Katastrofa (zagadka)

Zagadkę przygotował Lech Milewski, nagród nie będzie. Trzeba odgadnąć tytuł i autora tekstu oraz imiona / nazwiska osób zapisanych w tekście zagadki jako Aaaa, Sxxx, Dyyy.

Obie panny doznały uczucia chłodu. Sxxx podniósł głowę i wpatrywał się w Koronę Północną stojącą naprzeciw balkonu. Dyyyyy mówił:
– Wyobraźmy sobie, że kiedyś pisma przyniosą następujący telegram: „W tych dniach astronom taki a taki dojrzał w konstelacji Byka, tuż obok Słońca, nowe ciało niebieskie, które zrobiło na nim wrażenie planety. Obserwacje w tej chwili są przerwane z powodu ukrycia się gwiazdy poza tarczą słoneczną.”

W parę tygodni, gdy publiczność już zapomniała o zjawisku, telegram ogłosił o nim nieco pełniejsze wiadomości. „Nowe ciało niebieskie jest kometą, a raczej olbrzymim uranolitem, równym ziemi lub większym od niej; znajduje się poza orbitą Jowisza, ale szybko zbliża się ku słońcu w linii prostej. Co najważniejsze: droga jego zdaje się leżeć na płaszczyźnie ekliptyki. To ciało niebieskie można już widzieć gołym okiem na godzinę przed wschodem słońca.”

Wiadomość ta, obojętna dla ogółu, od tygodnia zajmowała astronomów, a obecnie zaniepokoiła ludzi obeznanych z astronomią.
Mówili oni: jeżeli ów uranolit toczy się ku słońcu po płaszczyźnie ekliptyki, więc koniecznie musi przeciąć drogę ziemi.
Otóż kiedy on ją przetnie?
Jeżeli kometa, właściwie uranolit, przetnie drogę ziemską przed grudniem albo po grudniu, możemy bezpiecznie przypatrywać się nadzwyczajnemu widokowi.
Ale jeżeli przecięcie nastąpi w grudniu, sprawa stanie się straszną. Może bowiem trafić się zderzenie dwu ogromnych mas, z których jedna leci z prędkością trzydziestu wiorst na sekundę, a druga – nie powolniej. Łatwo zrozumieć, że obie masy przemieniłyby się w kłąb ognia.
Nie trzeba wspominać, że w ciągu następnych tygodni posypałoby się mnóstwo artykułów i broszur roztrząsających kwestię: w którym dniu uranolit przetnie drogę ziemską?
Naturalnie autorzy twierdzili, że o zetknięciu się ziemi z niespodziewanym wędrowcem nie ma mowy, choć już wszystkim było wiadomo, że przecięcie orbity ziemskiej nastąpi w grudniu. Przy czym optymiści twierdzili, że wówczas ziemia od przybłędy będzie oddalona na dziesięć milionów mil, a pesymiści przypuszczali, że będzie odległa na milion mil.

„Ale i w tym wypadku – pisali pesymiści – tylko zobaczymy gwiazdkę kilka razy większą od Jowisza, która szybko przesunie się po niebie od zachodu na wschód.”
„To jeszcze można wytrzymać!” – powiedziała sobie publiczność przechodząc do codziennych kłopotów.
Roztropniejszych jednak uderzył fakt, że astronomowie nie zabierają głosu w tej kwestii, ale że w obserwatoriach trafiają się dziwne rzeczy.
Rachmistrze ciągle mylili się w rachunkach: panowała bowiem niepewność co do prędkości biegu owego ciała niebieskiego. W końcu, co już ukrywano przed publicznością, jeden z astronomów powiesił się, drugi się otruł, a trzeci palnął sobie w łeb. Gdy zaś przejrzano ich rachunki, okazało się, że każdemu z nich wypadło, iż jeżeli uranolit pędzi z szybkością trzydziestu kilometrów i dwustu pięćdziesięciu metrów na sekundę, musi bezwarunkowo zetknąć się z ziemią.

Nareszcie rządy ucywilizowane zabroniły pisać o nadchodzącym zjawisku, ponieważ wielu ludzi ze strachu wpadało w obłąkanie. Ogłoszono tylko notę kilku obserwatorów, że w połowie grudnia ukaże się podczas nocy ciało niebieskie podobne do księżyca w pełni, które w kilka godzin przybierze nieco większe rozmiary, lecz przed wschodem słońca zniknie.
Była to prawda. Astronomowie jednak, którzy pisali ową notę, nie znając dokładnie szybkości uranolitu nie byli w stanie obrachować, jak wielkich rozmiarów dosięgnie ów chwilowy księżyc, czyli – w jakiej odległości przesunie się obok ziemi.

Od czerwca do września nowa gwiazda przesunęła się do konstelacji Bliźniąt, wschodziła po północy i była tak dużą jak Mars. W październiku wyglądała jak Saturn, a jeszcze w listopadzie była mniej świetną aniżeli Jowisz. Wschodziła coraz wcześniej przed północą, rosła nieprędko, ale ciągle, i zbliżała się do konstelacji Raka.
W tej epoce niebieski przybysz już zaczął oddziaływać na ziemię; wprawdzie nie na jej wody lub atmosferę, lecz na jej najbardziej wzniesione punkta, jakimi są – ‘szczyty cywilizacji’.

Europejski chłop, wyrobnik, drobny mieszczanin słyszał coś o nowym zjawisku, lecz nie miał czasu zajmować się nim, pochłonięty troską o chleb, odzież i opał, czego mu ciągle brakowało.
Czerwonoskórzy Amerykanie, Indusi i Chińczycy, wreszcie różne odmiany Murzynów nawet nie zwracali uwagi na drobne światełko sądząc, że jest to jedna z planet, które przez pewien czas błyszczą na niebie, potem znikają i znowu ukazują się w innych gwiazdozbiorach.
Ale inaczej było z ucywilizowanymi a zdenerwowanymi klasami Europy. Miały one rozum, ażeby pojąć nadciągające niebezpieczeństwo, lecz nie były zdolne zapanować nad strachem, bo zabrakło im wiary. Wszyscy niby to drwili ze zbliżającego się końca świata, rozchwytywali odnośne karykatury, biegali na farsy i operetki skomponowane na ten temat; ale myśleli i mówili – tylko o komecie, a każdy dzień powiększał ich beznadziejność. Przy migotaniu złowrogiej gwiazdy widzieli pustkę życia i nicość swoich wierzeń.

Opadły ręce genialnym przedsiębiorcom, którzy łączyli oceany i przekopywali góry: cała ich mądrość, wszystkie machiny nie mogły ani przyśpieszyć biegu ziemi, ani pohamować nadlatującej z boku komety. Struchleli mocarze giełdowi, gdy wytłomaczono im, że wobec możliwej katastrofy miliard nie jest lepszym zabezpieczeniem aniżeli łachman nędzarza.
Rozpacz ogarnęła filozofów wykładających, że jedynym Bogiem jest ludzkość; widzieli bowiem własnymi oczyma, jak łatwo ludzkość traci głowę i jak łatwo zetrzeć ją może lada pyłek nieskończoności.
Mędrcy szaleli, głupcy odurzali się ze strachu; alkohol, morfina i chloral były pochłaniane w nieprawdopodobnych ilościach.

Skutkiem naturalnej reakcji ludzie, którzy rok temu reklamowali potęgę nauki, dziś odtrącili ją z pogardą przeklinając oświatę i zazdroszcząc prostakom. Największą popularnością cieszyła się broszura, w której jakiś obłąkaniec dowodził, że astronomia jest oszustwem, a ciała niebieskie iskrami, które ziemi zaszkodzić nie mogą, choćby wszystkie na nią spadły.

