Zapiski z Lichtfelde, gdzie Licht powinno być rozumiane jako śnieg, a Felde jako popękany asfalt.

Matylda Wikland

So sind es also zwei Kräfte gewesen, die aus unserer Stadt das gemacht haben, was sie jetzt ist: die Fürsorge des Staates und der Fleiß und Einsicht der Bürger schaft, eine glückliche Vereinigung, die auch für die Zukunft die besten Hoffnungen erweckt.

Dr Erich Schmidt Historische Einleitung, Industrie und Gewerbe in Bromberg (1907)

Continue reading “Zapiski z Lichtfelde, gdzie Licht powinno być rozumiane jako śnieg, a Felde jako popękany asfalt.”

Na Ponidziu. Zapomniana historia pewnej stadniny.

Tadeusz Rogala

Gdzie Jan Chryzostom Pasek nie mógł podołać… Historia stadniny koni wyścigowych w Miławczycach

Gazeta Rolnicza z 1906 roku, na stronie 126 w dziale „Wiadomości bieżące”, pod tytułem „Wspomnienie pośmiertne”, podaje następującą wiadomość:
„W dniu 8 b.m. rozstał się z tym światem ś.p. Józef Trzebiński, właściciel dóbr Miławczyce, ogólnie lubiany i szanowany wzorowy rolnik i zasłużony hodowca koni wysokiej półkrwi. Tłumy włościan okolicznych zebrane na pogrzebie, świadczyły o serdecznym stosunku, jaki łączył zmarłego, byłego sędziego gminnego, z otaczającymi wsiami.”

Continue reading “Na Ponidziu. Zapomniana historia pewnej stadniny.”

Moja Luiza

Ewa Maria Slaska

“Moja Luiza” stoi w Parku Charlottenburg. Jest to niewielkie popiersie (wys. 53 cm), wykonane z patynowanego na brązowo brązu (i nie jest to masło maślane, bo jedno to kolor, a drugie materiał), ustawione na niedużym cokole kamiennym. Pomniczek stoi nieco na uboczu, na północnym cyplu wysepki (to wyspa Luizy, no ale jak miałaby się nazywać?) Popiersie przedstawia zmarłą w roku 1810 królową Luizę Pruską. Królowa ma na głowie diadem z liści palmowych i welon. Popiersie w marmurze wykonał w roku 1804 młody rzeźbiarz Christian Daniel Rauch (1777 – 1857). Królowa kilkakrotnie mu pozowała. Podobno królowa i artysta bardzo się polubili i z ożywieniem gawędzili podczas tych spotkań. Bywały nawet plotki, że Rauch podkochiwał się w monarchini.

Continue reading “Moja Luiza”

Ségolène (fragment powieści)

Narratorem jest Holger, Niemiec z NRD, przyjęło się mówić byłej, ale to bez sensu, NRD sama z siebie jest była, już jej nie ma.

Krzysztof Maria Załuski

(…) próbowałem opowiadać jej o mojej pracy, o dziesiątej rocznicy upadku Muru Berlińskiego, o tym jak od miesięcy tym tematem maltretuje nas wydawca. I jak redagowanie tych wszystkich pamiętników, albumów i całej reszty okolicznościowych broszur doprowadza mnie do mdłości… No bo ile można pisać o zasiekach, polach minowych, reflektorach, wieżyczkach strażniczych, sowieckich czołgach, tajnych współpracownikach Stasi, żołnierzach Narodowej Armii Ludowej i partyjnych aparatczykach?

A potem powiedziałem Ségolène, że mieszkałem kilkadziesiąt metrów od granicy, na Strelitzer Straße1. I że z czwartego piętra ten mur wyglądał jak brudny cień. Czasem nawet o nim zapominaliśmy. Bo on po prostu był. Taki codzienny, oczywisty, zwykły, jak ściana pomiędzy kuchnią a łazienką… Ale dziewiątego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku przestaliśmy się go bać. Berlin śnił już tylko o wolności.

Pamiętam tamto morze szarych ludzików, którzy napierali na betonową zaporę z siłą tsunami. Kruszyli ją kawałek po kawałku, przęsło po przęśle. Uderzenia młotków i szczęk dłut przerywały okrzyki radości. Oklaski i wystrzały korków szampana zagłuszały komunikaty z megafonów. Wszyscy widzieli, ale nikt chyba jeszcze nie wierzył. Zbyt wiele razy nas oszukiwano. Więc może i tym razem ta wolność miała być jedynie iluzją, jakąś komunistyczną prowokacją? Tak wtedy myśleliśmy… Niepewność podsycali jeszcze zdezorientowani strażnicy, którzy nagle znaleźli się po niewłaściwej stronie historii – zdumieni, niepewni, jak roboty pozbawione instrukcji… A jednak nie otworzyli ognia. Pochowali się, jakby samo przyjęcie do wiadomości faktu, że to koniec tamtego świata, przerastało ich intelektualne możliwości. Patrzyli z niedowierzaniem na tłumy, które już za moment miały złamać tabu i przejść granicę mitycznego Zachodu, ten widnokrąg rzeczywistości, która istniała do tej pory jedynie w naszej wyobraźni.

Mówiłem jej o tym, że Berlin jeszcze długo pachniał tamtym wilgotnym listopadem, rozłupanym betonem i nadzieją – niestety gasnącą z każdą rocznicą Zjednoczenia Niemiec. Kawałki muru najpierw stały się relikwiami, swoistymi trofeami – namacalnym dowodem udziału w obaleniu reżimu Honeckera, później pojawiły się na straganach pod Bramą Brandenburską. Przy stołach do tapetowania zasiedli okutani w syberyjskie papachy handlarze historią, którzy za kilka dolarów sprzedawali jej okruchy: sowieckie mundury, płaszcze, hełmy, pasy, bagnety, czerwone sztandary i ordery z Leninem, Stalinem i Mao… Tak oto historia stawała się własnym, żałosnym wspomnieniem i budzącą jedynie śmiech martyrologią. Z wolności i jedności pozostała tylko czapka z czerwoną gwiazdką, coraz mniejszą, coraz bardziej wyblakłą. Dawni funkcjonariusze systemu pozrzucali mundury, niektórzy wyjechali na Zachód i zostali kierowcami taksówek, ochroniarzami w supermarketach, pracownikami magazynów, inni, bardziej elastyczni, dostosowali się do nowej rzeczywistości. Ci sami ludzie, którzy bez zbędnej refleksji strzelali do uciekinierów, stali się szanowanymi policjantami.

Wspomniałem jej także, że największe rozczarowanie przyszło jednak później. Gdy okazało się, że wielu działaczy opozycji, ludzi, których podziwialiśmy za ich niezłomność i odwagę, przez lata współpracowało ze Stasi2. Byli rozgrywani jak pionki, pisali raporty, donosili na przyjaciół, sąsiadów, kolegów z pracy a nawet na własne rodziny. Mimo to spora część zrobiła kariery w zjednoczonej Republice Federalnej. Niektórzy w polityce, inni w służbach, a jeszcze inni w mediach… I nikt już ich nigdy nie pytał, na kogo pisali donosy… Kiedy parę tygodni po otwarciu granicy wyjeżdżałem z Berlina, nie przyszło mi nawet do głowy, że kiedykolwiek będę musiał pisać o wątpliwym bohaterstwie moich rodaków. Czytając archiwalia, coraz częściej zastanawiałem się, w jakim stopniu historia jest mistyfikacją. Bo przecież na moich oczach rodziły się mity. Dawni oprawcy stawali się rzecznikami demokracji, a martwe ofiary systemu milczały, jak zawsze… Ale dla mojego wydawcy to było nieistotne. Dla niego liczyło się tylko to, żeby sprzedać licencję na ten chłam, żeby było o nas głośno w telewizji, w radio i w gazetach. Jego interesowały wyłącznie wyniki finansowe.

Nie wiem jak długo wtedy opowiadałem Ségolène o Berlinie Wschodnim i o moim, wymyślonym przez Stalina i Ulbrichta kraju, o tej nieszczęsnej Niemieckiej Republice Demokratycznej, która trzeciego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku tak cudownie zjednoczyła się z Republiką Federalną Niemiec. Mówiąc jej to wszystko chyba nie zdawałem sobie sprawy, że dla kogoś takiego jak ona, moje wspomnienia są kompletnie niezrozumiałe… No, bo co takich Szwajcarów, Brytyjczyków, Francuzów czy Amerykanów może obchodzić nasza historia – kapitulacja po wojnie, podział Niemiec, okupacja i deportacje w głąb Rosji… gwałty, rabunki i zbrodnie komunistów, powstanie w czerwcu tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku i jego brutalne stłumienie przez Sowietów, kolektywizacja rolnictwa i nacjonalizacja przemysłu, albo masowe donosicielstwo i ucieczki przez pola minowe? A już najmniej to, że na koniec, nasi bogaci krewni z Zachodu, tak nas oszukali

______________________________

1 Strelitzer Straße – ulica w berlińskiej dzielnicy Mitte, w rejonie dawnej granicy między Berlinem Wschodnim a Zachodnim. Po wzniesieniu Muru Berlińskiego w 1961 r. znalazła się po stronie wschodniej, tuż przy pasie granicznym. W jej pobliżu dochodziło do dramatycznych prób ucieczki do Berlina Zachodniego; w 1962 r. na skrzyżowaniu Strelitzer Straße i Bernauer Straße zginął Peter Fechter, jedna z najbardziej znanych ofiar muru.

