Miłość w sadach pradziadka

Andrzej Rejman

powraca dziś do postaci swego niezwykłego pradziadka. Przed dwoma laty wpisem o Adamie Hrebnickim rozpoczął współpracę z tym blogiem.

Tėvyne Lietuva, mielesnė už sveikatą!
Kaip reik tave branginti, vien tik tas pamato,
Kas jau tavęs neteko.
Nūn tave vaizduoju
Aš, ilgesy grožiu sujaudintas tavuoju. …

(Ach, jaki ten język jest tajemniczy, niezrozumiały, ale śpiewny i malowniczy jak cała Litwa!)

Litwo, Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie,
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
Kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
Widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie…

***

Jak co roku, odwiedziłem Raj, obecnie Rojus, miejscowość na Litwie, przed wojną w II Rzeczypospolitej, gdzie pracował i mieszkał do śmierci w 1941 roku mój pradziad Adam (Doktorowicz) Hrebnicki.

W istniejącym od 1961 roku muzeum Adama Hrebnickiego wśród zgromadzonych eksponatów, ducha tego miejsca podtrzymują obrazy jego córki – Marii, malarki, absolwentki petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Malowała ona głównie pejzaże i portrety. Jeden z portretów to Kostuś Hrebnicki, kuzyn, którego darzyła nieodwzajemnionym uczuciem.

Obrazy Marii Hrebnickiej w Muzeum Adama Hrebnickiego w Raju

Kostuś Hrebnicki ok. r. 1910

Wśród zapisków pozostałych po Adamie Hrebnickim, znajdujących się w bibliotece Instytutu Rolniczego w Kownie znajdują się wiersze Marii Hrebnickiej, pisane w latach 1909-1915 między innymi właśnie w Raju, dokąd przyjeżdżała razem z ojcem na wakacje z Petersburga.

Jeden z wierszy poświęcony jest z pewnością jej ukochanemu Kostusiowi Hrebnickiemu.

Wiersz, prosty, oczywisty, wręcz banalny. Gdy jednak widzimy portrety obojga, oraz wpatrzymy się w tutejsze krajobrazy, wyobraźnia dopowiada to, co nieopisane i nienazwane.

Krajobrazy Raju i Berżenik z lat 1908-1911

Do ***

…Przyszedłeś…
Jak królewicz z bajki wymarzony,
Uwieńczon promieniami złocistej korony,
Co zza siódmej góry i zza siódmej rzeki,
Porzuciwszy królestwo w świat dąży daleki,
Do zaklętej krainy, niedostępnej wieży,
Tam, gdzie piękna księżniczka w zaklętym śnie leży,
Tak ty, rzuciwszy wszystko sercem kierowany
Przyszedłeś do mnie!…
Jam ciebie czekała…
Że ty przyjdziesz, sny nie powiedziały moje,
To nie mówiło serce, przeczuć mych mówiły roje…
Uśmiechy słońca szczęście mi przepowiedziały,
Kwiaty, trawy i drzewa, tak słodko szeptały,
Ustroiłam się we wstęgi, przywdziałam bursztyny,
Bo ja chciałam być piękną dla Ciebie jedyny,
Ja wiedziałam, że przyjdziesz – serce cię czekało,
I jakieś dziwne szczęście objęło mnie całą,
I ty mnie nie zawiodłeś, przyszedłeś kochany
I byłeś taki piękny, młodością odziany
Z ponad gwiazd łuku, brwi dumne lśniły,
I jak róża, purpurą usta się płoniły,
A twoje oczy były jak niebios szafiry,
Głos twój dźwięczał, jak pieśń złotej liry,
Że przyszedłeś tu dla mnie – spojrzenie mówi
A moje serce hymnem radości się biło…
Bo ty przyszedłeś do mnie…

Raj, 1911, 26 sierpnia

Maria Hrebnicka

 Maria Hrebnicka ok. roku 1910

Maria Hrebnicka z ojcem w ogrodzie ok. r. 1910

Rękopis wiersza “Do…” M. Hrebnickiej z 1911 roku

Groby na starym cmentarzu w Duksztach (2017)

Festiwal piosenki natrętnej XI

Tomasz Fetzki

Heureux qui, comme Ulysses, czyli natręctwo na pierwszy dzień wolności

Viatorko, dziś pierwszy dzień Twojej odzyskanej wolności. Twardej – ale wolności. Gorzkiej – ale wolności.

Twardo bowiem i gorzko zostawić wszystko, co się przez lata tworzyło, wkładając w to całe serce i pół zdrowia. Lecz w niektórych miejscach, w określonych okolicznościach, a zwłaszcza z pewnymi ludźmi, zostawać nie warto, nie honor, nie należy. Nie można! Wymóg etyki. Ale też, by przywołać Poetę (czyli proroka), kwestia estetyki: potęga smaku i takie tam różne…

Po prostu:

Wolność jest cenniejsza niż poczucie bezpieczeństwa.

Godność znaczy więcej niż pieniądze – nie tylko zbywające, ale nawet te niezbędne.

Tak po prostu: wszyscy to wiedzą, ale mało kto ma odwagę według tego postępować. Viator nie jest pod tym względem pewien nawet samego siebie; nie wie, co by zrobił, gdyby przyszła chwila próby.

Ale Ty, Viatorko? Ty wiesz, że inaczej nie można, tak po prostu. Dlatego odchodzisz… na wolność. I jak Cię nie kochać ponad wszystko na świecie?

Nieszczęsny łeb Pielgrzyma świętuje ten pierwszy dzień wolności natrętnie brzmiącą pod czaszką piosenką; jakżeby inaczej, o wolności. Jedną z najpiękniejszych piosenek, jakie Wędrowiec zna. A skoro już się dzieli swymi natręctwami z Czytelnikiem, to wypadało by dodać o utworze kilka słów. Niezbędne minimum. Nie dlatego, by się erudycją (wątpliwej zresztą próby) popisywać, ale po to, aby konteksty rozjaśnić i bogactwo znaczeń przybliżyć.

Przeto, dla porządku: był sobie Joachim du Belleay, renesansowy poeta, członek grupy Plejady, jeden z odnowicieli języka francuskiego. Po kilkuletnim, rozczarowującym pobycie w Rzymie, czyli stolicy ówczesnego świata, napisał kunsztowny sonet, rozpoczynający się temi oto słowy (kunszt i wersyfikacja zaginęły, hélas!, w tłumaczeniu):

Szczęśliwy, kto jak Ulisses odbył wielką podróż
I zdobył w niej złote runo
A później powrócił, bogaty doświadczeniem i wiedzą
By przeżyć resztę lat pośród swych bliskich.

Heureux qui, comme Ulysse, a fait un beau voyage,
Ou comme cestuy-là qui conquit la toison,
Et puis est retourné, plein d’usage et raison,
Vivre entre ses parents le reste de son âge!

Wiersz ten Francuzi dobrze znają, stał się obiektem wielu odniesień oraz nawiązań. Jego parafrazą jest też piosenka, która natrętnie dręczy dziś Viatora. W roku 1970 powstał film Heureux, qui comme Ulysse (w Polsce znany jako Koń zwany Ulissesem). To ostatnia – ale jaka! – rola Fernandela. Zagrał starego Antonina, który przez 25 lat opiekował się koniem Ulissesem, a teraz ma swego towarzysza odstawić na korridę, gdzie, jako wierzchowca pikadorów, czeka go pewna śmierć. Antonin nie może – tak po prostu – tego zrobić i ucieka wraz z Ulissesem, aby, po wielu trudach i przeszkodach, wypuścić rumaka-seniora na wolność. W Camargue: krainie bezkresnych bagien i stawów, leżącej w delcie Rodanu, a zamieszkanej przez flamingi, półdzikie białe konie i czarne byczki (Viator tam był, widział, poleca gorąco). Ściskająca serce opowieść o wierności, przyjaźni i godności. Motywem przewodnim filmu jest właśnie ta piosenka: Henri Colpi, reżyser, napisał słowa, Georges Delerue skomponował muzykę, a zaśpiewał ją sam Georges Brassens. Strzał w dziesiątkę! Nikt nie zrobiłby tego lepiej. W ustach piewcy Wolności i Prowansji (urodzonego wszak, wychowanego i pochowanego w Sète – kilka kilometrów od lagun Camargue) ballada nabiera nowych, wyjątkowych znaczeń…

Ufff, i tyle! Krócej naprawdę się nie dało. A teraz już słuchaj Viatorko i słuchajcie wy wszyscy, którzyście tutaj trafili. Po krótkim wstępie, mieszczącym pieśń w krainie Oksytanii, rozpocznie się hymn. Hymn wolności na cześć pierwszego dnia wolności.

