Przedruk: My, Żydzi polscy

Nie ma najmniejszego powodu, dla którego właśnie dziś umieściłam ten tekst na blogu. Nie ma rocznicy, nie ma okazji. Jest tylko uporczywa, od jakiegoś czasu nurtująca myśl, że ta nienawiść do Innych jest ta sama, że ją znamy, że już była… Wtedy byli Żydzi, dziś muzułmanie…

Julian Tuwim

Matce w Polsce lub najukochańszemu jej cieniowi

1.

… Jestem Polakiem, bo tak mi się podoba. To moja ściśle prywatna
sprawa, z której nikomu nie mam zamiaru zdawać relacji, ani
wyjaśniać jej, tłumaczyć, uzasadniać. Nie dzielę Polaków na
“rodowitych” i “nierodowitych”, pozostawiając to rodowitym
i nierodowitym rasistom, rodzimym i nierodzimym hitlerowcom.
Dzielę Polaków, jak Żydów i jak inne narody, na mądrych i
głupich, uczciwych i złodziei, inteligentnych i tępych, interesujących i nudnych, krzywdzonych i krzywdzących, gentelmenów
i nie-gentelmenów etc. Dzielę też Polaków na faszystów i kontr-
faszystów. Te dwa obozy nie są oczywiście jednolite, każdy z
nich mieni się odcieniami barw o rozmaitym zgęszczeniu. Ale
linia podziału na pewno istnieje, a wkrótce da się całkiem
wyraźnie przeprowadzić. Odcienie zostaną odcieniami, lecz
barwa samej linii zjaskrawieje i pogłębi się w zdecydowany sposób.

Mógłbym powiedzieć, że w płaszczyźnie politycznej dzielę
Polaków na antysemitów i antyfaszystów. Bo faszyzm to zawsze
antysemityzm. Antysemityzm jest międzynarodowym językiem faszystów.

2.

Gdyby jednak przyszło do uzasadniania swej narodowości, a raczej
narodowego poczucia, to jestem Polakiem dla najprostszych, niemal
prymitywnych powodów, przeważnie racjonalnych, częściowo irracjonalnych, ale bez “mistycznej” przyprawy. Być Polakiem – to ani zaszczyt, ani chluba, ani przywilej. To samo jest z oddychaniem.
Nie spotkałem jeszcze człowieka, który jest dumny z tego, że oddycha.
Polak – bo się w Polsce urodziłem, wzrosłem, wychowałem,
nauczyłem; bo w Polsce byłem szczęśliwy i nieszczęśliwy; bo z
wygnania chcę koniecznie wrócić do Polski, choćby mi gdzie indziej
rajskie rozkosze zapewniano.
Polak – bo dla czułego przesądu, którego żadną racją ani logiką
nie potrafię wytłumaczyć, pragnę, aby mnie po śmierci wchłonęła
i wessała ziemia polska, nie żadna inna.
Polak – bo mi tak w domu rodzicielskim po polsku powiedziano;
bo mnie tam polską mową od niemowlęctwa karmiono; bo mnie matka uczyła polskich wierszy i piosenek; bo gdy przyszedł pierwszy
wstrząs poezji, to wyładował się polskimi słowami; bo to co w
życiu stało się najważniejsze – twórczość poetycka – jest nie do
pomyślenia w żadnym innym języku, choćbym nim jak najbieglej mówił.
Polak – bo po polsku spowiadałem się z niepokojów pierwszej
miłości i po polsku bełkotałem o jej szczęściu i burzach.
Polak dlatego także, że brzoza i wierzba są mi bliższe niż
palma i cytrus, a Mickiewicz i Chopin drożsi niż Szekspir i
Beethoven. Drożsi dla powodów, których znowu żadną racją nie
potrafię uzasadnić.
Polak – bo przejąłem od Polaków pewną ilość ich wad narodowych.
Polak – bo moja nienawiść do faszystów polskich jest większa,
niż do faszystów innych narodowości. I uważam to wszystko za
bardzo poważną cechę.

3.

Na to słyszę głosy: “Dobrze. Ale jeżeli Polak, to w takim razie
dlaczego “My, ŻYDZI”? Służę odpowiedzią: Z POWODU KRWI. –
“Więc rasizm?” – Nie. Wcale nie rasizm. Wprost przeciwnie.
Dwojaka jest ta krew: ta w żyłach i ta z żył. Pierwsza jest
sokiem cielesnym, więc badanie jej należy do fizjologów. Kto
tej krwi przypisuje jakieś inne, poza organicznymi, specjalne
właściwości i tajemnicze moce, ten, jak to widzimy, w konsekwencji
obraca miasta w zgliszcza, wyrzyna miliony ludzi i wreszcie,
jak to zobaczymy, sprowadza rzeź na własny swój szczep.
Druga krew – to ta właśnie, którą ów herszt międzynarodowego
faszyzmu wytacza z ludzkości, aby zadokumentować tryumf swojej
juchy nad moją juchą – krew niewinnie pomordowanych milionów
ludzi, krew nie ukryta w arteriach, lecz krew ujawniona. Takiej
powodzi męczeńskiej krwi nie było jeszcze jak świat światem, a
krew Żydów (nie “krew żydowska”) najszerszymi i najgłębszymi
płynie strumieniami. Zczerniałe jej potoki zlewają się już w
burzliwą pienistą rzekę –

I W TYM OTO NOWYM JORDANIE PRZYJMUJĘ
CHRZEST NAD CHRZTY: KRWAWE, GORĄCE, MĘCZENNICZE
BRATERSTWO Z ŻYDAMI.
Przyjmijcie mnie, Bracia, do tej zaszczytnej wspólnoty
Niewinnie Przelanej Krwi. Do tej gminy, do tego kościoła chcę
od dziś należeć.
Ta RANGA – ranga Żyda Doloris Causa – niechaj bedzie
udzielona polskiemu poecie przez naród, który go wydał. Nie za
żadne zasługi, bo ich przed wami nie mam. Będę to uważał za
awans i najwyższą nagrodę za tych parę wierszy polskich, które
mnie może przeżyją i pamięć o których związana będzie z moim
imieniem – imieniem Żyda polskiego. Mojej polskości.
Ale przede wszystkim – Polak dlatego, że tak mi się podoba.

4.

Na opaskach, jakie nosiliście w ghetcie, wymalowana była gwiazda
Dawida. Wierzę w taką Polskę, w której ta gwiazda, ta z opasek,
stanie się jednym z najwyższych odznaczeń, udzielanym najwalecz-
niejszym żołnierzom i oficerom polskim. Będą ją oni z dumą
nosili na piersi obok dawnego Virtuti Militari…


Kościołowi narodowych pamiątek przybędzie jeszcze jedna. Będziemy tam prowadzić dzieci i opowiadać o najpotworniejszym w dziejach świata męczeństwie ludzi. W centrum tego pomnika, którego tragizm uwydatnią otaczające go nowoczesne, da Bóg, Szklane Domy odbudowanego miasta, płonąć będzie nigdy nie gasnący ogień.
Przechodnie zdejmować będą przed nim kapelusze.
A kto chrześcijanin – przeżegna się znakiem krzyża…
Więc z dumą, z żałobną dumą będziemy nosić tę rangę, wszystkie
inne zaćmiewającą – rangę Żyda Polskiego – my cudem i przypadkiem pozostali przy życiu. Z dumą? Powiedzmy raczej ze skruchą i żrącym wstydem. Bo przypadła nam ona za waszą chwałę, Odkupiciele!…

5.

My, Żydzi Polscy… My, wiecznie żywi – to znaczy ci, którzy
zginęli w ghettach i obozach, i my widma – to znaczy ci, którzy z
za mórz i oceanów wrócimy do kraju i będziemy straszyć śród ruin
swymi w całości zachowanymi cielskami i upiornością niby-to
zachowanych dusz.
My, prawda grobów, i my złuda istnienia; my miliony trupów i
kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy niby-nietrupów; my,
nieskończenie wielka bratnia mogiła; my kirkut, jakiego dzieje
nie widziały i nie zobaczą.
My, poduszeni w komorach gazowych i przetopieni na mydło, którym nie zmyje się ani śladów naszej krwi ani piętna grzechów świata wobec nas.
My, których mózgi tryskały na ściany naszych nędzarskich
mieszkanek i na mury, pod którymi nas masowo rozstrzeliwano – tylko za to, że jesteśmy Żydami.
My, Golgota, na której mógłby stanąć nieprzebyty las krzyżów.
My, którzyśmy dwa tysiące lat temu dali ludzkości jednego niewinnie
przez Imperium Romanum zamordowanego Syna Człowieczego – i wystarczyło tej jednej śmierci, aby stał się Bogiem. Jaka religia
urośnie z milionów śmierci, tortur, poniżeń i rozkrzyżowanych w
ostatniej rozpaczy ramion?

My, Szlojmy, Srule, Mośki, parchy, bejlisy, gudłaje – my których
imiona i przezwiska prześcigną w dostojności brzmienia wszelkich
Achillesów, Chrobrych i Ryszardów o Lwich Sercach.
My, znowu w katakumbach – w “bunkrach” pod brukiem Warszawy,
człapiący w smrodzie ścieków, ku zdziwieniu naszych kompanów – szczurów.
My, z karabinami na barykadach, śród ruin naszych bombardowanych z powietrza domostw; my żołnierze wolności i honoru…
“Jojne, idź na wojnę!” Poszedł, szanowni panowie i zginął za Polskę.
My, którym “twierdzą był każdy próg” każdego walącego się na nas domu.
My, Żydzi polscy, dziczejący w lasach, karmiący przerażone nasze
dzieci korzonkami i trawą, my pełzający, czołgający się, nastroszeni,
z jakąś cudem zdobytą lub za grube pieniądze wybłaganą staroświecką dwururką…
“A zna szanowny pan dowcip o Żydzie-gajowym? Pyszny! Żyd jucha,
uważa pan, wypalił i ze strachu w portki zrobił! Ha, ha!”
My, Hiobowie, my Nioby, my na pokucie po setkach tysięcy naszych
żydowskich Urszulek…
My, głębokie doły potrzaskanych, pomiażdżonych kości i poskręcanych, pręgami pokrytych zwłok.
My – krzyk bólu! Krzyk tak przeciągły, że go najdalsze wieki
usłyszą. My Lament, my Wycie, my Chór, zawodzący mogilne El mole rachamim, którego echo stulecie będzie stuleciu przekazywać.
My, najwspanialsza w dziejach kupa krwawego nawozu, którym
użyźniliśmy Polskę, aby tym, co nas przeżyją, lepiej smakował chleb wolności.
My, makabryczny rezerwat, my, ostatni Mohikanie, niedobitki rzezi,
które jakiś nowy Barnum może obwozić po świecie, obwieszczając
na pstrych plakatach! “Niesłychane widowisko! The biggest sensation in the world! Żydzi polscy – żywi i prawdziwi!” My, Gabinet Okropności, Schreckenskammer, Chambre des Tortures! “Osoby nerwowe uprasza się o opuszczenie sali!”

My, nad rzekami zamorskich krain siedzący i płaczący, jak ongi
nad rzekami Babilonu. Po całym okręgu świata płacze Rachel dzieci
swoje, aleć ich nie masz! Nad rzeką Hudson, nad Tamizą, nad Eufratem, Nilem, Gangesem i Jordanem błąkamy się w rozproszeniu naszym wołając “Wisło! Wisło! Wisło! Matko rodzona! Szara Wisło, nie od brzasku różowa, ale od krwi!”
My, którzy nawet grobów dzieci naszych i matek nie odnajdziemy –
tak się warstwami poukładają, tak się na całą ojczyznę wszerz
rozpostrą w jedno pogrzebanie! I nie będzie upatrzonego miejsca,
żebyś mógł na nim kwiaty położyć, ale, jak siewca ziarno, będziesz
je szerokim rozmachem rąk rozrzucał. Może przypadkiem trafisz.
My, Żydzi polscy… My, legenda, krwią i łzami ociekająca. Kto
wie, czy jej nie trzeba będzie pisać bibilijnymi wersetami:
“Oby rylcem żelaznym i ołowiem na wieczną pamiątkę wydrążona
była” (Hiob XIX, 24)… My, apokaliptyczne studium dziejów. My
Jeremiaszowe Treny”!