Zaczęto odgrzebywać legendy o końcu świata, a bardzo uczeni mężowie dowodzili, że nic w roku bieżącym nie grozi nam, ponieważ – według Talmudu – jeszcze nie upłynęło sześć tysięcy lat od czasu stworzenia.
Wyrodził się szczególny obłęd – podróżowania. Miliony ludzi zamożnych jeździło z pośpiechem bez kierunku i celu szukając bezpiecznego miejsca.
Lecz gdziekolwiek zatrzymali się, nad morzem czy między górami, wszędzie przyświecała im straszna gwiazda, jaśniejsza aniżeli Jowisz.

W początkach grudnia trwoga panująca między klasami oświeconymi udzieliła się ludowi.
Ale chłop bez względu, czy się lękał, czy nie lękał, musiał młócić zboże; rąbać drwa, gotować jadło i karmić inwentarz. O ile mu zaś zbywało czasu, szedł gromadą pod kościół lub figurę i modlił się. On od dzieciństwa wiedział i wierzył, iż kiedyś musi nastąpić koniec świata; więc gdy nadszedł termin, prostacy bali się – nie zniszczenia, ale sądu.
Toteż między ludem panował smutek, wzrosła pobożność, prawie znikły występki. Człowiek, dbały o zbawienie duszy, nie pił i nie awanturował się; nie potrzebował też kraść, bo zamożniejsi sąsiedzi oddawali mu swój nadmiar.
Wśród powszechnego rozkołysania umysłów tylko dwie istoty pozostały spokojne: żołnierz pod bronią i szarytka. Tamten wiedział, że każdą śmierć powinien spotkać odważnie; ta poleciwszy ducha Bogu nie miała czasu myśleć o sobie, zajęta łagodzeniem cudzych cierpień, których liczba zwiększała się co dzień.

Dyyyyy odpoczął, wypił herbatę, którą podsunęła mu Aaaa, i mówił dalej:
– Wyobraźmy sobie na półkuli północnej kraj górzysty, wzniesiony o jakiś kilometr nad poziom, odległy o kilkaset mil od morza. Przypuśćmy, że w tym szczęśliwym miejscu chwila przejścia uranolitu czy komety przez drogę ziemi przypadałaby w nocy, i pomyślmy, co widzieliby tamtejsi mieszkańcy?
Około ósmej wieczór, w połowie grudnia, razem z konstelacją Raka ukazałby się na wschodzie jasny krąg podobny do księżyca w pełni, tylko – większy. Oryginalny ten księżyc miałby dziwne własności.
Przede wszystkim robiłby wrażenie, że – nie rusza się razem ze sklepem niebieskim, lecz ciągle stoi niezbyt wysoko nad wschodnim widnokręgiem, gdy poza nim przesuwają się konstelacje: Raka, potem Lwa, wreszcie Panny. Nieruchomy ten jednakże krąg wzrastałby bardzo szybko. O dziewiątej średnica jego byłaby dwa razy większą, o dziesiątej – cztery razy, a o północy osiem razy większą niż średnica księżyca w pełni.
W tej ostatniej porze byłby tak ogromny, że równałby się pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu księżycom w pełni, gdyby jednocześnie nie zachodziły w nim szybkie zmiany lunacji. Nowy ten księżyc, który o ósmej był w pełni, już o dziewiątej wyszedłby z pełni, a o dwunastej byłby w kwadrze. W tej postaci jego połowa równałaby się dwudziestu lub trzydziestu księżycom. Wnet jednak kwadra zaczęłaby się zmniejszać tak szybko, że już o pierwszej widać by było na niebie ogromny sierp, który w kilkanaście minut później zgasłby.

Zjawiska te oznaczałyby, że uranolit przeciął o północy drogę ziemską i poleciał dalej ku
słońcu.
Gdyby między mieszkańcami tego błogosławionego kraju znajdował się astronom, mógłby na mocy powyższych obserwacyj zrobić rachunek. I wypadłoby mu, że ów uranolit, wielki i ciężki jak ziemia, przeleciał obok niej w odległości – dwa razy mniejszej aniżeli księżyc.

Mieszkańcy szczęśliwego kraju, a sąsiedzi astronoma, zobaczywszy, że potwór niebieski znikł i nie zrobił im szkody, zapewne oddaliby się radości.
Ale astronom nie cieszyłby się, lecz z niepokojem odczytywałby depesze nadchodzące co kilka minut z innych obserwatoriów, położonych bliżej morza. Jego bowiem rachunki powiedziały mu, że to nie koniec, ale dopiero początek zjawiska, i że kometa, której zniknięcie tak uradowało współobywateli, przeszedłszy obok ziemi wywarła na jej powierzchnię wpływ siedemset razy większy aniżeli księżyc. Księżyc zaś, jak wiadomo, jest motorem przypływów i odpływów morskich.
Otóż między depeszami przychodzącymi z punktów nadbrzeżnych najliczniejsze donosiłyby, że od szóstej wieczór spostrzeżono nagły i silny odpływ morza. Astronom wiedziałby, co to znaczy. Znaczy, że na oceanach Atlantyckim i Spokojnym zaczynają tworzyć się dwie góry wodne, które o północy wzniosą się do trzystu pięćdziesięciu metrów wysokości na podstawach mających przeszło po dziesięć tysięcy mil kwadratowych powierzchni.
W kilka godzin po północy zaczęłyby nadchodzić depesze zawiadamiające o równie szybkim i niezwykłym przypływie mórz, zaś nad ranem… wcale nie przychodziłyby depesze!…

Przyczynę tego zrozumie pani – mówił Dyyyy zwracając się do Aaa – jeżeli dodam objaśnienie, że w niektórych portach europejskich zwykły przypływ dosięga dziesięciu metrów wysokości. A ponieważ wpływ uranolitu na morze byłby siedemset razy większy niż księżyca, wnosić by można, że w portach tych woda miałaby siłę do utworzenia wału równego mniej więcej górze Mont-Blanc!…
Niech pani pomyśli, że wybrzeża morskie w najlepszym razie dosięgają paruset metrów wysokości. Niech pani doda, że to niesłychane rozkołysanie wód trwałoby nie kilka godzin, ale kilka tygodni – że towarzyszyłoby mu parowanie wody, o którego sile nie mamy pojęcia, i – niech pani odpowie, czy te niezmierne deszcze i zalewy nie byłyby potopem, o którym mówi Biblia.

Co wówczas stałoby się z Ameryką Środkową, z Afryką od Gwinei Wyższej do Niższej, z północną Australią, z wyspami Oceanu Indyjskiego?…
Po co wreszcie daleko szukać: czy sądzi pani, że resztki góry wodnej, która powstałaby na Oceanie Atlantyckim, nie zmyłyby Hiszpanii, Francji, Belgii z Holandią, a nade wszystko Wielkiej Brytanii?…
Gdyby kto w rok po uspokojeniu się rozpętanych żywiołów zwiedził zachodnią Europę,
zdumiałby się znalazłszy tylko szczątki niegdyś pełnych życia lądów. Ale ani miast, ani dróg, ani pól i lasów, ani ludzi…
– Awantura arabska!… – mruknął Sxxxxx.

My Germany 2

Lech Milewski

Back home regular correspondence with Inge continued.
We both started work, she was giving lessons of singing and piano and also sang in a choir.
We both got married.
In 1968, Inge gave birth to a daughter – Nora.

