieku dwudziestego jest ono prawie niemożliwe. Nie na próżno upłynęło trzysta lat, brzemiennych w nader złożone fakty. Wśród nich, aby wymienić jeden tylko: sam Don Kichote.”

Pomimo tych trzech przeszkód fragmentaryczny Don Kichote Menarda jest subtelniejszy niż Don Kichote Cervantesa. Ten ostatni, w jakiś prymitywny sposób, przeciwstawia rycerskim fikcjom ubogą prowincjonalną rzeczywistość swego kraju; Menard obiera jako „rzeczywistość” ziemię Carmen w stuleciu Lepantu i Lope de Vegi. Jakich-że hispanizmów nie podsunąłby podobny wybór Maurice Barrèsowi czy doktorowi Rodriguezowi Larreta! Menard, z całą naturalnością, unika ich. W dziele jego nie ma Cyganów ani konkwistadorów, ani mistyków, ani Filipa II, ani autodafé. Lekceważy lub celowo wyklucza koloryt lokalny. Pogarda ta wskazuje na nowe zrozumienie powieści historycznej. Pogarda ta potępia nieodwołalnie Salambo.
Niemniej interesujące jest branie pod uwagę poszczególnych rozdziałów z osobna. Przyjrzyjmy się na przykład rozdziałowi XXXVIII części pierwszej, który „mówi o ciekawym dyskursie Don Kichota o orężu i pismach”. Wiadomo, że Don Kichote (podobnie jak Quevedo w ustępie analogicznym, i późniejszym, utworu Godzina dla wszystkich) wypowiada się przeciwko literaturze, na korzyść broni. Cervantes był starym żołnierzem; jego sąd jest tu zrozumiały. Ale żeby Don Kichote Pierre Menarda — człowieka współczesnego z La trahison des clercs i z Bertrandem Russellem — popadał ponownie w owe mgliste sofizmaty! Madame Bachelier dostrzegła w nich zachwycające i typowe podporządkowanie się autora psychice bohatera; inni (bez najmniejszej wnikliwości) — transkrypcję Don Kichota; baronowa de Bacourt — wpływ Nietzschego. Nie wiem, czy do tej trzeciej interpretacji (którą uważam za nie do odparcia) ośmielę się dodać czwartą, która pasowałaby doskonale do boskiej niemal skromności Pierre Menarda: jest nią jego uległy czy ironiczny zwyczaj głoszenia idei ściśle sprzecznych z jego własnymi. (Przypomnijmy jeszcze raz jego diatrybę przeciwko Paulowi Valéry na efemerycznej, surrealistycznej stronicy u Jacques’a Reboula.) Teksty Cervantesa i Menarda są pod względem słownym identyczne, ale ten drugi jest niemal nieskończenie bogatszy. (Bardziej dwuznaczny, powiedzą jego potwarcy; ale dwuznaczność jest pewnym bogactwem.)

Porównanie stronic Menarda i Cervantesa jest rewelacyjne. Ten ostatni, na przykład, napisał (Don Kichote, część pierwsza, rozdział dziewiąty):
„… prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych”.
Zredagowane w wieku siedemnastym, napisane przez „genialnego laika” Cervantesa, wyliczenie to jest po prostu retoryczną pochwałą historii. Menard pisze natomiast:
„… prawda, której matką jest historia, spółzawodniczka czasu, depozytariuszka czynów, świadek przeszłości, przykład i monit dla teraźniejseości i nauka dla wieków przyszłych”.
Historia — matką prawdy; pomysł jest zadziwiający.
Menard, współczesny Williamowi Jamesowi, nie określa historii jako badania rzeczywistości, ale jako jej źródło. Prawdą historyczną, dla niego, nie jest to, co się wydarzyło: jest nią to, co uważamy, że się wydarzyło. Końcowe zwroty: „przykład i monit dla teraźniejszości i nauka dla wieków przyszłych”, są bezwstydnie pragmatyczne.
Równie żywy jest kontrast stylów. Archaizujący styl Menarda — bądź co bądź cudzoziemca — odznacza się pewną afektacją. Nie odnosi się to do jego prekursora, który posługiwał się swobodnie codziennym językiem hiszpańskim swojej epoki.

Nie ma zajęcia umysłowego, które nie byłoby w rezultacie bezużyteczne. Jakaś doktryna filozoficzna jest początkowo prawdopodobnym opisem wszechświata; mijają lata i staje się po prostu rozdziałem — o ile nie ustępem czy nawet tylko nazwą — w historii filozofii. W literaturze ta późniejsza nieważność jest jeszcze bardziej widoczna. Don Kichote — mówił mi Menard — był przede wszystkim przyjemną książką; teraz stał się okazją do patriotycznych toastów, do gramatycznej dumy, do bezwstydnie luksusowych wydań. Chwała jest formą niezrozumienia, być może najgorszą. Te nihilistyczne stwierdzenia nie mają w sobie nic nowego; rzeczą godną uwagi jest decyzja, jaką dzięki nim powziął Pierre Menard. Postanowił wyprzedzić tę bezużyteczność, jaka oczekuje wszelkie trudy ludzkie; podjął się przedsięwzięcia niezwykle skomplikowanego i od początku bezsensownego. Poświęcił swe skrupuły i swe bezsenne noce na powtórzenie w obcym języku istniejącej już książ­ki. Mnożył bruliony, poprawiał zawzięcie i darł tysiące stronic rękopisu. **** Nie pozwolił, aby zostały one przez kogokolwiek przeczytane, i zatroszczył się o to, aby go nie przeżyły. Na próżno usiłowałem je odtworzyć.
Pomyślałem, że można dostrzec w „ostatecznym” Don Kichocie rodzaj palimpsestu, w którym powinny przeświecać ślady — znikome, ale czytelne — uprzedniego pisma
naszego przyjaciela. Niestety jedynie jakiś następny Pierre Menard, odwracając pracę poprzedniego, mógłby odgrzebać i wskrzesić owe Troje…
„Myślenie, analizowanie, tworzenie — pisał mi również — nie są czynami anormalnymi, są normalnym oddechem umysłu. Gloryfikacja sporadycznego wypełniania tej czynności, zbieranie dawnych i cudzych myśli, wspominanie z niedowierzającym zdumieniem tego, co pomyślał doctor universalis, to wyznawanie naszej bezsilności czy naszego barbarzyństwa. Każdy człowiek powinien być zdolny do wszystkich myśli i sądzę, że tak będzie w przyszłości.”
Menard (być może nieświadomie) wzbogacił przy pomocy nowej techniki niezdecydowaną i prymitywną sztukę lektury: techniki zamierzonego anachronizmu i błędnych atrybucji. Ta technika, o nieskończonym zastosowaniu, skłania nas do czytania Odysei, jakby była ona póź­niejsza od Eneidy, i książki Le jardin du Centaure Madame Bachelier, jakby była to książka Madame Bachelier. Technika ta zaludnia przygodami najspokojniejsze utwory. Czy przypisanie Louisowi Ferdinandowi Celine lub Jamesowi Joyce Naśladowania Chrystusa nie jest dostatecznym odnowieniem tych subtelnych rad duchowych?

Nimes 1939


Fikcyjna strona z Wikipedii (Przepraszam, głupi podpis, bo strona oczywiście nie jest fikcyjna, fikcyjna jest tylko zaprezentowana tu osoba)

* Cytaty z Don Kichota w tłumaczeniu Edwarda Boye, Książka i Wiedza, Warszawa 1952 (przyp. tłum.)

** „Gdzie rozwścieczony i noszący turban Turek… , Szekspir, Otello, akt V, scena 2

*** „Jak powiedziałem, ogród był zaklęty.” E. A. Poe, Do Heleny, tłum. Zenon Przesmycki

**** Pamiętam jego kratkowane zeszyty, jego czarne skreślenia, jego osobliwe znaki korektorskie i jego mrówcze pismo. Wieczorami lubił spacerować po przedmieściach Nimes; zazwyczaj miał ze sobą jeden z tych zeszytów i robił z niego wesołe
ognisko.

Alfred Tennyson, Bijcie dzikie dzwony

Ciąg dalszy z wczoraj

Pisałam wczoraj o noworocznym poemacie Tennysona Dzikie dzwony, od wielu lat czytanym w Sylwestra w Szwecji w Muzeum Skansen. Chciałam znaleźć polskie tłumaczenie, ale mi się nie udało. Poprosiłam więc trzynaście osób, żeby zechciały go dla nas przetłumaczyć. Miała to być delikatna aluzja do tzw. Apostołów z Cambridge, elitarnego klubu dyskusyjnego, założonego w roku 1840, którego członkiem był swego czasu również Tennyson. A że Apostołów było trzynastu, nie muszę chyba nikomu przypominać. Zawsze miało ich być dwunastu, po samobójczej śmierci Judasza dokooptowano więc Macieja, który był ponoć nie tylko Apostołem, ale i Ewangelistą (jego Ewangelia, podobnie jak wiele innych, nie została uznana przez synod kartagiński w roku 397).

Wezwałam więc do zabawy trzynaścioro autorów bloga, wliczając w to siebie. Tylko dwóch z nich odpowiedziało na wezwanie. No i ja. Troje. Oto nasze tłmaczenia Dzikich dzwonów.

Lech Milewski

Dzwońcie dzikie dzwony, do dzikiego nieba,
Do płynącej chmury, do mroźnego światła:
Rok umiera tej nocy;
Oddzwońcie to i dajcie mu umrzeć.

Oddzwońcie precz stare, zadzwońcie na nowe,
Dzwońcie radośnie poprzez śnieg;
Rok odchodzi, dajcie mu odejść;
Oddzwońcie precz fałsz, zadzwońcie dla prawdy.

Oddzwońcie precz smutki, co zatruwają myśl
o tych, których już nie zobaczymy.
Oddzwońcie precz waśnie bogatych i biednych,
Zadzwońcie na naprawę całej ludzkości.

Oddzwońcie precz zbyt wolno umierające przyczyny
i stare formy plemiennych walk;
Zadzwońcie oznajmiając szlachetny styl życia
łagodniejsze obyczaje, czystsze prawa.

Odzwońcie precz biedę, troskę, grzech,
bezbożne zimno naszych czasów;
Oddzwońcie precz me żałobne rymy
Zadzwońcie na poetę wyższej próby.

Oddzwońcie precz fałszywą dumę i krew,
Ludzkie oszczerstwa i złośliwości;
Zadzwońcie na miłość prawdy i sprawiedliwości,
na powszechną miłość dobra.

Oddzwońcie precz złośliwe choroby,
Oddzwońcie precz żądzę złota,
Oddzwońcie precz tysiąc lat wojen.
Zadzwońcie na tysiąc lat pokoju.

Zadzwońcie na dzielnego, wolnego człowieka,
Na wielkie serce i łagodną dłoń;
Oddzwońcie precz ciemność świata,
Zadzwońcie na nadejście Chrystusa.

Tibor Jagielski

Bijcie dzikie dzwony, w dzikie niebo,
Mroźnego światła chmura mknie;
Tej nocy rok kończy swój ostani dzień;
Bijcie dzikie dzwony, na śmierc dzwońcie jego.