…”Leży na ziemi po ulicach dziecię i starzec, panny moje i
młodzieńcy moi polegli od miecza; pobiłeś ich w dzień
zapalczywości twojej, pomordowałeś ich a nie sfolgowałeś”…

…”Wrzucili do dołu żywot mój, a przywalili mnie kamieniem.
Wezbrały wody nad głową moją i rzekłem: Jużci po mnie!…
Wzywam imienia Twego, o Panie, z dołu bardzo głębokiego…
Widzisz, o Panie, bezprawie, które mi się dzieje, osądź-że
sprawę moją… Oddajże im nagrodę, Panie, według sprawy rąk ich!
Dajże im zatwardziałe serce i przekleństwo swe na nich! Goń ich
w zapalczywości, a zgładź ich, aby nie byli pod niebem Twoim,
O Panie!” (Treny Jeremiaszowe, III).

Tajemnica cmentarza w Radomsku

Tomasz Fetzki

Bejt-olam, czyli dom wieczności, czyli cmentarz żydowski, popularnie zwany kirkutem. Jest ich w Polsce około tysiąca: starszych i młodszych, rozmaitej wielkości, w różnym stopniu zachowanych. Każdy godzien odkrycia, toteż Viator odwiedził ich już wiele. Ale bejt-olam w Radomsku jest pośród nich, z pewnych względów, wyjątkowy. Zastanawiał się Wędrowiec, czy do publicznej wiadomości podawać to, co tam odkrył, a co intymności dotyka. Ale skoro ktoś sam umieścił to na widoku… Miał zapewne intencję, aby rzecz była szerzej poznana.

Radomszczański cmentarz warto odwiedzić nie tylko ze względu na tajemnicę, jaką skrywa, a którą za chwilę Viator przedstawi. Można w nim bowiem czytać jak w książce dzieje polskich Żydów. Oto, przemieszczając się z jego starszej, zachodniej części, na wschód, obserwujemy, jak zmieniał się kształt macew oraz ich okazałość, jak przekształcały się artystyczne motywy sepulkralne, jak miejsce świętego, liturgicznego języka hebrajskiego zajmował jidysz: mame-loszn, język matczyny; by w końcu zauważyć coraz częstsze inskrypcje wykute po polsku – dowód postępującej asymilacji.

Starsza, dziewiętnastowieczna część cmentarza. Napisy na płytach nagrobnych kute w czcigodnym języku hebrajskim.

Młodsze, dwudziestowieczne kwatery. Inskrypcje na macewach już zazwyczaj w codziennym, świeckim jidysz, a czasem nawet po polsku.

W najnowszej części nekropolii polskojęzyczne nagrobki wręcz przeważają. Kontrastując ostro z napisem hebrajskim, umieszczonym nad wejściem do ohelu kryjącego groby rodu Rabinowiczów, dynastii radomszczańskich cadyków.

Inskrypcja na grobowcu głosi: Baal Tiferet Szlomo zecher cadik liwrocha, czyli Błogiej pamięci bogobojny, dzierżący imię Tiferet Szlomo (podziękowania dla Pani Borzymińskiej!) – to Salomon Rabinowicz, założyciel dynastii.
A nagrobki na pierwszym planie, jak wspomniano, opatrzone polskimi napisami.

Wejdźmy na chwilę do tego ohelu. Jako się rzekło, wiele kirkutów odwiedził Viator, ale takich macew, jakie odkrył w radomszczańskim grobowcu, nie widział dotąd nigdzie. Zawsze sądził, że żydowskie płyty nagrobne są jednobarwne, koloru skały, z której je wyciosano.

Nagrobki rodu Rabinowiczów. Nie tylko, że polichromowane, ale jak jaskrawo!

Właściwie wnętrze sanktuarium, kolorowe macewy, stosy karteczek z prośbami do świętych mężów, to temat na osobną gawędę. Ale nie dlatego opowiada Viator o swej wizycie w Radomsku. Nie przede wszystkim dlatego. Po cóż więc?

Opuśćmy grobowiec i przyjrzyjmy się jeszcze raz polskojęzycznym nagrobkom stojącym w jego sąsiedztwie. A zwłaszcza jednemu z nich. Właściwie nie macewa to, ale epitafium.

Ś. P. PAULA NEST
ZMARŁA DN 20 KWIETNIA 1986 R.
WYBACZ MI ŻE NIE DOTRZYMAŁEM
SŁOWA I TO MNIE BARDZO NIEPOKOI
CIEBIE TUTAJ NIE MA TY LEŻYSZ
W OBCEJ ZIEMI. MYŚLAMI NIE STOJĘ
NA MIEJSCU BO WE MNIE BIJĄ FALE
I CORAZ TO NOWE OBRAZY.
KAŻDY OTWIERA MNIE GŁEBIEJ
KAŻDY ODCHODZĄC OBMYWA MNIE
I WYDZIERA COŚ Z SERCA
SPLATAM DŁONIE BŁAGALNIE.
JAKŻE MOCNO KOCHAŁEM CIEBIE
TĄ, KTÓRĄ TERAZ W KAŻDEJ CHWILI
UWIELBIAM TAK JAK KIEDYŚ.
ZAWSZE JESTEM Z TOBĄ
I POZOSTAJĘ W GŁĘBOKIM ŻALU.
KOCHANEJ POLI
MOJEJ NAJDROŻSZEJ ŻONIE
NATHAN – JAN NEST

Co, oprócz świadectwa wielkiej, pięknej miłości, kryje poetycka inskrypcja? Jaką tajemnicę? Viator nie byłby sobą, gdyby bodaj nie spróbował jej rozwikłać. Nawiązał już jeden znaczący kontakt, być może uda się dzięki niemu rozświetlić mroki radomszczańskiego sekretu; jeżeli tak się stanie, Wędrowiec poinformuje o tym Czytelników. Na razie szuka po omacku… no, może nie całkiem. Wpadł bowiem na pewien trop, przekopując zasoby Wielkiej Sieci.

Jakie słowo dał swej żonie Natan Nest? Czy nie chodziło przypadkiem o odzyskanie kogoś, kogo oboje zagubili w dniach Apokalipsy? Kogo zza oceanu przybył szukać kilkanaście lat potem? Bez skutku zresztą, choć niebo i ziemię poruszył.

Historię tę można poznać w całości w Gazecie Częstochowskiej numer 17 z roku 1960, na stronie 9. Przywołajmy to, co w relacji Ocalonego najważniejsze. Słyszeliście na pewno już wiele takich opowieści, ale przeczytajcie i tą. Warto.

„… Po wkroczeniu hitlerowskich zbirów wygnano nas do ghetta. Zaczęły się akcje, gnębienie i morderstwa. Potem otoczono ghetto. Cudem z żoną umknęliśmy z tego piekła. Zaczęła się wędrówka. Kobieta na wsi, która nas przyjęła i uratowała była dla nas matką i pozostanie nią do końca życia”

(…) Zygmunt M. mieszkał kiedyś razem w jednym podwórku z Nestami. Pewnego dnia Nest zjawił się u M. i oznajmił, że jego żona, Pola jest w ciąży i lada dzień spodziewa się rozwiązania. – Uciekamy, panie M. – powiedział pobladły Nest. Muszę za wszelką cenę ratować Polę i dziecko… Mam tylko do pana prośbę. Niech pan jakoś przeprowadzi nas do bezpiecznego miejsca, żebyśmy mogli się wydostać z miasta… Tego wieczora Nestowie przemierzyli drogę z Radomska do Kocierzowów… Potem znaleźli się we Fryszerce. Właścicielka tamtejszego majątku nie rozmawiała długo z Nestem. – Mówi pan, panie Nest, że chce się pan ukryć. Że pańska żona spodziewa się dziecka… – Proszę bardzo, panie Nest, jeżeli ma pan złoto, wszystko jakoś załatwimy… Ale Nestowie nie mieli złota. Mieli tylko iskrę nadziei, że uda im się wyrwać śmierci. Że nie zabiją ich, zanim urodzi się dziecko. Wtedy losem żydowskiego małżeństwa zajęła się prosta, wiejska kobieta, którą Nest nazywać będzie do śmierci matką. Józefa Straszewska służyła we dworze w Fryszerce. To ona okazała się cichą bohaterką. U siebie, w maleńkim pokoiku, znajdującym się na uboczu zabudowań majątkowych, ukryła Nestów. Dziś ten fakt wydaje się bardzo prosty. Ale wtedy… – Tylko ja mogłam to zrobić – mówi Straszewska. – Do mojego pomieszczenia nikt specjalnie nie zaglądał. Czy się bałam? To nie był tylko strach. To była sprawa życia i śmierci moich dzieci, moich najbliższych, gdyby hitlerowcy wykryli Nestów. Ratowałam ludzi, którzy wyrwali się z rąk oprawców…

Natan Nest pisze:

„… Żona moja była w ciąży. Byłem zmuszony wyjść z ukrycia w poszukiwaniu akuszerki. Skierowano mnie do pani Wiśniewskiej w Radomsku…”

Nestowa urodziła po kilku dniach, w domu położnej Wiśniewskiej, syna. Potem przybył po nią Nest. Po nią i po dziecko. Mieli zamiar przenieść je do miejsca ukrycia.

„… Dziś trudno mi powiedzieć jak to się stało, że nie chwycili nas hitlerowcy. Przecież od Radomska do Fryszerki to kawał drogi. Nie mógłbym powiedzieć, co wtedy czułem. Tyle lat minęło. Ale to było przecież nasze pierwsze dziecko. To wszystko robiliśmy dla niego. Ryzyko? Nie, to były chwile, których pełnej treści nie można podać. Chcieliśmy zabrać dziecko od Wiśniewskiej, bo w tym samym czasie córka Straszewskiej również urodziła dziecko. Po krótkiej naradzie powiedzieli, żeby przynieść naszego syna. Mieli zameldować, że córka Straszewskiej urodziła bliźnięta. Ale pani Wiśniewska nalegała, żeby tego nie robić. Mówiła „zostawcie dziecko u mnie. Starajcie się sami jakoś ukryć. Znałam przecież Waszych rodziców. Skończy się wojna, zapłacicie za pobyt dziecka i odbierzecie je sobie…”

(…) Nadszedł rok 1945…

„… I znów nie umiem oddać nastroju tamtych dni, dni wolności, w roku 1945. To było zbyt wielkie przeżycie. Oślepiło nas… Udaliśmy się zaraz do pani Wiśniewskiej. Cieszyła się nami, że żyjemy, że przetrwaliśmy. Kiedy zapytaliśmy o dziecko, powiedziała nam, że żyje, że jest na wsi pod Radomskiem. – Ładny chłopczyk – mówiła – biega już, śmieje się, widziałam go dwa tygodnie temu. Płakaliśmy z żoną. To było przed wieczorem. Ponieważ wolno było chodzić tylko do 20-ej, Wiśniewska powiedziała: – Przyjdźcie jutro. Pójdziemy po dziecko. To były słowa, które nam zostały w uszach do dziś…”

Ale następna wizyta nie przyniosła rezultatu. Ani wiele dalszych. Wiśniewska wymawiała się różnymi powodami i zwlekała z pójściem po dziecko. Mijały tygodnie. Nestów ogarniała coraz większa rozpacz. (…) Po kilku tygodniach Wiśniewska nagle zmieniła wersję. Oświadczyła, że wysłała dziecko Nestów do Warszawy. Tam zginęło ono w czasie bombardowania. Potem drzwi mieszkania Wiśniewskiej nie otworzyły się już przed Nestami…