2 Stasi – potoczna nazwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwowego NRD (Ministerium für Staatssicherheit), funkcjonującego w latach 1950–1990. Uchodziła za jedną z najskuteczniejszych i najbardziej represyjnych służb wywiadowczych w bloku wschodnim; zajmowała się inwigilacją obywateli, dezinformacją i tłumieniem opozycji.

Uwaga od Adminki: Czytałam tę wspaniałą powieść, wcale nie o NRD (to tylko nie nie znaczący fragment), tylko o życiu i historii, a zwłaszcza o miłości i kobiecie, jest rękopisem, czyli maszynopisem, a właściwie nawet komputeropisem i szukam dla niej wydawcy.

Szczecinianin – historia pewnego pomnika(ów)

Ela Kargol

Podróże kształcą


Gdy dowiedziałam się o burzliwych losach pomnika księcia Józefa Poniatowskiego, o jego powojennej historii i o tym, że w pewien sposób pochodzi ze Szczecina, miasta szczególnie mi bliskiego, a ja musiałam pojechać aż do Kopenhagi, żeby poznać jego koleje losu, było mi z początku trudno uwierzyć w tę niezwykłą historię. A potem ogarnęła mnie radość, że
niektóre rzeczy dzieją się właśnie po to, by choć na chwilę wprawić nas w osłupienie.

Dzieje pomnika księcia Józefa Poniatowskiego są niezwykle złożone i pełne zawirowań historycznych. Pomnik długo nie mógł nigdzie zagrzać miejsca. Nie od zawsze stał tam, gdzie stoi obecnie, czyli przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie.
Mówią o nim wędrujący pomnik.
Krótko po śmierci księcia w bitwie pod Lipskiem w 1814 roku, naród rozpoczął zbiórkę funduszy na monument godnie go upamiętniający. Car Aleksander I wyraził zgodę na postawienie pomnika w Warszawie, a projekt powierzono
duńskiemu rzeźbiarzowi Bertelowi Thorvaldsenowi. Ceniony artysta nie spełnił oczekiwań części społeczeństwa. Krytycy twierdzili, że rzeźba nie oddaje podobieństwa księcia. Zamiast w polskim stroju narodowy, przedstawiono go w antycznych szatach. Wyglądał niczym Marek Aureliusz na konnym pomniku w Rzymie, bo ten właśnie pomnik posłużył
Thorvaldsenowi za wzór.

Pomnik księcia, a właściwie model pomnika, zamówiony już w 1818 roku, czekał na realizację i transport z Rzymu przez ponad dziesięć lat. Najpierw miał trafić drogą morską do Gdyni, a stamtąd Wisłą do Warszawy. Thorvaldsen, będący już wówczas uznanym artystą, musiał najpierw zrealizować inne zamówienia.


Prace nad odlewem pomnika w Warszawie zostały przerwane przez wybuch Powstania Listopadowego. Wkrótce potem car cofnął zgodę na ustawienie pomnika przed Pałacem Namiestnikowskim, co zapoczątkowało długą i nieprzewidywalną wędrówkę monumentu.


I tu zaczyna się moja historia związana z wyjazdem do Kopenhagi. To był rodzinny wyjazd, a czasu mieliśmy niewiele, bo ślub młodszej córki, uroczystości, zobowiązania rodzinne i weselne przyjęcie. Dzieciom pokazaliśmy syrenkę i inne baśnie Andersena, których tropem wędrowaliśmy po mieście. Prawie cały dzień spędziliśmy w Ogrodach Tivoli, w miejscu, które pamięta czasy obu artystów.


Andersen, młodszy od Thorwaldsena o ponad 30 lat, podziwiał mistrza z Kopenhagi. Jeśli nie spotykali się w samych Ogrodach Tivoli, co jest mało prawdopodobne, to z pewnością w innych miejscach. Dla Kopenhagi obaj mają ogromne znaczenie: Andersen – powszechnie znany mistrz baśni i Thorvaldsen, ceniony artysta, choć mniej obecny w zbiorowej pamięci.


Miejscem, które ja chciałam koniecznie odwiedzić, była Katedra Marii Panny w Kopenhadze z najważniejszą rzeźbą Thorwaldsena – Błogosławiącym Chrystusem.
O rzeźbie tej mówi się, że jest najdoskonalniejszą rzeźbą Chrystusa na świecie Posąg, wyrzeźbiony z marmuru pochodzącego z włoskiej Carrary, mierzy trzy i pół metra wysokości. Znajduje się w głównym ołtarzu Katedry Marii Panny w Kopenhadze (Frue Kirke). Przedstawia błogosławiącego Chrystusa, pod nim widnieje napis po duńsku: „Kommer til mig”, czyli „Chodź do mnie” lub „Przyjdźcie do mnie!“


Rzeźba stała się w XIX wieku popularna w całej Europie i była wielokrotnie kopiowana, w kościołach, kaplicach, na cmentarzach. W każdym z tych miejsc natknąć się można na kopie, od kunsztownie wykonanych po te dalekie od oryginału.


Po kilku miesiącach od pobytu w Kopenhadze odwiedziłam Kraków i katedrę na Wawelu. Wiedziałam już, że w krypcie św. Leonarda spoczywa sarkofag księcia, a w Kaplicy Potockich znajdę rzeźbę Chrytstusa Thorwaldsena. Nie miałam pojęcia, że nie wolno robić zdjęć. To było miejsce kultu, przestrzeń sacrum. Upomniana kilkakrotnie, zdjęcie jednak zrobiłam. Kolejnego Chrystusa sfotografowałam już w Poczdamie pod Berlinem w atrium Kościoła Pokoju (niem. Friedenskirche).


Kopie Chrystusa Thorwaldsena spotykałam wielokrotnie na berlińskich cmentarzach. Jedną z replik odnalazłam również w Szczecinie, przy grobowcu rodziny Dewitzów. Jak się okazało, to kopia… kopii. Oryginalna replika, wierna duńskiemu pierwowzorowi, znajduje się w kruchcie modernistycznego kościoła św. Rodziny, też w Szczecinie. To właśnie tam zaprowadzili mnie Małgorzata Narożna i Michał Rembas – pasjonaci i znawcy historii miasta.


Ale wracając do Kopenhagi i katedry Marii Panny, oprócz figury Chrystusa w absydzie i rzeźby anioła chrzcielnego, wzdłuż ścian nawy głównej ustawione są posągi dwunastu apostołów, dłuta mistrza Thorwaldsena.
Jego muzeum wraz z miejscem pochówku znajdują się w pobliżu. Budynek widzialam tylko z wody, kwadryga na szczycie przypomina bardzo Bramę Brandenburską.


Zbierając informacje o artyście i przeszukując internet, natknęłam się na coś, co wprawdzie jest ogólnie dostępne, ale moim zdaniem zasługuje na przypomnienie. Nie moglam uwierzyć, że tak awanturnicze losy pomnika księcia Józefa Poniatowskiego zahaczają również o Szczecin.
Szczecinianin – tak go nazwałam. Może nie z krwi i kości, ale z metalu i zadośćuczynienia, bo przecież trafił tu w ramach reparacji wojennych. Ja sama musiałam wybrać się aż do Kopenhagi, żeby poznać historię tego pomnika.
O wędrującym pomniku Księcia można doczytać wszędzie, nie będę więc streszczać jego dziejów.
Moja dobra przyjaciółka, Dorota Pundyk – szczecinianka, badaczka historii starego Szczecina, patronka Radia Nowy Świat – akurat przebywała w stolicy. Poprosiłam ją więc o zrobienie fotografii pomnika. Miałam co prawda kilka starych fotografii, ale prezentowały się niewyraźne.


Dorota Pundyk przesłała mi na drugi dzień zdjęcia pomnika z Warszawy, sprzed Pałacu Prezydenckiego, a chwilę później, kiedy już poznała powojenne dzieje monumentu, dosłała kilka fotografii jego wcześniejszego wcielenia. Były to stare szczecińskie kartki pocztowe przedstawiające pomnik konny Wilhelma I. Pomnik Wilhelma I sfinanansowano podobnie jak Pomnik Księcia ze składek, mieszczaństwa. Postawiono go 60 lat pózniej niż pomnik Księcia Józefa Poniatowskiego u zbiegu Placu Parad (Paradeplatz; obecnie Aleja Niepodległości) i Placu Królewskiego (Königsplatz; obecnie Plac Żołnierza Polskiego) w Stettinie.


Wykonany z brązu pomnik odsłonięto 1 listopada 1894 roku, a strącono z cokołu krótko po zakończeniu wojny i przesunięciu granic. 5 lipca 1945 roku Szczecin oficjalnie przekazano władzom polskim. Pięć lat później, w roku 1950 w tym samym miejscu odsłonięto pomnik Wdzięczności dla Armii Radzieckiej. W roku 2017 i ten pomnik zniknąl z mapy miasta.