In February 1969 I traveled by train to England. As I crossed Germany I decided to go via Frankfurt and visit Inge and Norbert.

At the beginning was crossing of borders between East and West Berlin and few more. There is a separate report about it on this blog (in Polish) – CLICK.

Travel to Frankfurt was uneventful. Inge and Norbert welcomed me on the train station. Just one night and one day. Too short after 9 years of contact by mail.

Then another 9 years passed.
At some stage I suggested we write letters in German.
I had tangible gains in mind.
Firstly I could earn some supplement to my salary for knowledge of foreign language.
I had it already for English. German exam was a bit more difficult, but I passed.
Secondly, soon another opportunity appeared – an Information Technology (I.T.) training in Essen.

In June 1978 we (three of us) flew to Germany.
Sunday evening at Essen train station. There were many people, band played popular melodies, people danced, drank beer.
Our accommodation brought us to reality.
It was a modest, quite nice, clean building.
In the reception we received a letter with basic information.
It started with apologies – training organizers – IBM Deutschland – explained that for the money they received from the Polish side, they could not find any accommodation in Essen at all, so they added a bit of their money and here is the best what they could find.
It was a 3 beds room, actually quite nice, but the room was located in the basement. So through our window we could watch shoes of passers by.

Our finances: we received in Poland an allowance – 20 DM per person per day. At that time it was worth a bit less than 10 US$.
In the reception we learned, that to use a shower we have to get a key – price 2 DM.
Other information was worse – a daily return bus to IBM Education Centre costs 8 DM per person.

We did our balancing.
We brought from Poland some cans with meat and fish and a big chunk (połeć) of bacon.
12 DM per day per person – we could easily buy some bakery and cheap wine, but there was no space for a hot meal.
Of course each of us had a long list – what to bring from Germany. On top of the list were electronic watches.

Next day we traveled to beautifully located Education Centre.
During the first tea break we received brochures with options for lunch in a number of nearby restaurants. Price of the cheapest lunch was around 14 DM.
Our training colleagues invited us cordially, offered transport. Luckily we had a good excuse – we need to use some of lunch break time to prepare for coming lectures.
So we ate sandwiches with bacon and lettuce and studied.

During our earlier tea break, which we had in a cafeteria, we looked into the menu.
Cafeteria served also lunches, quite large and tasty hot meals. But our ID cards, which we received at the beginning of the training, did not open cafeteria door during lunch time.

Our training.
Actually we did not need it too much.
Each of us had already long, practical I.T. experience. Surely there were gaps and inconsistencies, but our professional career proved, that we could make a good use of it.
Training in Western country – it was a privilege. For people like us, without any connections in the Party, the only way to get there was to get it as a reward for some substantial achievement.
This was exactly our case.

Our 3-persons team leader was asked by FSO – at that time the main car producer in Poland, for a rescue. Year or two years earlier, the company ordered from IBM three modern computers (IBM S7) for real time control of industrial processes. IBM provided computers and all support and training.
Two computers have been successfully installed.
The third one… was somehow forgotten. The computer was put to a store room, trained people changed the work place. And then, in May 1977, the director received a call from the Warsaw Committee of Communist Party – comrade, just a reminder – we will come to your place on 7th November, on the 60th anniversary of Great October Revolution, to join you on the opening of a real-time computer system in a car body pressing department.
Panic! 5 months left! Somehow they found 3 desperados, I was one of them.

We put clear conditions: on the successful project completion we will receive: a monetary reward – at least our monthly salary, a voucher for a car (Yugoslav Zastawa) and 2 weeks computer training in a Western country.
Car voucher – the lucky owner had still to pay a full price for the car, but waiting time was substantially shortened – from 5 years to 2,3 months.

Task was not simple. We had to learn to use a new computer with quite new technology, two new for us programming languages. Manuals were not quite complete, many of them in German.
For the first 2 months people from IBM were quite suspicious. They did not want to be connected to a project destined to fail. Then, gradually, we gained their confidence and completed out task in time.
We managed, got our rewards and here we were.

Our tactic was – attack.
Every night in our room we studied training material for the next day and prepared a strategy – take active part from the very beginning, start with presentation of something original, ask questions. It looks like it worked.

On the second or the third day, during our lunch break, between bites of a roll with bacon, we noticed some officials approaching. They came closer and introduced themselves as a Managing Director of the Centre and his deputies.
The Director mentioned, that this was the first visit of people from Poland in their centre, which made them extremely happy and to celebrate it somehow… well they cannot do much, they just want us to feel as being part of their team. A visible proof will be a regular IBM employee card, he handed us the cards, shook our hands and left us a bit disoriented.
– Employee  ID card opens door to the cafeteria – whispered to us one of Director deputies.
:))))

Weekend.
I contacted Inge earlier and on Saturday traveled by train to Düsseldorf. She drove me to their family home in Remscheid.
Her family grew like ours to 4 people. Nora got company of a brother – Jochen.
We spent very pleasantly all Saturday and Sunday morning.
Sunday afternoon Inge and Norbert drove me to Essen. On our way we visited some museum – exhibition of ancient Egyptian art.

The rest of stay in Essen was rather uneventful.

After return to Poland my professional life took few turns and 5 years later we landed in Australia.

I continued regular correspondence with Inge and we updated each other about our lives and families.
Norbert climbed steps of his professional career. He became a Professor in the Bergische Universität Wuppertal. Among his duties were few visits to Poland for lectures, workshops and consultations.
Nora is a respected specialist in Chinese medicine, Jochen – another professor, information systems. They live in different places in Germany, but when they gather at family home, there is music.

Portraits on the wall: Wagner, Mozart, Beethoven.
Inge and Norbert are frequent visitors to Bayreuth and music festivals there.

In the meantime in Australia…
My dominant hobby for number of years was cross country skiing. I discovered quite attractive places for skiing in Australia. I entered also a number of cross-country skiing marathons overseas.
This led me again to Austria and twice to Germany.
Germany meant Koenig Ludwig Lauf in Oberammergau. Very memorable event, skiing in the shade of castles in Ettal and Linderhof.

In 2001, after the race I spent few days in Munich. Music of course, opera, but this time it was not the famous Bayerische Staatsoper, but Gärtnerplatztheater – CLICK – which presented more challenging program. The Rake Progress by Igor Stravinsky.

Here I have to confess one shameful event.
At the time when I fought on European ski trails, in February 2001, Inge and Norbert visited Australia 😦
We were in not so frequent touch, I had to plan my leave to Europe many months earlier, so at the time when Inge notified me about their visit it would have been quite messy and costly to abandon my plans. So they visited our home and were hosted by my wife and I was far away.

We still remained pen-pals and then an additional German accent arrived in my life.
Our daughter got married to Peter, young man of German origin. His parents, both originally from Königsberg, live permanently in Melbourne. In our opinion they run a very German home.

Our granddaughter, Sabina, now in year 10 of school, learns German and last year participated in an interschool German Poetry Competition.

The finals were held in Austrian Club in Melbourne.

And the winners were…

Well, Sabina won the second place. Above with her parents, all in dresses bought one year earlier during Oktoberfest in Munich.

More than a week ago I rang Inge and thanked her for 60 years of contact. We reminisced these times – solid, friendly times.

Let me finish with another of poems recited long, long ago by me – CLICK.

My Germany 1

Lech Milewski

First days of January 1960.
I just returned from Christmas holidays to student dormitory in Warsaw. For a while I was alone in 4-persons room. I looked into freshly bought monthly magazine Radar.