Bijcie w to stare,  na nowe dzwońcie,
Bijcie, szczęśliwe, poprzez śnieg
Pozwólcie mu odejść, rok kończy bieg;
Bijcie w fałsz a prawdę głoście.

Bijcie w zgryzoty siły niszczące
Tak aby nigdy nie powróciły,
Bijcie w walki bogatych z biednymi,
Na pomoc całej ludzkości dzwońcie.

Bijcie w umierające wolno spory
i walki partii starodawnych;
Głoście szlachetne formy życia,
Miłych idei, czystych praw.

Bijcie precz grzech, strapienie, nędzę,
Niewierny i zdradziecki naszych czasów los
I w moje smutne rymy uderzajcie, bijcie,
Obudźcie lepszą w nich poezję.

Bijcie w fałszywą dumę z pochodzenia,
Bijcie i w zawiść i w nikczemność;
Dzwońcie miłości prawa  z prawdą
Dzwońcie powszechnej wierze w dobro.

Bijcie w te kształty starych plag i znoju,
Bijcie w sknerstwo i w złota chuć;
Bijcie w tysiące zakończonych wojen,
Dzwońcie na tysiąc lat pokoju.

Dzwońcie odważnym, wolnym, prawym,
O większym sercu, czulszej dłoni.
Uderzcie w ciemność w kraju naszym,
A Chrystusowi dzwońcie, aby zstąpił.

Ewa Maria Slaska

Dzwońcie dzwońcie dzikie dzwony
Pędzą chmury mroźne światło
Rok umiera rok miniony
Dzwońcie, pozwólcie mu umrzeć

Dzwońcie rok stary dzwońcie nowy
Dzwońcie radośnie w śnieżną dal
Rok odszedł a my mu odejść zwolimy
Dzwońcie prawdę dzwońcie precz fałsz

Dzwońcie precz smutek co ducha zżera
I dla tych których nie ujrzeć nam
Dzwońcie bogatym i dzwońcie biednym
Dzwońcie bo nowy świat kładzie strój

Dzwońcie niech znikną więzy stare
By starych kajdan gorset szczezł
Dzwońcie na nowe szlachetne życie
Obyczaj czysty i prawości wiek

Dzwońcie precz troski pragnienia żądze
Bieg czasu bez wiary zimny jak lód
Dzwońcie na zgubę mych smutnych rymów
Dzwońcie by nowy narodził się bard

Dzwońcie na odwrót fałszywej dumy
Przeciwko kłamstwu mściwych szuj
Dzwońcie dla prawdy dzwońcie dla dobra
Dzwońcie w imię powszechnej miłości

Dzwońcie aż zgniła zemrze zaraza
Dzwońcie na przekór tym co złota chcą
Dzwońcie na wieczny wojny pohybel
Dzwońcie na pokój i spokój u wrót

Dzwońcie na wolność dzwońcie
Hart ducha co serca otwiera i dłonie
Dzwońcie by zginął na świecie mrok
Dzwońcie by nadszedł Chrystus król

Niemcy z drogi 2

Drugi fragment książki Henninga Sußebacha Deutschland ab vom Wege

Günther

Pod koniec dnia znalazłem nocleg w szopie ogrodowej u starego faceta, który ma na imię Günther. Na południe od autostrady szedłem przez strefę beznadziei, a raczej bezpociechy, opuszczoną jak krajobraz po bitwie. (…) Z godziny na godzinę coraz intensywniej dręczyło mnie pytanie, gdzie będę mógł przenocować? Byłem przemoknięty do suchej nitki, ale było też tak, że nocleg u kogoś obiecywał mi większą przygodę niż przespanie się w namiocie.

Obejście, wydłużony kawałek pola, leżało pośrodku ziemi jałowej jak wyrzucony na plażę wieloryb – pół budynku w ruinie, belki konstrukcji ryglowej sterczące jak żebra, druga połowa z czerwonej cegły. Z okna otwartego jak oko umierającego domu wydobywało się światło. Otworzył mi mężczyzna o miłej okrągłej twarzy na ciele kolosa. Przenocować? W zrujnowanej części budynku? W szopie będzie chyba przyjemniej, powiedział. Jak rozłożę śpiwór, mam przyjść na kolację. Drzwi są uchylone. Położy mi kapcie.

Człapiąc wszedłem do świata, w którym mieszka Günther, dotarłem do nieznanego mi kontynentu, który chciałem poznać, a który nie był tu piękny, lecz szorstki, zerodowany rozczarowaniami. Siedzieliśmy w pokoju gościnnym, pod obrazem przedstawiającym białe brzegi Rugii. Stary opowiadał. Do Zjednoczenia pracował w państwowej, enerdowskiej fermie świń – zapładniał maciory nasieniem wieprzy i potrafił o tym zabawnie opowiadać kolegom. Bo kto wie, że wieprz za jednym zamachem produkuje pół litra spermy?

Günther wyjaśnił mi też, dlaczego tak potwornie przemokły mi buty i czemu stopy napuchły mi z wilgoci. Otóż żaden wieśniak nie wyprowadza już krów z obory, bo wtedy, musiałby do nich dotrzeć, żeby je wydoić. Strata czasu, strata pieniędzy. Łąki, którymi dziś szedłem, nie są już miejscem wypasu, to tylko tereny, które się kosi kilka razy do roku. Krowy na pastwiskach, owce na wypasie, kury grzebiące w ziemi? Nic z tych rzeczy, nie w Meklemburgii. Tu po ogromnych polach przejeżdżają ogromne maszyny rolnicze i w ciągu kilku godzin zapewniają całoroczny dochód. Mięso, bułka, ogórek.

Günther nie był zwolennikiem ekologii. Nigdy. Tego wieczora powiedział o sobie, że jest marksistą, że cenił PGRy, bo zapewniały uprzemysłowienie rolnictwa, aż przyszedł czas, że to samo uprzemysłowienie pozbawiło go pracy. Maszyny przywiezione z Zachodu, większe i mocniejsze niż wszystko, co przedtem tu widziano, które pracowały wydajniej i bez przestojów niż te dawne, weszły na jego ziemię i w jego życie, i zmiotły go z powierzchni. Spróbował sił w chowie bydła na własną rękę, ale jego małe stadko dopadła infekcja. Przerzucił się na hodowlę ryb, ale sandacze też zdechły. On sam nabawił się cukrzycy, przyplątał się zawał. (…)

Nie czułem się dobrze. Byłem młodszy, a słuchałem go z pozycji człowieka uprzywilejowanego, który takie pojęcia jak zmiana systemu i kolaps znał tylko z obsługi komputera. On, ten starszy, dał mi w ciągu tego wieczora odczuć swą wściekłość na świat, uczucie które mi się zrazu wydało irracjonalne i niedojrzałe. Günther  często rozpoczynał zdania od takich sformułowań, jak “tak to już jest…” i “muszę powiedzieć, że…”, po czym następowały ciężkostrawne teorie o kanclerce, która jest zdrajczynią i hasła partii AfD, pełne lęku o przyszłość i wrogie obcym. Günther nie ufał już dawnym partiom, nie ufał związkom zawodowym, ani państwowej telewizji. Przestał prenumerować gazetę, którą przedtem czytał, a jego lekturą stał się Compact, pełne nienawistnych tekstów piśmidło pegidystów i zwolenników wszelakich teorii spiskowych, które chętnie ilustrowano wizerunkami Angeli Merkel w islamskiej chuście na głowie.

Byłem gościem samozwańczego obrońcy chrześcijańskiego świata Zachodu, który był jednocześnie, jeśli dobrze interpretowałem, to co mówił, i ateistą, i brunatnym komuchem. Między jego życiem a moim nie było żadnych punktów stycznych, może poza tym, że i jego, i moje poglądy pełne były sprzeczności. Ale teraz siedzieliśmy razem, jedliśmy ser, chleb i ogórki konserwowe. On – fenomen z wiadomości prasowych, i ja – dziennikarz czasopisma, które on traktował jak wroga. W moim świecie takich jak on nazywaliśmy “wściekłymi staruchami”, on sam myślał o sobie jako o “dobrym człowieku”.

A przecież coś mnie tam trzymało. Günther był istotą zmiennocieplną. Był lodowaty w stosunku do wszystkiego, czego nie znał, ale traktował mnie przyjaźnie, choć byłem całkowicie mu obcym przybłędą. Wiedział kim jestem, wiedział, że pracuję dla prasy, która w jego pojęciu kłamie. Mógł mną pogardzać, a był szczęśliwy, że ma się przed kim wygadać. Nie podzielałem nawet najmniejszej części jego poglądów i otwarcie mu to powiedziałem, ale jednocześnie rozumiałem, co go wpędziło w ten polityczny ślepy zaułek wiecznego niezadowolenia. Z punktu widzenia Günthera, człowieka z prowincji, demokracja stała się zabawą mieszczuchów, którzy nie dopuszczają żadnej alternatywy, a o takich jak on mówią “motłoch”. Ci z miasta byli w każdej sprawie zgodni, czy chodziło o rezygnację z energii atomowej, czy o wysłanie wojsk na placówki zagraniczne. Mieli zawsze rację i nie obchodzili ich ludzie spoza ich horyzontu światopoglądowego, ich potrzeby i lęki. Günther był zdania, że gdy tylko jakiś koncept polityczny wyjdzie poza miasto,  jego materializacja na prowincji mieszczucha już nie będzie obchodziła.

Günther pokazał mi czerwone światła migające w ciemności za oknem. Dziesięć lat temu, powiedział, Konsorcjum postawiło tu wiatraki – symbole tego, jak ludzie z miasta rozumieją postęp. Brygady ustawiały kolumny, starannie mierząc dozwolone odległości do najbliższych siedzib ludzkich, wyznaczone na podstawie wysokości masztów, pomiarów fal dźwiękowych i przewidywań co do ilości dni, kiedy maszty będą rzucały silny cień. Teraz wymienia się stare wiatraki na nowe, dwa razy wyższe – a więc zasadniczo powinny stać w podwójnej odległości. Günther kręci głową. Obecnie zakłada się, że zmiana systemu pozyskiwania energii jest nieodwracalna, a to oznacza, że obowiązują inne zasady. Nowe wiatraki staną tam, gdzie stały stare. Günther jest zdania, że dopasowuje się przepisy do zaistniałej sytuacji, a nie sytuację do przepisów. To sprawia, że Günther czuje, iż politycy przestali go reprezentować. Jest rozgoryczony i znalazł sobie nowych reprezentantów.

Podczas tej wędrówki, na obcym mi terenie, znajdując się w sytuacji przeciwstawnej do tego, co mnie otacza na co dzień, mam wyostrzony obraz samego siebie. Tak, jestem za tym, byśmy zrezygnowali z energii atomowej. Jestem zdania, że Niemcy są krajem wystarczająco zamożnym, bo udźwignąć koszty takiego projektu lepiej niż jakiekolwiek inne państwo. Ale słowa Günthera wywołują we mnie również poczucie niezadowolenia i to takiego, z którym zmagam się już od dłuższego czasu. Kiedy po raz ostatni, ja – mieszkaniec miasta, ja – mieszkaniec przedmieścia – osobiście poniosłem konsekwencje moich przekonań politycznych i moralnych? (…) To prawda, częściej korzystam z kolei niż z auta, ale to dlatego że tak jest mi wygodniej. Korzystam też z tzw. energii przyjaznej dla środowiska, ale nie oznacza to, że postawiono mi wiatrak w ogródku przed domem (…).