„… To było w kwietniu. Byliśmy bliscy obłędu. Zameldowałem o tym wszystkim władzom śledczym. Byliśmy razem z Wiśniewską na przesłuchaniu. Kręciła. Kłamała. Ale potem przyznała się. Powiedziała, że dała dziecko kobiecie ze wsi, która do niej nosiła mleko. Potem mówiła, że jest chora, żeby ją puścić z przesłuchania do domu. Kazała mi przyjść za dwa dni. W poniedziałek…”

Nest poszedł. Wtedy Wiśniewska oświadczyła mu wprost. – Ja się tam niczego nie boję. Jak mnie wsadzą, to mnie wsadzą. W tym samym czasie Nestowie zaczęli otrzymywać anonimy, w których zawarte były niedwuznaczne groźby. Nadchodziło ich coraz więcej. Coraz groźniejszych. Trudno było ustalić autora. Wreszcie Nest domyślił się, kto nim jest. Spotkał go kiedyś teść Wiśniewskiej, K. i powiedział otwarcie: – Panie Nest, chce pan być dobrym obywatelem? To siedź pan spokojnie… A kiedy, mimo tych pogróżek, Nest nie ustawał w poszukiwaniu dziecka, K. oświadczył mu pewnego dnia, że go zabije… W 1945 roku Nestowie opuścili Polskę i udali się do Stanów Zjednoczonych. Mijały lata…

(…) Zeznanie Nesta, identyczne z tym, jakie złożył piętnaście lat temu, jest pierwszym w sprawie „Morderstwa Mieczysława Nesta”. Tak, morderstwa. Jeżeli bowiem w dalszym ciągu nie natrafi się na nić, która zaprowadzi przedstawicieli władz śledczych do miejsca, gdzie przebywa chłopiec, trzeba przyjąć drugą alternatywę. Innej bowiem nie może być (…). Następuje moment najważniejszy. Zeznania ma złożyć Wiśniewska. Jest to w tej tragicznej historii świadek koronny, najważniejszy. Ona tylko najlepiej wie, jak potoczyły się losy dziecka. Ona kilkoma słowami może rozwikłać całą dramatyczną zagadkę. Ale Wiśniewska dochodzi w swych zeznaniach tylko do jednego punktu…

– W maju, 1943 roku, zjawiła się w moim mieszkaniu kobieta, którą znałam jeszcze z czasów przedwojennych. Była kosmetyczką. Wiedziałam, że jest Żydówką. Powiedziała mi, że chce urodzić u mnie dziecko, że ukrywają się z mężem kilkanaście kilometrów od Radomska. Wyraziłam zgodę. Po dwóch dniach Nestowa urodziła syna. Niedługo potem przybył Nest. Oświadczyli mi, że nie zależy im na dziecku, żebym zrobiła z nim, co chcę. Im chodzi tylko o uratowanie własnego życia. (…) Postawmy pytanie, które zresztą nieodparcie się nasuwa: kto (…) mówi prawdę, a kto kłamie? Świadków nie ma. Są tylko dwie zaineresowane strony. Za prawdziwością zeznań Nesta przemawia żelazna konsekwencja, z jaką powtarza on od piętnastu lat, niezmiennie, te same fakty, podczas gdy Wiśniewska zmienia wyjaśnienia. Ale te względy przemawiające za Nestem dla prawa są tylko domysłami. Prawo wymaga dowodów.

(…) Nadchodzi nowa, sensacyjna wiadomość. Wynika z niej, że w roku 1943 w posesji nr 10 przy ulicy Przedborskiej, a więc w domu sąsiadującym z tym, w którym mieszkała Wiśniewska, odnaleziono w czasie remontu kuchennego pieca rozkładające się zwłoki noworodka chłopca. Śledztwo skręca w tym kierunku. Zeznaje znów wiele osób. Wreszcie, po żmudnych dociekaniach i mrówczej pracy wywiadowców ustala się ponad wątpliwość, że wypadek miał miejsce w lutym 1943 roku, a wiec kilka tygodni przed urodzeniem się małego Nesta. Wyniki przesłuchań okazują się bez wartości. Śledztwo w sprawie „Morderstwa Mieczysława Nesta” pozostawione zostaje bez dalszego biegu.

Wojna zabrała miliony istnień ludzkich. (…) Ale wojna nie tylko zabijała. To brzmi niesamowicie, ale częstokroć gorszymi od śmierci, która wyrywała z grona żywych jednostki na zawsze, były tragedie takie, jak Nestów. Tragedie przynoszące ból i rozpacz na całe lata, przynoszące rozpaczliwe wizje i domysły.

Wiśniewska nie poniosłaby żadnej odpowiedzialności, nawet wtedy gdyby, ratując własne życie, zmuszona była pozbawić opieki pozostawione u niej dziecko i narazić je na śmierć. Groza okupacji nie uznawała żadnych praw. Łamała najwyższe nawet wartości ludzkie. I Wiśniewska, i Nestowie zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że los dziecka nie zależy tylko od nich. Zależał w dużej mierze od szczęścia. (…) Ale Wiśniewska uczyniła Nesta, jego żonę na zawsze ludźmi nieszczęśliwymi. Zaszczepiła w ich dusze bolesną, targającą sumieniami wieczną nadzieję…

Ufff… wystarczy! Chciałoby się zapytać: Ile w każdym z nas jest Straszewskiej, a ile Wiśniewskiej? Aż korci, żeby zawołać: Między Straszewską a Wiśniewską rozpięta jest nasze egzystencja! I po co to pajacowanie? Ano, pod maską błazna ponoć najłatwiej ukryć łzy.

Przedruk: Żagiew

minabombymyszyFragmenty książki Bomby i myszy, którą autorka opatrzyła podtytułem powieść mieszczańska. Jest to niezwykła opowieść o życiu w getcie warszawskim relacjonowana przez młodą kobietę – Natę. To ona jest tą mieszczanką, to ona, jej mąż Piotr i synek Bobuś są tą mieszczańską rodziną. Powieść ukazała się w roku 1966 w Londynie i chyba nigdy nie pojawiła się w Polsce. Dlaczego? Nie wiem. Nigdy jeszcze takich relacji nie czytaliście i jeśli uda się Wam to znaleźć w bibliotece, to konieczcie sobie pożyczcie. W Warszawie Bomby i myszy są na pewno w Bibliotece Uniwersyteckiej. Pismo, o którym mowa w cytowanym tu fragmencie, „Żagiew”, ukazywało się w getcie w latach 1941-1943. Jego numery zachowały się w Archiwum Ringelbluma.

Człowiek, który założył i redagował „Żagiew”, a którego autorka nazywa Kazimierz, nazywał się naprawdę Stefan Lubliner. Urodził się w roku 1890. Przed I wojną światową był uczestnikiem strajków szkolnych. Brał udział w wojnie, za co w roku 1932 został odznaczony Orderem Niepodległości. Był zwolennikiem bezwzględnej asymiliacji Żydów. Studiował matematykę w Lozannie, po wojnie pracował jako dziennikarz – współpracował z pismem Młodzieży Wyznania Mojżeszowego “Rozwaga”, prowadził na zlecenie Sejmu i Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP biuro wycinków prasowych. Stefan Lubliner zginął albo w getcie albo w obozie koncentracyjnym w Trawnikach w roku 1943. 

Mina Tomkiewicz Bomby i myszy

Gryf Publications Ltd Londyn 1966, strona 154 ff

Kiedy Piotr po raz pierwszy wprowadził na strych Kazimierza i Adasia, ci aż zachłysnęli się z wrażenia. Kazimierz obejrzał dokładnie wąskie schody, okno, możliwe wejścia i wyjścia.
„Dobrze” – powiedział i jeszcze raz spytał Piotra, czy zdaje sobie sprawę z tego, co robi i co mu grozi. Spojrzał przy tym na niego uważnie wielkimi zaciętymi oczyma, które zawsze krył pod kobieco wygiętymi długimi rzęsami.

Adaś o nic nie pytał. Już szperał, myszkował między gratami, już wyciągał z tryumfalnym okrzykiem połamane polowe łóżko ze sterczącym włosiem, majstrował coś przy śmiertelnie brudnej lampce, którą trudno było znaleźć tak zlała się szarością i brudem z otoczeniem. Potem Adam wytaszczył z pod skrzynek misternie rzeźbioną mahoniową deskę i stwierdził, że nadaje się cudownie na stolik. Piotr palił papierosa za papierosem. Dopiero na widok mahoniowego kawałka uśmiechnął się kątem warg,
„To część naszego kredensu. Nata zabiłaby cię!”

I znów zapalił papierosa. Adaś, umorusany, z opadającymi kosmykami włosów, z twarzą o komicznie rozłożonych plamach brudu, chciał odłożyć wiśniowy blat na miejsce, krzywiąc się zresztą z odrobiną ironii, ale Piotr machnął ręką z lekceważeniem.
„Zostaw, nieważne!”
Nie upłynęło pół godziny, kiedy na części nacinego kredensu, umocowanej na skrzyni, stanął aparat radiowy, który Kazimierz wypakował z papierowej walizki. Adaś głaskał radio z czułością, jak się pieści ukochane dziecko.
„Nawet się nie obiło, nic a nic. Popatrz!”
Włączył radio do kontaktu, który już zdążył założyć. Zawarczało, zacharkało, przez aparat przeszło rzężenie, jak u chorego. Niemiecka gimnastyka, muzyka, jakieś przemówienie, z początku niewyraźne, potem coraz dostępniej, można łowić słowa obcego, dźwięcznego języka. Po francusku.

Piotr spuścił głowę i uważnie gasi nogą papierosa. Zdaje sobie sprawę, że bierze na siebie odpowiedzialność za życie kilkuset co najmniej osób z całego domu. Wśród nich Nata, Bobuś… matka… cała rodzina. Jak w tanim melodramacie snują mu się pod powiekami wielkie litery Bekantmachungu. Za przechowywanie radia… kara śmierci… kara śmierci… kara śmierci… a tutaj oprócz radia jest jeszcze tajna gazetka, opór, bunt, kilku słabych ludzi wplątanych w beznadziejną robotę podcinania korzeni największej dzisiaj potęgi świata, Niemiec.

zagiew-w-getcie (2)-mala„Żagiew” nazywa się tajna gazetka, za której wydawanie grozi kara śmierci… jednej… dziesięciu, tysięcy śmierci. Na ulicy 6-go Sierpnia zlikwidowali cały dom za znalezienie radia. Na Kruczej wywieźli 60 ludzi za tajną gazetkę. Rozstrzelali, powiesili, wywieźli do Oświęcimia za bunt, za krecią robotę, za marzenie o wolności. I to po aryjskiej stronie. W getcie mogą wszystko wysadzić w powietrze. Różowe łapki Bobusia, zapłakane matczyne oczy w otoku zmarszczek, Nata…
Piotr dusi butem papierosa, który już dawno nie pali się. Kiedy podniósł oczy, napotkał wzrok Kazimierza, ciężki od napięcia, czujny, gorący. Bez słowa Piotr podał mu rękę.
A potem już swobodnie ustawili gdzieś w kącie za pakami powielacz, okurzyli maszynę do pisania i zastanawiali się, jak ulepszyć odbiór. Kazimierz zszedł na dół, żeby sprawdzić, czy nic nie słychać. Ale w codziennym jazgocie podwórza, w krzyku ulicy, zawodzeniach żebraków i turkocie przejeżdżających wozów, roztapiały się dźwięki radia. Radio mogło grać. Grało tak od pierwszej chwili wojny. Wchłaniało grzmiące i puste słowa otuchy, martwiło się niemieckimi zwycięstwami, zapłakiwało nad „planowym” cofaniem tych, na których się liczyło. Radio pierwsze wiedziało, że Narvik, konało pod Dunkierką, załamywało się w Paryżu i traciło resztki nadziei pod Kijowem.