Szczęśliwy, kto jak Ulisses odbył wielką podróż
Szczęśliwy, kto jak Ulisses oglądał sto pejzaży
A później odnalazł, po wielu przejściach
Kraj zielonych lat

W uroczy letni poranek gdy słońce śpiewa ci w sercu
Wolność, wolność, jakże ona jest piękna!
Gdy lepiej ci tutaj, niż gdzieś indziej, gdy przyjaciel darzy cię szczęściem
Wolność, wolność, jakże ona jest piękna!

W słońcu i w wietrze, w deszczu i w pogodzie
Żyliśmy sobie zadowoleni: mój koń, ma Prowansja i ja
Mój koń, ma Prowansja i ja

Szczęśliwy, kto jak Ulisses odbył wielką podróż
Szczęśliwy, kto jak Ulisses oglądał sto pejzaży
A później odnalazł, po wielu przejściach
Kraj zielonych lat

W śliczny letni poranek, gdy słońce śpiewa ci w sercu
Wolność, wolność, jakże ona jest piękna!
Gdy nadchodzi kres nieszczęść, gdy przyjaciel obetrze twe łzy
Wolność, wolność, jakże ona jest piękna!

Spaleni słońcem, wysmagani wiatrem, zagubieni pośród stawów
Będziemy sobie żyć zadowoleni: mój koń, ma Camargue i ja
Mój koń, ma Camargue i ja.

Każdy ma własną Prowansję – niekoniecznie musi to być miejsce w przestrzeni. Viatorko! Odyseuszko Ty moja! Bądź szczęśliwa w swej Camargue. A towarzyszyć Ci tam będzie wierny koń, który z miłością kreśli te słowa.

Święty Walenty, święty Walenty…

Ewa Maria Slaska

…serce zgubiłam pod miedzą…

Dziś niedziela, dzień świętego Walentego, lekarza i biskupa, opiekuna żołnierzy rzymskich, skazanego na śmierć za wiarę w Jezusa. Jak Ligia i Winicjusz, jak Ursus, jak pochodnie Nerona…  Dzięki Sienkiewiczowi wiemy całkiem sporo o prześladowaniu chrześcijan w starożytnym Rzymie, o Neronie, który spalił miasto, by móc opiewać katastrofę… Sienkiewicz ukształtował naszą zbiorową wyobraźnię, dał nam poczucie wielkości wiary chrześcijańskiej jako naszego wspólnego dobra, jako niezbywalnego elementu polskości. Brały w tym procesie udział i inne polskie dzieła, w tym może przede wszystkim wielka kurtyna Siemiradzkiego…

Malarz stworzył ją w roku 1876, a Wikipedia twierdzi, że inspiracją była mu powieść Kraszewskiego Rzym za Nerona. Scena przedstawia ogród Złotego Domu, siedziby Nerona. Cesarz właśnie wchodzi, za chwilę rozpocznie się widowisko…

Podobno malarz chciał sprzedać kurtynę carowi Aleksandrowi za 50 tysięcy rubli, nadmienił zresztą, że gotów jest przyjąć zapłatę w ratach, ale mimo to władca jakoś nie kwapił się do zakupu. W roku 1879 artysta przekazał więc obraz powstającemu właśnie Muzeum w Sukiennicach. Kurtyna była pierwszym obiektem w nowym muzeum.

Walenty miał szczęście i nie zginął aż tak “malowniczo”, po prostu go ścięto, ale za to otoczyła go legenda zgoła romantyczna. A było tak… W III wieku naszej ery cesarz Klaudiusz II Gocki zabronił młodym mężczyznom zawierania małżeństw, uważał bowiem, że posiadanie rodziny osłabia zapał bojowy legionistów. Biskup Walenty z Terni udzielał im jednak ślubów, oczywiście chrześcijańskich. Podobno były to bardzo szczęśliwe małżeństwa. Biskupa pojmano i wtrącono do więzienia, gdzie zakochał się w niewidomej córce nadzorcy. Dziewczyna miała dzięki miłości odzyskać wzrok. Sława tego cudu rozeszła się szerokim echem wśród wiernych, a cesarz skazał biskupa na śmierć. Egzekucję wykonano 14 lutego 269 roku. Walentego pochowano w Terni, a jego grób już w IV wieku otoczony był kultem. Papież Juliusz I wybudował nad grobem bazylikę. Walentego uważa się za opiekuna epileptyków i patrona zakochanych.

W dzisiejszych czasach wszyscy jesteśmy, niekiedy fanatycznie wręcz, przekonani, że rozpowszechnienie kultu świętego Walentego jako patrona zakochanych to komercyjne interesy kwiaciarzy, a zwyczaj narzucili nam ohydni kapitaliści amerykańscy.

Ciekawe, jak niektóre przekonania przenoszą się bez najmniejszej zmiany z jednego systemu do drugiego. Ohydny kapitalizm amerykański to retoryka innej epoki, nigdy przez nas tak naprawdę nie akceptowana, nie wiadomo więc dlaczego ożyła tak wspaniale przy okazji Halloween i obchodów świętego Walentego, skoro te upowszechniły się w Polsce dopiero po zmianach ustrojowych.

Od wielu lat bezskutecznie usiłuję “odczarować” dzień ku czci Walentego jako święto z tradycjami i ważny element naszej kultury…

Bo na przykład Ofelia śpiewa taką oto piosneczkę (Hamlet, akt IV, scena 5):

To-morrow is Saint Valentine’s day,
All in the morning betime,
And I a maid at your window
To be your Valentine.

***
Walenty jako patron dwornych figlów pojawia się u Samuela Pepysa czyli w Londynie XVII wieku. Pepys był jako żywo wzorem urzędnika, może nawet pierwszym zawodowym urzędnikiem słynnej angielskiej Royal Navy, na pewno był rozpustnikiem, nie przepuszczającym żadnej spódniczce, zwłaszcza tej z niższego stanu, i nie gardził łapówkami (zresztą kto wtedy gardził łapówkami?), ale nic mi nie wiadomo, jakoby miał być amerykańskim kapitalistą…

O zwyczaju obchodzenia dnia św. Walentego, kiedy to mężczyźni i kobiety wybierali sobie na ten dzień kawalera lub damę, Pepys pisze kilkakrotnie, po raz pierwszy w roku 1660. Angielski wydawca Dzienników dodaje, że był to w owym czasie zwyczaj powszechny, ale że to właśnie u Pepysa znaleźć można najlepszy opis tych zabaw. Kilkakrotnie Pepys zapisze w Dzienniku, że, jak to jest w zwyczaju, już w przeddzień w zaprzyjaźnionym towarzystwie wybierano sobie “walentynów” i “walentynki”. Czasem miało się kilka “dam” albo kilku “kawalerów”, których odwiedzało się rano, przynosząc prezenty lub pieniądze. Czyli tak, jak śpiewała Ofelia: All in the morning betime.

14 lutego 1661 roku pan Pepys zostaje “kawalerem” pani Małgorzaty, a jej mąż, sir Batten, zostanie “walentynkiem” pani Pepysowej. Wieczorem wesołe towarzystwo będzie biesiadowało na jachcie pana Browna, który jest szwagrem pana Battena. Przy tej okazji Samuel zapisze, że jego żona tego dnia po raz pierwszy weszła na pokład statku.