To na prowincji dokonuje się działań, które nam, mieszczuchom, pozwalają prowadzić życie zgodne z naszymi normami moralnymi. Ci, którzy inicjują takie działania, sami z reguły nie mają styczności z realiami tych decyzji.

(…) Niemal całe życie spędziłem w miastach, najpierw w Zagłębiu Ruhry, potem w Berlinie. [Teraz w Hamburgu] Jestem zdania, że miasto od dawna jest najlepszym miejscem, żeby podważać to, co zastaliśmy (…) Ale miasto równie wspaniale pozwala się samooszukiwać i żyć w przekonaniu o własnej nieomylności. Zmiana systemu pozyskiwania energii wymaga w mieście zaledwie podpisu pod nową umową dostawy prądu. Jak się ma dworzec pod nosem, przesiadka z auta na pociąg nie jest wielkim poświęceniem. Nigdzie nie jest łatwiej niż w mieście być dobrym człowiekiem.

Ale czy jesteśmy dzięki temu lepsi od innych?

Poczucie wyższości mieszczucha – moralne, intelektualne, stylistyczne. Widziałem to po samym sobie. I po innych, kiedy z powoidów zawodowych przeprowadziliśmy się z rodziną z centrum Berlina na przedmieścia Hamburga – bo w centrum było nam za drogo. Po przeprowadzce doskwierał nam brak kina, koncertów, restauracji, nawet plakatów, które by nam podsuwały coraz to nowe możliwości. Ale bolało też niezrozumienie ze strony przyjaciół mieszkających w centrum. Standardowe pytanie, które zresztą było krytyczną oceną, brzmiało: “tak daleko teraz mieszkasz?” Jakby nie istniało życie poza dużym miastem.

To miejskie pełne politowania pobłażanie nadal zresztą i sam uprawiam. Nie znam nikogo, kto mieszka naprawdę na prowincji.

Siedzimy w rozwalającym się obejściu Günthera, który mówi, że nie ma już z nikim wspólnego języka. Zjednoczenie to humbug. Wiatraki produkujące energię – też. A jeśli byłeś hodowcą świń i straciłeś pracę, to mieszkający w mieście wegetarianie nie zatroszczą się o twój los, nawet cię nie zauważą.

Czuje się tak, jakby go już w ogóle nie było. (…)

Mam wrażenie że znalazłem się dokładnie pomiędzy, w jakiejś historycznej rozpadlinie, między miastem i prowincją, między awangardą, a tymi, którzy zostali odepchnięci, zapewne też między arogancją z jednej strony i poczuciem, że człowieka zignorowano z drugiej. (…) moje własne odczucia wcale nie były jednoznaczne. Broniłem przed zgorzkniałym starcem osiągnięć ostatnich dziesiątków lat. To były miejskie osiągnięcia, to prawda, ale miały przecież uniwersalną siłę: równouprawnienie, ochrona mniejszości, zrównoważona gospodarka. Ale rozumiałem, że dla Günthera oznaczają one poniżenie i zepchnięcie na margines.

(…) Przyszło mi do głowy, że Günther nie skarżył się na zbyt niską emeryturę, na zły stan dróg, na to, że zlikwidowano połączenia autobusowe. Bolał go tylko brak uwagi i szacunku.

Niemcy z drogi 1

Dla Christine Ziegler

Ewa Maria Slaska

Na przełomie marca i kwietnia 2018 roku opublikowałam TU cztery fragmenty powieści Andrzeja Stasiuka Wschód, a uzasadniłam to w sposób następujący:

…jest to książka nie tylko o naszej przeszłości, rzymskiej, mongolskiej, stalinowskiej, jagiellońskiej, peerelowskiej, piastowskiej, ale też książka o tym, co przyjdzie, co się czai, jest tuż tuż, a zaraz się objawi… Czarne wydało Wschód w roku 2014, w roku 2015 to, co się czaiło, a co odkrył tylko geniusz pisarza, stało się prawdą, która od maja 2015 roku zaczęła nas dławić, dławi dziś i dławić zapewne będzie jeszcze dobrych kilkanaście lat. (…) On to wiedział już wtedy, trzeba było czytać ze zrozumieniem, to nic by się wprawdzie nie zmieniło, ale przynajmniej nie stalibyśmy z rozdziawioną buzią, patrząc jak na naszych oczach z zakamarków, komyszy i oczeretów naszego świata, z tego stasiukowego piachu i kurzu wypełza… Suweren!

W roku 2018 Christine Ziegler, jedna z moich licznych autorek-przyjaciółek (ten blog jest ich pełen, niektóre są też moimi siostrami, ciotkami lub kuzynkami), podarowała mi książkę niemieckiego dziennikarza, który w sierpniu 2016 roku zszedł z asfaltu i betonu, które pokrywają Niemcy na powierzchni 6,2% (tak twierdzi Autor) i poszedł tysiąc kilometrów na przełaj, z Darst na Północy, która jest jednocześnie Wschodem, na najwyższy szczyt Niemiec – Zugspitze – na Południu, który jest również Zachodem.

Sußbach szedł więc a nie jechał jak Stasiuk, a jego wędrówka wiodła na Południe, a nie na Wschód, ale mimo to łączy ich obu obserwacja, która ociera się o… profetyzm. Stasiuk zobaczył niewidzialnych ludzi, którzy w dwa lata później wyszli w Polsce “po swoje”, Sußbach pisze o takich samych ludziach w Niemczech. O tych, których nie ma, których my – “miastowi” – nigdy nie widzimy, nawet jeśli czasem wyjedziemy na wieś i kupimy u nich ze stoiska przy drodze szparagi, grzyby lub truskawki.

Ludzie, których nie ma

To nie jest tytuł  nadany przez autora, to mój tytuł, wspólny dla Stasiuka i Sußbacha. Nie wydaje mi się, by książka Sußbacha ukazała się (już) w Polsce. Nie znalazłam jej w sieci. Sugeruję jednak wydawnictwu WAB, by zamówiło u mnie jej tłumaczenie (tu na początek kilka stron), i jak najszybciej ją wydało, bo to ważna książka, być może ważniejsza niż wszystko, co do tej pory napisano o nas i o tym, co idzie… Sugeruję też, byśmy to “przeczytali ze zrozumieniem”. Nawet jeśli niczego to nie zmieni, to przynajmniej nie będziemy zaskoczeni…

Też będzie kilka odcinków.

Mięso bułka ogórek

Drugi badacz, z którym rozmawiałem, zanim ruszyłem, jest profesorem socjogeografii na Uniwersytecie w Jenie. Benno Werlen, Szwajcar z górskiej wioski. Werlen bez zachwytu ustosunkował się do mojego pomysłu. “Nie będzie tam panu dobrze”, powiedział z politowaniem.
“Dla kogo urządzono ten kraj tak, jak on dziś wygląda?”, zapytał i sam sobie odpowiedział: “Dla tych jego mieszkańców, którzy pracują. Dla tych, którzy pracują i poruszają się autem. Te aspekty, które są ważne dla osiągnięcia produktu socjalnego brutto, są traktowane priorytetowo przy kształtowaniu świata materialnego”. Dzieci, wedle kryteriów ekonomicznych, kategoria nieproduktywna, zostają zamknięte “w wydzielonych i ogrodzonych rezerwatach”. Połączenia kolejowe na terenach o niskim zaludnieniu zostają zlikwidowane. Dorosły, który siedzi bezczynnie na przystanku autobusowym, i nawet nie wsiadł do auta i nie udaje, że coś robi, jest podejrzany.

Tu oczywiście muszę wtrącić swoje trzy berlińskie grosze. W Berlinie w biały roboczy dzień wszystkie knajpy są pełne ludzi. Oczywiście, wielu z nich to turyści, ale nawet oni pytają ze zdumieniem: czy u Was nikt nie pracuje? No ale Berlin to zdegenerowany wyjątek w solidnym krajobrazie niemieckiego społeczeństwa pracującego…

Geograf nie skarżył się na to, że tak jest. Jego analiza nie miała w sobie elementów nawracania. Chłodno mówił o tym, jak zasada efektywności pracy i wynikająca z niej konieczność mobilności przy użyciu samochodu, wpływają na wygląd naszego otoczenia. Już pierwsza restauracja McDonald’sa, powiedział profesor, była przeznaczona dla użytkowników aut. Był to pawilon typu drive-in na parkingu w Kalifornii. “A dlaczego? A dlatego że od czasu industrializacji przestrzeń mieszkania oddzieliła się od przestrzeni pracy. To sprawia, że wciąż jesteśmy w ruchu i rzadko w domu. Jedną z odpowiedzi na ten stan rzeczy było związanie jedzenia z autem.”

Berlinka-adminka musi się tu wtrącić po raz kolejny. W Berlinie samochód nie jest może aż tak wszędobylski, jak w innych miastach, bo mamy dobrze funkcjonującą komunikację miejską i siłą rzeczy nasze jedzenie przeniosło się do metra. Stacje metra oferują z reguły co najmniej jedną potrawę fast-food, czasem zamieniają się w prawdziwe centrum gastronomiczne o zróżnicowanej ofercie. Zasada jednak pozostała ta sama. A Berlin dla hipsterów to nie reszta świata. Już pięć kilometrów od centrum oferta sprowadza się do… 

“Trzeba więc było zorganizować to tak, by jedzenie podano nam do auta. Fastfood, szybkie zaspokajanie głodu. To jednak będzie funkcjonowało najlepiej, jeśli oferta będzie wąska, a wybór ograniczony i sprowadzony do produkcji seryjnej. Gdy wszyscy jedzą to samo, wystarczy wszędzie posadzić to samo. Potrzeba tylko mięsa, bułek, ogórków.”
Gegrafa szczerze ubawiła wizja tego, jak wędruję przez krajobraz mięsa, bułek i ogórków. Facet bez pracy i auta, ale związany z jakimś miejscem w tym krajobrazie, jakiś wioskowy przygłup, może sobie poradzi, ale człowiek taki jak ja – pracujący mieszczuch-konsument – zginie. Bo wprawdzie ten świat został urządzony po to, żeby zaspokoić potrzeby takich jak ja, ale spełnia swoją funkcję pod warunkiem, że trzymamy się od niego z daleka.

To były strony 49-50. Ciąg dalszy za tydzień…

 

 

Das Märchen von den Zwillingen 3

Krzysztof Jagielski
übersetzt von Tibor Jagielski

Die Königin der Nymphen Tuende und ihr Land

Die Wanderer kamen rasch voran, da der Weg nur sanft anstieg und es keine Hindernisse gab. Sie wussten nicht, wie weit es noch bis zum Land der Nymphen war, doch sie kannten die Richtung, und das versetzte sie in gute Stimmung. Um das Essen brauchten sie sich nicht zu kümmern, weil sie unterwegs Früchte, Kräuter, süßen Harz und Käferlarven in Mengen fanden.