Nasłuchy robił kuzyn Adaś. Jeszcze przed wojną rodzina miała z kuzynem Adasiem ciągłe kłopoty. Bo kuzyn Adaś to stary komunista. Pokłócił się z rodzicami, fabrykantami z Łodzi, nosił zawsze wygniecione ubranie i wystrzępiony wiśniowy krawat. Czupryna była w „artystycznym nieładzie”. To Adasia poszukiwali „tajniacy”, to Adaś był aresztowany, trzeba się było starać dla niego o kaucję. Sprawa, wałówki, adwokaci. To wpadał do mieszkania z plikiem nielegalnej literatury, to Adasia trzeba było schować, lub przenocować jego koleżków. O Adasia dopytywały się zawsze jakieś podejrzane typy „w przebraniach” kelnerów, służących, robotników (Nata zawsze twierdziła, że typy były poprzebierane). Jednym słowem konspiracja. Komunizm.

„Odziedziczy fabrykę ojca, to odechce mu się komunizowania” – przepowiadała ciotka Justyna, badając nerwowo, czy brylantowy pająk dobrze siedzi w czarnej sukni.
„Właśnie zmądrzeje” – mówili rodzice Naty, zadowoleni, że ze swoich dzieci mają pociechę.

Kuzyn Adaś był popularny w rodzinie, można nawet powiedzieć – lubiany. Lubiany, jak nieudane dziecko, z pobłażaniem, z obawą, z litością. Lubili go, owszem, ale każdy po kolei wolał go nie widzieć u siebie z tymi jego tajemniczymi paczkami i arsenałem światoburczych idei. Cóżby dopiero powiedziała rodzina na dzisiejsze zachowanie kuzyna Adasia! Że Adaś, oprócz wielu innych zakazanych czynności, słucha codziennie radia właśnie w domu na Lesznie.

Radio stało się haszyszem Adasia, namiętnością. Czy miał się Adaś obawiać Bekantmachungów, grożących śmiercią, kiedy śmierć była po prostu ukoronowaniem bohaterskiego życia, naturalnym zakończeniem podniebnych lotów. Czy mogły go obchodzić jakiekolwiek gettowe rozkazy, rodzinne niepokoje, kiedy dla niego bliższe i dostępniejsze były kręte uliczki Tobruku, czy bezbrzeżne piaski El-Alamain, niż cała gettowa rzeczywistość.

Bomby nad Barceloną to był jego chrzest bojowy. Teraz najchętniej poszedłby w lasy, ale komórka organizacyjna, do której należał, wyznaczyła mu tę pracę, którą pokochał. Łączność. Często, kiedy w jakiejś zakonspirowanej norze leżał z Wandą na wąskim wyrku, rozsnuwał przed nią wizje dalekiego świata, w którym tętniło życie i śmierć, bohaterstwo i czyn. Wanda, mądra zrównoważona Wanda, łykała jego słowa, jak cudowny szampan w rozdźwięczaną noc karnawałową. Zrósł się Adaś ze swoim radiem, jak Kazimierz zrósł się ze swoim powielaczem, na którym wiernie odbijał radiowe opowieści, tłumacząc je i komentując w podziemnej gazetce o nazwie „Żagiew”.

zagiew-strona copy
Z tych wszystkich, którzy walczyli, Kazimierz był może najbardziej bezkompromisowy. Toczyła go żądza walki, nie miał cierpliwości czekać, każdy jego artykuł, każde przemówienie biczowało inercję, tchórzostwo, brak oporu. Głębokie przemiany dokonały się w Kazimierzu, zanim doszedł do tego stanu.
Kiedyś, wydawałoby się przed wiekami, paradował z koleżkami w kolorowych deklach i śpiewał na komersach „Gaudeamus Igitur”. Asymilatorska korporacja, do której należał, nazywana była „Lutetia”, jej filistrem honoris causa był ramolowaty profesor sanacyjny, który podczas przemówień korporanckich szczypał kelnerki. Wysoko postawieni przyjaciele z ministerstw i ze sfer akademickich, kolacyjki, za które płacił, prezenty, które kupował, inteligenckie pogawędki w kawiarniach. Czarne oczy Kazimierza były pełne żaru, kiedy recytował z pamięci całe strony Norwida czy z Wyspiańskiego, lub opowiadał o rozwoju polskiej sztuki ludowej. Dla polskich kolegów Kazimierza były to przeważnie nowiny, oni nie muszą przecież tego znać tak dobrze. Klepali Kazimierza po plecach, mówiąc „Rzeczywiście nadzwyczajne, że  w ł a ś n i e   p a n a   to interesuje”. Tolerowali Kazimierza, „owszem, żydowski inteligent, ale…” Bariera. Kazimierz chciał złamać barierę, być taki jak oni. Nie szło. „Asymilator”, mówili jego żydowscy koledzy, słuchając z szacunkiem jego wywodów na temat „Wesela”. Ale trzymali się od niego z daleka, nie wtajemniczali go w swoje żydowskie sprawy, jak obcego. Nie należał więc ani do tamtych, tak zawsze naturalnie pewnych siebie Polaków, ani do tych innych, szarpanych wątpliwościami i problemami. Jedni i drudzy, instynktownie, nie mieli do niego zaufania i Kazimierz setki razy zadawał sobie rozpaczliwe pytanie, kim jest.

Niemcy rozstrzygnęli. Jako Żyda zamknęli go w getcie. Niewola i ucisk stały ponad problemami, które dręczyły do tej pory Kazimierza. Walka ze złem była także jedna, niepodzielna. Za murami getta Kazimierz odnalazł siebie.
W getcie Kazimierz prowadzi pracę wolnościową nie szczędząc życia i majątku (…żeby wiedzieli, żeby wiedzieli, że Żyd taki sam, i w dobrym, i w złym…). Prowadzi tajne kursy wojskowe, organizuje bojówki, jest duszą podziemia. „Żagiew” pokochał jak własne dziecko.

Wiernym przyjacielem radia był także Korn, chociaż poglądami różnił się od przyjaciół i „Żagwi”. Korn był przez długi czas „złotym młodzieńcem”. Przed obiadem siedział w Ziemiańskiej, po obiedzie chodził na fajfy do Adrii, a wieczorami na bridża. W międzyczasie studiował filozofię, co rodzina uznawała za zalążek jego przyszłych dziwactw. Bo cóż daje Żydowi ukończenie filozofii?

Pewnego dnia, miał już wtedy ze 25 lat i zrobiony doktorat, rzucił dom, zrezygnował z Ziemiańskiej i został chalucem na farmie rolniczej na Grochowie. Orał ziemię, doił krowy, jego wypielęgnowane ręce popękały i zgrubiały. Nigdy nie chciał mówić o tym, co na niego wpłynęło w kierunku tak radykalnego przeobrażenia.
Rodzina uważała krok Korna za rodzaj spokojnego obłędu. „Można przecież być syjonistą, ale nie od razu jechać do Palestyny i doić krowy z doktoratem z filozofii w kieszeni.” Uważali, że zmiana ta była następstwem rozczarowania spowodowanego nie otrzymaniem asystentury na Uniwersytecie ze względów rasowych. Nata była zachwycona postępowaniem Korna, pewno dlatego, że sama nigdy nie zdobyła się na nic podobnego.
W getcie Korn był członkiem „kibucu” syjonistycznego na Nalewkach, brał na siebie najniebezpieczniejsze roboty, wydawało się czasami, że nie zna uczucia strachu. Pracował jako mechanik samym gnieździe os, w Gestapo w Alejach Szucha, których sama nazwa budziła w ludziach zwierzęcy strach. Udawało mu się nieraz zdobywać tam ważne wiadomości, lub pomagać aresztowanym. Stamtąd dostarczał lamp i części do adasiowego radia. Ostatnio Kazimierz wciągnął go do „Żagwi” i Korn okazał się także i przy tej robocie bardzo pożyteczny. Dzięki swojej przepustce z „Gestapo” kręcił się swobodnie po aryjskiej stronie i mógł przenosić „Żagiew”, którą za pośrednictwem Witolda przekazywano jednej z podziemnych organizacji otrzymując w zamian wolnościowe pisma polskie, których była wielka ilość różnych formatów, poglądów i rodzajów. Co to za tryumf był dla „Żagwi”, kiedy w jednym z takich pism poświęcono jej całą stronicę, przy czym, ubolewając nad niskim poziomem niektórych pism, postawiono „Żagiew” za wzór.

Kilku ich było przy tej gazetce. Wierni, zacięci, żyli stale jak pod hipnozą niewielkiego aparatu radiowego. W jednej z najbardziej ludnych cukierni na Lesznie mieli swoją „skrzynkę”, tam rozdawali swoje „Żagwie”, wypuszczali je w świat, aby niosły słowa pociechy, czy protestu. Tam także odbywały się pertraktacje między tymi „żebrakami wolności”, a ludźmi, którzy dostarczali im papieru, materiałów, czasem pieniędzy.
Kiedy ostatnie mieszkanie paliło im się pod nogami i nie mieli gdzie się podziać ze swoim radiem, maszyną do pisania, hektografem i podejrzanymi wizytami, zwrócili się do Piotra z prośbą o konkretną pomoc. Piotr był w tym okresie bardziej niż kiedykolwiek szarpany sprzecznymi uczuciami.
Przypadkowo któregoś dnia natknął się przy murku na zmasakrowanego trupa dobrej znajomej. Leżała w poprzek ulicy, w jedwabnej bieliźnie, nogi w gazowych pończochach tytłały się w rynsztoku. Zaondulowane fale blond włosów splamione były krwią i błotem. Na górnej wardze pozostał jeszcze wygięty łuk wyrysowany starannie jaskrawą pomadką. Złapana po aryjskiej stronie… Nie pierwszy taki wypadek, tylko że akurat dobra znajoma. Taka ładna, miła kobieta.
W kilka dni później Piotr był przy egzekucji stu osób także złapanych po aryjskiej stronie. Małe dzieci, kobiety, padały pokotem pod salwą policyjnego szwadronu. Wrogowie potężnego Reichu: dziesięcioletni Abuś, który chciał zobaczyć Wisłę, Rywka, która chciała kupić tani chleb. Inni, podobni. Okazało się, że tańsze jest życie.
Płakali mężczyźni przy egzekucji stu szarych ludzi, złapanych po aryjskiej stronie. Piotr nie płakał. Skrystalizował się w nim wtedy bunt, zdławiony do tej pory obrożą obowiązków. Pierwszym jego wyrazem było zaofiarowanie pomocy „Żagwi”.
Wystarał się u kuzynki Dory o pokój dla Kazimierza, który powoli wrastał w społeczeństwo kamienicy. O różnych porach dnia i nocy redagował „Żagiew”, drukował ją i odbijał na hektografie, załatwiał sprawy, o których nikt nic nie wiedział. Wieczorami siadywał w kącie pokoju u Lesserów, bawił się z Józieczkiem, kibicował przy bridżu. Albo czytał, Wyspiańskiego, Tuwima, czasem nawet Mickiewicza.

„Żagiew” zrosła się z kamienicą na Lesznie, jak klub karciany pani Konowej, jak składy gestapowca Erlicha, jak „pierwsze piętro” nędzarzy, jak romans pani Izabelli z Braudowiczem.