Radar, magazine for youth, it tried to introduce some new trends in Polish People’s Republic’s press.
One of such novelties was a Pen-Pal Club. Radar published each month addresses of young people from other countries who would like to exchange letters with young people in Poland.
Strangely, majority of these people were from Western Europe, mostly Sweden and Finland, mostly females.

But on this day I noted a girl from Germany, West Germany – Inge from Frankfurt am Main.
I wrote a letter in English and few weeks later received an answer – letter with a postcard – Frankfurt Rathaus.

Above my photo taken in 2007

I already had some bad experience with such correspondence – first few letters were the introduction of pen-pals, then… a trouble – what to write about?

First letter from Inge gave some hope, she was very interested in classical music, she studied singing at Frankfurt Musikakademie.

Music. For me it was connected to Germany, German language.
In high school we had in curriculum 3 foreign languages – Russian and in my case – German and English.

In all 3 cases we had exceptionally good language teachers.
German teacher, Mr Miętus, always immaculately shaved and dressed.
After entering the class he greeted students and started the lesson with the same phrase: gentlemen, take out your preparation, please.
Preparations meant our exercise books.

He put a lot of effort in teaching us German poems – J.W. Goethe, F. Schiller.
I think we learned them with pleasure and this caused a trouble.
On a day when learning the poem was due, he called few student to recite it and when the result was satisfactory, he proposed: maybe the whole class would recite it together.
For the first few lines it went smoothly, Mr Miętus, with delightful smile on his face, recited with us and marked pace with his hand, like an orchestra conductor.
Then, some students started to accelerate the pace, other shouted loudly only some words, other just shouted or made some strange sounds.
– Stop! Stop it! – shouted the teacher with tears in his eyes, but the class went on like a steam train..
Finally we ran out of steam, there was silence in the class. Mr Miętus sat at the table totally devastated. I think most of us felt sorry for him.
Still, after few weeks, he could not resist a temptation, and we turned it again into a disaster.

This passion for directing a collective recitation covered his real passion – music.
At that time I was already enchanted by the classical music, but the only source of it was a loudspeaker in our flat transmitting Program 1 of Polish radio.
Mr Miętus introduced me to live music performed in a very modest concert hall in provincial town – Kielce. He also was very keen to talk about music, about composers.
For the most of the class it was time to relax. For me it was more interesting than the German lesson. No wonder quite often my colleagues asked me to start some music discussion with the teacher, they had at least 20 minutes of rest.

Anyway, music stayed with me for the rest of my life. In the meantime it helped me to keep in touch with Inge. Other subject was – books. It looked, she was quite sensitive on human misery and found some answers in Charles Dickens books.
I have to admit that for me an important motivation for this correspondence was practice of English.

So passed 3 years and some new German accent arrived – student excursion to Austria.
There were some 20 participants, we traveled on a group passport.
Great excitement – visit to the country behind an “Iron Curtain”.

First was Czechoslovakia.
Meticulous control on two borders. Controllers crawled under the train, rolled mirrors under passenger seats.
On the border station between Czechoslovakia and Austria I noticed few men in strange uniforms entering our carriage.
When, eventually, our train moved and crossed the border, they pinned some emblems on their uniforms and greeted us: welcome to free Austria.

Atmosphere in our compartment relaxed. Some people revealed US dollars hidden in some clever places. It looked as I was the only one who did not smuggle anything.
Another revelation was an address of a shop in Vienna run by a Polish migrant: Mr Szumilas, Wipplinger Str. 11.

On arrival in Vienna we were greeted by our Austrian guides, they were members of a program of reconciliation run by some religious association.
They paid us our allowance for 2 weeks stay in Austria – some 280 Austrian Schillings. Exchange rate was about 24 Schillings per 1 US dollar.
With my knowledge of English and also limited German my help was frequently needed.

We spent one week in Vienna visiting most popular tourist venues: Hofburg, St Stephan Cathedral, Schonbrunn Palace and also a Soviet War Memorial – CLICK.
Note: from 1945 till 1955 Austria was occupied by Soviet Union, US, Great Britain and France.

In free time we visited a shop at 11 Wipplinger Str.
Shop attendant greeted us cordially: welcome to Polish working class.
– This is already communist bourgeoisie – corrected her Mr Szumilas.
I bought some novelty – non-iron shirt.

Our accommodation was in Student home at Pfeilgasse. We got our breakfast and supper there. Just sandwiches. Dinner we had in Mensa House in early afternoon.
I remember it so well as it was my first taste of Coca Cola.
Coca Cola, somehow for me was a symbol of rotten West. No wonder I drank it with some concern – will it make me dizzy or maybe there will be other side-effects?
There were none. Much later I read somewhere that it tastes like ping-pong balls. Absolutely right.

After one week in Vienna we traveled to Salzburg where we stayed in old US Army barracks near the airport.
Visit was dominated with W.A. Mozart memories.

Then to the mountains – Zell am See.
At one point our bus driver announced that we will be crossing to West Germany.
Our Polish tour guide protested – we haven’t got German visa!
– What a nonsense – commented the driver – everybody travels this way. This is the shortest route.
Our Austrian guides exchanged smiles – there is a strict control on the borders between friendly Communist countries – they explained to the driver.
Few minutes later Grenzpolizei sent us back to the longer route. Doubtful satisfaction.

Zell am See – CLICK – a mountain wonderland.
We visited Kaprun, Kitzsteinhorn Glacier, had a mountain walk.

On the last day we had an easy stroll around the lake.
Someone asked about the date – First of September.
And at that moment I realized that people around me speak German.
Somehow I felt that on this date I was in an improper place.

Finally back to Vienna and a nice surprise – a concert, Beethoven’s VII Symphony. I never heard it before, just listen to the II part, Allegretto – CLICK.

Here my memory from school – J.W. Goethe’s poem, also a song by F. Schubert – CLICK.

O Murze inaczej

Lech Milewski

Pociągiem przez mur

W lutym 1969 roku jechałem pociągiem z Warszawy do Londynu przez Berlin, Frankfurt i Hoek van Holland.

Przekroczenie granicy między bratnimi krajami (Polska, NRD) przerabiałem już kilka lat wcześniej. Jednak przeżyłem pewne zaskoczenie. Straż graniczna bardzo powierzchownie sprawdziła mój bagaż, jedyna rzecz, która ich zainteresowała to mój kalendarzyk, a raczej umieszczona w nim lista adresów.
Po raz pierwszy w życiu poczułem, że ktoś narusza moją prywatność, ale wiedziałem, że wszelkie protesty jedynie pogorszą sytuację

Do Berlina Wschodniego pociąg dojechał około 9 rano. Konduktor powiadomił mnie, że teraz mój wagon musi poczekać trzy godziny na pociąg do Frankfurtu.
Byłem na to przygotowany. W tym czasie w PRL można było wymienić 300 złotych na waluty bratnich krajów – niestety nie pamiętam, ile za to dostałem marek. Czekałem więc, aż mój wagon ustabilizuje swoją pozycję i wtedy zamierzałem zaszaleć w dworcowej restauracji.
Póki co zajrzałem do innych przedziałów w wagonie. Okazało się, że razem ze mną pozostała w nim tylko jedna pasażerka. Starsza pani z ogromną ilością bagaży, które wypełniały cały przedział. Szczególne wrażenie robiły puchate pierzyny i poduchy.
Wyjaśniła, że jedzie do Marsylii, a stamtąd na stałe do Brazylii, do brata.
Przeniosłem swoją walizkę do jej przedziału i zapowiedziałem, że kupię dla niej coś gorącego do zjedzenia, niech tylko nasz wagon stanie na dobre.
W tym momencie do wagonu wsiadł  żołnierz, pan w starszym wieku, z karabinem. Wyglądał, prywatnie, na dobrego wojaka Szwejka, a oficjalnie na jakąś obronę terytorialną czy inny Landszturm.
– Świetnie, że pan tu wsiadł. To ja teraz pójdę na dworzec kupić coś do zjedzenia dla siebie i tej pani.
– Nigdzie pan nie pójdzie. Wagon zostanie odholowany na bocznicę, a ja tu jestem żeby pilnować żebyście z niego nie wysiedli.
– Ale…
Nie było żadnego ale. Wagon odholowano kilkadziesiąt metrów od peronu. Wyłączono ogrzewanie. Żołnierz weteran usiadł na ławce w naszym przedziale, bo w kupie cieplej. I zapalił strasznie cuchnącego papierosa.
Tak minęły trzy godziny.