Das Ziel ihrer Reise schien immer näher zu kommen. Ein glänzender Nebel umhüllte sie. In der Luft schwirrten goldene Faden und der Rabe Hollo flatterte ihnen nach, um sie mit dem Schnabel einzufangen.

„Ich werde mir ein goldenes Nest bauen, ein goldenes Nest!“, krähte er begeistert.
„Wenn du hier bleiben wirst, dann tue es“, machte sich die Feldmaus Okosch über ihn lustig. „Doch pass auf, dass du nicht zu viel runterschluckst, sonst kannst du nicht mehr fliegen“.
Der vorausgeeilte Schäferhund Lusto kam fast atemlos zurück und rief:
„Ein Schloss, ein goldenes Schloss! Riesig! Kommt schneller..!“

Der Nebel löste sich auf, und sie sahen die, hoch in die Luft ragenden Türme des Schlosses, das mit saphirgrünen Wassern umgeben war. Da es noch weit entfernt zu sein schien, entschlossen sich unsere Freunde, ein Nachtlager aufzubauen und erst am nächsten Morgen den Weg fortzusetzen. Auf einer saftiger Wiese, wo Unmengen von farbenprächtigen Schmetterlingen schwirrten, ließen sie sich nieder und entfachten ein Feuer.

Plötzlich sprang der Schäferhund Lusto auf:
„Seht! Seht! Ein Knochen! Ich habe davon geträumt, und er liegt da!“
„Ich will ein Stück Käse…“, piepste die Feldmaus Okosch. Doch nichts geschah.
„Du musst träumen, träumen!“, bellte Lusto.
Okosch schloss die Augen und fing aus ganzen Kräften zu träumen an. Und… vor ihr lag ein prächtiges Stück goldgelben Käses.
Der Rabe Hollo wollte auch mitmachen und bedeckte seinen Kopf mit den Flügeln… und rief voller Begeisterung:
„Hurra!“… Vor ihm stand ein Topf voller fetter Würmer.

Jetzt waren Aranka und Orsolya an der Reihe. Sie träumten von einem warmen Bad und neuen Kleidern und… vor ihnen dämpfte gleich eine Badewanne und daneben stand eine Kiste mit zauberhaften Kleidern…

Es könnte nichts anderes bedeuten, als sie im Land der Wunschträume angekommen sind.
Nach dem Bad träumten die Mädchen von einer guten Nacht und schliefen augenblicklich fest ein. Doch dieser Schlaf sollte nicht lange dauern. Ein Löwengebrüll weckte sie auf:

„Steht auf! Ihr sollt uns zum Palast begleiten. Unsere Herrin Tuende, die Königin der Nymphen, ruft euch.“
Aus dem tiefen Schlaf erwacht rieben sich die Mädchen erschrocken die Augen. Vor ihnen standen tatsächlich die Löwen. Der älteste von ihnen, mit einer Silbermähne bedeckt, sagte:
„Unsere Herrin hat schlechte Laune. Doch, obwohl sie für Fremde ein Herz aus Eis hat, wird sie euch nichts antun. Reisst euch zusammen und kommt mit uns mit.“

Millionen von Sternen der Milchstrasse glänzten über den Köpfen der Zwillinge. Orsolya und Aranka erinnerten sich an des Großvaters Worte: „Die Sterne sind die Seelen unserer Vorfahren und helfen euch bei jeder Gefahr“. Sie fassten Mut und standen auf.

Viele Tiere schauten den Wanderern zu: der Wolf und das Reh, der Hase und der Fuchs, die Katze und die Maus, der Falke und das Kaninchen. Und alle schienen in Eintracht und in Freundlichkeit verbunden zu sein.

Unterwegs entpuppte sich der alte Löwe als gesprächig, und so erfuhren die Mädchen nicht nur, dass er Hofmarschall war, sondern auch vieles über das Land der Nymphen und seiner Königin.

„In unserem Königreich bauen wir die Häuser nur aus Gold. Und darauf sind wir stolz. Die Königin Tuende herrscht schon seit einer Ewigkeit. Unser Land wird auch das Land des Ewigen Lebens genannt. Wir altern sehr langsam. Ich selbst bin schon über hunderttausend Jahre alt, obwohl ich viel jünger aussehe, nicht wahr?“, fragte der alte Löwe und wackelte kokett mit seiner silbergrauen Mähne.

„Bei uns gibt’s ewigen Frühling und die Blumen blühen ständig. Und weil hier jeder Traum in Erfüllung geht, haben wir schon alles und brauchen eigentlich nicht mehr zu träumen. Und alle Einwohner, Nymphen und Tiere, leben hier in Eintracht und in gegenseitiger Liebe, wie könnte es auch anders sein, nicht wahr?“, plapperte der alte Löwe, während sich die Wanderer dem goldenen Schloss immer mehr näherten.

Es kamen immer mehr Tiere als Schaulustige hinzu. Die Kunde von der Ankunft der Zwillinge verbreitete sich wie Lauffeuer. Die Mäuse wunderten sich, dass die Feldmaus Okosch ihnen so ähnlich sah. Die Hunde jedoch konnten in Lusto kaum einen Verwandten erkennen, da die Siebenbürgischen Schäferhunde eher einem Wollknäuel ähnelten als einem richtigen Hund. Der Rabe Hollo stellte fest, dass sein Schnabel viel größer war, als der der einheimischen Raben.

Der alte Löwe sprach unterdessen weiter:

„Unsere Königin ist eine Göttin des Lichts und des Lebens, der Sonnenstrahlen und aller Tiere. Sie liebt ihre Untertanen grenzenlos, doch für Fremde hat sie ein Herz aus Eis. Ich kann mich an eine Begebenheit erinnern…,“ seine Stimme stockte kurz „ Ah… wir sind schon vor dem Haupttor.“

An den Seiten der Hängebrücke, die zum Schloss führte, standen in Habachtstellung die Wachen, die aus Rehen und Hunden bestanden. An ihnen vorbei gingen die Wanderer, vom alten Löwen geleitet, auf das Schloss zu.

Die Straße war mit Silber gepflastert. In den Häusern aus Gold gab es Fenster ohne Scheiben, und die Türen waren weit geöffnet. Hier regnete oder schneite es nie und es gab keine Winde. Es gab auch keine Geschäftshäuser, da man sich doch alles, was man brauchte, erträumen konnte.

Schließlich kamen sie an den Palast der Königin. Er war von wunderbaren Gärten, voll von prächtigen Blumen und wundersamen Bäumen umgeben. Vor dem Eingangstor salutierten die aus Adlern und Kaninchen bestehenden Wachen. Der alte Löwe kämmte sich noch schnell seine Mähne glatt. Auch Aranka und Orsolya ordneten ihre Kleider und Haare. Die Feldmaus Okosch nahm Platz auf dem linken Arm von Aranka, während der Rabe Hollo auf dem rechten Arm von Orsolya Platz fand. Der Schäferhund Lusto schüttelte sorgfältig sein Fell. Und so betraten sie das Schloss.

Fortsetzung folgt.
Bild – Tibor Jagielski

Das Märchen von den Zwillingen 2

Krzysztof Jagielski
übersetzt von Tibor Jagielski

Der Himmelhohe Birnbaum

Die Mädchen gingen zu der ausgebrannten Eiche. Dort warteten schon der Rabe Hollo, der Schäferhund Lusto und die Feldmaus Okosch auf sie.

„Ich komme, oder besser gesagt, ich fliege mit euch,“ krähte von dem Ast der Rabe Hollo „ Ich werde euch zu Mut verhelfen“

„Ich werde auf euch aufpassen,“ bellte der Schäferhund Lusto im Bass und wedelte mit dem Schwanz.

„Auch ich werde euch in der Not nicht verlassen. Ich habe euer Gespräch mit Opa Ferenc mitbekommen,“ piepste die Feldmaus Okosch, die auf dem Rücken des Hundes saß.

Die Zwillinge steckten die aus der Baumhöhle herausgenommene Äxte, das Glöckchen, den Feueranzünder, und die kraftspendenden Tropfen in ihre Taschen, schulterten die Bögen und die Schnüre, nahmen die Stöcke in die Hände und gingen, gemeinsam mit den Tieren, in Richtung des höchsten Berges los.

„…Und hinter diesem Berg wird es sechs und sieben Flüsse geben. Auf der anderen Seite werdet ihr den schlafenden Riesen finden. Im linken Ohr hält er einen Schlüssel versteckt, mit dem man den Pass zum Himmelshohen Baum öffnen kann. Hütet euch, den Riesen zu wecken, sonst wird er euch auffressen…“ – so sprach Janos im Traum zu den Mädchen.

Nach vielen Tagesmärschen überquerten sie sehr müde den letzten Fluss.

Am Fuße des senkrecht aufsteigenden, spiegelglatten Berges, dessen Gipfel sich in den Wolken verlor, schlief ein Riese, so groß, dass sein Cousin Goliath, ihm gegenüber, wie ein Zwerg aussah.

Ich sage Euch das nur, damit Ihr Euch vorstellen könnt, wie riesig er war. Sein Zeigefinger war hundert Meter lang.

Das Hindernis schien unüberwindlich zu sein. Und so standen alle hilflos und ratlos herum.

Nur die Feldmaus Okosch lief an dem schlafenden Riesen entlang und sagte schließlich:

„Ich hole den Schlüssel und lasse ihn zu euch runter fallen“

Hollo rief: „Warte mal. Setz dich auf meinen Rücken, ich flieg dich auf seinen Arm.“

So gelang es Okosch, das Ohr des Riesen zu erreichen, das so groß war wie dreißig Elefantenohren.

Sie hatten Glück. Der Schlüssel lag am Ohrenrand und kam duch das Schnarchen des Riesen immer mehr zum Vorschein. Ohne zu warten, da sich der Riese gefährlich zu drehen begann, zog Okosch den Schlüssel und ließ ihn herunterfallen. Sie selbst rutschte auf dem Ärmel des Riesen wie auf einer Eisbahn mit großer Geschwindigkeit herunter, machte einen Purzelbaum über seine Finger und landete weich auf dem Rasen.

Der Schlüssel war nicht groß, ebenso wie das Schloss in der Felsspalte. Und als Oronka ihn drehte, sprangen plötzlich zwölf Riesenriesen heraus und fingen an zu klagen, dass man sie aufgeweckt hatte. Zum Glück waren sie zahm wie Rehe und riefen mit milden Stimmen:

„ Wem sollen wir helfen? Wem sollen wir helfen?“

Der Rabe Hollo flog um ihre Köpfe und krähte so laut wie möglich:

„Passt auf! Passt auf! Unter euren Füßen warten die Zwillinge Orsolya und Aranka, eure Gebieterinnen aus Siebenbürgen. Verneigt euch vor ihnen.“

Die Riesenriesen konnten die Mädchen und ihre Begleiter kaum sehen. Doch sie vernahmen ihre Stimmen:

„Seid gegrüßt, verehrte Onkel. Bitte, macht uns den Felsen auf. Wir sind unterwegs zum Himmelhohen Birnbaum, um Großvater Ferenc zu retten. Gott soll euch gesund erhalten.“

So schön sprachen die beiden, dass die Riesenriesen sich mit ihren schon geweckten Brüder, sich auf die Felsen stürzten und sie zur Seiten schoben. Das war nicht einfach, weil der Berg selten geöffnet worden war und mächtig verrostet zu sein schien.