(…) O 5.25 jest audycja z Rosji, potem inne. Z Anglii, z Niemiec, z Francji. Trudno się od tego oderwać. Przykręca się gałkę, żeby było ciszej, głowy prawie dotykają skrzynki, bo wydaje się, że tak lepiej słychać. Błyszczy żółtawo tarcza radia z nazwami dalekich wolnych miast, posuwa się igła po swobodnym świeci. Skuleni na podłodze, na skrzynkach czy na połamanym łóżku, siedzą Piotr, Kazimierz, Korn i Adaś, słuchają przerywanego tysiącem zgrzytów i świstów głosu spikera, opowiadającego o bojach, o robocie pozafrontowej. Wsłuchują się w dzikie przemówienia propagandowe Goebelsa, Rosenberga, Hitlera.
Żydzi są wszystkiemu winni! Żydzi wywołali wojnę z Rosją! Żydokomuna! Roosvelt to pachołek żydowski. Zaraza świata! Wytępić! Wygubić! Zniszczyć! Wszystkiemu winni Żydzi, Żydzi. ŻYDZI!
„I cykliści zapomniał dodać! – uzupełnia za każdym razem niemieckich wodzów Adaś, śmiejąc się sam ze starego dowcipu.

(…) Była to wielka chwila odprężenia, gdy przez rosyjskie radio nadano zachłystującym się ze wzruszenia głosem wiadomość o przystąpieniu Ameryki do wojny. To przybliżało koniec koszmaru, zwiększało szanse, zapalało do dalszej roboty. Członkowie grupy dwoili się i troili. Redakcja i kolportaż „Żagwi”, organizacja grupek młodzieżowych, kontakty z aryjską stroną, szykowanie grupek dywersyjnych.

(…) Czasem przychodził do getta Witold, szary żołnierz w podziemnej Armii Krajowej. Przynosił aryjskie papiery. Stanowił łącznik z polską walką, z własnej inicjatywy dodawał ducha i otuchy. Towarzyszył mu często starszy siwy pan, pseudonim „architekt”, którego poglądy polityczne były niejasne. Pomaganie Żydom uważał za rodzaj misji chrystusowej, obowiązek wierzącego chrześcijanina. Wszyscy razem układali apele i sprawozdania dla zagranicy, które Witold posyłał gdzie było trzeba tajnymi drogami polskiego podziemia.

(…) Pomoc z zewnątrz była minimalna, raczej teoretyczna, raczej uczuciowa. Jednostki posiadające siłę wewnętrzną i potrzebę walki bez względu na przeszkody, były nieliczne. (…) Czy mogła w takich warunkach mowa o czymś zakrojonym na większą skalę? Nie tak łatwo połączyć komórki od tylu wieków samowystarczalne. Te wszystkie wątpliwości i sprawy roztrząsali Kazimierz i Piotr w długich rozmowach prowadzonych na strychu przy akompaniamencie stłumionych dalekich słów z graniastej skrzynki.
Z przyjściem Witolda czy „architekta” dyskusja ożywiała się. Dwaj aryjczycy wnosili świeżość, nadzieję, mieli więcej wiary w przyszłość. Było im źle, ale nie tak beznadziejnie, jak tym za murami.

(…) Kiedyś Witold i „architekt” przyszli bardzo zdenerwowani. „Architekt” szarpał rzadkie kępki włosów, poprawiał co chwię krawat, mrucząc przy tym coś pod nosem. Witold wkładał i zdejmował okulary, przecierał je, chuchał w nie, jakby to była najważniejsza sprawa na świecie. Kazimierz obserwował ich uważnie.
„Jakaś wsypa?”
Witold machnął ręką pogardliwie i chrząknął przy tym gwałtownie.
„Są łobuzy… Chrystusa w sercu nie mają… nie nauczyli się kochać bliźniego…” – mruczy „architekt”, a ciekawość Kazimierza wzrasta.
Kazimierz wie, że przyjechał wysłannik z Londynu dla dokonania koordynacji całej prasy podziemnej. Wraz z Piotrem i Witoldem ustalili, aby na komisji koordynacyjnej postawić wniosek o przyjęcie „Żagwi” do wspólnoty pism walczących o wolność. Chcieli, by „Żagiew” miała te same prawa i opiekę rządu londyńskiego jak inne pisma. Kazimierz domyśla się trochę, że zachowanie „architekta” i Witolda pozostaje w związku z tą sprawą. Ale co się stało? Co mogło się stać?
Siwy pan nadal poprawia krawat i mamle o wrogach ludzkości, o braterstwie, o wstydzie. Wreszcie Witold zdecydował się wykrztusić prawdę.
Po aryjskiej stronie wychodziło dwadzieścia kilka pism „podziemia”. Organizacje prawicowe, bardziej rozbite na partie i partyjki i operujące większymi funduszami, miały tych pism z piętnaście, bo każdy odłam i odłamik uważał sobie za punkt honoru takie pismo lepiej czy gorzej, ale wydawać i kolportować. Otóż na komisji koordynacyjnej postawiony przez Witolda wniosek w sprawie „Żagwi” przepadł właśnie owymi piętnastoma głosami. Nie szło „Żagwi” o pomoc materialną, jakoś sobie radzili, chcieli tylko mieć to uczucie łączności, świadomość równouprawnienia we wspólnej walce o ludzkie prawa. Dla grupki ludzi skupionych koło pisemka, „Żagiew” była sztandarem. Ten sztandar został sponiewierany, uznany za gorszy od innych sztandarów, chociaż na równi z innymi był symbolem walki o wolność, która jest jedna.

(…) Trzeba przeżuć w sobie tę sprawę, policzek jeszcze za bardzo piecze, żeby można się było zdobyć na bezstronność. Tyle trudu, tyle dobrych myśli… Biedna „Żagiew” cierpi za swoje żydostwo. Jak my (Treblinka…, Bełżec…, Żydzi, Żydzi, ŻYDZI!!!!). Kazimierz czuje się jak matka, której powiedziano, że najukochańsze dziecko jest brzydkie i głupie, nic nie warte. BARIERA, znów TA BARIERA, chociaż tyle wspólnej krwi już w nią wsiąkło!

„Ano, to będziemy dalej walczyć, żeby i takie rzeczy zwalczyć. Takie jest przecież nasze zadanie. Budować nowy świat, innych ludzi. Dlaczego właściwie tak martwicie się? Przecież każda walka ma swoje zwycięstwo i klęski, wzloty i upadki. Inaczej nie byłaby to walka.”

Wanda mówi po prostu i naturalnie, tylko na matowe policzki wystąpił ślad rumieńca, bo Wanda nie jest przyzwyczajona dużo mówić.

Ocalałe / Salvaged

O wystawieSylwia Kościuszko

W niedzielę 1 lutego oglądałam razem z koleżankami i kolegami ze Stowarzyszenia Drugie Pokolenie wystawę „Ocalałe” („Salvaged”) w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Było to niezwykłe przeżycie, móc oglądać obrazy artystów żydowskich, powstałe w latach 1890-1939 oraz w okresie wojennym, w towarzystwie kuratorki wystawy i zarazem Kierowniczki Działu Sztuki w Żydowskim Instytucie Historycznym, Teresy Śmiechowskiej. Teresa, która, jak sama powiedziała, czuje się jedną z nas, w niezwykle interesujący sposób opowiadała o poszczególnych twórcach i ich dziełach, przez co pozwoliła nam umieścić oglądane obrazy w konkretnym kontekście oraz głębiej przeżyć i zrozumieć to, co widzieliśmy. Nie ukrywała swoich emocji – czuliśmy, że ma osobisty stosunek do tej wystawy, dzieliła się z nami tym, co na niej zrobiło największe wrażenie, zwracała uwagę na szczegóły, które mimo woli mogły nam umknąć.

SeksztajnPierwsza część wystawy poświęcona jest obrazom i rysunkom z lat 1939-1945. Ich siła wyrazu, niezależnie od wartości artystycznej, była porażająca. Jak choćby prace Geli Seksztajn umieszczone obok jej swoistego testamentu, w którym pisała „nie proszę o pochwały, lecz tylko o zachowanie pamięci o mnie i o mojej córeczce”, „ muszę zginąć, ale swoje zrobiłam. Chciałabym, aby przetrwała pamięć o moich obrazach”. To się udało – jej obrazy ocalały ukryte w zbiorach Podziemnego Archiwum Getta Warszawskiego. Ze wzruszeniem ściskającym gardło oglądałam portrety dzieci, w tym także jej córeczki Margolit, rysowane ołówkiem, kredką, węglem.


Gela Seksztajn

Wszystkie prace w tej części wystawy miały przejmujące historie, przedstawiały w sposób niezwykle oszczędny w formie i mocny w ekspresji tragizm tamtych czasów – głód, cierpienie, samotność, śmierć. Powstawały w gettach – łódzkim, białostockim, warszawskim jak np. prace Rozenfelda (artysty o nieznanym imieniu i biografii), który do swoich rysunków dołączył komentarze opisujące rzeczywistość getta warszawskiego. Duże wrażenie zrobiły na nas rysunki Henryka Becka, lekarza i malarza, składające się na cykl „Bunkier 1944 roku”, dokumentujący miesiące, gdzie ukrywał się w opuszczonej po upadku powstania Warszawie.

Beck_BunkierHenryk Beck, „Bunkier 1944 roku”

Oglądaliśmy prace Witolda Lewinsona, Józefa Kownera, Stanisławy Cetnerszewerowej, Icchaka Braunera, Izraela Lejzerowicza, Maksymiliana Eljowicza, Romana Kramsztyka – żadne nie pozwalają przejść obok obojętnie.

***

ocalale-zwiedzanie
Druga część wystawy obejmowała prace powstałe w latach 1890-1939, autorstwa pierwszego pokolenia artystów pochodzenia żydowskiego, którzy tworzyli niesakralną sztukę żydowską. Większość z nich nie przeżyła Holokaustu.

Hirszenberg_Uliczka w KazimierzuZgromadzone na wystawie obrazy – portrety, pejzaże, martwe natury, widoki małych miast, w tym liczne Kazimierza Dolnego, malarstwo rodzajowe, akt, pokazywały znakomity kunszt ich twórców oraz przynależność do różnych stylów lub co najmniej otwartość na nie – od XIX-wiecznego realizmu, przez ekspresjonizm, kubizm aż po konstruktywizm. Teresa także o tych artystach i ich dziełach opowiadała ciekawie i z przejęciem, pozwalając nam miękko przejść od ciemności, smutku i cierpienia poprzedniej sali w świat kolorów i nowoczesnego patrzenia na przestrzeń i formę. Zapytani przez Teresę o dzieło, które zrobiło na nas największe wrażenie wymienialiśmy różne prace

Samuel Hirszenberg, Uliczka w Kazimierzu

Guterman_Portet kobiety„Portret kobiety” Abrahama Gutermana >>
czy „Ekstazę” Norberta Strassberga, „Kabalarkę” Jana Gotarda (którą, po wnikliwym przyjrzeniu się obrazowi, twórcy wystawy przemianowali na „Zielarkę”), któryś z pejzaży Kazimierza Dolnego. Wybór nie był łatwy spośród obrazów takich artystów jak Maurycy Trębacz, Samuel Hirszenberg, Abraham Berman, Samuel Finkelstein, Zygmunt Menkes, Józef Badower, Sasza Blonder, Bruno Schultz, Roman Kramsztyk i Maksymiliana Eljowicz. Mogliśmy także podziwiać rzeźbę Henryka Glicensteina „Mesjasz”.

Eljowicz_Rabin

A co ja bym wybrała?

Coś mnie fascynuje w obrazie Maksymiliana Eljowicza “Rabin”, który łączy obie galerie.
Wisi w holu do sali z pracami 1939-45, bo był na zdjęciu/w kadrze z niemieckiego filmu propagandowego o Judenracie w getcie warszawskim, wisiał w gabinecie Czerniakowa, ale jest w stylu bardzo nowoczesnym.