Księcia Józefa Poniatowskiego Niemcy wysadzili w powietrze po Powstaniu Warszawskim, w grudniu 1944 roku. Znalezione po wojnie fragmenty pomnika eksponowane są w parku Wolności przy Muzeum Powstania Warszawskiego.
W latach 1948–1951, na podstawie modelu przechowywanego w Muzeum Thorvaldsena w Kopenhadze, wykonano nowy odlew rzeźby, który Królestwo Danii przekazało Warszawie jako dar. Do jego stworzenia wykorzystano przetopione fragmenty dawnego pomnika Wilhelma I ze Szczecina. 23 lutego 1952 roku rzeźba została ustawiona przed Starą Pomarańczarnią w Łazienkach Królewskich. W 1965 roku przeniesiono ją na dziedziniec pałacu Rady Ministrów (obecnie Prezydenckiego), gdzie znajduje się do dzisiaj.

I tak władca imperium ustąpił z tronu, przyjmując jedynie tytuł książęcy.
Chrystus natomiast przetrwał dziejowe burze, nadal obecny w świadomości i przestrzeni, a przede wszystkim w sztuce.

Historia Ukrainy w pigułce Broma (53). Zakończenie, czyli o poezji.

Roman Brodowski (Brom)

O zbrodniczych planach organizacji ukraińskich nacjonalistów podczas II wojny światowej, o ich współpracy przeciwko Polakom, Rosjanom oraz innym narodom nieukraińskim, pisałem nie tak dawno, nie będę się więc powtarzał. Powojenny status Ukraińców ustaliły w Teheranie i Jałcie państwa zwycięskie. Po raz kolejny nacjonalizm ukraiński stal po „złej stronie mocy”.

Niestety nie wszyscy mieszkańcy południowo-wschodnich terenów Polski powojennej, utożsamiający się z narodem ukraińskim, znaleźli się na terytorium Związku Radzieckiego. Część z nich w ramach przymusowych przesiedleń musiała przenieść się na północ, na Ziemie Zachodnie, lub w ogóle wyemigrować z Polski. Akcja ”Wisła” do dzisiaj uznawana za zbrodnię przeciwko społecznościom mniejszościowym, miała potrójne dno: etyczne, etniczne i polityczne.

Okres powojenny stał się jednak czasem stabilnego pokoju i w pewnym sensie wymuszonej zgody pomiędzy narodem polskim i narodem ukraińskim.

Chociaż Centralna Rada Ukraińska proklamowała 25 stycznia 1918 roku niepodległość i utworzenie Ukraińskiej Republiki Ludowej, to jednak geopolityczne państwo ukraińskie oficjalnie pojawiło się na mapach świata z chwilą rozpadu Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, czyli dopiero w 1991 roku.

Proklamacja wspólnoty nowopowstałych niepodległych państw, Rosji, Białorusi i Ukrainy nastąpiła 8 grudnia tegoż roku na spotkaniu przedstawicieli najwyższych trzech byłych republik Związku Radzieckiego. Miejscem spotkania były Wiskuły w Puszczy Białowieskiej. Porozumienie podpisali ze strony Rosji Borys Jelcyn, Ukrainy – Leonid Krawczuk, Białorusi – Stanisław Szuszkiewicz. To stało się początkiem istnienia uznanych przez Organizację Narodów Zjednoczonych państw Ukrainy i Białorusi.

***

Każde państwo i każdy naród ma prawo do tworzenia własnej narodowej historii. Taką własną narodową historię posiadają i Polska, i Rosja, i Litwa, a więc państwa które niejako były uczestnikami procesu narodowotwórczego oraz państwowości Ukrainy. Również Ukraina posiada swoją historię. Jednakże ukraińscy historycy starają się tę historię, napisać tak, aby udowodnić zarówno sobie jak nauce światowej ciągłość tożsamościową narodu ukraińskiego niemalże od czasów prahistorycznych. Ja, przykro mi, tej ciągłości nie odnalazłem.

To prawda, że każdy z nas, zarówno my jak i inni, często staramy się przedstawiać naszą historię w taki sposób, by można było być z niej dumnym. Fakty historyczne można w różny sposób interpretować, jednakże fakt zawsze pozostaje faktem.

Wydaje mi się, że Ukraina i Białoruś w nowej narodowej i państwowej rzeczywistości powinny zwrócić szczególną uwagę na fundament, jakim są fakty oraz artefakty.

Niestety historycy często, przekazując dziedzictwo historii ich kraju, starają się przekazać „prawdę czasu”, interpretując ją w sytuacjach wrażliwych, spornych lub niewygodnych tak, by stała się dla atrakcyjna politycznie i społecznie, chociaż niekoniecznie zgodna z faktami.

Powstawanie państw jest procesem chronologicznym, jest ciągiem wydarzeń.

Najpierw początek, który w średniowiecznej Europie wschodniej i centralnej na ogół stanowiły plemiona, w naszym przypadku słowiańskie. Następnie charyzmatyczna postać, która swoim oddziaływaniem potrafiła zjednoczyć wokół siebie zwolenników, tworzących zazwyczaj organizację o charakterze wojskowym, jednoczącą coraz to więcej innych grup plemiennych.

Tak, podobnie do siebie, wyglądały średniowieczne dzieje Polski, Rusi, także tej Kijowskiej, czy Litwy (Wielkie Księstwo Litewskie) – ich państwowość zapoczątkowana została w IX, X czy XIII wieku.

Polska, czyli opowieść Galla Anonima:

Najpierw około IX wieku na ziemiach Polski tworzą się słowiańskie wspólnoty plemienne. W najsilniejszym z plemion, u Polan, pojawia się Ziemowit, a potem jego wnuk Mieszko I, którzy jednoczą wokół siebie inne plemiona. Od mniej więcej 960 roku Mieszko jest już niekwestionowanym władcą utworzonego przez siebie państwa Polan. Rok 966 to oczywiście chrzest i przyjęcie religii zachodniochrześcijańskiej.

Ruś Kijowska (opowieść Nestora):

Najpierw, w VI wieku przywędrowały tu plemiona słowiańskie. Następnie, w 862 roku, na zaproszenie przybywa do Nowogrodu jako rozjemca skłóconych ze sobą Słowian i Finów wielki Ruryk wraz z braćmi Senesem i Truwerem i to on rozpoczyna dzieło scalania plemion wschodniosłowiańskich.

W 882 roku Oleg, regent nieletniego syna Ruryka, Igora, przyłączył Kijów do ziem nowogrodzkich, by następnie uczynić z niego nową stolicę Rusi. Sto lat później, najprawdopodobniej w 988 roku prawnuk Ruryka, Włodzimierz przyjął chrzest w obrządku bizantyjskim. Dodam tu może, że już wtedy Ruś Kijowska sięgała terenów Przemyśla. Włodzimierz zajmuje Grody Czerwieńskie, należące wówczas do „Lachów”.

Rosja jest kontynuacją dzieła dynastii Ruryka.

Litwa, czyli Wielkie Księstwo Litewskie.

Najpierw były wspólnoty plemienne Bałtów, Jadźwingów i Żmudzinów. Później pojawia się Mendog – charyzmatyczna postać, która dokonuje ich zjednoczenia, a około 1236 roku utworzy państwo. Mendog jest przodkiem Giedymina i to od niego wywodzi się poboczna linia Jagiellonów. W roku 1253 Mendog został koronowanym królem zjednoczonej Litwy.

Ekspansja kolejnych władców Litwy na opanowane przez „złotą Ordę” tereny byłej Rusi kijowskiej powiększyła tereny Litwy. W 1385 roku Jagiełło ochrzcił siebie i Litwę, przyłączając ją do kościoła rzymskokatolickiego.
W żadnym z wyżej wymienionych przykładów, opartych zarówno na legendach jak i faktach, nie odnalazłem śladów istnienia etnicznej wspólnoty Ukraińców.

Dzisiejsze państwo Ukraina, zgodnie z moją hobbystyczną wiedzą, jest nieodłączną częścią historii Rusi Kijowskiej, Rosji, Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Przeszłości nie można zakłamywać.

Naród, który na przestrzeni wieków poszukiwał swojej narodowej tożsamości, a którą odnalazł w dumach kozackich i w poezji twórców romantyzmu ukraińskiego XIX wieku, Tarasa Szewczenki, Iwana Franko i innych, ma prawo do samostanowienia o sobie, choć nie zostało ono oparte na wspólnocie plemiennej. Ale przecież nie tylko plemiona mają prawo do niepodległości.

I taka jest prawda. Ukraina to nie jest dzieło plemienne, to dzieło poetów.
Piękna prawda!

Prawdy nie da się ukryć, ona zawsze będzie się odradzać.

Poeta pamięta.

PS od Adminki: Dlatego o dziejach Ukrainy przez ponad rok opowiadał na tym blogu nie historyk, lecz poeta.

HIstoria Ukrainy w pigułce Broma (52). Konkluzja 2 i wcale nie ostatnia.