Eine grüne Ebene öffnete sich vor ihnen, die wie die Puszta aussah, und weit, weit weg am Horizont sahen sie einen einsamen Birnbaum. Wie groß mochte er sein, dass man ihn von hier aus sehen konnte?. Die Reisenden bedankten sich herzlich bei den Riesenriesen für deren Hilfe.

„Stets zu Diensten,“ antworteten die Riesenriesen, „vor allem für so nette und gut erzogene Gäste. Solltet ihr in Not sein, ruft uns zu Hilfe. Wir kommen gleich.“

Das Gras roch nach frischem Thymian, der Himmel war wolkenlos, und Lerchen schwirrten in der Luft und begleiteten die Wanderer mit ihrem Gesang. Die Feldmaus Okosch reiste auf dem Rücken von Lusto, und der Rabe Hollo nahm Platz auf dem Arm von Orsolya und gönnte sich ein Nickerchen, während die Mädchen unermüdlich, Stunde um Stunde, in Richtung des langsam größer werdenden Baumes liefen. Spät am Abend erreichten sie ihr Ziel – den Himmelhohen Birnbaum. Man brauchte mindestens vier Stunden, um ihn zu umkreisen. Seine Wurzeln waren so dick wie eine Scheune. Sein poröser Baumstamm, war mit Moosen und Flechten übersät. Er bot Platz für unzählige Vögel und andere Tiere und reichte hoch über die Wolken. Der Rabe Hollo, als Kundschafter ausgeschickt, kam atemlos zurück, doch er hatte nicht einmal die Hälfte der Strecke nach oben geschafft.

Die Reisenden machten Rast unter einer haushohen Wurzel. Die Zwillinge entfachten ein Feuer und kochten eine Suppe, die sie aus den unterwegs gesammelten Kräutern und Früchten zubereiteten.

Die Feldmaus Okosch lud ihre hier zahlreich wohnende Verwandtschaft ein. Der Rabe Hollo besuchte seine lange nicht gesehenen Freunde, die hier wohnten. Als das Feuer ausging, kuschelten sich beide Mädchen an den Schäferhund Lusto und schliefen fest ein.

Am Morgen, kurz nach Sonnenaufgang, fing die mühsame Kletterpartie an. Für den Schäferhund Lusto erwies sie sich als besonders schwierig. Die Zwillinge benutzten also die Leinen, um an den unüberwindlichen Stellen den Hund hochzuziehen. Dort, wo der Stamm sehr glatt war oder die Risse in der Rinde zu weit, benutzten sie die Äxte. Der Rabe Hollo flog unbekümmert um ihre Köpfe herum und machte überflüssige Bemerkungen, bis Orsolya den Geduldsfaden verlor und rief:

„ Wenn du uns nicht hilfst, werden wir den Wipfel nie erreichen! Nimm die Leine in den Schnabel und winde sie um den Ast….Ja, so ist es richtig; jetzt hält sie, danke.“

Die Feldmaus Okosch suchte ständig nach dem besten Kletterweg. Ihre scharfen Nägel erwiesen sich als ideal auf diesem beschwerlichen Weg. Als Gebirgsbewohner, war sie ein ausgezeichneter Kletterer und ging allen anderen voran. Orsolya und Aranka

haben ihr diese wichtige Aufgabe anvertraut, und die Maus löste sie ausgezeichnet. Manchmal kamen Augenblicke des Grauens, als Okosch auf einen Uhu, einen Falken oder einen Adler traf.

Doch der Rabe Hollo flog voraus und warnte sie von den drohenden Gefahren.

Sie kamen sehr langsam voran auf dieser gefährlichen Besteigung. Ein einziger Augenblick der Unaufmerksamkeit könnte den Tod bedeuten. Oft fielen Riesenbrocken von Baumrinde wie eine Gebirgslawinen herunter.

Spät am Abend fanden die Wanderer eine große Baumhöhle. Dort gab es einen kleinen Teich aus dem man trinken und in dem man sogar baden konnte. Aranka entfachte das Feuer und Orsolya fand eine Harzader, die sich als schmackhaft und süß wie Honig erwies. Auf diese Art bekamen sie ein ausgezeichnetes Abendessen. Und wie am Vorabend kuschelten sich die Zwillinge an den Schäferhund Lusto. Auch die Feldmaus Okosch fand im Riesenfell des Hundes ihren Platz. Nur der Rabe Hollo hielt schläfrig Wache am Rande der Höhle.

Die Mädchen hatten schon aufgehört, die Tage des Kletterns zu zählen. Sie wussten nicht mehr, ob es Donnerstag oder schon Sonntag war. Doch sie kamen den Wolken immer näher. Es wurde merklich kälter, und die Zwillinge zogen ihre Schaffelljacken an. Die Winde wurden so stark, dass der Rabe Hollo Schwierigkeiten mit dem Fliegen bekam. Aranka und Orsolya fingen zu zweifeln, ob sie das Ziel je erreichen würden. Sie waren sehr, sehr müde, und das Klettern wurde für sie immer schwieriger. Manchmal weinten sie in Erinnerung an die warme Stube zu Hause…Dann griffen sie zu dem Glöckchen, und sein Klang gab ihnen Trost, Wärme und neue Kräfte.

Eines Tages gerieten sie in schwarze, undurchdringliche Wolken. Eine klebrige Dunkelheit umhüllte sie; die Zwillinge spürten sie an ihren Gesichtern und Händen. Und in dieser Dunkelheit vernahmen sie plötzlich unheimliches Weinen, Winseln und Klagen. Etwas Unbeschreibliches näherte sich den Wanderern und flößte ihnen Angst ein.

Okosch schlüpfte unter das Hemd von Aranka und zitterte erschrocken; der Rabe Hollo versteckte sich unter dem Bauch des Schäferhundes, und selbst der blieb an den Beinen der Mädchen stehen und knurrte.

Die Zwillinge zündeten Fackeln an und hielten sie hoch über ihre Köpfe. Sie sahen, dass sie sich an einer Weggabelung befanden. Auf dem rechten Ast, der größer als ein Weg war, sahen sie ein Riesennest, in dem hundert oder mehr Kühe Platz gefunden hätten. Überall lagen Knochen und dampfende Körperreste von Tieren und Vögeln, und aus seiner Mitte stiegen beißende Schwaden von Schwefelrauch.

Plötzlich ertönte ein so schreckliches Geheul, dass der ganze Ast zu beben begann.

Die Mädchen fielen um, doch glücklicherweise gingen die Fackeln nicht aus. Lusto kugelte sich wie ein Ball in Richtung des Nestes herunter, doch er blieb am Rande des Nestes inmitten der abscheulichen Gerippe stecken. Der Rabe Hollo verschwand in einem Versteck.

„Wer wagt mich zu wecken? Wer zu mir kommt, wird aufgefressen!“, heulte der Teufel unvermittelt.

Er schwebte über den Mädchen auf seinen Drachenflügeln und war mit schwarzen Schweineborsten bedeckt, seine Beine hatten Hufe, und seine Tatzen waren mit säbellangen und messerscharfen Klauen bestückt. Aus seinem Rachen ragten die mit grünem Speichel bedeckten, spitzen Zähne. Zwischen seinen hervorquellenden Augen wuchs ein spiralförmiges Horn.

Aranka und Orsolya erstarrten zuerst vor Schreck, doch sie erinnerten sich sogleich an den Rat des Janosch und warfen mit einer Fackel nach dem Teufel.

Der bekam einen solchen Schreck, dass er von dem Nest wegflog und anfing wie Espenlaub zu zittern. Die Macht der Mächte, die den Himmelhohen Birnbaum bewacht hatte, fiel von ihm ab. Jetzt sah er wie ein alter, hilfloser Hahn.

„Sei gegrüßt, Herr Teufel, hab keine Angst. Wir kommen zu dir auf der Suche nach der Frucht des Lebens. Sei so nett und zeige uns den Weg, dann lassen wir dich in Frieden.“

Der Teufel beruhigte sich, als er merkte, dass die Mädchen ihm nichts antun wollten.

Die Feldmaus Okosch schlüpfte aus dem Hemd von Aranka heraus und nahm Platz an ihrer Schulter; der Rabe Hollo flatterte – der Teufel weiß woher! – hervor und nahm auf dem Kopf von Orsolya Platz, und der Schäferhund Lusto richtete sich auf und fing an mit dem Schwanz zu wedeln.

„Kehrt um,“ sagte der Teufel mit der Stimme, die lieblich klingen sollte, aber nicht überzeugend klang. „Kehrt um, hier endet der Baumstamm. Der Erzengel bewacht mit den Schwert der Wipfel, rechts von ihm befindet sich das Land der Drachen, über dem Baum herrscht der Gott Isten, und links ist das Land der Nymphen, dessen Königin jeden Eindringling von dem Baum herunterstürzt. Doch wenn ihr sagt, ihr wollt in ihre Dienste eintreten, dann wird sie euch verschonen, und euch vielleicht, wenn sie zufrieden mit euch ist, die Frucht des Lebens schenken.

Ich rate euch jedoch umzukehren. Wenn ihr wollt, fliege ich euch zu der Ebene zurück.“

„Vielen Dank für deine kostbare Anweisungen und Ratschläge,“ antworteten die Mädchen. „Ohne sie wären wir verloren. Doch wir müssen weiter, Opa Ferenc wird von Tag zu Tag schwächer. Wir gehen ins Land der Nymphen. Obwohl du ein Teufel und Feind des Lichtes bist – Gott sei dir gedankt.“

Als der Teufel diese Worte hörte, griff er sich an die Ohren, verlor das Gleichgewicht und stürzte aus dem Nest mit einem Winseln hernieder.

Der Platz blieb aber weiterhin unheimlich. Die Wanderer verließen ihn schnell und wandten sich nach links, zu dem Land der Nymphen.

Fortsetzung folgt.
Bild – Tibor Jagielski

Das Märchen von den Zwillingen 1

Krzysztof Jagielski

aus dem Polnischen von Tibor Jagielski

Einführung

Es gab einmal vor langer, langer, sogar sehr langer Zeit, in Siebenbürgen, ein ungarischer Dorf namens Kaszoningyar. Dort wohnte ein Bauer, der Zsigmond Gabosi hieß.

Er hatte so viele Kinder, dass er – wie er lachend sagte – nicht einmal wußte, welche im Frühjahr und welche im Herbst geboren waren.

Um die Wahrheit zu sagen, es gab deren elf, sechs Söhne und fünf Töchter.

In diesen alten Zeiten sagte man: “Hut geht vor der Haube“, darum war der Bauer Gabosi traurig, daß so wenig Söhne im Hause herumliefen. Aber er hatte die Hoffnung, daß seine Frau Terezia, die gerade wieder schwanger war, ihm noch einen Sohn gebären würde. Es kam jedoch nicht dazu…Aber der Reihe nach.