Jest dla mnie łącznikiem miedzy obiema galeriami.
Samsung022015 133Z czym wyszłam z wystawy? Z dumą, że wśród polskich artystów XX wieku tylu było wspaniałych twórców żydowskiego pochodzenia. Z głębokim smutkiem, że życie większości z nich zostało w tak okrutny sposób przerwane. Z nadzieją, że kolejne pokolenia będą to, co po sobie pozostawili, odkrywały, przeżywały i podziwiały, tak jak to tej niedzieli stało się to moim udziałem. Z wdzięcznością, podziwem i szacunkiem wobec tych wszystkich, którzy ocalili tę sztukę i udostępniają ją publiczności. Z radością, że swoimi wrażeniami mam się z kim podzielić…

Józef Badower, „Nosiwoda” / Jan Gotard, „Kabalarka”
badower-gotard
X

X

X

X

X

X

X

***
Wystawa w Żydowskim Instytucie Historycznym
poniedziałek – piątek w godz. 8.00–18.00
i w niedzielę w godz. 10.00–18.00
ul. Tłomackie 3/5
00–090 Warszawa
tel.: (22) 827 92 21
fax: (22) 827 83 72

Wystawę można oglądać do końca marca.

Dorota Seydenmann z domu Berlinerblau

Tomasz Prot

Dalszy ciąg opowieści o rodzinie Berlinerblau

dorotasedenmann-berlinerblauSiostrą Anieli, drugą córką Józefa Berlinerblau’a była Dorota, (w domu mówiono o niej Dosia), urodzona 1 sierpnia 1898 roku. Po matce, która uzyskała dyplom warszawskiej Szkoły Rysunku, odziedziczyła talent i po ukończeni w Warszawie na pensji 6 klas, studiowała w Krakowie na Akademii Sztuk Pięknych pod kierunkiem Wojciecha Weissa, Józefa Pankiewicza i Felicjana Szczęsnego Kowarskiego. Po studiach w 1925 roku przeniosła się do Paryża, przystując do Komitetu Paryskiego tj. do grupy polskich malarzy działających w stolicy Francji pod patronatem Józefa Pankiewicza i ówczesnego rektora ASP w Krakowie A. Szyszko-Bohusza. W skład Komitetu Paryskiego wchodzili między innymi Jan Cybis i jego żona Hanna Rudzka-Cybisowa. Nazwa ugrupowania – kapiści – pochodzi od liter KP, które oznaczały Komitet Paryski czyli Komitet Paryskiej pomocy dla wyjeżdżających studentów
na studia malarskie do Francji
.

Kapiści byli grupą artystyczną, malującą zgodnie zasadami pointylizmu, polegającym na kładzeniu obok siebie podobnych w formie, jednakowej wielkości małych plamek czystego koloru, dzięki czemu powierzchnia obrazu stwarza wrażenie barwnej wibracji. Jest to metoda charakterystyczna dla twórczości neoimpresjonistów, a wywodząca się z francuskiego impresjonizmu. Kapiści organizowali wspólne wystawy, pierwsza odbyła się w 1930 roku w Paryżu, następna w galerii Moos w Genewie. Powrót kapistów do kraju nastąpił w 1931 roku, wtedy grupa „KP” miała wystawę w Polskim Klubie Artystycznym w Warszawie, następna wystawa tej grupy była zorganizowana w 1934 roku w Warszawie w Instytucie Propagandy Sztuki, a ostatnia w Salonie 35 w Poznaniu.

Dorota Berlinerblau poślubiła Mieczysława Seydenmanna i stąd, w pracach naukowych pojawia się często jako polska malarka Dorota Seydenmann. W czasie II Wojny Światowej Hanna Rudzka-Cybis, która pomagała prześladowanym Żydom, ukrywała Dorotę, która dzięki temu nie poszła do getta. Na skutek denuncjacji, Dorota Seydenmann nie chcąc ryzykować życia Rudzkiej-Cybis, wyjechała do kuzynki do Rabki, tam jednak została wydana i mimo dobrych dokumentów, osadzona w więzieniu w Nowym Sączu. Została zgładzona koło Nowego Roku. Miejsce jej grobu nie jest znane.

Na aukcjach jej obrazy pojawiają się niezwykle rzadko i są przez znawców bardzo cenione.

Dorota-seydenmann-zabudowania-wiejskie-1932

Relacja z pewnego wyjazdu

Ewa Maria Slaska

Był mroczny dzień. Wiał wiatr i było zimno. Gdy dojechałyśmy na miejsce, nad kościołem i parkiem latały stada wron. Oczywiście krakały przeraźliwie, jak to wrony. Trawniki usiane były czarnymi wronimi piórami. Kościół był otwarty ale całkowicie bez życia. Gdyby nie wikipedia nie wiedziałabym, że barokowy kościół ma za patrona świętego Jakuba. Przed kościołem nie było tablicy informacyjnej, historii, nazwy, godzin odprawiania mszy. Nic oprócz kilku dziwacznych haseł wyciętych z brystolu oraz kolorowego plakatu ostrzegającego przed gender i pedofilią. W kościele nie było nikogo, nie było też ani jednego obrazu przedstawiającego Jakuba Apostoła ani emblematów związanych z pielgrzymkami do jego grobu – muszli, kosturów, kapeluszy. W połowie czerwca kościół był udekorowany sztucznymi białymi kwiatami. Była sobota przed południem, a w mieście widać było, pojedynczo lub grupkami, zaniedbanych mężczyzn, wygladających jak bezdomni lub pijacy, a może jak bezdomni pijacy. Nie było ludzi, a więc nie było kogo zapytać o drogę. Pierwszy człowiek, z którym próbowałam porozmawiać, nie usłyszał mnie, bo szczekały psy. Drugi – bo piłą elektryczną przecinał dachówki. Wreszcie przestał, otrzepał się z pyłu, pokazał ręką kierunek. Po lewej miał być cmentarz, po prawej miejsce pamięci. W pustkowiu płaskich pól, otoczony wielkimi kwaderami piaskowca stał cmentarz, na którym poza zbitą gęstwą roślin i kamieniem pamiątkowo-informacyjnym nie było żadnego grobu. Cmentarz był jadalny tak jak latem jadalna jest łąka, a jesienią las. Rosły tam łany poziomek, kwitła róża, której płatki można by przerobić na konfitury, i biały bez do racuchów i na syrop.  Na kamieniu pamięci naprzeciwko modlitwa za umarłych i fragemt spalonych drzwi. Wszędzie kamienie. Z tyłu rząd domów, być może przedwojennych. Napisy. Tak to tu. Dokładnie w tym miejscu. Ludzie wyciągnęli sąsiadów z ich domów, zapędzili ich tu właśnie do stodoły, a stodołę spalili.

Kim jestem w tym scenariuszu? Przychodzą po mnie? Wchodzi Wojciech, z którym ojciec orał pole i jego syn Józek, z którym chodziłam do jednej klasy. Stary Franciszek i dwóch innych. Marcin? Staszek? I co? Jak to się odbywa. Wczoraj rozmawiałam z Józkiem przez płot, jedliśmy wiśnie, oganialiśmy się od much, jego krowa muczała za plecami, a dziś przyszli i co? Są uzbrojeni. Przeciw komu? Przeciw mamie, tacie i mnie? No nie! Więc nie są uzbrojeni. Po prostu każą nam wyjść. I iść pod las koło cmentarza do stodoły. A tam już są inni.

Tego nie można sobie wyobrazić. To  nie anonimowi oprawcy i anonimowe ofiary. To Józek, Franek, Staś i my, Ryfka, Szlomo, Salcia. Jeszcze wczoraj Józek zebrał dla mnie poziomki i włożył je do koszyczka zmyślnie uplecionego z liści dębu.

No ale jakby było na odwrót. Jakbym to ja miała iść po Icka, z którym się wczoraj przekomarzałam za stodołą. Ja, Hanka, bo kobiety też miały pójść. Mężczyźni wzięli widły i łopaty, my – grabie. Bo łatwiej było, gdy się to zrobiło razem. Sam nikt by nie poszedł. Ale też sam nikt nie chciał zostać.

Edda twierdzi, że uczucia, jakie nimi rządziły to strach, chciwość i nienawiść. A ja czuję tylko zdziwienie, bo jak to, przecież jeszcze wczoraj…

Wczoraj tam byłyśmy. Zrobiłam zdjęcia, ale nie są tu potrzebne. Wczoraj pojechałyśmy. Wczoraj wyjechałyśmy.

Wczoraj.

rimg0019PS. Gdy wyjeżdżałyśmy, w uliczce obok rynku zaczął się palić dom. Widziałyśmy kłęby dymu, czułyśmy zapach palonych szmat, a nikt nawet głowy nie odrócił.

Myślę, że nawet jak na moje potrzeby, było w tym pobycie za dużo znaków, symboli i metafor.

Pomniki na stacji Grunewald

Ewa Maria Slaska o pomnikach Zagłady i Karolu Broniatowskim

O jednym z tych pomników już przed rokiem pisałam. TU. Dziś jednak chciałabym napisać o całym kompleksie pomników skupionych koło stacji kolejki miejskiej Grunewald.

pomnikiGrunewaldPoziom (10)Słodki budyneczek, ale jak się wie, to, co powinno się wiedzieć, to ta słodycz wieje najprawdziwszą grozą. Bo to z bocznego toru na tej stacji odjeżdżały pociągi bydlęce do Theresienstadt, Birkenau, Auschwitz… 35 tysięcy kobiet, dzieci i mężczyzn odjechało stąd na śmierć i męczeństwo.

pomnikiGrunewaldPoziom (12)Na krawędzi peronu wypisane daty, nazwy obozów, liczby oznaczające ilość osób jednorazowo wywiezionych.

pomnikiGrunewaldPoziom (14)Pomnik został powściągliwie nazwany Gleis 17 – Tor 17. Nic więcej. Resztę trzeba wiedzieć, albo się doczytać. Na schodach równie powściągliwa tablica informacyjna, która nie może ukryć faktu, że i ten pomnik pamięci, tak jak wiele innych w Berlinie, powstał dopiero pod koniec lat 90. Przedtem było tylko to, co już naprawdę być musiało, bo nie dało się inaczej.

pomnikiGrunewaldPoziom Ku pamięci tych, których w latach 1941-1945 pociągi kolei niemieckiej deportowały do obozów śmierci. 27 stycznia 1998. Pomnik wzniesiony przez Spółkę Akcyjną Kolej Niemiecka.

Ciekawe, że słownictwo trzyma się tradycji i pomnik został wzniesiony, podczas gdy leży przecież na ziemi i trzeba się ku niemu pochylić.

pomnikiGrunewaldPoziom (13)Pomnik jest dziełem zespołu architektów Nicolaus Hirsch, Wolfgang Lorch i Andrea Wandel.

pomnikiGrunewaldPoziom (11)Przed budynkiem dworca, na okrągłym skwerze znajdują się dwa kolejne pomniki Zagłady. Łukasz Surowiec przywiózł tu i posadził brzozy z Brzezinki. Birken aus Birkenau. Wokół pionowo ustawione macewy, symboliczne bezimienne nagrobki z żydowskiego cmentarza. Obiekt powstał w latach 2011-2012 w ramach 7 Biennale Berlińskiego. Surowiec przywiózł w sumie 320 brzóz – jego projekt obejmuje swym zasięgiem cały Berlin.

pomnikiGrunewaldPoziom (5)Z drugiej strony skwerku jeszcze jeden pomnik, przypominający deportacje. Trzy masywne podkłady kolejowe. To pomnik z 1987 roku. Jak sądzę jeden z pierwszych w ramach nowej fali niemieckiej kultury pamięci. Bo przedtem funkcjonowała przede wszystkim polityka zapominania. Pomnik został wykonany przez Lindę Hübler i ufundowany przez Grupę Kobiet z Parafii Ewangelickiej na Grunewaldzie. Te dwa niewielkie pomniki zostały dobrze opisane, tymczasem, podobnie jak pomnik Gleis 17, tak i czwarty pomnik na dworcu Grunewald – Pomnik Zagłady i RIMG0019Deportacji, dzieło polskiego rzeźbiarza Karola Broniatowskiego, nie został nigdzie opisany. Między budynkiem dworca a pomnikiem przypominającym, tak mi się wydaje, jerozolimską ścianę płaczu, stoi jedynie tablica wyjaśniająca, dlaczego wzniesiono ten pomnik. Bez słowa informacji kiedy, jak, przez kogo? Oczywiście w dzisiejszych czasach wszystko można łatwo znaleźć. Być może istnieje nawet jakiś App, umożliwiający rozpoznanie oglądanego właśnie pomnika. Ten został ufundowany w roku 1991 przez dzielnicę Berlina Wilmersdorf.

pomnikiGrunewaldPoziom (4) pomnikiGrunewaldPoziom (3)W betonowej ścianie artysta umieścił kilka wklęsłych, pustych sylwetek ludzi, których nie ma. Marsz nieistniejących ludzi ku śmierci.

pomnikiGrunewaldPoziom (2)Myślę, że to właściwy wpis na dziś. To rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim i symboliczna rocznica śmierci Żyda Jezusa, który już został zabity, a zmartwychwstanie dopiero jutro.