A zatem, kochani Czytelnicy, jeśli myśleliście, że dzisiaj, po 52 odcinkach, zakończy się roczny cykl wykładów na temat Ukrainy, to otóż nie. Przed nami jeszcze co najmniej jeden odcinek. A kto wie, może więcej?

Roman Brodowski (Brom)

Wspólnota kozacka nie od zawsze jednak widziała w nas wroga.

Ale po kolei.

W początkowym okresie rozwój wspólnoty kozackiej oparty był, podobnie jak u Wikingów, na działalności rabunkowej. Ich głównym zajęciem były zbrojne wypady na bogatsze tereny sąsiadów. Dla tych „bandyckich” wypraw upodobali sobie Kozacy przede wszystkim przygraniczne tereny należące do Tatarów krymskich. Nie gardzili także bogactwem Bułgarów nadwołżańskich, a nawet przygranicznych terenów Bizancjum.

Continue reading “HIstoria Ukrainy w pigułce Broma (52). Konkluzja 2 i wcale nie ostatnia.”

Nasi chłopcy

Materiały do wpisu przygotowała Monika Wrzosek-Müller:

Wystawę “Nasi chłopcy” można oglądać  w Galerii Palowej Ratusza Głównego Miasta w Gdańsku, przy ul. Długiej 46/47 do 10 maja 2026 roku.
Bilety wstępu na wystawę: 11 zł (normalny) / 7 zł (ulgowy) lub w ramach biletu wstępu do Ratusza Głównego Miasta. 

Wystawa, która wzbudziła mnóstwo kontrowersji, została przygotowana we współpracy z berlińskim Centrum Badań Historycznych PAN, co zresztą też było przedmiotem ostrej krytyki ze strony środowisk prawicowych.

M.in. na ten temat ACADEMIA przeprowadziła wywiad z dyrektorem Centrum, profesorem Igorem Kąkolewskim.

Continue reading “Nasi chłopcy”

Elegie-Sztadt, bądź głównie o tematyce pamięci

Matylda Wikland

…garść wstępnych myśli znad Ruhry, Renu i fragmentu granicznego Odry

Dziś znalazłem zardzewiałej podkowy ułomek,
zagrzebany w kurz gruby białego gościńca.
Nie przybiję go jednak na progu przed domem —
mego rdzą przeżartego, ułomnego „szczęścia”.

Matka Boska Zielna, J. Gałuszka

Never waste your pain.

„Saint Maud” (2019)

Pierwsza

Figurę, którą widzę zanim jeszcze wejdę przez skrzypiącą bramkę, otacza mgiełka kontrowersji. Lokalnej i niezbyt ostatecznie znaczącej, ale jednak — kontrowersji. Mnie natomiast otacza ten specyficzny zapach spotykany jedynie w ogrodach zoologicznych, gdyż w latach powojennych ktoś podjął decyzję, aby takowy zbudować po drugiej stronie szosy, vis a vis z cmentarzem poległych w Pierwszej Wojnie Światowej. Gdy wejdę w głąb kompleksu, zastąpi go ciężki zapach gęstego lasu, otaczającego ze wszystkich stron der Ehrenfriedhof Kaiserberg.

Krótka dygresja: Kaiserberg, od stojącej tu zawczasu figury konnej Wilhelma Hohenzollerna. Zawczasu, czyli do drugiej wojny światowej, gdy to, jeżeli zawierzyć źródłom internetowym, przetopiono ją na łuski i takie tam dla broniących miasta oddziałów. I jest niezaprzeczalnie pewna ponura poetyka, jeżeli to prawda oczywiście, w tym, iż ci żołnierze dosłownie zabijali wrogów swoim Kaiserem.

Figura nazywa się, podaje strona internetowa Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge e.V., Zygfryda (wagnerowskiego?) bądź zwyczajniej Młodego Wojownika; odsłonięto ją w 1921 r., dłuta duesseldorfskiego profesora nazwiskiem Netzer. Kontrowersja osadza się na tym, że Sigfriedzik uchwycony został w momencie ruchu obejmującego miecz i pochwę doń. Kontrowersja osadza się na tym, czy on ten miecz chowa ze smutkiem i pacyfistycznym przekazem, czy wysuwa go, z zmęczoną determinacją szykując na kolejny bój. Różnica dość ważna, i, świadcząc po śladach czerwonej farby na pomniku, które dostrzegłam w trakcie mojej wizyty, rozpalająca niektóre co serca. W moim osobistym ujęciu Zygfryd miecz chowa, a więc wydźwięk pacyfistyczny — nie wnioskuję tego na podstawie żadnych wypowiedzi czy analiz biografii, a kąta nachylenia wyrzeźbionego nadgarstka, który do wyciągania byłby po prostu kapitalnie nie adekwatny.

widok na cmentarz wojenny od strony wejścia, na dalszym planie tył figury młodego wojownika

Przez przypadek wchodzę na cmentarz od tyłu, więc doświadczam pewnej narracji. Na wejściu/wyjściu oglądam wyżłobionego na modłę „antyczną” wojownika chowającego miecz, za nim, w pięknym po prostu kompleksie cmentarnym na bazie nachodzących na siebie okręgów nagrobków, taki rozbudowany diagram Venna otoczony gęstym lasem. Przechodzę przez te kręgi, pomiędzy nagrobkami poddanych imperialnych, poddanych Kajzera, co między innymi wyjawia się w różnorodności nazwisk. Na drugim końcu kompleksu, przed reprezentatywną bramą, którą przegapiłam, umieszczono kopię rzeźby Sitzender Jüngling lokalnej sławy rzeźbiarskiej Lehmbrucka (ma on, m. in., własne muzeum niedaleko dworca). Kopię, gdyż oryginał przepadł w trakcie alianckich bombardowań, a i tak był przeznaczony na sprzedaż jako uznany przez nazistów za wyraz sztuki niemoralnej. Rzeźba jest ciemna i monotonna w tej swojej ciemności. Jüngling siedzi z pochyloną głową, zatroskany? plagowany PTSD? zmęczony? Od antyku do nowoczesności po ułożonych na równo rozmieszczonych cięciwach ciałach. Ave Kaiser, morituri te salutant!

Życzenie śmierci maszyny śmierci jest samo w sobie afirmacją życia. To śliska ścieżka oczywiście. Jeszcze nie spotkałam się z satysfakcjonującym rozwiązaniem Paradoksu Tolerancji Poppera, i wątpię, że kiedykolwiek takie napotkam. Taka już natura paradoksu. Życia. Jeżeli ten świat faktycznie stworzyła jakaś Wyższa Istota, to jest ona albo totalnym beztalenciem, albo szaleńcem. Mainländer pisał tak jakby o tym — u niego B-g stworzył świat aktem swojej samobójczej śmierci. Świat rozpoczął się w tym momencie, w którym B-g się skończył. Próbując upewnić się, że dobrze pamiętałam tę ideę, skonsultowałam się z internetem, i przypadkiem kliknęłam na posta, w którym użytkownik opowiada o tym, jak ich bliski przyjaciel, z którym omawiali właśnie myśl Mainländera ostatnimi czasy popełnił samobójstwo. I’m torn, wyjaśnia, between rejecting Mainlander’s thought in disgust and clinging to it all the more because it was an intellectual journey we took together and it was a belief he held in his last moments. {1}

Gdy to piszę, nade mną kraczą kruki, może i też niektóre z tych, co nas rozdziobią wraz z wronami.

Druga

Ta scena musi pojawić się w każdym filmie wzorowanym na figurze wampirzego hrabiego pierwotnie sformułowanej przez Brama Stokera — młody agent nieruchomości pojawia się w wiosce bliżej niespecyfikowanych „ludzi wsi”, „cyganów”, słowem „ludu”. Swoim niezrozumiałym, obcym językiem nadaremnie próbują odwieść młodego od podróży do złowieszczego zamku.

Nie zabrakło jej również w wariacji autorstwa znanego niemieckiego reżysera Wernera Herzoga. I nie zwróciłabym na nią większej uwagi, pozwalając się prześlizgnąć dziwnie znajomym strojom (tatrzańskim, jak się za chwilę okaże), gdyby nie to, co uciekło z ust jednej z aktorek.

Proszę, proszę, mówi kobieta, która dopiero co pochlapała młodego święconą wodą, proszę. Klikam w ekran, z takim rozmachem nagle podnosząc rękę, że ledwie co a bym rozlała stojącą obok kawę. Cofam o kilka sekund, słucham jeszcze raz. Ewidentnie polski. Głowię się nad tym, w akompaniamencie podłożonego pod następną scenę (podróż idyllicznymi krajobrazami górskimi) przewodniego motywu z wagnerowskiej das Rheingold. Mam mroczne myśli, ubierające już reżysera w szaty ideologii odziedziczonej po nazistowskiej pogoni za tym ich pieruńskim Lebensraum, pisząc akt oskarżenia o poniżanie narodu. Aż znajduję zapis wspomnień jednej z konsultantek przy filmie, i dowiem się, że ta scena jest pokłosiem faktu, że nagrywając na górskiej granicy polsko-czeskiej, Herzog zapraszał napotkanych autochtonów do grania pojedynczych scenek {2}. Duch ideologiczny rozwiany, w sposób aż nader trywialny. Jednak ta krótka scena skrystalizowała moje skupienie i resztę filmu oglądam pod zagłębiowym niebem z znaczną uwagą.