Die Bäuerin Terezia gebar ihre Kinder in ihrem Haus, in der Küche. Das war der größte Raum, dessen Löwenanteil ein gemauerter Ofen einnahm, man konnte auf ihm nicht nur viele Töpfe unterbringen, Brot backen und während der Feiertage ein Ferkel oder ein paar Gänse braten, man konnte auf ihm sogar sehr bequem schlafen. Während des strengen Winters strahlte er wärme aus, so daß man sich nicht wundern darf, daß die Bewohner sich dort am liebsten versammelten.

Eines Novembernachmittags, als der Schnee schon bis zum Dachrand reichte und die rote Sonne sich hinter den hohen Berggipfeln zu verschwinden schickte, konnte das geschäftige Treiben der Nachbarinnen in der Küche, das Gurgeln des heißen Wassers in den Töpfen, die leere, mit duftendem Stroh ausgelegte Wiege, nur eines bedeuten – die Vorbereitungen auf die Ankunft des zu erwartenden Kindes.

Und so erblickte ein zartes Mädchen das Licht der Welt, und, als man den Bauern rief, damit er sich mit dem frisch Geborenen freuen durfte, passierte etwas Unerwartetes: fünf Minuten später gebar die Bäuerin noch ein zweites.

Es wurde still. Man konnte nur das Rauschen des brennendes Holzes hören. Auch die Neugeborenen schrien, wie es üblich ist, nicht. Der Bauer, an den Tisch gelehnt, schwieg erschüttert, und die Brüder und Schwestern, die inzwischen in die Küche gedrängt waren, beobachteten mit großen Augen dieses Naturwunder. Zwei Mädchen?! Das konnten sogar die Erwachsenen nicht verstehen. Bis heute hatten sogar die Ältesten nichts von einem solchen Ereignis berichtet, ja, nicht einmal davon gewusst, jedenfalls hier, im Gebirge, im Komitat Nagykaszon. Und Bauer Gabosi, der mit allen Wassern gewaschen war, konnte kein Wort über die Lippen bringen.

Endlich erinnerten sich die Zwillinge an ihre Pflicht und fingen an zu schreien; man weiß nicht, ob vor Kälte oder Hunger, oder ob sie einfach ein Zeichen setzen wollten, daß sie geboren worden waren und man sich mit ihnen beschäftigen sollte.

Schon goss man warmes Wasser in den Trog, in dem man üblicherweise Brot knetete, schon

fing die Geschwisterschar auch zu schreien und zu drängen an, um den Schwestern näher zu kommen, schon half man der Bäuerin, schon genossen die Mädchen ihr erstes Bad.

Der Bauer rief den Opa Ferenc und goß in die Kelche Birnenschnaps. Und als sie ein und ein zweites Mal getrunken hatten, setzten sie sich auf die Bank, um über die Namen für die Mädchen zu beraten. Dann legten sie sie fest – die ältere soll Aranka, die jüngere Orsolya heißen; wie die Großmutter. Und so wurden sie getauft.

Als die Neugeborenen, eingewickelt in saubere Leinentücher, schliefen und die Bäuerin Terezia auf dem warmen Ofen ruhte und die Dunkelheit von den Öllampen erhellt wurde, saßen am Tische der Bauer Zsigmond, Großvater Ferenc, Großmutter Ildiko, Bäuerinnen, die bei der Geburt geholfen hatten, sowie die ältesten Söhne. Man langte zu dem speziel für diesen Tag gebackenen Kuchen Pogatsch, trank vorsichtig den starken Birnenschnaps oder genoss den alten Wein aus den Tonkrügen.

Kein Gespräch kam zustande. Der Bauer schaute manchmal die Zwillinge an. Doch sein Gesicht war trübe, man weiß nicht, ob aus Enttäuschung, dass es die Mädchen und nicht den erhofften Jungen gegeben hatte, oder ob schwarze, abergläubische Gedanken ihn plagten. Aus Achtung schwiegen alle.

Großvater Ferenc räusperte sich, zog zweimal an der Pfeife und sagte:

„Heute haben wir den 13.November, dreizehn Kinder wurden geboren, und wie ich gerade zähle, sitzen wir in der Stube, deren Decke von dreizehn Balken getragen wird, auch zu dreizehn; ich heiratete die Großmutter auch am Dreizehnten. So sehe ich, dass 13 eine glückliche Zahl sein muss. So war es früher. Ich sage euch, es ist ein gutes Zeichen, ein Geschenk des Erzengels und nicht, pfui!, der Teufelsmacht“.

Als in der Küche die Aufbruchstimmung einzusetzen begann, kam plötzlich ein unerwarteter Gast herein und fegte den Schnee von der Schafskutte und von seinen langen, weißen Haaren herab. Im Halbdunkel konnte man zuerst sein Gesicht nicht erkennen, aber als er an den Tisch, ins Öllampenlicht trat – erhoben sich die Anwesenden und riefen durcheinander:

„ Janosch Kovacs, um Himmelswillen…!“

„ Sei gegrüßt Bauer, seid gegrüßt Leute. Mich friert und ich habe Hunger von der langen Reise, erlaubt es mir, ein Weilchen auszuruhen“. Und ohne auf die Erlaubnis zu warten, warf er die Kutte auf die Bank und kam an die Wiege. Die Zwillinge öffneten die Augen und lächelten ihn an. Dann setzte er sich an den Tisch und aß gierig, tunkte Brot in die Soße und langte oft zum Weinkrug, ohne sich um seinen langen Schnurbart zu kümmern.

Obwohl jeder tausend Fragen stellen mochte, schwiegen alle und ließen den unerwarteten Gast seinen Hunger stillen. Man beobachtete aufmerksam jede seiner Bewegungen.

Vor vielen Jahren war er im Dorfe ein angesehener Schmied gewesen und lebte gut, bis eines Frühjahrs die Bäche über die Ufer gestiegen waren und die Täler überschwemmt hatten, die Anwesen vernichtet und viele Menschen getötet wurden. Auch die Familie von Janosch – die Frau und seine vier Kinder gehörten zu Unglücklichen.

Seitdem war er verschunden, als ob ihn die Erde verschluckt hatte, und es wurde still um ihn.

Jetzt war er zurückgekommen. Aber wie hatte er den meterhohen Schnee überwunden, der die Wege versperrte?

Bis jetzt war das keinem gelungen; auch im Sommer brauchte man aus dem nächstgelegenen Dorf viele Stunden, um hierher zu gelangen. Die Zwillinge, die Rückkehr des Janosch, der dreizehnter November – sollte das ein Zufall sein? Alle warteten auf Kovacs Worte.

Der hörte auf zu essen und setzte sich auf den Ofen, angelehnt an den warmen Kamin. Großvater Ferenc reichte ihm eine seiner langen Pfeifen und das Säckchen mit Tabak. Janosch stopfte langsam den Pfeifenkopf, zündete ihn mit einem Holzstück an und zog ein paarmal.

In der Stube war es so still, dass man das Zischen der Öllampendochte hören konnte.

„ Vielen Dank, Bauer, für Speis und Trank“ – sagte Janosch endlich. Obwohl seine Haare weiß und sein Gesicht mit Furchen gepflügt auf ein hohes Alter hinwiesen, klang seine Stimme hell und kräftig, und seine Augen brannten wie Glut im Halbdunkel.

– “Vielen Dank für die Gastfreundschaft. Einen langen Weg habe ich hinter mir, ich wollte hier sein, wenn die Zwillinge geboren werden. Woher ich von diesem Ereignis wusste und wie ich den Schnee überwand, das kann ich euch nicht berichten.

Mein Leben wäre sonst in Gefahr. Ich bin zurückgekommen und werde hier bleiben. Wenn der Frühling kommt, werde ich auf meiner Erde ein Haus bauen und dort wohnen. Jetzt erlaubt mir, Bauer, in die Scheune zu gehen und auszuruhen, da ich sehr müde bin, und auch die Zwillinge brauchen ihre Ruhe.“

Die Versammlung löste sich zögernd auf. Janos unerwartete Rückkehr, die Geburt der Zwillinge, der dreizehnte November, all das erfüllte die Menschen mit abergläubischer Furcht. Alle waren Christen, doch seit Menschengedenken glaubte man in Siebenbürgen an Zauber und Hexen. Die umliegenden Berge und Wälder waren voll von Geistern, die in Tiergestalten herumwanderten und fähig waren, in Menschenleiber einzudringen; in den Schluchten und Grotten wohnten Drachen und Lindwürmer, die unermessliche Schätze argwöhnisch bewachten. Man sprach vom Himmelhohen Birnbaum, dessen Früchte jede Krankheit heilen sollten, und von Wagemutigen, die auf der Suche nach ihm vom Teufel gefressen worden waren. Doch wo dieser Baum wuchs, wusste niemand. Vielleicht sind die Geister von Bären oder Bergadler in den Zwillingen wiedergeboren worden? Fragen über Fragen…

In Erwartung des Frühlings und um sich bei dem Bauern für Obdach und Bewirtung zu bedanken, half Janos Kovac´s auf dem Hof. Er reparierte nicht nur kaputte Schlösser, Pflüge und andere Feldgeräte, sondern nahm eine dampfgetriebene Dreschmaschine in Betrieb. Die meiste Zeit verbrachte er im Stall. Die Pferde wieherten zufrieden, ihre Haut glänzte, man sah, dass Kovacs Obhut ihnen gut tat. Er sprach mit den Rössern wie mit den Menschen, doch keiner wunderte sich. In Ungarn war das Pferd nicht nur ein Freund, es gehörte einfach zur Familie. So war es seit jeher, als die Ungarn noch in den Steppen wohnten.

Kovac´s zweites Steckenpferd waren die Zwillinge. Obwohl sich, nach altem Brauch, ausschließlich die Frauen um die Kinder zu kümmern hatten, wurde Janos Kovacs ihr ständiger Begleiter. Großmutter Ildiko fluchte laut über diese Unanständigkeit, aber der Schmied lies sich nicht beirren und tat das Seine. Unter die Wiege zimmerte er Kufen und zog sie überall mit hin, wo er sich bewegte. Und da er die meiste Zeit im Stall verbrachte, so kann man sagen, dass die Zwilinge mit den Pferden aufwuchsen. Seine Liebe zu den Mädchen wurde von den Dorfbewohnern mit der Sehnsucht nach den eigenen, in der Katastrophe umgekommenen Kindern erklärt.

Doch Janos Kovacs war der einzige im Siebenbürgenland, der die Wahrheit kannte. Aranka und Orsolya waren sein Trost auf dieser Erde, und er brachte den beiden die Sprache der Tiere bei, wie es der Wille der Königin der Nymphen vom Himmelshohen Birnbaum war.

Sie hatte ihm auferlegt, auf die Erde zurückzukehren, in sein Dorf Kaszoningyar, um die Zwillinge in seine Obhut zu nehmen. Obwohl Kovacs die Liebe und den Frieden in dem Königreich der Nymphen wahrlich genossen hatte, beugte er sich dem Befehl der Königin, die ihm während der Wanderung zu dem Himmelshohen Birnbaum das Leben gerettet hatte, als er die lebensspendenden Früchte für seine Frau und Kinder gesucht hatte. Aber diese lebten schon glücklich im Siebten Himmel. Und der Erzengel, Wächter der Sieben Himmelsphären, ließ ihn einen Einblick gewähren.