Dworna asysta nie ograniczała się zresztą tylko do 14 lutego, bo jeszcze do końca miesiąca kawalerowie i damy świadczyli sobie grzeczności i dawali podarunki. W tym roku dopiero w kilka dni później Pepys zabierze swoją “walentynkę” do miasta i kupi jej tuzin par rękawiczek, sześć par haftowanych i sześć gładkich. Na co 22 lutego pan Batten przyśle Elżbiecie Pepysowej sześć par rękawiczek, jedwabne pończochy i podwiązki. Pepys zauważa z zadowoleniem, że w niedzielę w kościele Małgorzata miała rękawiczki, które jej podarował.

W roku 1662 Samuel nie chce być znowu “walentynkiem” Małgorzaty, a to dlatego, że stosunki pomiędzy oboma panami bardzo się popsuły.

W 1663 roku Pepys nie jest zadowolony z wyboru “walentynki” i, jak się zdaje, tego dnia nie bierze udziału w żadnej zabawie, a w każdym razie nic o tym wspomina. Pisze natomiast, że zjedli z żoną na kolację parę kaczek. W rok później poszli na kolację do wujka i rozmawiali z ciotką o zaletach kociołka miedzianego do gotowania mięsa, ale i w tym roku nie obchodzili chyba dnia świętego Walentego.

W roku 1665 oboje, i Pepys, i jego żona, znowu świętują ten dzień. Kawalerem pani Pepys zostaje młody chłopak, Dicke Pen, którego i Pepys miałby ochotę pocałować, a damą Samuela jest żona niejakiego pana Bagwella. Pepys ma jednak dużo pracy i nie traci czasu na zabawy. Zresztą poprzysiągł, że nie będzie marnotrawił czasu, sił i pieniędzy na hulanki. W rok później w dniu świętego Walentego Pepys odwiedza malarza (paynter), pana Halesa, i postanawia zamówić u niego portrety swój i żony. Jak się też i stało – obraz znajduje się obecnie w Galerii Portretu w Londynie.

Wieczorem tego dnia Samuel i jego żona idą na tańce, ale nie wiadomo, czy ot tak sobie, czy z okazji wesołego dnia. W następnym roku “mały” Will Mercer i sam Samuel są “walentynami” pani Pepys. Mercer podarował jej własnoręcznie wykonany obrazek – bardzo udatny – jej imię złotymi literami namalowane na błękitnym papierze. Mąż zaś kupił małżonce jakiś prezent, nie wiadomo jaki, który, jak zapisał, kosztował go “5 L”. Liwrów? Wieczorem towarzystwo bierze udział w “posiedzeniu” u payntera, malującego portret pani Pepysowej. Pepys zabawia się trochę z panią Pierce i z góry wie, że będzie go to niestety kosztowało. Bo, dodajmy na marginesie, Pepys jest wspaniałą mieszaniną skąpca i rozrzutnika, przy czym z reguły skąpi na żonę, a “rozrzuca” dla siebie.

Z kolei w rok później “Mercerka” jest walentynką Pepysa, który daje jej w prezencie złotą gwineę, natomiast jego kuzyn (cozen) zostaje “walentynem” pani Pepysowej. Jednak i Samuel musi się z tej okazji wykosztować na pierścionek dla żony z “tureckim kamieniem”, za który przyjdzie mu zapłacić ze 4 lub 5 “L”. Ponadto ma jeszcze wieczorem schadzkę z Doll Lane, która też się uważa za jego “walentynkę”. I wreszcie kupuje kilka prezentów córeczce pani Pierce, która go wylosowała jako swojego “kawalera”.

W roku 1669, ostatnim, kiedy Pepys prowadził swój dziennik, dowiadujemy się, że był “walentynem” pani Turnerowej. Kupuje jej zielone pończochy jedwabne, podwiązki, błyszczące, żółte rękawiczki i jedwabne sznurowadła, co w sumie kosztowało go 28 szylingów.

***

I jeszcze jedno kulturowe odniesienie do świętego Walentego – słynny Piknik pod Wiszącą Skałą (Picnic at Hanging Rock), jeden ze stu najważniejszych filmów w historii kina światowego, australijski dramat filmowy z roku 1975 w reżyserii Petera Weira. Piknik to opowieść o kilkunastu uczennicach, które wraz z nauczycielkami udają się w dzień św. Walentego 1900 roku na piknik, a kilka z nich w tajemniczy sposób znika.

Wikipedia podaje kilka ciekawostek związanych z produkcją filmu:

  • Patricia Lovell, producent wykonawczy filmu, relacjonuje, że podczas kręcenia zegarki ekipy zachowywały się w dziwny sposób: spieszyły się bądź późniły oraz stawały o określonej godzinie. Zarówno w powieściowym pierwowzorze jak i w filmie, zegarki dziewcząt stanęły w samo południe, kiedy przebywały one na skale, co stanowiło punkt wyjścia dla tajemniczych i pełnych grozy wydarzeń, które miały potem nastąpić.

  • Wbrew powszechnemu przekonaniu film oraz książka, na której podstawie powstał, nie są oparte na faktach. Zawarte weń wydarzenia zostały wymyślone przez autorkę książki, Joan Lindsey. W pierwotnej wersji powieści Lindsey zawarła nawet rozdział wyjaśniający, co wydarzyło się z zaginionymi, ale usunęła go w wyniku sugestii wydawcy, by nadać książce większą atmosferę tajemnicy. Wycięty rozdział został wydany po śmierci autorki jako The Secret of Hanging Rock.

  • Akcja filmu rozgrywa się w sobotę 14 lutego 1900 r., w rzeczywistości w ten dzień wypadała środa.

Przyjemnej niedzieli!

Reblog: Babka

Karol Maliszewski na Facebooku. Namówiłam go, żeby, podobnie jak poprzedni swój tekst, który TU publikowałam, udostępnił i to opowiadanie “w celu udostępnienia”.

Babka

Stara Liskowa przemyka się za oszronioną siatką. Jeszcze szaro za oknem, a ona biegnie za głosem serca. Cała dzielnica ma ubaw po pachy. Co tam za wiersz znowu napisała? „O, wonna stuło mego serca; widziałam Cię wczoraj, wsiadałeś do merca”. Chce być pierwsza pod kościołem. Dobrze wie, kto odprawia poranną mszę. Chce widzieć smukłe, opalone dłonie, wznoszące do góry biały krążek. Chciałaby pić z jego kielicha. Nosić za nim te wszystkie święte rzeczy. Gotować mu zupę na plebani albo gdziekolwiek. Już nie widzi świata poza tą drobną, szczupłą postacią. Nie widzi kościoła i złośliwych uśmieszków. Nie widzi Boga, jeśliby zasłaniał to, co najważniejsze.
Eugeniusza widzi po raz ostatni. Gdyby wiedziała, kazałyby fotografowi Pliszce zrobić zdjęcie. A potem powiększyć. Powiesiłaby sobie nad łóżkiem. Modliłaby się do niego rano i wieczorem. A jak trzeba, to i w środku dnia. Żeby tylko jakoś przetrzymać ostatni odcinek serialu, w jaki ją wepchnięto. I oznaczono etykietką „zwariowana staruszka”. Nikt nie rodzi się kimś takim. Nie dali mi szans, myśli. On nie dał. Kawał gnoja z tego zięcia. Drzwi zamyka na klucz, wrzeszczy z drugiej strony. Nie wie, w jakim języku. I ze swojego wielu słów już nie pamięta. Co ją zresztą obchodzi jakiś wściekły syk. Zakrywa uszy rękami. Wraca do przerwanej melodii. Widzi dym nad łąką, opadającą mgłę. Wokół lśnią witraże, czerwony połysk słońca. Gdzie ona właściwie jest? Organy grają coraz skoczniej. Eugeniusz zrzuca ciężką od rosy pelerynę. Prosi ją do tańca. Uwalnia spod czepca warkocze. Tak, miała je kiedyś. Złote, lśniące.
Już nam babka więcej wstydu nie przyniesie, słyszy. Tak jakby odetkały się uszy po długim zjeździe z przełęczy. Po śmierci męża kupiła sobie rower. Najbardziej lubiła wyprowadzać go daleko w pola, a potem zjeżdżać z przełęczy bez pedałowania. Różnica ciśnienia powodowała, że głuchła na chwilę. Potem coś strzyknęło w jednym albo drugim uchu i znów słyszała wyraźnie, bez szumu. Skoro babka nie umie nad sobą zapanować, to my zapanujemy nad babką. Amen, dodała w myślach. Bo jak to jest z modlitwą? Czy amen urywa ją na zawsze, kończąc natchnioną chwilę? Nie ma ciągłości między momentami? Czy te modlitwy nie łączą się czasem, nie zbierają w jeden wielki błagalny nurt? Eee, czemu błagalny… Nieraz tylko omawiała swoje sprawy, konsultowała, radziła się, o nic nie prosząc. Tak ją wychowano, że z trudem o coś prosiła. Nawet Boga. Ale teraz skłonna była prosić. Wykrztusiłaby chętnie jedną maleńką prośbę. Niech tego buca szlag trafi. Niech wyjedzie za granicę do pracy. A klucz odda córce. Już ona się z nią dogada. A ta zwróci jej wolność. Prawo do miłości.