Wampir, grany przez urodzonego w Zoppot, Freie Stadt Danzig aktora, wypowiada smutno zdanie „Time is an abyss.” Ten aktor, pochodzący z kraju, którego już nie ma, i nigdy nie będzie, który w wieku lat siedemnastu założył mundur Wehrmachtu, mówi: czas jest pustką. Mówi, okropnie jest przeżywać ciągle ten sam dzień. Nie mieć pozwolenia na proces starzenia. Utknąć w szczelinie, której za nic nie da się poszerzyć, ni w tę, ni we wtę.

przystanek Beeck-Denkmal w Duisburgu i Pieta ku pamięci „Poległych”

Kilka scen później, szczury wychodzą na miasto w akompaniamencie wagnerowskiego Rheingold, a za nimi Wampir, nocą, przemyka po cmentarzu z własną trumną w szponiastych dłoniach. Hochkultur chodzi ze swoją trumną, szuka swojego grabarza, szuka sprawy. Po wojnie musiała być wielce zagubiona. Przynajmniej tego by się oczekiwało.

Lucy jako jedyna nie stara się nauczyć żyć w katastrofie, tylko ją przemóc, kosztem własnej moralności i własnego życia. Znam powód tego zła, krzyczy, ale nikt jej nie słucha, żaden z ważnych mężczyzn, ludzi z władzą. Znam powód, mówi, ale nikt nie słucha, więc bierze sprawę w swoje ręce. W swoje ciało, które posłuży jej za broń.

Nikogo nie interesują żywi męczennicy, ich wartość przychodzi dopiero wraz z ich śmiercią. Żywi męczennicy jedynie brudzą, zagrażają, nie są jeszcze martwi, noż dlaczego jeszcze nie są.

Jeżeli zezwolimy na zanik nienawiści, to jak będziemy w stanie dopilnować dokonania się zemsty? „Po chwili wpada żołnierz niemiecki z rewolwerem i pyta, gdzie są bolszewicy? Ogarnia mnie jakieś niesamowite uczucie zadośćuczynienia. Odpowiadam mu z ironią, której smak czuję wyraźnie: „Mniej więcej wszędzie”.” {3} To słowa profesora Ludwika Hirszfelda, opisujące jego doświadczenie walk o wyzwolenie ruin warszawskich w 1944 r. Czytałam jego biografię na potrzeby zajęć z biologii i chemii, ale fragmenty wojenne zapadły mi w pamięć, jak się okazało, na lata.

Lucy umiera, ale dopiero po tym, jak widzi śmierć wampira. Jej życie nie pozwala sobie się dopełnić, dopóki nie doświadczy upodlenia wroga, dopóki nie doświadczy tego gorzko-słodkiego triumfu. Być trupem to jedno, ale być trupem z krwią wroga na rękach… Być patriotą tzn. być kimś, kto czerpie przyjemność z cierpienia “naszych” wrogów.

Można by pokusić się o tezę, że w chrześcijańskiej tradycji cierpienie uszlachetnia, gdyż inaczej nikt by za nią cierpieć aż tak się nie kwapił. Cierpienie, lecz nie śmierć, co widać dość wyraźnie na kanwie rozwoju chrześcijaństwa od rzymskiej sekty do europejskiego hegemona.

Tak właściwie to czyż nie nie ma w tym pewnych oznak aktu przemocy, w tym braniu czyjegoś cierpienia i przekształcaniu go na wartość. Podziwiając kogoś za doświadczone przez niego cierpienie, równocześnie wykluczamy możliwość odczuwania wobec niego współczucia. Do czego potrzebne jest współczucie Słusznym Męczennikom za Sprawę? W takim ujęciu ryzykuje ono wręcz stania się obelgą, spod szyldu ,,jak śmiesz im współczuć, powinnaś ich podziwiać!” Bohaterskiemu Męczennikowi współczucie wręcz ubliża, przykuwa na powrót do powszechności, cielesności, i wszystkich tych ‘przyziemnych’ spraw, które ten przecież pozostawił, przezwyciężył, &c.

Być może te kulty męczenników przemycił do polskiej tradycji katolicyzm, a być może wzięły się z innego źródła, czy źródeł, pewne jest natomiast, że ważność katolicyzmu na ziemiach polskich ten kult znacznie wspomogła, ocalała od zapomnienia i wynosiła na przysłowiową ulicę w newralgicznych momentach.

Trzecia

Jeżeli gdzieś istnieją ci mityczni wyborcy na kartkę z nazwiskami spoglądający z szczytu piramidy potrzeb Maslowa, to musi być to tu. Tak myślę, rano, jeszcze nim miasto się na dobre obudzi, spacerując średniowiecznymi uliczkami Utrechtu.

W takim mieście łatwo zapomnieć, się ukryć, schować. Czyste, uporządkowane, ludzie uśmiechnięci, uprzejmi. Grząski grunt.

Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej w głowie oddalam od siebie koncepty krycia i zapominania. Tzn., wciąż irytuje mnie, że Polska nie pozwala zapomnieć, ale doceniam równocześnie, że nie pozwala się ukrywać. Lecz może to pewnego rodzaju syndrom sztokholmski, ta estyma, w jakiej trzymam brak możliwości odpoczynku, spoczynku. Że, w wymiarze konceptualnym, poletko z żyzną ziemią acz trudnymi warunkami uważam za ostatecznie “lepsze” w tym, że bardziej rozwijające, niż bezpieczny kokon uwieszony nad ziemią. Jest to pewna flirtacja z pozytywizmem, lecz co do metodologii, wbrew celom ostatecznym.

po lewej kamienie pamięci, po prawej bloczki wiersza

De Letters van Utrecht to projekt, w którym od 2012 r. tygodniowo dokłada się po literce do nieskończonego wiersza ułożonego z kostek brukowych z wyrytymi literami. Łatwo je znajduję, idąc wzdłuż przesadnie wręcz urokliwego kanału okraszonego świeżymi kwiatami.

Litery z Utrechtu są o tyle fascynujące, że zawierają w sobie ogromną pewność co do stałości materialności. W takim mieście właściwie to nie ma co się jej dziwić, gdzie całe stare miasto wzniesiono w średniowieczu i tak je zostawiono, gdzie tabliczki nad kanałami informują, że układ korzeni falujący kostką brukową ma wartość historyczną. Otoczenie przetrwało z ponad dziewięć wieków, dlaczego i litery brukowe by nie miały powtórzyć tego wyczynu? Hulaj poczucie intelektualnej misji, zasady kopernikańskiej nie ma.

Podążam tą historią wyrytą w bruku, i choć nie rozumiem nic a nic z tej poezji, to jednak mam poczucie obcowania z pewną sztuką, z pewnym pięknem. Pięknem idei, pięknem konceptu, nie tego platońskiego, a naszego własnego, takiego ludzkiego, takiego patrzącego w przyszłość z nadzieją i ufnością, takiego wyciągającego rękę, aby za wiele lat zostało powiedziane, że byliście w naszym myślach nim byliście sensu stricto.

Wtem, erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości {4}. Vis a vis ostatnich (w tym momencie) liter wbite w tę samą drogę są świecące wypłowiałym złotem Stolpersteine. Dosłownie tłumaczyć można to nie jako kamień pamięci, a kamień, o który się potykamy. Naprzeciwko tych liter, tego pięknego projektu humanizmu, potykam się.

Potyka się również moja piękna narracja o wyborcach “wyższych pobudek”, nazwijmy to. Gdzieś pijąc fenomenalne espresso nad cichym jeszcze kanałem, spowitym poranną mgiełką, przypominam sobie, że ostatnie wybory w tym kraju wygrała partia pewnego Geerta Wildersa, o którym im mniej, tym lepiej. Którego, i którego skrajnie prawicowych i nienawiściowych poglądów, im mniej, tym lepiej.

Aksjomatyka tego świata jawi się następująco:

Jeżeli nie masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby zdobyć. Jeżeli masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby nie stracić. Zwycięstwa ani spokoju nie przewiduje się.