Wreszcie szczęk, wstrząs, para buch. Nasz wagon potoczył się w stronę peronu, gdzie czekał już na nas pociąg do Frankfurtu.
Żołnierz weteran wysiadł, a jego miejsce zajął konduktor.
Sprawdził nasze bilety i zaczął krzyczeć na moją współpasażerkę.
– O co chodzi – wtrąciłem się.
– Wasz polski porządek. Ona w ogóle nie powinna jechać przez Berlin tylko przez Lipsk i Mainz. Powiedz jej , że ona musi wysiąść w Berlinie Zachodnim i tam poczekać na inny pociąg.
– A nie może poczekać w Berlinie Wschodnim? Ja mam ileś tam marek, to jej dam. Kupi sobie coś do jedzenia. Chyba lepiej tutaj, wśród swoich, niż w kapitalistycznym kraju, do tego bez walut.
– Nie ma mowy! Uważaj. Ty musisz jej pomóc. W Berlinie Zachodnim pociąg staje tylko na dwie minuty. W tym czasie musicie wynieść te wszystkie jej klamoty.
Nie pozostało mi nic innego, tylko przetłumaczyć tę instrukcję i zabrać się do przenoszenia bagażu do drzwi wagonu.
Na szczęście miałem sporo czasu, gdyż właśnie dojechaliśmy do granic Berlina Zachodniego.  Tym razem kontrola ograniczyła się tylko do gruntownego sprawdzenia czy coś/ktoś nie ukrywa się pod wagonami.
– Popatrz, jakie doskonałe połączenie rosyjskiej podejrzliwości z pruską dokładnością – to mówił stojący obok pasażer. Przedstawił się jako Amerykanin. Nie wiem, skąd się wziął w Berlinie Wschodnim.
Pociąg ruszył i pewnie właśnie wtedy przekroczyliśmy “mur”.
Moja podopieczna siedziała bezradna i rozglądała się ze strachem w oczach.
– Niech pani uważa, ja wyniosę bagaże na peron, ale nie będę miał czasu ich przenieść do poczekalni. Postaram się poprosić kogoś o pomoc, ale będę musiał zostawić panią samą.
Kobieta zaczęła znowu płakać. Na dodatek zaczął padać deszcz.
Ani się spostrzegliśmy a pociąg zaczął zwalniać, za oknem przesuwały się dworcowe budynki. Wychyliłem się przez okno wypatrując jakiejś pomocy. Zobaczyłem wózek bagażowy z kierowcą i obok jakichś mężczyzn w mundurach. Zacząłem machać w ich stronę. Zauważyli mnie.
Pociąg się zatrzymał, a wózek bagażowy stał już przy samych drzwiach wagonu.
– Czy możecie nam pomóc? Ta pani…
– Wiemy. Jest w niewłaściwym pociągu i musi poczekać na właściwe połączenie. Nie martw się. Powiedz jej, że zabierzemy ją do poczekalni, damy posiłek, będzie mogła skorzystać z łazienki, może nawet się przespać. Wsadzimy ją do właściwego pociągu.
– Skąd wiedzieliście?  Konduktor was powiadomił?
– Konduktor? Nie. My jesteśmy przygotowani. Codziennie przyjeżdża tu z Polski ktoś z takim problemem.
Mężczyźni w mundurach byli członkami jakiejś ewangelickiej społeczności.

W tym momencie moje doświadczenie przebycia muru się kończy, skorzystam jednak z faktu, że jeszcze jestem na terenie podzielonych Niemiec i zrelacjonuję jeszcze jedno wydarzenie o polskim kolorycie.

Dalsza jazda do Frankfurtu minęła bez niespodzianek. We Frankfurcie zatrzymałem się tylko na jeden dzień, to były odwiedziny u korespondencyjnej znajomej.
Kolejnego dnia, wieczorem, wsiadłem do pociągu do docelowej stacji – Hoek van Holland.
W moim przedziale siedziało kilku Hiszpanów. Dowiedziałem się, że po urlopie wracają do pracy w Holandii. Nie mówili po angielsku, ale mimo to nawiązaliśmy miły kontakt, poczęstowali mnie winem.
Zapadała noc. Zgasiliśmy światło i w tym momencie pociąg zaczął gwałtownie hamować.
– O mój Boże, Zosiu, ca ja narobiłam! – usłyszałem kobiecy głos w sąsiednim przedziale.
Hiszpanie wyskoczyli sprawdzić co się stało.
– Jakaś głupia kobieta chciała wyłączyć światło a nacisnęła włącznik hamulca.
Rzeczywiście. W tym pociągu nie było tak jak w Polsce – pudełko z rączką i plombą na drucie, tylko niepozorna dźwignia.
– W jakim języku mówiła ta kobieta? – Hiszpanie patrzyli  na mnie badawczo – rozpoznałeś ten język?
– Nnnnie, no nie jestem pewien, chyba po rosyjsku – duma narodowa przeważyła nad ludzką solidarnością.
Mijaliśmy granicę holenderską, straż graniczna sprawdziła nasze paszporty, zgasiliśmy światło w przedziale.
Nie minęły dwie minuty a straż graniczna ponownie do nas zapukała.
– Czy może pan nam pomóc? W sąsiednim przedziale jedzie pana rodaczka, ale ona wsiadła do niewłaściwego pociągu i musi wysiąść na najbliższej stacji. Mamy prośbę żeby pan wytłumaczył jej całą sytuację.
– Co??? – Hiszpanie patrzyli na mnie z wielkim gniewem.

Okazało się, że moja rodaczka, tak jak ta poprzednia, jechała do Brazylii, przez Marsylię. Już trzeci dzień błąkała się pociągami  po wszystkich zakątkach Niemieckiej Republiki Federalnej i za żadne skarby nie chciała opuścić kolejnego pociągu.

Sporo czasu zajęło mi przekonanie jej, że jednak musi wysiąść, że zostanie otoczona wszechstronną opieką, że tym razem dostanie pisemną instrukcję dokąd i którym pociągiem ma pojechać.
Słuchając tego, co mówiłem, chciałem poprosić strażników żeby pozwolili mi z nią zostać, żebym nie musiał wracać do przedziału pełnego gniewnych Hiszpanów.