Machbuba

Tomasz Fetzki

Ku przeznaczeniu

Przeznaczenie ma to do siebie, że jest nieuchronne. Dzieweczka z Abisynii, choć tak delikatna i niewinna, też mu się nie wymknie. Rusza, choć jeszcze o tym nie wie, wprost w jego zimne objęcia.
W Wiedniu wielkiemu panu, księciu na Muskau i Branitz, nie wypadało się afiszować związkiem z prostą niewolnicą, „dzikuską” – jak sam ją nazwał był jeszcze w Chartumie. Dlatego Pückler przedstawiał swą towarzyszkę jako córkę urzędnika, kto wie, szanowni państwo, może nawet spadkobierczynię książęcego rodu…(i chyba wtedy właśnie narodziła się legenda o szlachetnym pochodzeniu Ajiamé). Twierdził, że jej imię brzmi Machbuba, co jakoby miało znaczyć „Złota”; w rzeczywistości znaczyło „kochana”, a właściwie „kochanka” – zaprawdę, arystokratyczne korzenie dziewczyny wydają się wątłe. Ale mała Afrykanka zna już dworskie maniery, porozumiewa się po włosku, słowem, sprawy idą, comme il faut.
Nic nie pomogło: pojawienie się pary wszędzie wywołuje skandal. Mimo wszystko razi młodość Machbuby, a jeszcze bardziej różnica wieku między nią a Księciem. Czterdzieści lat! Rodziców Hermanna (a przypomnijmy, że matka urodziła go, będąc piętnastolatką) dzieliło „zaledwie” szesnaście wiosen. Przeszkadzają jej ród i status; nie wszyscy uwierzyli w bajeczki o wysokim pochodzeniu. Nie pomaga też fakt, że książę już od dawna ma wśród europejskiej société opinię, by użyć eufemizmu, nieszczególną.
Właściwie to nie małej Abisynce czyniono afronty. Była przecież, mimo piętnastu już lat, ciągle dzieckiem: uroczym, naturalnym i zagubionym. Bezgranicznie wierna i wpatrzona w swego protektora. Wzbudzała raczej czułość i litość, niż potępienie. Ostrze oburzenia skierowano, i słusznie, przeciw Pücklerowi. Na tyle boleśnie, że Książę zaczął sobie chyba wreszcie zdawać sprawę z powagi sytuacji, którą sprokurował. A przecież w Muskau czeka Ona – żona i nie żona, czyli Lucie. Od 1826 roku rozwiedziona z Hermannem, jako się rzekło formalnie, dalej jest rzeczywistą Panią na zamku i włościach. Co zrobi, jak przyjmie Machbubę?
Książę już od pewnego czasu starał się przygotować ją na to spotkanie, śląc wymowne, a jakże!, ale i błagalne epistoły. Jak się okazało, nieskutecznie. Arcytolerancyjna Lucie, córka pruskiego kanclerza, księcia von Hardenberg, primo voto grafini von Pappenheim (Hermanna pojęła za męża po pierwszym rozwodzie), znosiła dzielnie przez wiele lat liczne romanse partnera. Bez mrugnięcia okiem przyjęła roztrwonienie swego posagu na parkowe miraże Księcia. Zaakceptowała, dwuznaczną co najmniej, pozycję żony byłej de iure, ale prawdziwej de facto. Anioł, nie kobieta! Ale Kwiatuszek z Sahelu zasadzony nad brzegiem Nysy – to było za dużo nawet dla Lucie. Takiego despektu znieść nie mogła. Toteż demonstracyjnie opuszcza Muskau, udając się do Berlina.
Książę von Pückler niewątpliwie był lekkomyślny, ale nie głupi: prawdopodobnie spodziewał się takiego rozwoju wypadków. Mimo to wyjazd Lucie zniósł bardzo ciężko. Jakby tego było mało, Machbuba zaczęła chorować. A raczej: choroba dziewczynki po jej przybyciu do Mużakowa rozwinęła się dramatycznie. To już trzeci rok ich wspólnej podróży, od dłuższego czasu przebywają w Europie. Trudy wędrówki i klimat Północy okazały się zabójcze dla małej Ajiamé. Diagnoza: gruźlica (według niektórych źródeł – zapalenie płuc). Misterny plan Księcia rozsypuje się jak zamek z piasku, którym przecież był od początku. Jego marzenie o odrobinie Orientu na co dzień odpływa w dal.
To z kolei było za dużo dla Hermanna. Łatwo jest wyszukać całą listę pięknych, przekonujących tudzież skutecznie mącących obraz określeń (cóż za problem dla „inżynierów słowa”?), ale prawda jest prozaiczna: sytuacja przerosła psychikę Księcia. Stchórzył i podążył pokornie do Berlina, do Lucie. Ktoś rzekłby, że zachował się jak typowy facet. Viator mógłby podjąć dyskusję, ma inny pogląd na tę „typowość”. Ale oczywiście, ze zrozumiałych względów, Viator nie jest obiektywny.
Machbuba pozostała w Mużakowie. Nadchodzi jesień. Dziewczynka niewiele rozumie z tego, co się wydarzyło, lecz dalej niezłomnie kocha swego Pana. Tęskni. A suchoty, jak to suchoty: galopują. Cały dwór ze smutkiem obserwuje, jak Czarna Perełka powoli gaśnie. Cały dwór, bo wszyscy pokochali to dziecko; czy mogło zresztą być inaczej? Lekarz opiekujący się dziewczynką pilnie wzywa Hermanna do powrotu. Nawet okoliczne arystokratki, wzruszone jej losem, ślą listy mające zmiękczyć serce Pücklera. Nic nie pomaga. Książę nie przybył. Wysłał, i owszem, kilka czułych listów, pisanych po włosku, a zaczynających się od słów Cara mia Machbuba (Moja droga Machbubo). W jednym z nich stwierdza, nagle dziwnie po ojcowsku: Żywię nadzieję, iż trochę lepszym zdrowiem się cieszysz. Bardzo Cię miłuję i życzę sobie, byś czas przyjemnie spędzała, byś korzystała z rozrywek, ale też się i czegoś uczyła. Posłał nawet pudełko czekoladek! Ludzki Pan, nieprawdaż?
Kiedy powalony gorączką Hermann niemal konał na pokładzie statku płynącego Dunajem, Machbuba nie odstąpiła go ani na krok. Gdy to ona umierała w ponury jesienny dzień, 27 października 1840 roku, była sama. Jak mówią świadkowie: do końca odważna i do ostatniej chwili bezgranicznie oddana Księciu.
Co tu dużo mówić: nie zasłużył na tę miłość. Oczywiście, natychmiast po śmierci dziewczynki przyjeżdża do Muskau, rozpacza. Spędza dwanaście godzin, roniąc nad grobem Machbuby łzy żałoby, oczywiście – przy pełni księżyca, jakżeby inaczej. Odgrywa komedię? Mamy prawo być surowi, ale nie bądźmy okrutni: to mogło być szczere. Żal był egzaltowany i wyrażony teatralnie (całe życie Księcia było takie, może po prostu inaczej nie umiał, może forma przygniotła treść?), ale chyba jednak autentyczny. A było nad czym płakać: prawdziwa i utracona miłość, rozwiane marzenia, własna małość i tchórzostwo… Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni…

machbuba2 (1)Maska pośmiertna Machbuby.