Niestety człowiek nigdy nie będzie wolny, gdyż nieważnie jak daleko ucieknie, zawsze zabierze ze sobą samego siebie. Cokolwiek stworzy, jakkolwiek się by nie starał, zostanie stworzone przez niego, bądź przez twór jego, bądź przez twór tworu jego, ad infinitum. I natura nie jest bezpieczna, bo przecież doświadczamy jej, a zwłaszcza tych jej właściwości nazywanych “prawami” przez sito, przez mielarkę własnej interpretacji. Fenomenologia na wrotkach, lecz przywołuję ją, aby uzasadnić postulat dyć anarchistyczny, a mianowicie — w ramach systemu politycznego nie zbuduje się prawdziwej wspólnoty, gdyż nie taki jest cel tegoż systemu istnienia. Jak głosi pewne internetowe porzekadło, the system is not broken and needs to be fixed – the system is working as intended and must be dismantled. To jest to unieruchomienie obu stron przez doświadczenie siły przemocy, o którym pisała Weil w kontekście Iliady

Czwarta

Argument tzw. ad hitlerum uległ w ostatnich latach okropnej wręcz dewaluacji. Wielu teoretyków zauważyło już, że jest to problem rozmijania się kodów komunikacyjnych. Jedna strona mówi językiem ideałów, druga konkretów, określmy, z braku lepszego słowa. Gdyż nawet taka ekonomiczna godka lewicy jest, stety niestety, skomplikowana, zniuansowana, zawiła, &c., a prawicowa, w większości przypadków dość prosta, tak prosta, jak palec wskazujący na winnego.

Czym właściwie jest powiedzieć takiemu „prostemu człowiekowi” dziś, że tego polityka to nie powinien słuchać, gdyż jest faszystą? Inny język. Bycie faszystą nie dewaluuje polityk ekonomicznych, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka.

naklejka przy przejściu dla pieszych, okolice przystanku Thyssen Tor 30, Duisburg

Twoja jest krew a ich jest nafta, mówi Poeta, lecz aby była krew, musi być mięso, musi być pożywienie; skoro nasza jest krew, to naszym wrogiem jest anemia. Aby więc i nawet obronić tę swoją krew przed tymi od nafty, to trzeba wpierw mieć, czym tę krew nasycić. Wrogiem jest anemia, więc walka o zasoby, więc atawizm na „pełną gębę”, mimo wszystko, mimo tego dwudziestego pierwszego wieku po narodzinach Chrystusa.

Pogrążona w tych rozważaniach, prawie przegapiam, jak A., od którego deklaracji poparcia dla AfD się zaczęła ta cała linia myśli we mnie, pyta, czy chcę usłyszeć żart z jego dzieciństwa, spędzonego na świeżo polskich ziemiach śląskich powojennych. Rzecz idzie tak: „Rosja jest najcieplejszym krajem w Europie. Inaczej dlaczego nasi ojcowie by wracali stamtąd boso?”

Z perspektywy czasu, być może wymamrotanie, że obozy jenieckie były głównie zauralskie, więc już azjatyckie, nie było być może najlepszym komentarzem.

Piąta

Stalowa tabliczka, cienka, na oko tak z 30 na 50 cm. Pozbawiona logotypów, podpisów, innych znaków charakterystycznych, cytatów, elegii, &c. Można by wręcz powiedzieć, taka stereotypowo niemiecka. Przed nią, na bruku, kwiaty, wyglądające na dość świeżo. Ktoś musi się tym zajmować, lecz nie raczył zostawić najmniejszej nawet wskazówki, co do swojej tożsamości, czy to w kwiatach, czy na tabliczce. Początkowo nawet nie zamierzałam do niej podchodzić, skoncentrowana na znalezieniu grobu, dla którego na ten cmentarz przyjechałam, Josepha Thyssena, z „tych” Thyssenów. Lecz moje oko przykuł postawiony przed poletkiem krzyż prawosławny, co było zgrzytem w narracji o tyle, że byłam pewna, że krasnoarmiści Zagłębia Ruhry akurat nie zdobywali. A ich pozostawione na zwyciężonej/zgrabionej ziemi zazwyczaj są grobami bohaterów, wyzwolicieli i gatunków pokrewnych, nie „Gräber der Opfer von Krieg und Gewaltherrschaft”.

Pierwszy raz stykam się z zbiorowym grobem tak pojemnym, że mieści w sobie dwie wojny. Właściwe to dwie wojny, trzy narodowości, i B-g jeden wie, ile wyznań. Gwoli sprawiedliwości, nie jest to zbiorowy grób sensu stricto, z imiennymi tabliczkami dla każdego z położonych w muellheimowskiej ziemi ciał, lecz tabliczka zdecydowanie wprowadza pewnego rodzaju ‘poetykę’ takowego.

rzeczona plakietka, wraz z fragmentem bukietu

Na potrzeby poszukiwań, rozdzielam jednak tych ludzi, zrównanych względem siebie hasłem „kriegstöte”, na dwa sorty. Ofiary pierwszej kataloguje jako prawdopodobnych poborowych żołnierzy armii imperialnej, których słowiańsko brzmiące nazwiska napotkałam już kilka dni wcześniej na Ehrenfriedhof Kaiserberg. Bardziej kłopotliwi wydawali się ci z lat czterdziestych. Wydawali, gdyż ja zawsze, ale to zawsze, zapominam o wywózkach na prace przymusowe. A tu internet informuje, że po ulicach Mülheim w 1943 r. wybijali marszrutę więźniowie-przymusowi pracownicy z Trzeciej SSBaubrigaden, a rzeczą charakterystyczną tychże jest ich skład — zazwyczaj miks słowiański, polsko-rosyjski. Wskazówka, co do natury pracy potencjalnie przez nich wykonywanej kryje się w literach nad głową figury kobiety, artystycznie opierającej wieniec o wyrytą z detalami szatę. Joseph Thyssen, brat Augusta, przemysłowiec związany ściśle z przemysłem ciężkim, również w Zagłębiu Ruhry. W trakcie drugiej wojny światowej, znaczyło to primo huty.

Brak mi dokumentacji, która by potwierdziła narrację budującą się wręcz bezwiednie we mnie. Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że ci akurat pracownicy przymusowi, wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystanym do ciężkich prac fizycznych, mieliby, jak wielu z tych, którzy wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystywanym do ciężkich prac fizycznych, pracować w przemyśle wydobywczo-hutniczym, stać w zastępstwie tych milionów niemieckich mężczyzn, którzy udali się niszczyć domy, ziemie, codzienność tegoż wschodu, w jakimś upiornym ruchu wahadłowym? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że nie nawet na tym samym cmentarzu, co na tym samym poletku wydzielonym wydeptanym przez żywych kwadratem ścieżek, leży człowiek, którego rodzinne dziedzictwo stało się zgubą wielu, i tych właśnie wielu? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że na głos powiedziałam “bingo”, gdy w przydługiej recenzji drugiego tomu historiografii firmy i rodziny Thyssen w XX wieku przeczytałam zdanie “[a]t August Thyssen Hütte and the Mülheim Thyssen works (…) a „high mortality“ amongst Soviet POWs is said to have existed“{5}?

Memento mori.

Szósta

Heidegger, który wielkim filozofem był, w jednym ze swych ważniejszych tekstów z lat pięćdziesiątych, otwarcie nawoływał do ,,powrotu” niemieckich ,,utraconych” prowincji, które wymienił z nazwy: Prusy Wschodnie, Śląsk, Bohemia, w akcie solidarności z tzw. Heimatsvertriebenen i ich Recht auf Heimat. W ,,Was heißt Denken?“, transkrypcji wykładu wygłoszonego przez Heideggera w tym samym mniej więcej okresie, stwierdza on, że najbardziej znaczącą konsekwencją Drugiej Wojny Światowej jest ,,okropna konsekwencja dla naszej Ojczyzny” {6}.

Kilka lat później, w 1964 r., rząd landu Nordrhein-Westfalen przejął opiekę (die Patenschaft) nad die Landsmannschaft der Oberschlesier e.V. Był to początek procesu, który w 1983 r. zaowocował das Oberschlesische Landesmuseum, położonym w małym miasteczku w Zagłębiu Ruhry, muzeum ziemi śląskiej, które odwiedziłam kilka dni temu.

Jako objaw muzealnictwa oceniłabym je dość marnie, wybrakowany w równym stopniu z co których tabliczek z opisami, co z koncepcji przewodniej wystawy; nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż nie szłam tam przecież jak do muzeum Śląska, a potencjalnego przejawu niemieckiej narracji rewanchistycznej (teoretycznie ,,rewanżystycznej”, lecz mam urazę do tego tłumaczenia i używam bardziej dosłownego). Tego przynajmniej się spodziewałam, po tym, gdy szukając miejsc do zwiedzenia w Zagłębiu natknęłam się na OSLM i moją pierwszą myślą było, że to trochę tak, jakbyśmy mieli w Gdańsku Muzeum Wileńszczyzny.

Muzeum nie jest otwarcie rewizjonistyczne, jedynie w akcentach, jak nazwanie odznaki dla powstańców śląskich orzełkiem dla insurekcjonistycznych bojówek. Jednak jego głównym orężem jest przemilczenie, przeczekanie. Nie tyle niedopowiedzenie, co przeskoczenie. Nie kręcenie narracji, nie nakładanie strategicznych punktów nacisku, a zwyczajne niepodejmowanie niektórych tematów, aspektów, całych okresów (zadziwiająco, nie ma prawie nic o życiu codziennym w trakcie drugiej wojny, w porównaniu do kilku gablot poświęconych tej tematyce w czasie wojny 1914-1918). Wręcz eleganckie to jest.