Urodziny Ciotuchny

Wpis zbiorczy, przygotowany przez Lecha Milewskiego czyli Pharlapa. Dziękujemy! (jeszcze chcemy 🙂 )

Ewa Maria

Gdy przeczytałam wezwanie Pharlapa, by napisać coś o Ciotuchnie, w moich myślach całkowicie znikąd pojawiło się słowo Wieliczka.
Wieliczka. Ale dlaczego? Oczywiście byłam w Wieliczce, nawet dwa razy – jako młoda panna z Karusią czyli cioteczną babcią, a potem – jako młoda mężatka – z mężem i synem. Syn był bardzo mały, nie chodził jeszcze do szkoły, ale umiał już napisać MAMA i TATA. Szliśmy na Wawel, a Jacek kawałkiem cegły (cegłówka? Tak to się chyba nazywa) opisał całą drogę wielkimi drukowanymi literami: TATA TATA TATA…
No ba. Tata to Tata. Pojechaliśmy do Wieliczki, której wtedy jeszcze nikt nie oferował w “dwupaku” z Auschwitz. Pojechaliśmy zatem i chłopakom się podobało, a ja marudziłam, że eee to wszystko nie tak i jak byłam mała, to dopiero była Wieliczka! Bo rzeczywiście – nie można było obejrzeć wielkiego kryształowego kościoła.
Minęło kilka lat. Jacek był już we wczesnym wieku szkolnym, gdy w ramach zajęć pożytecznych i pouczających zaproponowałam, żebyśmy “zrobili Wieliczkę”. Wszyscy wiemy, jak się “robi Wieliczkę” – bierze się słoik, wkłada się kilka gałązek i zalewa wodą z dużą ilością soli, potem czeka, aż woda wyparuje, a sól się skoncentruje.
Jacek z zainteresowaniem przyjął fakt, że “zrobimy Wieliczkę”. Wybraliśmy duży słoik (błąd), zalaliśmy gęstym roztworem soli (błąd) i zaczęliśmy czekać.
Codziennie  rano i wieczorem sprawdzaliśmy z dzieckiem postępy powstawania Wieliczki. Był to proces powolny, bo wzięliśmy wszak za duży słoik i za gęsty roztwór. Woda parowała powoli. Na obrośniętych solą gałązkach zbierał się bury tłusty kuchenny nalot. A co gorsza gęsty roztwór rodził gęste grube narosty drobnych kryształków, które w niczym nie przypominały zaplanowanych dużych regularnych przejrzystych kryształów, jakie miały tam wyrosnąć.
Byłam więc coraz bardziej rozczarowana, ale, o dziwo, dziecko nie.
Codziennie zaglądaliśmy do słoja i póki wciąż na dnie stała woda, wiedzieliśmy, że trzeba czekać. Ja wciąż liczyłam na to, że w ostatniej chwili setki małych kryształków porodzą Koh-i-noora.
Wreszcie pewnego dnia powiedziałam – już. Na stole nadal, tak samo jak wczoraj i przedwczoraj stał słój, a w nim te byle jakie gałązki w burej soli. Tyle, że już nie było ani kropli wody.
A Jacek się rozpłakał.
Przejęłam się, próbowałam pocieszyć, ale tak naprawdę nic nie rozumiałam. Przez ostatnie dni, ba, nawet tygodnie, dziecko spokojnie przyglądało się zawartości słoja i nie protestowało, dlaczego zatem teraz płacze?
Nie wiedziałam, co zrobić.
Wieczorem zadzwoniłam do Ciotuchny.
W końcu rodzinna psycholożka, może coś poradzi.
Opowiedziałam.
– Bo – powiedziała Ciocia – zawsze trzeba uważać, co się mówi.
– Eeee? – zapytałam niezbyt inteligentnie.
– Dla Ciebie “Wieliczka” to było słowo oznaczające proces powstawania kryształków soli, dla dziecka – jaskinia pełna stalagmitów i stalaktytów, w której płynie się łodzią i ogląda niezwykłe formacje skalne, kolorowe sklepienia, na których wyrosły kryształy. Póki nie powiedziałaś “już”, dziecko czekało, aż jakaś czarodziejska siła zmieni bury słoik w piękną grotę, którą niedawno zwiedzało, ale gdy padło to słowo – wiadomo było, że nic się już więcej nie zdarzy.
– Co się nie zdarzy?
– Wszystko. Nie ma czarodzieja, nie ma Wieliczki, a to pewnie oznacza, że nie ma też świętego Mikołaj. Mama opowiada bzdury.
– I co teraz? – zapytałam zdruzgotana.
– Nic – odpowiedziała Ciocia. – Minie, ale na przyszłość uważaj, co mówisz.

PS. Na zdjęciu Ciocia i Wujek na plaży. Przez całe życie chciałam właśnie tak wyglądać, jak Ciocia na plaży…

Kanadyjka

Kochana Mamo, Babciu i Big Babciu. Przyjmij od nas wszystkich w Ottawie najserdeczniejsze życzenia z okazji urodzin. Bardzo się cieszymy, że chociaż część z nas mogła Cię odwiedzić tego lata. No ale jest jeszcze internet, w którym tak sprawnie się poruszasz, tak więc mamy Cię blisko na stałe.

Twoje wpisy na blogach i powstała z nich ksiazka pozwoliły nam (i pozwolą innym, jak je przetłumaczę na angielski) poznać kartki z Twego życia, nam nie znane lub nie pamiętane. Wierzymy, że masz jeszcze w sobie wiele wspomnień, które kiedyś przelejesz na papier.

Ciesz się zdrowiem, dobrym humorem i energią jak najdłużej. Przytulamy Cię wszyscy bardzo mocno. Małgorzata, Olga, Mike, Ewa, Dave, Ruby, Ania R. i cała reszta rodziny Pymanów.


Włosz.czy.zna

Droga Solenizantko, Mamo, Babciu, BiNonno, Ciotuchno!

Przyjmij od nas wszystkich bardzo serdeczne życzenia z okazji tej bardzo okrągłej rocznicy. Nie piszę specjalnie, ile to lat, bo nie ważne są numery, a Twoje samopoczucie. Patrząc wstecz, na to, co zdziałałaś w Twoim życiu, widzimy, że jest to pokaźny dorobek, tak zawodowy, jak i w życiu prywatnym i literackim! Bardzo są dla nas cenne Twoje wspomnienia z dzieciństwa, z okresu wojny i konspiracji, o rodzinie i z wojaży. W sumie „Kura”, „Qra” i „Altana” to był okres, który dał nam wszystkim dużo i dzięki wpisom na tych blogach poznaliśmy Ciebie trochę lepiej i Twoje wspomnienia zostały utrwalone na papierze. Kto by pomyślał, że Pani w Twoim wieku będzie tak sprawną blogerką! Gratulacje!! Dzięki tym blogom, chociaż mieszkasz sama i wiemy jakie to trudne, masz przyjaciół na całym Świecie.

Z Florencji życzymy Ci dużo, dużo zdrowia, dużo wizyt rodziny i przyjaciół i powrotu do pisania wspomnień!