Minie zaledwie pięć lat od śmierci małej Afrykanki, a zbankrutowany książę von Pückler sprzeda Mużaków i wyjedzie stąd na zawsze. Zostawi swe marzenia o zielonym królestwie (no, nie tak do końca: odwiedźcie park w Branitz, aby się przekonać, że Fürst czasami potrafił być konsekwentny). Porzuci grób Machbuby. Na szczęście znajdą się inni, którzy się nim troskliwie zajmą. Dzięki temu istnieje on do dziś. Kolejni właściciele Mużakowa, hrabiowie von Arnim, wzruszeni historią Dzieweczki z Abisynii, korzystając z zachowanej maski pośmiertnej, nakazali wykonanie dwóch brązowych posągów, które ozdobiły parkowe alejki. Niestety, w roku 1945 uległy one zniszczeniu.

SAMSUNG DIGITAL CAMERA   Kościół św. Jakuba widziany od strony cmentarza. Przy ścianie wyeksponowano barokowe płyty epitafijne. O jednej z nich jeszcze wspomnimy.

Można oficjalnie: minąwszy Nowy Zamek przecinamy skosem rynek mużakowski, a następnie, krocząc prościutką Kirchstraße, docieramy pod kościółek św. Jakuba. Viator wybiera romantyczny skrót: idzie ścieżką parkową w kierunku Glorietty, nagle skręca w lewo (trzeba wiedzieć kiedy, bo oznakowania brak) i pokonując wąską dróżkę między drzewami, wchodzi wprost na plac przykościelny. Tak naprawdę – stary cmentarz. Sam kościół, choć mały, jest elegancki i świetnie utrzymany. Cmentarz także, mimo tego, że grobów zachowało się na nim niewiele, może dwadzieścia.

SAMSUNG DIGITAL CAMERA

Das Grab der Machbuba.

Wśród nich ten najważniejszy. Na uboczu, przy samym murze. I tak dobrze, że nie poza nim: wszak pochowana jest tutaj poganka. Grób skromny, wręcz majestatycznie skromny, ale nabrzmiały znaczeniem. Trzeba się pochylić i odgarnąć nieco rosnący wokół bluszcz. Z bogatego repertuaru symboli sepulkralnych twórcy nagrobka wybrali tylko jeden, ale za to jaki!

SAMSUNG DIGITAL CAMERAXXXXWąż “wgryza się” w nagrobekXXXXXXXXXX…zaś po lewej wyłania                   XXXXXXpo prawej stronie…XXXXXXXXXXXXXXXXXsię łeb gadziny.

Wzorca, jak się zdaje, nie musieli szukać daleko. Pamiętacie epitafia stojące przy ścianie kościoła? Viator przyjrzał się im kiedyś dokładnie. Co zobaczył na jednym z nich, do powszechnej wiadomości podaje, a wnioski pozostawia czytelnikom.

SAMSUNG DIGITAL CAMERAMemento mori w osiemnastowiecznym sztafażu.

Wiele lat później na grobie pojawił się jeszcze jeden znak. Bo te galopujące suchoty oczywiście były, miały wpływ, przyczyniły się, rzecz jasna… ale tak naprawdę wszyscy wiemy, że Ajiamé serce pękło z tęsknoty. To serce, które, jak chce legenda, zrozpaczony książę Pückler pochował tajemnie na jednej z parkowych ścieżek, do dziś zwanej ścieżką Cary (Cara mia Machbuba…)

SAMSUNG DIGITAL CAMERAI my, Polacy, mamy pamiątkę po Machbubie. Ścieżka Cary – w Parku, na prawym brzegu Nysy.

Książę, u którego forma przerosła treść, powiedział nad grobem Dzieweczki z Abisynii: Grobowce są górskimi szczytami piękniejszego świata. Viator, tym razem poskromiwszy pęd ku pajacowaniu, mówi po prostu: Śpij spokojnie, dziewczynko!

SAMSUNG DIGITAL CAMERAA sny, dziecko, miej piękne…

Jeśli ktoś znajdzie się w przygranicznej stronie i zapragnie własne słowa wyszeptać nad grobem, a może i czegoś więcej dowiedzieć się o małej Machbubie, niech koniecznie odnajdzie Katarzynę Jagiełło w siedzibie administracji polskiej części Parku Mużakowskiego. Pani Kasia (zaiste, Park zawsze słynął pięknem kwitnących w nim kwiatów; tak było kiedyś, tak jest i teraz) o Dzieweczce z Abisynii wie wszystko, przy tym chętnie dzieli się swą wiedzą. Także Viator wiele jej zawdzięcza i, korzystając z okazji, serdecznie dziękuje.

Dzieweczka z Abisynii

Tomasz Fetzki

Machbuba

Opowieść ta, jak i poprzednie, nosić miała podtytuł „reportaż poetyzujący”, ale nie nosi. Słowo Machbuba mieści w sobie już tyle poezji i nostalgii, że jakikolwiek dodatek byłby niestosowny, płodziłby tautologie, pleonazmy i takie tam różne. Ale historię naszą snuć możemy poetycko, czemu nie? Zacznijmy chociażby balladą:

Ktokolwiek będziesz w przygranicznej stronie
W równiny bezkresne Łużyc
Wjechawszy, ucisz mechaniczne konie
Aby się w Parku zanurzyć

Ten Park wielką literą zapisano, bo taki park, to jest… Park! Mużakowski, rzecz jasna. Kraina Zielonego Księcia, Hermanna von Püeckler-Muskau. Pana na łużyckim Mużakowie i Rogeńcu (które z czasem zaczęto zwać Muskau i Branitz). Fürst Hermann zapisał się w pamięci współczesnych krańcowo odmiennie. Dla jednych był miłośnikiem wolności i koneserem piękna zaklętego w różnych postaciach: kobiet i przyrody. Inni mieli go za wichrzyciela i libertyna, a przy tym nieuleczalnego kobieciarza i utracjusza, który fortunę utopił w fanaberii zielonego królestwa. Gdzie leży prawda? Nie pośrodku, tylko tam, gdzie leży. A gdzie to jest? Na takie pytanie Viator nie odpowie: dlaczego innym miałoby być łatwiej? Czemu sam ma rozsupływać nierozstrzygalne dylematy?
Niespiesznie przemierza Viator parkowe alejki. I jedynie siłą woli powstrzymuje się, by nie popłynąć na falach dygresji, hen w dal! Bo o Parku Mużakowskim, tak bliskim swemu sercu, mógłby opowiadać godzinami. A przecież nie po to tu przybył. Zresztą, Park stał się ostatnio niezwykle modny: kto chce się czegoś o dziele księcia Pücklera dowiedzieć, sięgnąć może do „wielkiej sieci”, w której stron odnośnych bez liku. Kiedyś, dziesięć lat temu, gdy wędrowiec odkrywał to miejsce, ciężko było zdobyć jakąkolwiek wiadomość. Ale dziś? Nie chce się przeto Viator naprzykrzać tym właśnie tematem, dysponuje pełną garścią innych. Lecz jeśli czytelnicy mają życzenie zobaczyć Park jego oczyma, wystarczy jedno słowo…

SAMSUNG DIGITAL CAMERANowy Zamek w Parku Mużakowskim.
Tak naprawdę ani „nowy”, ani „zamek”, ale… precz z dygresjami!