Und so war Janos Kovacs zurückgekommen auf dem siebenbeinigen, geflügelten Ross, das schneller als die schneeschwangeren Wolken und der Abendfrost war, und war vor dem Haus des Bauers Gabosi unbemerkt gelandet, wo alle so mit der Geburt beschäftigt gewesen waren.

Die Tage vergingen, die Monate vergingen. Die Zwillinge wuchsen rasch und genauso prächtig heran wie ihre Zeitgenossen, obwohl man munkelte, dass sie „anders“ seien. Vielleicht waren sie doch etwas kräftiger, reger, aufmerksamer. Ihre Augen funkelten, pechschwarze Zöpfe fielen auf die Arme, die Gesichter waren braungebrannt von Sonne, Wind und Regen. Man hörte sie mit Schwalben, Kühen, Pferden, Mäusen, sogar Käfern, sprechen. Doch keiner nahm es ihnen ab; andere Kinder lachten sie aus, und die Erwachsenen zeigten ihnen einen Vogel.

Je älter sie wurden, desto kürzer wurde die Zeit für Spiele. Es kamen neue Hausaufgaben auf sie zu. Die Mädchen waren sehr tüchtig und halfen gerne überall mit. Sie fegten mit den Gänseflügeln Haus und Hof; sie tränkten die Pferde, melkten die Kühe und weideten, gemeinsam mit den älteren Geschwistern, die Schafe auf der Alm. Das strenge Klima, die schwere Hofarbeit, das Klettern auf den Felsen, das Sammeln von Beeren, Kräutern und Pilzen, härteten sie ab.

Sie durchstreiften nicht nur das Gebirge und halfen der Mutter, sondern lernten ihre Welt genau kennen. Und sie hatten zwei ausgezeichnete Lehrer dabei – Opa Ferenc und Janos Kovacs.

Im Hause Gabosi gab es, außer der Bibel, alte, schon vergilbte Zeitschriften, diverse Bauernkalender und sogar ein Kochbuch. Das waren die Wissensquellen für Orsolya, Aranka und ihre Geschwister. Opa Ferenc bemühte sich redlich, allen Kinder Lesen und Rechnen beizubringen.

Die Zwillinge erwiesen sich als erstaunlich lernfähig. Im Alter von fünf Jahren hatten sie schon ihre Geschwister überflügelt.

An die Stelle des alten, durch die Flut vernichteten Anwesens, baute sich Janos Kovacs eine kleine Hütte. Den Schmiedeberuf hängte er an den Nagel. Er half den anderen Dorfbewohnern bei den täglichen Arbeiten, doch vor allem widmete er jede freie Minute Orsolya und Aranka. Er kümmerte sich um sie und wurde zu ihrem Schatten. Die Mädchen hingen an ihm, da er die Sprache der Tiere kannte und ihnen die Geheimnisse der Natur offenbarte.

Er lehrte sie die Kraft der Kräuter, die Heilkraft der Bäume, der Steine und Felsen kennen. Gemeinsam durchwanderten sie kniehohe Moraste, voll von Blutegeln und Mücken; gingen durch halshohen Schnee; kletterten auf steile, bemooste Wände, übersät von scharfen Steinen; durchquerten hohe Gebirgspässe, um dorthin zu gelangen, wo die Familie des Steinadlers wohnte und der Bär seine Höhle hatte; sie wateten durch Bäche, wo sich Forellen versteckten und Krebse im Krebsgang krochen; durchstreiften die Täler, wo Murmeltiere huschten und Steinböcke sprangen; beobachteten das Leben der Ameisen, der Spechte und schauten zu, wenn der Falke das Kaninchen fing; sie spürten die Winde und den Lauf der Wolken und lernten das Wetter vorauszusagen – ob sonnige Tage, ob Gewitter voll Regen oder Schnee zu erwarten wären

So lehrte Janos Kovacs die Mädchen, die Welt zu lieben und zu achten.

Doch über den Himmelshohen Birnbaum schwieg er.

Die Zwillinge wurden erwachsen. Man beäugte sie im Dorfe inzwischen nicht mehr, sondern brachte ihnen viel Achtung entgegen, da sie imstande waren, viele Dorfbewohner von ihren Krankheiten zu heilen. Auch kranke Tiere wussten sie zu pflegen – auch ein gebrochenes Kuh– oder Schafsbein vermochten sie zu richten.

Doch der Großvater bereitete ihnen Sorgen. Er blieb immer öfter auf dem Ofen liegen. Geplagt von Schmerzen, die seine Hände krümmten, konnte er nicht mehr seiner Lieblingsbeschäftigung nachgehen – dem Schnitzen von Stöcken, die Bauer Gabosi oft auf den umliegenden Märkten verkauft hatte. Großvater hatte selbst mehrere davon: einige für den Alltag, und andere für die Feiertage.

Nur einen außergewöhnlichen, der auf dem Ofen hing, lies er niemanden anfassen, nicht einmal die Zwillinge. Warum? Das blieb Großvaters Geheimnis.

Keine Medizin, weder Kräuterbäder, Murmeltier- oder Bärensalben, weder Janos Kovacs’ Besprechungen noch Gebete der Nächsten, vermochten ihm zu helfen. Der Großvater bereitete sich auf den Tod vor.

Orsolya und Aranka waren verzweifelt und baten sogar die Tiere und Vögel um Hilfe. Doch keiner wusste Rat – und Opa Ferenc wurde von Tag zu Tag schwächer.

Eines Sommernachmittags kamen die Zwillinge auf der Rückkehr vom Forellenfang, bei Janosch vorbei. Im Schatten der Eiche im Garten, als sie die, sehr schmackhaft vorbereitete, Fischsuppe gegessen hatten, hörten sie Janoschs Erzählung zu. Er offenbarte den beiden sein Geheimnis. Er sprach von der Reise zum Himmelshohen Birnbaum und seiner Suche nach den Früchten des Lebens. Die Mädchen wurden murcksmäuschenstill, ergriffen von der Ungewöhnlichkeit der Geschichte. Es fing schon an zu dämmern, als Janosch, das Gesicht in den Händen vergraben, sichtlich erschöpft, seine Geschichte beendete. Orsolya und Aranka schmiegten sich an den Mann, um ihn zu trösten und zu zeigen, wie nah er ihnen war. Jetzt begriffen die Zwillinge, dass die einzige Rettung für den Großvater die Früchte des Lebens sein könnten. Sie waren zum Aufbruch bereit, trotz aller Gefahren und Ängste, die sie, nur auf die eigenen

Kräfte bauend, würden überwinden müssen. Doch wie könnten sie aufbrechen ? Die Eltern würden es bestimmt verbieten, und der Großvater würde davon abraten.

Janosch merkte ihre Ängste, ihre Zweifel. Er wusste, dass die Königin der Nymphen ihn auf die Probe stellte. Die Zwillinge waren sein Trost, er liebte sie wie seine eigenen in der Flut verlorenen Kinder. Doch jetzt musste er über den Abschied entscheiden. Wenn sie zurückkommen würden, würde er nicht mehr da sein, sondern bei seinen Nächsten, im Siebten Himmel.

Die Entscheidung aber war schon gefallen. Die Mädchen waren entschlossen, diese abenteuerliche Reise zu wagen. Und keiner konnte sie mehr aufhalten, nicht einmal Janosch selbst.

So musste er sie vorbereiten und ihnen viele Ratschläge erteilen. Doch nicht jedes Geheimnis konnte er preisgeben, da ihm das doch die Königin der Nymphen strengstens verboten hatte.

Sie müssten alleine zurecht kommen, selbst lernen, richtige Schlüsse zu ziehen, die Angst und eigenen Schwächen zu überwinden.

Als über den Wipfeln die rote Sonne herunterfloss und der Schatten der Tannen immer länger wurde, entfachte Janosch Kovacs ein Lagerfeuer und ging zurück in die Hütte.

Nach einer Weile, genau bei Einbruch der Dunkelheit, hörte man rhythmische Trommelschläge, und Janosch trat heraus. Mit einem Spitzhut mit Eulenfeder und Hirschledermantel verkleidet, mit Glöckchen und Krimskrams behangen, kam er an das Feuer heran und fing an zu tanzen, gleichzeitig mit den hölzernen Stöckchen auf die Trommel schlagend. Er stieß dabei kaum verständliche Laute raus. Die Mädchen erkannten den Ruf des Falken, das Heulen des Wolfes, und Schrei eines Schafes, das zerrissen wird.

Plötzlich fing er an zu singen:

Ko – ho –i ke – ho oj – kej –kou
Ko – ho – i … Alle toten Geister,
Wenn ich euch darum bitte,
oj – kei – kou!
Hört auf die verzauberte Stimme meiner Trommel!

Die Bewegungen des Tänzers wurden immer ruhiger, und die Stöcke wirbelten immer langsamer, und seine Stimme wurde farblos und monoton.

Orsolya und Aranka schliefen ein. Und ihnen träumte, dass Janosch mit ihnen sprach.

Er wies den Mädchen den Weg zum Himmelhohen Birnbaum; er zeigte ihnen den über den Gebirgspass wachenden Riesen, in dessen Ohr sich ein Schlüssel befand; er erzählte von dem Teufel über den Wolken, der den Birnbaum hütete und wie man ihn mit Feuer besiegte; er erzählte und erzählte…

Die Mädchen wachten am nächsten Morgen in ihren Betten auf und wunderten sich, wie sie wohl nach Hause gelangt waren. An den Traum konnten sie sich beide jedoch genau erinnern : sie sollten zur Eiche mit der ausgebrannten Höhle gehen, dort einen Stock nehmen mit dem Knauf in Gestalt des Kopfes der Königin der Nymphen; Äxte mit kurzen Griffen, mit Silber beschlagene Bögen aus Knochen, deren Saiten aus Hirschgedärmen gefertigt waren; meterlange, elastische Schnüre; das Glöckchen und den Feueranzünder sowie wundersame Krafttropfen. Dort sollten auch Tiere auf sie warten.

Doch welche, hatte Janosch nicht erwähnt.

Den Eltern konnten sich Orsolya und Aranka bezüglich ihrer Reise zum Himmelhohen Birnbaum nicht offenbaren; sie wären dann sicher in einer dunklen Kammer eingesperrt und streng bewacht worden. Sie gingen zum Opa Ferenc.

Großvater hörte ihnen schweigend zu, weinte , schloss sie in die Arme, küsste und bekreuzigte sie. Dann zeigte er auf den Stock, der an dem Ofen hing und sagte:

„Nehmt ihn mit. Er kann euch in vielen gefährlichen Situationen behilflich sein. Ich weiß, dass ich euch nicht aufhalten kann. Ich warte auf euch.“

Die Zwillinge packten Käse, Pogatsch, Räucherspeck und warme Sachen in die leinenen Säcke und verließen das Haus.