Trudna jest ta oczywiście tematyka, tych przesiedleńców, głównie dlatego, że empathy for the displaced Germans is often equated with minimizing Nazi horrors, a umacaniania w ten sposób the continued emphasis on collective guilt as a justification for the expulsions and the rejection of the idea of victimhood for those displaced civilians form the intellectual basis for this “ultimate example of ethical cleansing.” {7}

Tak właściwie, skoro co jakiś czas ktoś pobąkuje o tym Lwowie i Wilnie (włączonym w granice II RP, nota bene nielegalnie; wielu obserwatorów bardziej nacjonalistycznych wydaje się mieć alergię na wspominanie o Buncie Żeligowskiego, co aż dziw, bo to taka przecież romantyczna rzecz — złamać prawo i konwenanse, aby włączyć swoją małą ojczyznę do tej wielkiej; ale moje rozumienie dróg myśli pewnych środowisk jest znacznie ograniczone), tak właściwie, to jednak jaki mandat mamy, aby pouczać o tym samym impulsie zza zachodniej granicy.

historyczna mapa Breslau vel Wrocławia w witrynie niczym nie wyróżniającego się antykwariatu na Bahnhofstrasse, Duisburg

Rozmawiałam kilka dni wcześniej z A., i zeszliśmy na temat reparacji wojennych. Powiedział, tą swoją śląską polszczyzną piękną pięknem antykwariatu, pięknem skansenu, że RP nie ma co dochodzić reparacji, przecież już dostała tę ścianę zachodnią od Niemiec. Kontrargument znalazłam w odmętach pamięci, złożony z logiki tak prostej, że jedynie małe dziecko, jakim byłam zresztą słysząc go na lekcji historii w podstawówce, nie stanie się podejrzliwe. „Nie, nie, to nie były reparacje od Niemiec. To były nasze polskie reparacje za Wileńszczyznę i Kresy. To było w zamian za tamto.”

Czysta etyczna, czystka moralna, kto odważy się podnieść cierpienie tych, których kamraci wcześniej cierpienie zadawali, i to nie byle komu, a nam?

Powrócę na chwilę do Profesora Hirszfelda: „Gdy mówię teraz, staje mi przed oczyma uciekająca w tej chwili ludność bombardowanych miast niemieckich. I myślę o tym bez współczucia. Gdyż nie usuniemy wcześniej pojęcia humanitarnej wojny błyskawicznej, póki ci którzy pierwsi zabijali bezbronnych, nie zniosą tych samych cierpień. Widocznie, by móc współczuć, trzeba współcierpieć. Nie wcześniej wojny przestaną trapić ludzkość, aż wszyscy nie zaznają ich skutków i cierpienia. Chacun a son tour.”

Z perspektywy czasu (prof. Hirszfeld zmarł w 1954 r.) można niestety stwierdzić, że i współcierpienie, przynajmniej takie, nie zapuści silnych korzeni dla sadzonki współczucia.

Siódma

Stoję w galerii sztuki współczesnej, wpatrzona od kilku minut w zbiór spotkań czarnej i białej farby na płótnie autorstwa jednego z niemieckich abstrakcjonistów dwudziestego wieku, których imiona napotkane w salach tej galerii/muzeum grzechocą mi w głowie. Wpatruję się tak, i dopiero po chwili werbalizuje, co próbuje dostrzec.

Szukam ciał. Szukam konturów torów kolejowych, murów obozowych, ostrych przestrzeni znaczących broń. Szukam abstrakcyjnego uchwycenia cierpienia, najprawdopodobniej to nawet Cierpienia. Nie mogę się powstrzymać, taki już mam odruch, jakby wizyta w zwykłej galerii stała się nagle przeprowadzaną na mojej osobie wariancją na temat testu Rorschacha.

Całe życie wypychano mnie patetyzmem i wzruszeniami duszy niczym poduszkę pierzem, i uczyniło to ze mnie osobę upodlająco wręcz przyziemną.

Od dzieciństwa nauczono mnie dostrzegać w rzeczach poświęcenie dla Sprawy z wielkiej litery, ogólnie nauczono mnie wypatrywać wielkich liter, Bohaterów, Oprawców, Męczenników, etc. Znaczy to tyle, że nauczono mnie wypatrywać wszędzie ciał wykręconych w cierpieniu, zaschniętych plam krwi, nieudolnie odbudowanych ruin. Szukam zawsze leju po bombie w całym. Blizny w całym. Rany w całym. Gdzie jest to cierpienie, ta droga, co tak prosto prowadzi do zrozumienia.

Przy niektórych z biogramów galeria-muzeum zamieściła cytaty, i to jeden z nich służył za pierwsze motto tego szkicu, zanim się rozmyśliłam. Trümmer sind an sich Zukunft; Weil alles, das ist, vergeht. To słowa Anselma Kiefera. Dla mnie to ruiny właśnie są drogowskazami, latarniami w sztormie. Ruinę mogę odtworzyć, a wraz z nią przeszłość i prawdopodobną przyszłość za jednym zamachem. Alles, das ist, vergeht. Takie pokraczne esperanto. Podążam ku zrozumieniu prawie zawsze właśnie tropem ruiny, tropem zgnilizny, bo z tego momentu jasno rysują się drogi w obie strony z teraźniejszości wiodące…

Myślę, że być może jedną z najgorszych rzeczy jaką może się współczesnemu Europejczykowi przydarzyć, jest świadomość. Może nawet gdy jest to jedynie przebłysk świadomości, powidok, którego źródła nie można zlokalizować, to wtedy taka świadomość jest jeszcze gorsza. I taka właśnie świadomość mi się przytrafiła. Od jakiegoś czasu pewną sympatią darzę koncept mikro-utopii, wysp intelektualnych w katastrofie, o których pisał w swoich wspomnieniach Heisenberg. Bunkrów ziaren, czekających, aż znów będzie można siać bez strachu. Takie przebłyski, takie momenty świadomości, pytające, czy fakt, że coś jest skuteczne, neguje, że jest niepomocne? Czy fakt, że coś jest niepomocne neguje jego skuteczność? Zbyt wiele rzeczy ostatnio wydaje mi się jest robionych, jest przeżywanych, w jakieś groteskowej odmianie zawołania l’art pour l’art. Oczywiste niebezpieczeństwo leży w tym, że sztuka, jak zresztą większość rzeczy na tej ziemi, nie dzieje się w próżni. Dzieje się w pełnej krasie druków, zgód, stypendiów, itp., itd. O próżnię i może nie trzeba by było dbać, bo jest stała w swoim niebycie. Ale nie jesteśmy w próżni, i nie wywołamy jej raczej jak jakiegoś bóstwa zaklinaniem, że można być “z boku od tego wszystkiego.”

Wyżalam się Matce, która pozostaje nietknięta odczuwanym przeze mnie marazmem. „Masz spleeen (sic) na koniec urlopu,” stwierdza spokojnie.

Ósma

Świeżo były Prezydent RP kojarzy mi się głównie ze zdaniem wypowiedzianym na jednym z jego wieców, które wydaje mi się zostało zbyt szybko mu zapomniane. Artystka Maria Peszek użyła go jako tzw. sampla do jednej ze swoich piosenek, w której radzi słuchaczowi „biegnij, uciekaj, tu krew wsiąka w beton.” Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie. Więc oto jestem, oto wsiadam do autobusu, wmówiony człowiek, który nie chce wracać do nas, proszę państwa, gdyż zadomowiłam się w tej wyobrażonej O Litwo, która z oddali traci ostrość swoich konturów, może więc stać się czymś, nie napiszę łagodniejszym, gdyż wartość przecież dostrzegam właśnie w tym, że taka nie jest. Czymś wartym przetrwania? Nie umiem do końca stwierdzić, ta koncepcja dopiero we mnie kiełkuje. Ze względu na okoliczności, łatwo nie ma.

Chodzi mi o to, że niezawodnym lekarstwem na moje chwilowe zauroczenia elementami tzw. myśli polskiej jest styczność z Polakami. Chyba to jest właśnie powód, dla którego byłam w stanie tak obiektywniej niż zazwyczaj patrzeć, mieć wobec niej nowe myśli – nie musiałam doświadczać Polaków. O Litwo ojczyzno moja, jak ciebie kochać ten tylko się dowie, kto nie będzie musiał cierpieć twoich synów i córek przez okres czasu nie krótszy od miesiąca.