Mija Viator bajeczne mosty i wiadukty wkomponowane w parkowe wąwozy, ale je ignoruje. Przechodzi obok imponującej książęcej rezydencji, lecz zaledwie zaszczyca ją spojrzeniem: nie jej dzisiaj poświęci uwagę! W pośpiechu, en passant, podziwia liczne pomnikowe okazy drzew: tubylczych i sprowadzonych z dalekich krajów. Niektóre bez problemów zaadaptowały się i wyrosły potężnie. Ale jedna, tajemnicza roślinka, która wzeszła i rozkwitła w promieniach słońca Maghrebu, przesadzona tutaj, na łużyckie piaski, zwiędła i zmarniała. O niej chciałby opowiedzieć Viator.

SAMSUNG DIGITAL CAMERADwaj imigranci z dalekiej Ameryki Północnej: na pierwszym planie kanadyjski platan, w tyle cypryśnik błotny z bagien Luizjany. W Muskau, jak widać, radzą sobie świetnie, przeto ostawmy ich w pokoju.

Po chwalebnym udziale w wojnach napoleońskich dwudziestodziewięcioletni rotmistrz, hrabia Hermann (księciem zostanie za osiem lat) wyruszył roku pańskiego 1814 w podróż do Anglii. Wrócił zafascynowany wyspiarską sztuką komponowania ogrodów i zapragnął w swej rodowej siedzibie nad Nysą Łużycką stworzyć wielki park krajobrazowy. À l’Anglaise, oczywiście! Bez zwłoki zabrał się do pracy. I zanim nadszedł znamienny dla naszej opowieści moment, niemałą fortunę utopił był hrabia w tym przedsięwzięciu. Zdążył ożenić się i rozwieść pro forma (gdyż z byłą żoną wciąż łączyły go przyjaźń i wspólny cel), jedynie po to, by zapolować na nowy posag; bez sukcesu, prawdę mówiąc. Zdążył jeszcze raz odwiedzić Albion, zgłębiając wiedzę o architekturze krajobrazu. I już wiedział, że musi, po prostu musi, na własne oczy przekonać się, czego dokonali w tym zakresie mieszkańcy Bliskiego Wschodu, spadkobiercy królowej Semiramis. Dlatego Fürst (tak, teraz już bez wątpienia tytułem książęcym się pieczętujący) Hermann von Püeckler wyruszył w roku 1834 na wielką wyprawę po krajach Orientu. Był w Algierii, Tunezji i Grecji. Przemierzył Egipt (aż jęzor świerzbi, żeby tu właśnie wspomnieć o wyglądzie miejsca wiecznego spoczynku Księcia, niemniej „twardym trzeba być” – precz z dygresjami!), Sudan, Palestynę oraz Syrię. Odwiedził Azję Mniejszą i pokłonił się zabytkom złotego Konstantynopola, zanim via Wiedeń powrócił do domu.

machbuba (3)Orient oczarował Księcia bez reszty.

Powrócił, ale nie sam. Orszak Księcia poprzedzała plotka stugębna, przepowiadająca skandal i wieszcząca zgorszenie. A jego przyczyną była drobna, krucha, młodziutka dziewczynka, która niewiele rozumiała z tego, co się wokół niej dzieje. A już o tym, że jest przyczyną afery niemal międzynarodowej, pewnie pojęcia nie miała! Bo i skąd mogłaby mieć?
Kim była, co się z nią działo, zanim trafiła, na swoje nieszczęście, do kronik i annałów? Pochodziła najpewniej z pogranicza Sudanu i Abisynii (jak wówczas zwano Etiopię). Wspomnienia świadków wydarzeń, jedyny zachowany portret oraz maska pośmiertna świadczą, iż wśród jej przodków musieli znajdować się zarówno Afrykanie subsaharyjscy, jak i Arabowie: nie była czarna, ale miała smagłą cerę i twarz o rysach wyraźnie negroidalnych, twarz piękną subtelnym urokiem.
Prawdopodobnie była zwykłym dzieckiem, porwanym przez łowców niewolników podczas jednej z ich licznych wypraw. Ale wokół małej Abisynki zrodziło się mnóstwo legend. Jedna z nich mówi, że w jej żyłach krew płynęła książęca i że trafiła w ręce handlarzy żywym towarem w wyniku plemiennych walk o władzę, po śmierci ojca i dwóch starszych braci, zabitych na jej oczach. Być może tę bajeczkę wymyślił sprzedawca na targu niewolników, chcąc podbić cenę dziewczynki. Ale możliwe również, iż rzewną historyjkę stworzył sam książę Pückler, któremu z pewnych względów (jeszcze o nich wspomnimy) zależało na jej „nobilitacji”. Z czasem ten i ów zaczął nawet sugerować, że mała Afrykanka pochodziła z rodu, który wydał egipskich monarchów. Tu jednak źródło plotki jest dość oczywiste: gdy w roku 1929 król Fuad I planował trasę oficjalnej podróży po Niemczech, zażyczył sobie nieoczekiwanie wizyty w prowincjonalnym Muskau. Szeptano więc, że chce nawiedzić grób dalekiej krewnej; umknął jednak plotkarzom fakt, że mużakowski pałac należał wówczas do hrabiego von Arnim, niemieckiego dyplomaty w Egipcie, ponadto pradziad króla, Mehmed Ali, pozostawał z księciem von Pückler w zażyłości. Ale legenda ma swą moc i trudno ją tak po prostu „odpoetyzować”.
Nie wiadomo nawet, jak się ta córeczka (bo nie córa przecież) Orientu nazywała. Ponoć Ajiamé, ale czy na pewno? Imię jest zresztą nieistotne. Pochodzenie też nie. Liczy się tylko prawda uczuć. A jakie mogą być uczucia dwunastoletniego dziecka, porwanego od rodziny i bliskich przez brutalnych bandziorów, wywiezionego w nieznane krainy i wystawionego w roku 1837 jako towar na wielkim targu niewolników w Chartumie? Jak się to dziecko mogło czuć, muskane spojrzeniami obleśnych brodaczy w kefijach na głowach?
Mimo młodego wieku dziewczynka naprawdę musiała się prezentować niezwykle. Książę Hermann, koneser przecież nie lada, tak opisał swe wrażenia z pierwszego z nią spotkania: Nie miała na sobie nic prócz pasa z wąskich skórzanych rzemyków. Lecz handlarz niewolników dużą muślinową chustę na nią narzucił. Zdumieliśmy się nad nieskazitelnym w proporcjach ciałem tej dzikuski, z którym się wyrazista twarz o wybitnych rysach łączyła, tak, jak to właśnie lubię. Bez wahania wydał więc Książę 100 talarów, kwotę niebagatelną, aby stać się właścicielem „Czarnej Perełki”. Uznać trzeba, że miała w sumie sporo szczęścia. Mogła trafić do jakiegoś haremu, a harem to zawsze harem, nawet gdy Pan i Władca jest na poziomie – nie prostak. Mogła w głodzie i upale karmić owce i doić wielbłądzice. Tymczasem znalazła się pod rycerską opieką zauroczonego nią dżentelmena i romantyka. Gdyby jeszcze ten romantyk był odważniejszy, bardziej odpowiedzialny i naprawdę wiedział, czego chce! Wtedy może wszystko skończyłoby się zupełnie inaczej… Może Europa cieplej by przyjęła nieszczęsną Ajiamé?
Póki co, jesteśmy jeszcze w Afryce. Książę i niewolnica podróżują razem brzegami Nilu, a następnie Jordanu. Wspólnie wędrują przez wyżyny Anatolii i wspólnie odwiedzają Stambuł. Hermann wprowadza swą „brankę” (której dla niepoznaki każe nosić strój mameluckiego pacholika) w tajniki europejskiej cywilizacji, uczy ją manier dworskich oraz języków – najszybciej, i to zupełnie biegle, zaczęła się posługiwać językiem włoskim.

machbuba(4)„Czarna Perełka” w stroju chłopięcym.