 
 

Ucałowania Maria & Alessandro, Marianna & Marco i oczywiście Matteo

Kattinka

 

 

A jedną różę dajmy CIOTUCHNIE
VIVAT, Droga JUBILATKO, śpiewając…
A z drugą różą w dłoniach przyjdźmy wołając:
Żyj nam w zdrowiu DZIŚ I ZAWSZE!
I garść rymów dorzućmy dla ozdoby chwili…
A trzecią różę do bukietu dodajmy dla harmonii,
boć powiadają: OMNES TRINUM PERFECTUM,
a tu po trzykroć okrągła trzydziestka
CIOTUCHNIE tak zgrabnie się udała!
Ach, nie, co też ja mówię: jeno trzy róże?
Naręcza pełne zbierzmy a zanieśmy
róż białych i różowych róż, i róż purpurą
do wina w kielichu podobnych.
I wznieśmy toast wesoły w ten czas
URODZIN naszej JUBILATKI.
STO LAT! STO LAT! STO LAT!
A jak już zaśpiewamy, to jeszcze…
Poduszek miękkich rzućmy na fotele,
byśmy WSZYSCY wokół CIOTUCHNY tu zebrani,
DRODZY Przyjaciele, wygodnie mogli zasiąść,
gotując się do wspólnego świętowania.
A żeby tradycji stało się zadość, prośbę
przedstawmy naszej DROGIEJ JUBILATCE:
niech swych wspomnień wątki nadal dla nas
tak wspaniale splata o świecie, który
znała i tak żywo a kolorowo zapamiętała.

 Juliczka

Istnieją pytania, na które właściwie nie ma odpowiedzi. Naturalnie nie mam tu na myśli pytań w rodzaju: „Kto jest przeciw?” ani „Dlaczego nie słuchasz audycji Polskiego Radia?” Nie chodzi mi również, rzecz prosta, o pytania zaczerpnięte z wielkiej literatury, w rodzaju: „Skąd wracali Litwini?” albo „Czy pamiętasz tę noc w Zakopanem?” Na myśli mam pytania podstawowe, z którymi się stykamy w codziennym życiu. Na przykład o pytanie, które podobno lubią zadawać kobiety: „Czy mnie kochasz?” Na takie pytanie po prostu nie ma odpowiedzi. Bo jeżeli facet odpowie „nie”, to łamie życie jej, a jeżeli, jak udowadniał Kazimierz Rudzki, odpowie „tak” – to łamie życie sobie.

My, czytelnicy Ciotuchny, znamy inną odpowiedź: kochamy Cię, Ciotuchno, podziwiamy i życzymy długich lat życia w twórczej pracy i zdrowiu.

Viator

 

Jak Beatrycze Dantego
Przez mroki dziejów mnie wiodłaś
Bym dotarł do skarbów wiedzy
Ukrytych dotąd przez otchłań.

A teraz na mnie kolej:
Jak Dante imię twe chwalę,
Ciotuchno, w dzień urodzin.
I później też. Wytrwale.

  Pharlap

EwaMaria, na otwarcie tego wpisu wspomniała o moim apelu.

No cóż, zacytuję księdza J. Tischnera: “tyz prawda”.

Ponad siedem lat minęło od chwili, gdy dołączyłem do grona Panien po Trzydziestce, a potem Przyjaciół w Altanie. Wspaniała, zwarta grupa, razem, a przecież każda osoba bardzo indywidualna.

Ciotuchna była w tej grupie osobą specyficzną.

Wojna mocno namieszała w mojej rodzinie, w rezultacie powstały spore luki w niektórych kategoriach wiekowych. Właśnie taką lukę wypełniły (za późno, mocno za późno) wpisy Ciotuchny. Okres wojny, okupacji, lata powojenne.

Dziękuję bardzo Ciotuchno.

Te życzenia składam, gdy u nas wiosna w pełni. W tym okresie koloryt pobliskim ulicom nadają drzewa jacaranda.

A więc, w błękitnym nastroju, życzę Ci Ciotuchno wiele sił, zdrowia i energii twórczej. Niech otaczający Cię świat odwzajemnia Twoje życzliwe nastawienie do otoczenia.

Księgi Jakubowe. Co napisaliśmy kilka lat temu?

Dwa nienowe, sprzed kilku lat, głosy o Księgach Jakubowych. Lecha Milewskiego i mój. Ciekawe, że oboje porównaliśmy tę powieść z inną, o dobre 130 lat starszą…

Lech Milewski

1 września 2016

Przeczytałem Księgi Jakubowe

– To jest nikwe detom rabe – droga do przepaści, ta Częstochowa, 
ta Jasna Góra. To jest Brama Rzymska, przy której, według innych 
słów Zoharu, siedzi Mesjasz, rozwiązując i zawiązując…
To jest ciemne miejsce, przedsionek do otchłani, 
w którą musimy my iść, żeby uwolnić uwięzioną tu Szechinę…
(…) bo tu więziona jest Szechina, na tej nowej górze Syjon, 
schowana pod malowaną deską, pod obrazem, jest Panna…

Olga Tokarczuk – Księgi Jakubowe

Tytuł wpisu brzmi nieco jak triumfalny anons.
Słusznie, zacząłem bowiem je czytać jeszcze w zeszłym roku.

To nie jest recenzja książki bo nie potrafię takowych pisać. Na ogół już po kilku stronach wiem, czy w opowieści jest dla mnie miejsce. Jeśli jest, to wchodzę i trudno mnie stamtąd wygonić. Jeśli nie ma to… czasami zmykam, czasami przyglądam się jak turysta.

W przypadku Ksiąg Jakubowych był to ten ostatni przypadek.

Z pozycji turysty oceniałem bardzo staranne wydanie książki. Przyjemnie na nią patrzeć, przyjemnie dotykać. Dwa detale nieco mnie zaskoczyły…


Zdjęcie górne z Blogu Poly Jazyk, dolne – z Allegro

Jak widać powyżej pod ostatnią linią każdej strony znajduje się, wydrukowane słabiej, pierwsze słowo strony następnej. I odwrotnie, przed pierwszą linią nowej strony, wydrukowane jest słabszym drukiem ostatnie słowo strony poprzedniej.

W pierwszej chwili wydało mi się to sympatycznym objawem troski o czytelnika. Na dłuższą metę wydało mi się pretensjonalne.

Druga sprawa to numeracja stron. Na pokazanym powyżej górnym lewym rogu strony widnieje numer 783-781.

Dlaczego najpierw większy numer? Ano dlatego – strony numerowane są “po żydowsku” Na pierwszej stronie numer 993, na ostatniej numer 1.

Autorka wyjaśnia, że miała na celu uświadomienie różnic językowych, strony książek w języku hebrajskim przewraca się od prawej do lewej.

To stwierdzenie dyskwalifikuje cały pomysł. Tak, strony książek w języku hebrajskim przewraca się od prawej do lewej i tak własnie, kolejno, sa ponumerowane. Strony książka Ksiąg Jakubowych przewraca się od lewej do prawej, więc taka numeracja nie ma sensu.

To znaczy, pewien sens jednak ma – czytelnik w każdej chwili zdaje sobie sprawę, ile jeszcze zostało mu do przeczytania. Dużo.

A co też turysta wyczytał?

Treści za dużo żeby o niej pisać. Wspomnę tylko gdzie byłem.

Bliski Wschód – Smyrna, Saloniki, Nikopol, Craiowa. Egzotyczne zapachy i smaki, barwne stroje i dekoracje. Tutaj wszystkie postacie i sytuacje mają w sobie coś z opowieści Szeherazady – tu mógłbym pozostać dłużej.

Kresy – Rohatyn i okolice – tu poczułem się jak wśród obrazów Marka Chagalla. Ciekawie, tajemniczo, trochę się w głowie kreci.

Polska Centralna – poczułem się obco. Tu warto było być tylko, żeby zarobić pieniądze.

Brno w Cesarstwie Austro-Węgierskim i Offenbach w Niemczech. Operetka i to raczej tandetna.

Mistyka judajska – w Salonikach i Rohatynie robiła wrażenie, ale już we Lwowie, Częstochowie czy Brnie, zupełnie nie, a może nawet odwrotnie.