 

Fortsetzung folgt
Die Bilder – Tibor Jagielski

Berlin. Kolejką wokół miasta / Abgesang in der Ringbahn

Annett Gröschner  Abgesang in der Ringbahn2010
Tłumaczyła na polski: Ewa Maria Slaska

Kolejką wokół Berlina. Koda

Siedzę w kolejce i jadę wokół miasta. 37 kilometrów torów oddziela Śródmieście od dzielnic wokół. Wokół miasto przemyka za oknami, ale jest też w środku. Dobre miejsce do czytania grubych książek, całowania się bez pamięci, prowadzenia nie przeznaczonych dla obcych rozmów w obcych językach, przezimowania, jeśli nie możesz spędzić zimy w domu. Mogę dokonać zdecydowanego cięcia w tym, co robię, nie przecinając jednak niczego, bo kolejka jedzie bez przerwy wokół i wokół, a po godzinie dociera dokładnie tam, gdzie się wsiadło. Ale nie. Nigdy przecież nie wraca się dokładnie do punktu wyjścia. Z każdym okrążeniem wokół Berlina miasto się zmienia, widzi się je zatem inaczej.
Kolejka okrężna wiąże wokół Wschód z Zachodem, krzyżuje wokół Północ z Południem. Gdy w roku 1961 miasto otoczył Mur, przerwał okrąg w dwóch miejscach, między Sonnenallee i parkiem Treptow i między Gesundbrunnen a Schönhauser Allee. Dziś miasto dzielą tylko brukowe wydania gazet. Pomiędzy Schönhauser Allee a Parkiem Treptow czyta się Kurier Berliński, po drugiej stronie – BZ czyli Gazetę Berlińską. Dopiero w czerwcu 2002 roku zamknął się okrąg kolei wokół miasta, dopiero wtedy Berlin się naprawdę zjednoczył. Tak uważam.
Czytam moją ulubioną książkę
o moim ulubionym mieście
Berlin und die Berliner. Berlin i berlińczycy.
Z roku 1905.
Na końcu pytanie:
Dlaczego kochamy Berlin? Można to dokładnie przebadać. A, B, C. Jak zadanie arytmetyczne i co było do okazania. Pomyślmy jednak,
do czego może się przyczepić każdy globtrotter taki jak ty, wtedy wiesz, że Berlin powinien się wykazać z nawiązką, aby cię powstrzymać. Postaraj się określić tę nawiązkę.
Tu pierwsza próba jej sformułowania.
Czego by mi brakowało, gdyby trzeba było mieszkać gdzie indziej (ohydna myśl):
xxxBerlina jako takiego, w ogóle i w szczegółach;
xxxstarych pijaków u Breescha i Latschenpaula i we wszystkich innych starych knajpach berlińskich;
xxxgracji na Kastanienallee i dziwek na Oranienburger,
xxxwysztafirowanych panienek w kolejce do Berghainu;
xxxdomu ze spiczastym dziobem przy dworcu Ostkreuz;
xxxpoetki Elke Erb jeżdżącej na rowerze po Weddingu;
xxxdziesiątków tysięcy ludzi dopingujących swoją drużynę czyli Union;
xxxpunków na Aleksie, nie licząc psów;
xxxjeziora Müggelsee po sezonie i widoku na jezioro Wannsee z poddasza Literarisches Colloquium pod koniec kwietnia, gdy jachty po raz pierwszy po zimie wciągają żagle;
xxxCentrum Studiów Berlińskich i wszystkich innych archiwów;
xxxkrzaków czarnego bzu nad kanałem Friedrichsgracht i dziedzińca zamkowego bez zamku;
xxxskaterów przy pomniku Polaków;
xxxkina na Friedrichshainie po ostatnim seansie filmowym;
xxxlotniska Tegel o bladym świcie widzianego z porannego samolotu z Nowego Jorku;
xxxporannego pociągu z Królewca, kończącego bieg na dworc Lichtenberg;
xxxrozgwieżdżonego nieba latem nad jeziorem Weissen See i miękkiej ciepłej wody w jeziorze;
xxxsamolotów kłębiących się jak ryby na niebie;
xxxzapachu lasu koło więzienia Tegel;
xxxmrukliwego kierowcy w nocnym autobusie numer 22;
xxxGerda i Elisabeth na ulicy Kurta Tucholskiego, Robinsona w tramwaju, który krzyczy głódgłódgłód i Feixa zblazowanego artysty na cmentarzu, który nawet leżąc już w grobie, jeszcze obrzucał turystów obelgami;
xxxwieczoru 26 grudnia na Ku’dammie;
xxxmostu górnokładowego czyli Oberbaumbrücke dniem i nocą;
xxxzaspanego pasażera w niebieskim kombinezonie o czwartej nad ranem w poniedziałek w kolejce wokół miasta;
xxxchłopców arabskich dyskutujących o jebaniu w dupę o czwartej nad ranem w niedzielę w kolejce wokół miasta;
xxxkolejki okrążającej miasto wokół w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara;
xxxi wokół, zgodnie z ruchem wskazówek zegara;
xxxpizzy w Brot and Rosen, falafla w Maroush, Chicken Curry w Asia Tiger i Palak Panir w Hufeland;
xxxtajemniczej parceli Immanuelkirchstraße 14, gdzie pochowano cztery trupy i po bombardowaniu miasta nigdy ich nie znaleziono;
xxxdzielnicy bud zwanej Scheunenviertel, kiedy wyglądała, jakby wojna się dopiero skończyła, i gdzie na fasadach kamienic wciąż widać było ślady jej dawnych mieszkańców;
xxxgruzów Bunkerbergu w parku Friedrichshain;
xxxciszy między fasadami starych domów tuż przed Bożym Narodzeniem, kiedy nowi berlińczycy pojechali do siebie, żeby odwiedzić mamę;
xxxzapachu ostatnich pieców węglowych;
xxxstoiska z przyprawami na targu nad kanałem Landwehry;
xxxknajpy Babel o czwartej nad ranem, kiedy porządni ludzie śpią i popiół wysypuje się z przepełnionych popielniczek;
xxxrestauracji Walden podczas koncertu Bolszewickiej Orkiestry Dętej;
xxxknajp takich jak Koepi, Knaack, Franz i nie zapomnijmy też o SO36;
xxxkina na świeżym powietrzu przed Galeriami Narodowymi, tą starą, i tą nową;
xxxmostu Fryderyka w piątek o 9 zanim zacznie się najazd turystów, i mostu Admirała, gdzie gra muzyka;
xxxzmęczonych ludzi czekających przed Urzędem Pracy na Westendzie;
xxxświatła na berlińskich obrazach Konrada Knebla;
xxxbzów na cmentarzu komunalnym na Gotlindestrasse;
xxxtarasu na dachu w Teatrze an der Parkaue czyli na parkowej polanie;
xxxkolorowych liści na podwórkach jesienią;
xxxkasztanów, wiązów i innych zagrożonych roślin;
xxxplacu Savigny‘ego o szóstej rano, kiedy spacerują tam lisy;
xxxoddechu kolejki miejskiej i metra, wydech, wdech;
xxxOranienstrasse na całej długości i z całym inwentarzem;
xxxrosyjskiego supermarketu na Landsberger Allee, gdzie na zakupy przychodzą kobiety ubrane w futra z norek;
xxxdzielnicy Prenzlauer Berg bez snobów i straszydeł;
xxxtramwaju M10 niezależnie od pory dnia i nocy i wszystko jedno gdzie;
xxxstoiska z lukrecją na targu na placu Käthe Kollwitz i tylko tego;
xxxgazomierza na Schönebergu;
xxxDworca Głównego czyli Hauptbahnhof z daleka;
xxxbulwaru nad Szprewą w dzielnicy rządowej latem;
xxxplacu Magdeburskiego w niedzielne popołudnie;
xxxReichstagu, który wciąż jeszcze jest zapakowany;
xxxprawdziwych wschodnich bułek na placu Arnswaldskim;
xxxwróbli w Tierparku i lemurów trójpalczastych w Zoo;
xxxcypla na końcu półwyspu Stralau z widokiem na Wyspę Miłości i elektrownię;
xxxcałkowicie zarośniętego diabelskiego młyna i dinozaurów w nieczynnym parku rozrywki Plänterwald;
xxxelektrowni Klingenberg w jasne zimowe popołudnie;
xxxzamarzniętej zatoki Rummelsburg z łyżwiarzami,
xxxBerlina, który nie chce być Nowym Jorkiem, Paryżem i Monachium;
xxxplanu miasta, planu metra i planu kanalizacji;
xxxOgrodu Wypędzonych w Muzeum Żydowskim, gdzie wydaje się, że człowiek traci grunt pod nogami;
xxxbasenu Oderberg wypełnionego wodą;
xxxwielkiego zbiornika wodnego bez wody;
xxxśladów po Murze, bez muru, bez zabudowy;
xxxBerlina, który nie chce być hipsterski i ma dupie locations;
xxxBerlina, który jest kreatywny i nie meczy o tym jak koza na każdym rogu;
xxxBerlina, który całkiem dobrze sobie radzi bez złotego łańcuszka i bez kasy;
xxxwidoku Wieży Telewizyjnej z północnego odcinka kolejki;
xxxzachodu słońca w biotopie, jakim były dworce Anhalt i Gleisdreieck;
xxxPlacu Poczdamskiego przed tym, zanim go zabudowano;
xxxprywatnego klubu na Kreuzbergu w piątek;
xxxdoniczki amarylisa w zniszczonych pracą rękach małej Wietnamki na Greifswaldskiej;
xxxRixdorfu w Boże Narodzenie i starego miasta w Kopanicy wczesną jesienią;
xxxwsi Lübars w stojącym letnim powietrzu;
xxxulicy Owocowej, gdy nazywała się jeszcze Owocowa a nie Komuny Paryskiej;
xxxśladów po pociskach na tynku narożnego domu nad Kanałem Miedzianym;
xxxwspomnień emigrantów o Berlinie mieście świateł i długich nagich nóg;
xxxstawu na osiedlu Podkowy czyli Hufeisensiedlung w Britzu;
xxxwidoku na północ z góry Kreuzberg;
xxxnabrzeży Szprewy, jeszcze nie zabudowanych;
xxxcmentarza miejskiego Dorotheenstädtische Friedhof wieczorem po zamknięciu;
xxxBerlina widzianego ze statku;
xxxwietnamskiego targu Dong Xuan na Lichtenbergu czyli Jasnej Górze;
xxxruin ambasady greckiej w Tiergarten;
xxxbliźniąt syjamskich w formalinie w Muzeum Medycyny;
xxxschodów w Nowym Muzeum;
xxxwidoku na Oberbaumbrücke ze statku kąpielowego na Szprewie rano o ósmej;
xxxwidoku ośnieżonej kolonii ogródków działkowych Raj;
xxxi wszystkiego, o czym zapomniałam.

Annett Gröschner czyta wiersz Abgesang in der Ringbahn podczas spotkania autorskiego Wahlverwandschaften zorganizowanego w Kesselhaus przez Berlińską Akcję Literacką w dniu 17 kwietnia 2018 roku