Alleluja!

3003

Dorota Cygan

Kto mówi po polsku i jest z mojej generacji lub starszy, pomyśli może odruchowo, że chodzić będzie o dywizjon 303 i lektury naszej młodości, i jest o jedno zero za dużo (a że pisałam już kiedyś o zerach i było ich jakoś sporo, można pomyśleć, że to z obfitości dodałam jedno za wiele). Nie, o zera nie chodzi, o zerowatość tłumu tym razem też nie, ale o historię owszem. Od kilku dni do okrągłej liczby 3000 dodano trójkę – przybyły w Berlinie 3 nowe kamienie pamięci (Stolpersteine), o które mają się potykać nasze nogi (a tym samym myśli), czyli nasza berlińska pamięć zbiorowa. Na wypadek (na co dzień dość prawdopodobny), gdybyśmy zapomnieli, że z domów, w których dzisiaj mieszkamy, wywożono w okresie nazistowskim mieszkańców pochodzenia żydowskiego, najczęściej na zawsze.

stolpersteine1Niektóre Stolpersteine są nie kamieniem, ale belka pamięci  – jak tutaj, gdzie w jednym mieszkaniu zakwaterowano Żydów w tzw. pomieszczeniu do spania.

Kiedy kilka lat temu moja jedna znajoma napomknęła przy kawie, że właśnie umyła wodą i płynem kamień pamięci przed wejściem do kamienicy, w której mieszka, pomyślałam, że mogłabym myśleć sto lat, a i tak bym nie wpadła na taki pomysł, i że różnice mentalnościowe muszą być o wiele większe niż mi się na co dzień w tym mieście wydaje. Bo że dajemy pieniądze na jakieś akcje lub składamy tu i ówdzie podpis pod jakąś słuszną petycją, nie angażuje specjalnie naszej refleksji, dzieje się raczej automatycznie, w ramach jakiegoś minimalnego konsensusu i kropka. Ale wyobrażenie kobiety w statecznym wieku z wiadrem i wodą na chodniku, jak szoruje mosiężną oprawę kamienia ku zdziwieniu przechodniów, trochę mnie jednak przerosło – i pewnie dzięki temu to jeszcze pamiętam.

Co się działo od tej pory? Ludzkie zaangażowanie w zasadzie nigdy nie jest wielkością stałą, czyli albo rośnie albo maleje. Znajoma ta zainicjowała, oczywiście w ramach grupy roboczej w swojej dzielnicy, ileś kwerend archiwalnych dotyczących iluś osób deportowanych ze swoich mieszkań, zorganizowała ileś spacerów po mieście wiadomym szlakiem, napisała trzysta ileś stron doktoratu o ruchu społecznym, który wyniknął z pierwotnej idei artystycznej Guntera Demniga  – i usunęła ze swoich drzwi lub skrzynki na listy ileś kartek z pogróżkami lub obelgami pod swoim adresem. I właśnie tych kilka dni temu dała swoim czujnym oponentom, pragnącym zachować anonimowość, kolejny powód do interwencji, wygłaszając przemówienie przy okazji utworzenia (nie mogę wszak napisać „oddania do użytku”) trzech nowych kamieni pamięci. Mieszka bowiem bardzo w pobliżu.

stolpersteine2Takie listy znajduje aktywistka ruchu w swojej skrzynce na listy. Bywa gorzej, powiada.
Wczoraj naklejone – dziś już zerwane. W ciągu zaledwie 24 godzin, my, aktywiści Ruchu Przeciw Kamieniom pamięci, po raz kolejny uwolniliśmy ulice w dzielnicy Friedenau od waszej ohydnej propagandy, przygotowanej przez syjonistycznych “dobrych ludzików”. Będziemy czujni i w przyszłości i bądziemy rozszerzać nasze, skierowane przeciw wam, akcje. Dość kultu winy – uwolnić Friedenau od kamieni pamięci!

Nigdy dotąd nie byłam na takiej uroczystości, choć bywało, że przy różnych akcjach tzw. ‘Gutmenschen’(‚ludzi z definicji dobrych’) miałam z dystansu dość wyrazisty obraz, jak wyglądają, a nawet co mogą mówić. Zrobiłam więc tym razem kilka zdjęć dla siebie po to, żeby mi kiedyś własne stereotypy do końca nie przesłoniły rzeczywistości, a dla  czytelników blogu po to, żeby mieszkając w Polsce mieli jakiś kontekst obrazkowy, bo nasza kultura pamięci trochę ma inną dynamikę, inne grupy wsparcia i innymi się posługuje rekwizytami.

stolpersteine3Nowe kamienie pamięci umieszczone przed dawnym wejściem do nieistniejącego już domu. Dziś w tym miejscu stoi kościół. Uroczystości maja pełne poparcie kościoła, a nawet inicjatywa w wielu przypadkach pochodzi właśnie z kręgów kościelnych.

A dlaczego mi się wydaje warta opisania wiadomość z lokalnej gazety? (spokojnie, Czytelniku Berlińczyku, nie protestuj, tyle prawdy musisz znieść, Bundesrepublika oczywiście nie czyta publikatorów ze stolicy, bo generalnie wiadomo, że są prowincjonalne, więc powszechnie, nawet w Berlinie, kupuje się monachijską SZ lub frankfurcką FAZ). Czemu więc o tym? Bo zakładam prostą prawdę samozwańczego badacza historii życia społecznego, że jeśli u mnie samej co-kol-wiek po iluś latach życia w jednym mieście wywoła nieznaczne nawet „mhm”, to należy o tym napisać do Ewy polskiego odbiorcy. Powtórzę samokrytycznie „na-pi-sać”, nie tylko „pomyśleć do czytelnika“, bo jak tej uwagi nie zrobię, to administratorka blogu gotowa się okrutnie roześmiać. Ale nie schodźmy na cygańskie szlaki, tekst miał tym razem nie być „o niczym“, tylko o kamieniach pamięci.

Otóż mnie ten rodzaj pomnikowania wydarzeń minionych w ogóle bardzo przemawia do przekonania – przez rozproszenie, rezygnację z cokołu i nie tylko symboliczną oddolność inicjatywy. Ale zwłaszcza, że towarzyszy temu typowy element niemieckiej kultury dyskusji, czyli spieranie się o pryncypia, choćby o taką kwestię, na ile potykanie się o kamienie pamięci jest właściwą formą jej kultywowania, skoro chodzi jednak o deptanie po nich codziennie. I to jest dokładnie to, czego inicjatywy oddolne w tym kraju chcą zawsze i w każdej ilości, mianowicie dyskusji społecznej, która kanalizuje nastroje zbiorowe w bezpieczny sposób. Oraz tego, by wyjść z muzeów do ludzi, na ulicę.

Na pytanie, czego się można dowiedzieć śledząc kwerendę archiwalną, inicjatorzy odpowiadają, że można uświadomić sobie niby oczywiste rzeczy, np. że jeśli z jednego mieszkania deportowano 10 lub więcej osób, to były to po prostu tzw. Judenwohnungen, czyli mieszkania, w których masowo  zakwaterowywano osoby pochodzenia żydowskiego, wyłuskując potem jednostki do deportacji w różnych terminach; albo też np. informacje, z jakiego rzędu nakładem administracyjnym wiązała się wywózka, rozliczenie po fakcie rachunków za prąd, ponowne wynajęcie tych mieszkań, wycena pozostawionego majątku itp. A także, jakie trudności spotykały ofiary, jeśli jednak przeżyły wojnę i przyszło im akrybicznie dokumentować każdy najdrobniejszy etap tułaczki i stan posiadania przed wygnaniem. W kraju, gdzie dzięki skrupulatności aparatu urzędniczego zachowało się tak wiele danych, pozostało tez wiele śladów dokumentujących nader chłodny sposób obchodzenia się z ofiarami po wojnie. To właśnie ten element stosunkowo najbardziej porusza badających przeszłość, oswojonych przecież teoretycznie z okrucieństwami wojny, ale tym bardziej zszokowanych niespolegliwością powojennych instancji, zobowiązanych ustawowo do współpracy przy odkrywaniu prawdy.
Inicjatorzy mówią, że można wiele wyczytać z tych kamieni, jeśli się nad nimi pochylić. Stolpersteine – jak to kamienie – mówią do nas.

Wywiad z Petrą Fritsche:  http://youtu.be/tD4sLCpehRI

Reblog: Eine Nacht im November

grynszpanChristian Böhme:
Am frühen Morgen des 7. November 1938 nimmt die Geschichte ihren schicksalsträchtigen Lauf. Herschel Grynszpan verlässt gegen 8 Uhr 30 das Pariser Hotel Suez und betritt wenig später das Waffengeschäft „Zur scharfen Klinge“. Dort kauft der 17-Jährige für 245 Francs einen Trommelrevolver der Marke Hammerless samt Patronen. Dann macht sich der junge Mann im hellen Trenchcoat auf den Weg in Richtung deutsche Botschaft. Er will ein Zeichen setzen, seiner Empörung über das Schicksal der Familie und vielen tausend anderen Juden spektakulären Ausdruck verleihen.

Um 9 Uhr 45 betritt Grynszpan einen kleinen Raum, in dem ein gewisser Ernst vom Rath sitzt, und zögert keinen Augenblick: Er zieht seine Waffe, ruft „Sie sind ein schmutziger Deutscher, hier ist das Dokument, im Namen von 12 000 verfolgten Juden“, zielt auf die Mitte des Körpers und gibt fünf Schüsse auf den Legationssekretär ab.

Zwei Kugeln treffen den Jungdiplomaten.

Lese weiter im Tagesspiegel Online vom 7.11.2013

Julie I – Wilczyca z Torunia

Julie_WolfthornNie gehört, nicht wahr?

Julie Wolfthorn

Nigdy o niej nie słyszeliście, prawda?

Rozpoczynamy dziś na blogu krótki cykl wpisów o Julie Wolfthorn – dziś, jutro i pojutrze zamieścimy posty o tej malarce, o której nikt  nigdy nie słyszał, a i nie każdy historyk sztuki się z nią zetknął. Pomysł napisania o Julie wyszedł od Lidii Głuchowskiej.

Heute, morgen und übermorgen schreiben wir über Julie.

Urodziła się 8 stycznia 1864 w Thorn czyli Toruniu jako Julie Wolff, zmarła 29 grudnia 1944 roku w Theresienstadt. Pochodziła z rodziny żydowskiej, była niemiecką malarką i graficzką. Gdy zaczęła malować odjęła od nazwiska Wolff jedno f, co zmieniło je w Wilka, a dodała nazwę miasta, z którego pochodziła – Julie Wolfthorn. Piękne – Wilczyca z Torunia. Umarła w Teresinie, pokazowym niemieckim obozie koncentracyjnym. Do końca życia malowała.