Grenzschutz (czyli straż granicy wszelaka, w tym też ta samowolna; słowo samo się właściwie na potrzeby tekstu wybrało) chyba jest właśnie tym mitycznym zawodem, któremu nic nie grozi. W pewnych kręgach internetowych od jakiegoś czasu krąży cytat z tzw. anonima, POLAND WILL HAVE ITS BORDERS EVEN IF THEY’RE ON THE LAST MAP HUMANITY EVER DRAWS. Utrzymany w dobrej, sanacyjnej estetyce, i zapakowany wprost na eksport (z wersją polskojęzyczną się jak dotąd nie spotkałam). W pewnym sensie jesteśmy wszyscy zniewoleni przez mapy. Są takie fragmenty Kaukazu posowieckiego, gdzie wciąż nie skończyli wytyczać granic, i są to zazwyczaj miejsca najbardziej w tym zaaferowanym regionie stosunkowo spokojne. Trudno przecież bić się o granice, której jeszcze nie wytyczono. Jeszcze nie wiadomo, czy ta wioska, o tożsamości mieszanej, o tożsamości swojej, o tożsamości takiej, jakiej propaganda akurat potrzebuje, aby miała, nie wiadomo jeszcze, czy ta wioska będzie nasza do obrony, czy nasza do odbicia. W żadnym sensie nie piszę tego jako apologii dla ZSRR, są po prostu regiony tego naszego euraskiego kontynentu, gdzie półpłynna granica wewnątrzpaństwowa sprawowała się, wydaje się z perspektywy czasu i kilku już wojen, najlepiej z możliwych opcji. Tym bardziej niepokojąca jest obecna degradacja strefy Schengen. Nie w tym sensie, że za realistyczne uważam walki o terytorium między członkami UE, a o aspekt miękki tego zwrotu.

pomnik ku pamięci pomordowanych w IIWŚ, Utrecht

Gdy na chwilę przysypiam, już za Berlinem lecz jeszcze przed granicą, budzę się wielce zaaferowana, że z Ojcze Nasz pamiętam jedynie Vater unser im Himmel, geheiligt werde dein Name, dein Reich komme. Samą w sobie granicę również przesypiam. Polska budzi mnie ostrymi światłami znaczącymi zjazd na kontrolę naszej legalności.

Oczywiste wręcz jest, że gubię w plecaku portfel, i szukam go jak stoi nade mną kobieta z Grenzschutzu. Nie odzywam się, trochę dla celów badawczych, a trochę z nerwów. Moja wartość eksperymentalna i tak jest marna, zbyt pomorsko wyglądam, i należę do tej nieszczęśnie porządnej demografii „kobiet samotnie podróżujących z książkami w plecaku”. Zresztą.

Ta kobieta wyglądała na mój wiek, więcej, wyglądała jakby mogła być ze mną na studiach, jakbym mogła ją ledwo co wyminąć na targu książki. Chodzi mi tu o to, że czasem patrzysz na członka Systemu, i nie tyle widzisz w nim człowieka, co kogoś dokładnie takiego jak ty. Ile to z moich kamratów z szkoły przy psychiatrycznym oddziale dziennym mówiło, że pewnie pójdą do pobliskiego technikum mundurowego, z klasami m. in. straży granicznej, gdyż nigdzie indziej się nie dostaną, nigdzie indziej sobie nie poradzą, nigdzie indziej nie chcą? Łatwo osunąć się w System. Niczym w grzęzawisko.

„Do widzenia,” mówi wychodząc ta kobieta, jedyna z zespołu trzech Grenzów, i zdaję sobie sprawę, że chyba nie mamy w tym języku pożegnań, które by nas nie wiązały, nie zobowiązywały, w sposób taki czy owaki. A na marginesie, to ciekawe, że przeprowadzając kontrolę w autobusie na relacji Paryż-Wilno, więc RP jedynie przecinającym, posłużono się w całości jedynie językiem polskim. Polska dla Polaków, Ziemia dla Ziemniaków.

Blisko już do miasta, za blisko, ten punkt chyba to jednak na granicy samej to nie jest, Festung Stettin, Festung Polen, wjeżdżamy, łapie pierwszą nazwę ulicy, i nie wiem, czy śmiać się czy płakać z takiego powitania. Potulicka. W tzw. Potulicach Bydgoskich siedzieli najpierw jeden z moich pradziadków, gdy więzili tam Polaków, a następnie jeden z moich prapradziadków, zresztą przyszły szwagier tego poprzedniego, gdy więziono tam Niemców.

Kurwa moja, nasza ta mać.

Ostatnia.

W blogowym wpisie z 2008, a więc z czasów odległych, wręcz prehistorycznych, pracujący ówcześnie w jednym z gdańskich teatrów komentator pisze, że:

„Zawsze odczuwam pewnego rodzaju wzruszenie, gdy czytam o „inteligenckiej widowni”. W czasach w których samo istnienie „inteligencji” wydaje się problematyczne, oczekiwanie, że ta społeczna grupa o nieustalonym statusie (istnieje jeszcze, czy już nie?) będzie jeszcze na dodatek chodzić do teatru może tylko wzruszać. (…)

„Inteligenci” mogą też mieć te same potrzeby, co przedstawiciele innych zawodów. Wbrew wzniosłym oczekiwaniom dyrektorów teatrów, na przykład nauczycielka (czyli nie dosyć, że „inteligencja”, to jeszcze „misja niesienia oświaty”) może w teatrze realizować „po godzinach” swoją potrzebę rozrywki.” {8}

Jest możliwe, że tak jak nie ma już “inteligencji”, jest pewna klasa “post-inteligencka”, gdzie post oznacza tylko, i zarazem aż tyle, że są to ludzie wychowani w rodzinach, które ongiś nosiły takowe miano. Są oni naznaczeni tym wychowaniem, piętnem, którego mogą nawet nie dostrzegać. To różnica wynikająca z środowiska domowego, nurtów, na jakie steruje, więcej, nurtów, które dla człowieka weń wychowanego jawią się jako jedyne możliwe. W ostatnich czasach jest to również luka wspólnoty, luka posiadania czasu i chęci na bycie w swoim wzajemnym towarzystwie. Ta luka, ta luka domostwa będzie się zapewne jedynie powiększać, jak jeszcze teraz zaczną modele językowe wyłączać po kolei kolejne połączenia neuronalne w naszych mózgach, jak to ostatnio wykazali Kosmyna i wsp. A to wszystko, te neurony, te wyładowania, te samodzielne myśli, od wieków uznawane za główny definiens naszego gatunku, to wszystko oddajemy z własnej woli, bez przymusu (jak na razie), w imię czego dokładnie? I know your days are precious/on this earth./But what are you trying/to be free of?/The living? The miraculous/task of it?/Love is for the ones who love the work. {9}.

widok z promenady Innenhafen na Synagogę, Duisburg

Prawie na samym początku studiów, w listopadzie bodajże, siedziałam w sali seminaryjnej starego budynku szpitalnego i słuchałam wykładu o piramidzie potrzeb Maslowa.

Po zajęciach zapytałam Wykładowczynię, artykułując wątpliwość, którą obracałam w myślach od ponad godziny, „a co z ascetami?”.

„A co z ascetami?” odpowiedziała.

„Są przeciwieństwem teorii piramidy Maslowa. Uważają, że na intelektualny szczyt można dojść nie przez zaspokojenie niższych potrzeb, a poprzez ich negację.”

„Hm, możliwe. Człowiek, w moim ujęciu, jest mięsem animowanym przez elektryczność. Wielu waszych wykładowców by polemizowało, ale moje doświadczenie zawodowe na to wskazuje.”

„Ale jak wyjaśnić piramidę potrzeb w kontekście ascetów?”

„Po prostu. Przepraszam, ale za chwilę będzie tu kolejny wykład. Nie, żebym Panią wyganiała.”

pisałam DUISBURG, GDAŃSK, I AUTOBUS NA TRASIE POMIĘDZY NIMI

{0} — dostęp wszędzie 14.08.25

{1} — https://www.reddit.com/r/Mainlander/comments/p6v319/after_studying_mainlanders_philosophy_my_friend/

{2} — https://www.bfi.org.uk/sight-and-sound/features/adventures-set-werner-herzogs-nosferatu

{3} — Ludwik Hirszfeld: Historia jednego życia, Czytelnik, Warszawa, 1946, Pax, Warszawa, 1967, 1989, Czytelnik, Warszawa, 2000, ISBN 83-07-02731-4.

{4} — fragment z „Biegunów” Olgi Tokarczuk

{5} — https://www.davidrllitchfield.com/2015/10/book-review-thyssen-in-the-20th-century-volume-2-forced-labour-at-thyssen-united-steelworks-and-baron-concern-during-world-war-two-by-thomas-urban-published-by-schoningh-verlag-germany-20/

{6} — za R. Wolin, ,,Heidegger in Ruins: Between Philosophy and Ideology” (2023)

{7} — fragment wstępu do „Genocides by the oppressed: subaltern genocide in theory and practice”, ed. N. Robins i A. Jones

{8} — https://widownia.slawomirczarnecki.pl/chora-widownia/

{9} — fragment wiersza „For a Student Who Used AI to Write a Paper” J. Fasano

Historia Ukrainy w pigułce Broma (51). Konkluzja (1).

Roman Brodowski (Brom)

Powoli zbliżamy się do końca naszej podróży w przeszłość, w której przyjrzeliśmy się okresowi ponad 1200 lat (a nawet i więcej) istnienia wspólnej, polsko-słowiańskiej, polsko- kijowsko-ruskiej, moskiewsko-ruskiej, kozacko-polskiej aż wreszcie ukraińsko- polskiej, wspólnej drogi do współczesności.

Rok zajęło nam poszukiwanie genezy i rozwoju i tożsamości narodowej państwa ukraińskiego.

Continue reading “Historia Ukrainy w pigułce Broma (51). Konkluzja (1).”