Dziewczynka, wdzięczna za wyrwanie z łap handlarzy i z pewnością oczarowana takim traktowaniem, zaczyna, jak ktoś trafnie ujął, kochać swojego pana z oddaniem dziecka, a Pückler po raz pierwszy w życiu doznaje bezwarunkowej miłości. I odwzajemnia ją, choć w sposób mało, by tak rzec, ojcowski. Nie spieszmy się wszak z potępieniem księcia! Ten związek miał w sobie na pewno coś perwersyjnego, ale nie w tak drastycznym stopniu, jak ocenilibyśmy to dzisiaj. Pückler kupił ją, dziewczynę dwunastoletnią, a romans rozwijał się przez kilka kolejnych lat, to fakt. Realia były wtedy jednak nieco inne. Przecież matkę księcia, Klementynę von Callenberg, w podobnym wieku wydano za mąż. Syna poczęła, mając lat zaledwie czternaście! I nikt z tego nie robił bynajmniej afery.
Żegnają Konstantynopol i dalej wędrują już przez Europę. Osiągnąwszy Budapeszt wsiadają na statek, który wiezie ich w górę Dunaju. Gdy Książę zapada na cholerę, mała Abisynka z wielkim poświęceniem i doskonałym skutkiem pielęgnuje go podczas choroby. I tak, po kilku latach wędrówki i wielu przygodach, Hermann i Ajiamé przekraczają bramy stolicy Cesarstwa Habsburgów. Dla delikatnego, pustynnego kwiatuszka Wiedeń jest niemal stolicą świata, powoduje zawrót głowy, oszołomienie! Tak to sobie przynajmniej wyobraża Viator, próbując odtworzyć jej uczucia.
Nie wie jeszcze biedna Perełka, nie przeczuwa nawet, że koniec i to smutny, jest już blisko. A nam nie spieszno chyba, by się o tym dowiedziała. Poczekajmy choć tydzień: póki co, niech się dzieweczka cieszy tym, co oferuje jej wielki świat!

Zielona miłość zimą

Roman Brodowski, zapowiadał miesiąc temu, że dziś ostatnia część opowieści o zielonej sztubackiej miłości. Ale okazuje się, że nie, bo pod tekstem znowu znalazły się trzy literki – cdn.

Obiad, śniadanie, wyjazd do Gdańska

Dochodziła czwarta po południu, kiedy do pogrążonego w ciemności pokoju weszła moja rodzicielka, moja kochana mateńka.
– Pora wstawać syneczku – powiedziała łagodnym, jak zawsze, głosem.
– Już od godziny ktoś czeka na ciebie w kuchni – dodała, zapalając światło .
– Ktoś czeka? Czy to ona? Mamo czy to Ona? – podniecony, zacząłem zadawać pytania, wyskakując z ciepłej puchowej pościeli.
– Tego nie mogę ci powiedzieć. To niespoodzianka – usłyszałem odpowiedź.
Mama zamknęła za sobą drzwi, a ja jak szalony zacząłem ubierać się w przygotowaną, pachnącą świeżością odzież. Spodnie, skarpetki, biała jak śnieg koszula… , a im bardziej byłem gotowy do spotkania z tajemniczym przybyszem, tym szybciej biło mi serce.
– To Ona, to na pewno Ona! Boże, nareszcie Ją zobaczę, nareszcie będę przy Niej!
Myśli tańczyły po podnieconej głowie niby w narkotycznym transie.
Zapiąłem ostatni guzik, uczesałem nieco przydługie włosy, popryskałem się męskim zapachem „Old Spice” kupionym przed kilku dniami w Peweksie, otworzyłem drzwi i ukazałem się, (jak mawiają w warszawskim żargonie) w pełnej galanterii, siedzącym przy kuchennym stole rodzicom, rodzeństwu, no i oczywiście tej najważniejszej teraz dla mnie w tym towarzystwie osobie.

Tak, to była Maria. Uśmiechnięta niby majowe słoneczko o wczesnym poranku, podeszła do mnie bez słowa i podając mi dłoń, dotknęła delikatnie ustami mojego tryskającego radością policzka.
Bojąc się, by zbyt szybko nie odeszła, schwyciłem ją oburącz i przytuliwszy do siebie, szeptałem do jej ucha – że jestem szczęśliwy, że długo na ten dzień czekałem i że te wszystkie dni bez niej były dla mnie jedną, wielką męczarnią.
Ona stojąc przy mnie w bezruchu, nie wiedząc czemu, drgała niby źdźbło trawy na wietrze. Czułem jej oddech, jej niespokojne bicie serca. Ustami muskałem spływające po aksamitnej szyi długie kasztanowe włosy.
Było mi tak lekko, tak przyjemnie, pragnęłem by ta chwila nigdy się nie skończyła. Niestety, to co piękne szybko się kończy.
Przywołani z powrotem na ziemię usiedliśmy do wspólnego obiadu, przy którym omówiliśmy harmonogram mojego pobytu. Zapowiadał się wspaniale!
Jutro, razem z moim Słoneczkiem jedziemy do Gdańska, by dokonać ostatnich przedświątecznych zakupów, pospacerować po nadmotławskim bulwarze, a wieczór wspólnie spędzić w znanej gdańskiej restauracji „Pod Łososiem”.
W wigilijny wieczór Maria po wieczerzy w rodzinnym gronie, tradycyjnie przyjdzie do nas. Od lat mój ojciec kładzie dla niej upominek pod choinką, jak dla swojej przybranej córeczki. Nic w tym dziwnego. Rodziny nasze, w przeciwieństwie do tych z „Romeo i Juli”, żyją w sąsiedzkiej przyjaźni, a Marię ojciec lubi szczególnie.
Krótko przed pasterką, pójdziemy do rodziny Marii, aby wraz z jej tatą wyruszyć do kościoła, by tam pomodlić się za duszę zmarłej przed dwoma laty „cioci Helenki” czyli mamy Marysi.
A potem Sylwester. Nowy rok, 1977, powitamy w naszej remizie. Marysia zorganizowała stolik dla sześciu osób, to znaczy dla nas i naszych wspólnych przyjaciół. Cieszę się ze spotkania z Jolą, Jarkiem, Małgosią, no i oczywiście Zbyszkiem, bez którego moje dzieciństwo było by z pewnością nudne.
Tak, mój pobyt zapowiada się naprawdę obiecująco.
Wypiliśmy przygotowaną przez mamę herbatę, skosztowaliśmy świeżo upieczonego makowca i odprowadziłem moją kochaną przyjaciółkę do domu.

Obudziłem się bardzo wcześnie, a właściwie obudził mnie budzik, ustawiony na godzinę szóstą, bo przecież punktualnie o siódmej przyjdzie po mnie Maria i jedziemy do odległego o piętnaście kilometrów Gdańska.
Moje siostry spały jeszcze, pochrapując na przemian, by ich więc nie obudzić, prawie że po omacku, zabrałem ze sobą ubranie i wyszedłem z pokoju do sieni.
Jak się okazało, nie byłem jedynym domownikiem, który o tej porze już nie spał. W kuchni krzątała się mama.
– Widzę że już wstałeś – przywitała mnie tym oczywistym stwierdzeniem, nalewając do szklanki moją ulubioną, pachnącą, świeżo zaparzoną, zbożową kawę.
– Witaj mamo. Przecież wiesz, że za chwilę wyjeżdżam – opowiedziałem ubierają się w pośpiechu.
– Wiem, wiem. Ale chyba nie myślisz, że wypuściłabym cię bez śniadania z domu, zwłaszcza, że nie będzie cię do wieczora.
Na stole stała przygotowana, gorąca, jeszcze parująca jajecznica na cebulce, i przekrojona na połowę bułka z masłem. Zazwyczaj jajecznicę smaży mama na wędzonym boczku, ale nie dzisiaj. Dzisiaj jest post, a postu, dzięki mamie, zawsze w naszej rodzinie przestrzegamy, zwłaszcza tych dwóch najważniejszych, na Boże Narodzenie i na Wielkanoc.
Siedzieliśmy na przeciw siebie, spożywając w milczeniu poranny posiłek, gdy
nagle usłyszeliśmy delikatne pukanie do drzwi. Oczywiście, to była Marysia. Przyszła dokładnie o siódmej. Zawsze była punktualna i zawsze, pryncypialnie, wymagała punktualności od innych. Dawniej zdarzało mi się spóźnić na spotkanie z nią, ale dzisiaj? Dzisiaj nie pozwoliłbym sobie na to, bo wiem, że nie czekałaby na mnie nawet minuty.
Dzień dobry – powiedziała, wchodząc do kuchni. – Jest bardzo zimno, więc ubierz się grubo, najlepiej na bardzo dużą cebulę.
Odwróciłem głowę w stronę drzwi. Stała odziana w długi brązowy płaszcz, czapkę z króliczego futerka, a na nogach modne zamszowe kozaczki. W rękach trzymała skórzane rękawiczki, a przewieszona przez ramię torebka, uzupełniała całość. Wyglądała imponująco. Zresztą, nic w tym dziwnego, przecież jest najpiękniejszą dziewczyną, jaką znam.
– Cześć poranny kwiatuszku – odpowiedziałem. – Siadaj proszę do stołu. Napij się gorącej herbaty z cytryną, a ja w tym czasie przygotuję się do drogi – zaproponowałem, podnosząc się leniwie z krzesła.
Marysia przyjęła zaproszenie. Usiadła na moim miejscu i popijając złotobrązowy nektar, rozmawiała o czymś szeptem z mamą, a ja w tym czasie, zgodnie z zaleceniem ubrałem się ciepło. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy na dworzec.