Okazją do przypomnienia Julie jest wystawa przygotowywana właśnie w Galerie Die Insel w Berlinie – galerii należącej do Berliner Fraueninitiative Xanthippe e.V. – Inicjatywy Kobiecej Ksantypa. Kuratorinnen / Kuratorki: Ilse-Maria Dorfstecher, Gabriela Ivan, Sabine Krusen.

19.04.2013, Freitag / piątek, 19:00 Uhr, Vernissage
»Wieder im Licht – geehrt ausgegrenzt wiederentdeckt«

Kate Diehn-Bitt | Oda Hardt-Rösler | Käthe Loewenthal
Käthe Münzer-Neumann | Lene Schneider-Kainer | Hedwig Woermann | Julie Wolfthorn | Augusta von Zitzewitz
(bis / do 25.05.2013)
Insel-Galerie – Torstraße 207, 10115 Berlin

Tytuł wystawy trudno tak dobrze przetłumaczyć na polski, jak brzmi po niemiecku. Wieder im Licht – Znowu w świetle. Wystawa o malarkach: geehrt ausgegrentzt wiederentdeckt – cenione – wyrzucone poza nawias społeczeństwa – ponownie odkryte. Po polsku byśmy ten tytuł pewnie inaczej sformułowali – może tak: słynne zapomniane ponownie odkryte.

Dziś o  Julie tekst po niemiecku.

Dr. Irene Knoll

„Meine Freundin Julie Wolff träumt davon, Sie malen zu dürfen“, schrieb Hedwig Lachmann am 4.4. 1896 an Ida Auerbach, die spätere Frau Richard Dehmels. Sie benutzt den Geburtsnamen Julie Wolfthorns, ein Zeichen dafür, dass die beiden Frauen einander schon lange kannten. Zu dieser Zeit dürfte Julie Wolfthorn aber ihre Arbeiten schon mit ihrem Künstlernamen gezeichnet haben, den sie sich in Anlehnung an ihre Geburtsstadt Thorn an der Weichsel, das heutige Toruń, gab.

Mit dem Bildnis von Ida Auerbach, das im Dezember desselben Jahres entstand, ein Porträt in Lebensgröße, gelang Julie Wolfthorn auf der Großen Berliner Kunstausstellung 1897 der Durchbruch in der Berliner Kunstwelt. In den folgenden Jahren profilierte sie sich als excellente Porträtistin, deren Können und Malkultur weder von den Künstlerkollegen noch von der Kunstkritik mehr bestritten wurde.

Julie Wolfthorn ist 1944 im KZ Theresienstadt umgekommen. In den nachfolgenden Jahrzehnten, bis in unsere Tage hinein, waren Werk und Lebensdaten der großen Künstlerin vergessen, ja, schienen verloren. Erst in den neunziger Jahren kam allmählich ein suchendes Interesse auf, nachdem einige Bilder von ihr auf Ausstellungen erschienen waren. Inzwischen konnte durch weitreichende Recherchen und Kontakte, durch sorgfältige Kleinarbeit, besonders vom Berliner Freundeskreis Julie Wolfthorn intensiv betrieben, Leben und Werk Julie Wolfthorns wieder erschlossen werden.

Julie Wolfthorn war das fünfte Kind des jüdischen Kaufmanns Julius Wolff und seiner Frau Mathilde, geb. Neumann. Sie kam 1883, nach dem Tode beider Eltern, nach Berlin. In den achtziger und neunziger Jahren des 19. Jahrhunderts hat sie sich das Handwerkliche der Malerei durch privat betriebene Studien in Berlin und anschließend an der privaten Kunstakademie Colarossi in Paris angeeignet. In Berlin hat sie in der Kurfürstenstr. 50, ihrer Wohnung, selbst Frauen Malunterricht erteilt.

Von der männlichen Kunstkritik ist der Eintritt der Frauen in die Malerei zunächst mit Desinteresse, dann mit beiläufiger Gönnerhaftigkeit bedacht worden, “denn die Kunst ist vom Mann für den Mann gemacht“, wie der Kritiker Karl Scheffler schrieb. Er befand sich damit ganz auf der Fährte des Vorsitzenden der Preußischen Akademie der Künste, Anton von Werner, der Petitionen von Künstlerinnen für die Zulassung von Frauen zum Studium an der Kunstakademie wiederholt und bis zu seinem Tode ablehnte. Solche Petitionen wurden auch von Julie Wolfthorn gezeichnet.

Um 1900 gehörte sie zu den wenigen namhaften Künstlerinnen Deutschlands. Sie war eine von vier Frauen, die der 1898 unter Vorsitz Max Liebermanns gegründeten „Berliner Secession“ als Gründungsmitglieder angehörten. Die biografischen Daten, die nach und nach gewonnen wurden, offenbaren ihre intensive Mitarbeit an vielfältigen Initiativen, das Kunstschaffen der Frauen anzuregen und zu fördern und ihren Werken eine Öffentlichkeit zu verschaffen. Auf den Secessionsausstellungen bildeten die Arbeiten von Frauen nur einen verschwindend geringen Anteil. 1906 rief Julie Wolfthorn gemeinsam mit anderen Secessionistinnen und einigen Künstlerinnen aus München die „Verbindung bildender Künstlerinnen“ ins Leben, die fortan eigene Ausstellungen organisierten und weitaus mehr Beachtung fanden. Auf der Secessionsausstellung 1908 war dann schon jedes siebente Bild das einer Künstlerin.

Julie Wolfthorn gehörte dem „Verein der Berliner Künstlerinnen“ an, war Mitglied des „Frauenkunstverbandes“ und des „Deutschen Lyceum Clubs“, die eigene Ausstellungen veranstalteten. Die Themen solcher Ausstellungen sind inspiriert von Ideen und Zielen der bürgerlichen Frauenbewegung: Die schaffende Frau, Das Gesicht der selbständigen Frau, Die Frau von heute, Die gestaltende Frau, Das Kind.

Mit sehr viel Anerkennung werden in den Kritiken die Porträts Julie Wolfthorns erwähnt, aber auch ihre Landschaften finden zunehmend Aufmerksamkeit. Ein Foto aus dem Jahre 1914 zeigt sie, beladen mit Sonnenschirm und Malutensilien, in einer Gruppe anderer Malerinnen auf dem Wege zu einem landschaftlichen Malmotiv. Sie hat am Berliner Wannsee, in Ferch, in der Mark Brandenburg, auf Hiddensee, in Italien im Freien gearbeitet. „ Julie Wolfthorn ist modern im allerbesten Sinne des Wortes. Sie weiß sowohl dem heimlichen Stimmungszauber einer Landschaft Ausdruck zu geben, wie sie auch dem Menschen auf den Grund seiner Seele schaut und in ihren Porträts jede Individualität so scharf heraushebt, dass dem Beschauer der ganze Mensch sofort deutlich wird.,“ schrieb die Publizistin Luise Schulze-Brück.

Julie Wolfthorn galt als die „Seelenkennerin“ unter den Malern.1929 hat sie sich in einem Aufsatz für „Westermanns Monatshefte“ dazu geäußert: „ Ich habe es immer als meine Hauptaufgabe betrachtet, neben dem künstlerischen das psychologische Moment in meinen Bildnissen besonders zu betonen. Dazu gelange ich mehr auf dem Wege der Intuition als durch bewusste Gedankenarbeit. Oft habe ich das Gefühl, als malte nicht ich, sondern ein andrer in mir, so dass ich mitunter überrascht vor meiner eignen Arbeit stehe. Das sind die glücklichsten Momente des Schaffens.“ Zu den heute noch oder wieder bekannten Porträts von Julie Wolfthorn sind neben dem Porträt Ida Dehmels vor allem ein Bildnis von Richard Dehmel, ein Porträt von Gustav Landauer, das Porträt Hedwig Lachmanns, das Doppelportrtät Gerhart Hauptmanns und seiner Frau zu nennen. Sie war eine besessene Arbeiterin von überraschender Vielseitigkeit. Für die Zeitschrift „Jugend“ hat sie mehrere Titelblätter geschaffen; Aktzeichnungen, Buchillustrationen, Blumenstücke und Stilleben entstanden, und zu den bemerkenswerten Leistungen der aufkommenden Plakatkunst gehört ein Plakat, das sie für den soziademokratischen „Vorwärts“ schuf.

Nach der Machtübernahme durch die Nationalsozialisten wurde Julie Wolfthorn aus den Vereinen ausgeschlossen, Veröffentlichungen und die Ausübung ihres Berufs wurden ihr verboten. Nur in den Räumen des Jüdischen Kulturbundes wurden noch Arbeiten von ihr ausgestellt. Sie organisierte mehrere Atelierausstellungen und sprach mit den Besuchern über ihre Arbeit. In einem Bericht über einen solchen Besuch wird Ende 1934 im Gemeindeblatt der Jüdischen Gemeinde Berlin eine Fülle von Werken unterschiedlicher Schaffenszeiten und Genres erwähnt. „Ein Zug von ungewöhnlicher Frische, verbunden mit Reife des Könnens und einer gewissen unverwüstlichen Tüchtigkeit, macht die Erscheinung dieser Künstlerin besonders sympathisch“, schrieb der Verfasser Dr. M. Rieß.

Julie Wolfthorn wurde im Oktober 1942, in hohem Alter, nach Theresienstadt, deportiert. Wo all jene Werke, die zu diesem Zeitpunkt in ihrem Atelier standen, geblieben sind, konnte bisher nicht ermittelt werden. Sie starb am 21. Dezember 1944, wenige Tage vor ihrem 81. Geburtstag. Sie hat auch im Lager noch gemalt – Porträts von Leidensgefährten. Unter diesen letzten Arbeiten, die erst vor wenigen Jahren bekannt wurden, ist das Bildnis einer alten Frau, mit Bleistift skizziert und in schwachen Farben aquarelliert, auf schlechtem Papier festgehalten – ein kleines Kunstwerk und ein Dokument. Es trägt das Datum vom 6.Sept. 1943. Sie hat es „Rekonvaleszentin“ benannt.

Am 4. Juli 1947 erschien in „Der Weg“, einer Publikation der Jüdischen Gemeinde Berlins, unter der Überschrift „Der Leidensweg einer jüdischen Künstlerin” ein Bericht von Peter Edel. Der Schriftsteller Peter Edel, dessen eigentlicher Familienname Hirschweh ist und der in der Kurfürstenstraße 50 wohnte und bei Julie Wolfthorn Malunterricht hatte, hat darin seine letzte Begegnung mit ihr beschrieben; er selbst wurde nur wenige Wochen nach Julie Wolfthorn deportiert. „Auf die weite Reise im Viehwaggon nahm sie zwei Aquarellkästen, einige Pinsel und viele Bogen Papier mit. Sie versteckte diese Utensilien behutsam zwischen ihren Kleidern und den Büchern, die ihre alte Schwester mitnehmen wollte, und sorgte sich mehr um die Bleistifte und die Temperafarben als um das eigne Leben. ‘Man kann überall malen. Überall! Wohin man auch kommt‘, sagte sie mir, als sie sich verabschiedete.“

Stolperstein_JuliaWolfthornStolperstein / stumbling block / (kamień, o który się potykamy) kamień pamięci – Julia Wolfthorn, Kurfürstenstr. 50, Berlin-Tiergarten – Wikipedia Commons, Autor OTFW Berlin 2013

Autorka o tym nie wspomina, ale istniały też namalowane przez Julie portrety Dagny Juel i Stanisława Przybszewskiego. Zaginęły, jak wiele innych dzieł Julie, ale coś o nich wiadomo i podzielimy się z Czytelnikami tym, co wiadomo.

Następne teksty o Julie Wolfthorn:

Katarzyna Krenz: Głosy z umarłego miasta
Aleksandra Sawicka: Julie i Dagny