Zima pokazała nam swoją potęgę. Sam mróz nie byłby tak dokuczliwy, gdyby nie suchy porywisty wiatr, unoszący tumany śniegu, wpadające do oczu i ust, budujący na drodze wysokie, śnieżne zaspy.
Trzymając się za ręce, przedzieraliśmy się przez te zaspy, i chociaż do dworca było tylko trzysta metrów, z trudnością tam dotarliśmy. Gdyby nie to, że pociąg wyjeżdżający z odległego o osiem kilometrów Tczewa, przyjechał z kilkuminutowym opóźnieniem, prawdopodobnie wcale byśmy nie zdążyli.
Zziębnięci, z ulgą weszliśmy do pustego jeszcze o tej porze wagonu.
Po długim męczącym staniu w kolejkach i kupieniu wszystkiego, o co nas poproszono, poszliśmy na bulwar, biegnący nabrzeżem zamarzniętej Motławy.
Zakupy, aby nam nie ciążyły, oddaliśmy w dworcowej przechowalni bagażu.

450px-Middle_Ages_defensive_walls_of_Gdansk_3Wydawało nam się, że w Gdańsku jest o wiele cieplej, aniżeli w Pszczółkach.
Co prawda śnieg skrzypiał pod nogami, ale nie było tego nieznośnego wiatru,
Jaskrawo świecące słońce i bezchmurne niebo, sprawiły, że była to wymarzona pogoda, właśnie na taki romantyczny spacer, sam na sam z przyrodą, we dwoje.
Przytuleni do siebie, podziwialiśmy stojące na nadbrzeżu, skute lodem statki.
Nad naszymi głowami kołowały dziesiątki, rybitw i rozkrzyczanych, szukających pożywienia mew.
– Musimy tu przyjechać latem – przerwałem trwające od pewnego czasu milczenie. – Latem jest tu z pewnością bardzo przyjemnie. Można popłynąć statkiem na Hel, albo
posiedzieć w jednej z tych małych nadbrzeżnych kawiarenek, opychając się lodami. Można pospacerować pomiędzy straganami, podziwiać rękodzieło, sprzedawane przez chwalących swoje towary, artystów. Tak latem jest o wiele ładniej, aniżeli zimą. – starałem się sprowokować Marię do rozmowy.
Lecz ona, nie wiedzieć czemu, nagle, nieoczekiwanie pogrążyła się w myślach. Była zagubiona, nieobecna. Wydawało mi się, że ją coś dręczy.
– Czy coś się stało, Marysiu? – zapytałem, widząc dziwne zatroskanie na jej twarzy.
– Nie, nie, nie, nic – odpowiedziała i przytuliła się do mnie jeszcze mocniej.

Nagle, usłyszeliśmy dobiegający zza pleców, dobrze nam znany, wołający nas głos.
– Co za licho, zakłóca nasz spokój – pomyślałem, niezadowolony z tego faktu.
Odwróciliśmy się do tyłu. Przed nami stała nasza szkolna koleżanka Jolka.
– Ledwo was poznałam – zagadnęła – Obserwowałam was od kilkanastu minut,
ale nie byłam pewna, czy to na pewno wy. Dopiero kiedy podeszłam bliżej, po głosie poznałam Romka. Co za zbieg okoliczności, bo właśnie dzisiaj… ,
– Dlaczego zbieg okoliczności – wtrąciłem, przerywając dopiero co rozpoczętą przez nią myśl. – Po prostu spotkaliśmy się, i nie ma w tym nic dziwnego. A swoją drogą, to muszę przyznać, że od czasu naszego ostatniego widzenia bardzo wyładniałaś – wysiliłem się na tani, niczym wyjęty z tandetnej sztuki, komplement.

Joli nie widziałem co najmniej od roku i szczerze mówiąc, rzeczywiście bardzo się zmieniła. Stała się bardziej kobieca, delikatna, a jej zgrabna, smukła figura z pewnością niejednemu chłopakowi spędzała sen z powiek.
– Ty też, niczego sobie. Widać śląskie powietrze dobrze ci służy – odrzekła, starając się swoim delikatnym uśmiechem ukryć zmieszanie – a zbieg okoliczności, dlatego że właśnie dzisiaj planowałam spotkać się z Wami pod wieczór, w celu omówienia Sylwestra – dodała.
Marysia, jakby ożyła. Widać było, że ucieszyła się z obecności koleżanki.
Ja natomiast poczułem jakiś niesmak. Wydawało mi się, że to moja skromna osoba była przyczyną jej, wyraźnie melancholijnego nastroju.

Kiedy okazało się, że Jola, wysłana przez jej mamę na zakupy, nie jest ograniczona w czasie i że postanowiła pozostać w Gdańsku do wieczora, Marysia zaproponowała, aby wspólnie z nami spędziła resztę dnia.
I tak, w tak zwanym trójkącie, udaliśmy się do przytulnej restauracji, gdzie przy ciepłych napojach, smacznych ciastkach i lampce słodkiego, czerwonego wina siedzieliśmy przy stoliku, wspominając niezbyt odległe jeszcze czasy szkoły. W lokalu pozostaliśmy do późnego wieczora.
Zmęczeni, ale pełni wrażeń, do Pszczółek powróciliśmy ostatnim pociągiem, krótko przed północą. Z Jolą roztaliśmy się na dworcu.

Szliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce. Odprowadziłem ją pod same drzwi, przyjacielski pocałunek i tak rozstaliśmy się bez słowa.
Na bezchmurnym, pogodnym niebie migotały tysiące gwiazd, w oknach domów panowała ciemność, a ja, idąc opustoszałą o tej porze ulicą, myślałem tylko o jednym,
o tym, co zrobić, by Maria czuła się przy mnie bezpieczna i szczęśliwa, i im bardziej o tym myślałem, tym większy ogarniał mnie niepokój.

cdn

Tylko przy Tobie jestem kimś

Tysiącami srebrnych gwiazd
Niebo historię naszą znaczy
Nie wiem, czy tworzy dla nas czas
Szczęścia, miłości czy rozpaczy.

W ptasim śpiewaniu o poranku,
W poszumie wiatru przy ruczaju
Słyszę głos, jakże sercu bliski.
To Twój głos miła, to głos raju.

Tęsknię za Tobą, gdy cię nie ma
Płonę, gdy jesteś, tą miłością
Jakże mnie życie odmieniło
Ty poradziłaś mym słabościom.

Stworzyłaś dla mnie świat nadziei
Dodałaś blasku mej szarości.
Stałaś się dla mnie jednym celem
Drogą wiodącą do stałości.

Tyle kochanie Ci zawdzięczam,
Ile zawdzięcza ryba wodzie
Bez Ciebie byłbym tylko pyłkiem.
Małym robaczkiem, gdzieś w przyrodzie.

Bytom. 26.01.1977