Ludzie. Dużo ich. Najważniejszy Nachman z Buska, później Piotr Jakubowski. Zagubiony w książkach i magicznych formułach. To była bliska mi osoba.

Jeszcze Antoni Kossakowski – Moliwda – w Turcji, Grecji, Rumunii miał w sobie coś z Aladyna. We Lwowie zmienił się w dworskiego intryganta, w Warszawie w autora książki – Suplement “Przewodnikowi warszawskiemu” przez innego Autora wydany w tymże roku 1779 – będącej przewodnikiem po domach publicznych i salonach prostytutek.
Jakub Frank – obawa mieszana z obrzydzeniem.

Żeby jednak dostarczyć czytelnikom jakiejś pożywnej treści podaję linki do dwóch prawdziwych recenzji:

– eseisty Adama Lipszyca – KLIK. W tej recenzji znalazłem uwagi krytyczne bardzo podobne do moich.

– literaturoznawcy Przemysława Czaplińskiego – KLIK. Tu już drugie zdanie mnie “rewoltuje”.

Nie mogę się oprzeć przed kolejnym cytatem:
…optujesz Pani jak inne białogłowy, za tym, żeby się do polszczyzny w piśmie przyznawać więcej. Ja do polszczyzny nic nie mam, ale jak w niej mielibyśmy mówić, skoro słów nam nie starcza? Czyż nie lepiej powiedzieć Rhetoryka niż Krasomówstwo? Albo Philosophia niżeli Miłość mądrości? Astronomia niż Gwiazdarska nauka? I czasu się zaoszczędzi i języka nie łamie.
Według mnie ta recenzja zbytnio koncentruje się na sytuacji społeczno-ekonomiczej Żydów w Rzeczypospolitej obojga Narodów i po pierwsze – zbyt krytycznie ocenia te stosunki, a po drugie – umniejsza bajkowo-mistyczny aspekt całej historii, z czego można wyciągnąć wniosek, że cały frankizm była to finezyjna manipulacja, której jedynym celem było uzyskanie polskich nazwisk i możliwości bogacenia się.
Według mnie nie ma to pokrycia w treści książki.

Księgi Jakubowe nie powędrują jeszcze na półkę. Już się stęskniłem za niektórymi miejscami, osobami i sytuacjami.

Na zakończenie jeszcze jeden cytat:

Simon ben Jochai, wielki rabbi co żył okropnie dawno temu
i wiedział wszystko, co na niebie i na ziemi dzieje się, powiedział: ‘Talmud – to nikczemna niewolnica, a Kabała – to wielka królowa’.
Czym Talmud napełniony? On napełniony bardzo małymi,
podrzędnymi rzeczami. On uczy, co czyste jest, a co nieczyste,
co pozwolone, a co niepozwolone, co skromne, a co nieskromne.
A czym Zohar, święta księga blasku, księga Kabały, napełniony?
On napełniony wielką nauką: czym jest Bóg i jego sefiroty…
Wiem ja, że wielu Izraelitów mówi, że Talmud ważniejszy,
ale oni wszyscy, co tak mówią, głupi są i nie wiedzą o tym,
że póty ziemia trząść się będzie od wielkich boleści i póty Bóg i Izrael, Ojciec i Matrona, nie połączą się pocałunkiem miłości, dopóki niewolnica nie ustąpi przed królową, Talmud przed Kabałą.

Przepraszam, to z innej książki…

Komitet Upowszechnienia Książki – rok 1951 – tak, wtedy książkami zajmowały się komitety. Bardzo skromne wydanie, żółkniejący, zgrzebny papier. Brzegi kartek nieco nierówne, poszarpane. Bo tę książkę nabywca musiał sam sobie rozciąć. Czyta się dobrze. Do tego ten język, jakiś taki – bardziej żydowski.

P.S. 11 paździenika 2019.
Widzę, że zgubiło się ostatnie zdjęcie. Wyjaśniam więc, że to było  zdjecie okładki Meira Ezofowicza.
PS do PS – od Adminki. Wszystkie zdjęcia się pogubiły – dodałam. Meir Ezofowicz zaraz pojawił by się i tak, bo ja też o nim piszę.

*****
Ewa Maria Slaska

23 października 2015

Reblog: Meir Ezofowicz

Powieść Olgi Tokarczuk Księgi Jakubowe przeczytałam już dawno, zanim ktokolwiek z moich znajomych ją przeczytał, zanim mianowano ją do Nike, zanim ją jej przyznano i zanim w Polsce rozpętała się niebywała akcja nienawiści. Tak niebywała, że jej echa docierają do Europy, która nie może zrozumieć, o co właściwie tym Polakom chodzi? Prawdę mówiąc i mnie jako Polce trudno to pojąć. Oczywiście nikt z tej zgrai nienawistników, która zapluwa internet, nie przeczytał ani słowa z tej książki, nikt nie wie więc, jaką niebywałą historię opowiada. Zresztą w nagonce na Tokarczuk w ogóle nie chodzi o jej powieść, lecz o  jedno zdanie, jakie wygłosiła podczas wręczania nagród, a wręcz o kilka słów: zniewoliliśmy naszych poddanych, zabijaliśmy Żydów.

To oczywiście udowodniona historycznie prawda, ale prawda żadnego z plwaczy i szczwaczy nie interesuje.

Tokarczuk nie jest pierwszą polską autorką, która na temat Żydów napisała Dzieło.  Pierwszym takim Dziełem był Meir Ezofowicz. Wydany w 1878 roku Meir… został uznany przez wielu za „objawienie”. Pisarkę od dawna interesowało życie, kultura i religia Żydów i w tej powieści starała się je wiernie odtworzyć. Prace nad powieścią Orzeszkowa poprzedziła studiami kultury i religii judaistycznej oraz wyprawami do miasteczek żydowskich. Opowiedziana przez Orzeszkową historia małego miasteczka przekształca się powoli w parabolę, stając się przypowieścią o odwiecznym zmaganiu się dobra ze złem, mądrości z ciemnotą i miłości z nienawiścią…

Olgo, teraz też o to chodzi, o spór między ciemnotą a mądrością…

Eliza Orzeszkowa

Meir Ezofowicz

Raz na koniec przybyła z Warszawy do Szybowa kartka papieru zżółkłego i zmiętego w długiej podróży, a na niej wypisanymi były następujące wyrazy:
„Wszelkie różnice w ubiorze, języku i obyczajach pomiędzy Żydami a miejscową ludnością zachodzące znieść. Wszystko, co się religii tyczy, pozostawić nietykalnym. Sekty nawet tolerować, jeżeli te nie będą wpływać szkodliwie na moralność. Żadnego Żyda, zanim dojdzie dwudziestu lat życia, do chrztu nie przyjmować. Prawo do nabywania gruntów Żydom udzielić, a nawet tych, którzy by się rolnictwem zatrudniać chcieli, na pięć lat od podatków uwolnić i inwentarzem rolnym obdarzyć. Wzbronić zawierania małżeństw przed rokiem dwudziestym dla mężczyzn, a osiemnastym dla kobiet”.
Kartkę tę noszono po ulicach, placach i domach, czytano po setne razy, powiewano nią w powietrzu niby chorągwią triumfu lub żałoby dopóty, aż w tych tysiącach rąk niecierpliwych i drżących rozpadła się ona w drobne szmatki, ulotniła się w żółtawy pył i — zniknęła.
Zdania jednak o tym, co przeczytanym zostało, ludność Szybowa nie wyrażała zrazu. Część jej, znacznie mniejsza, pytające spojrzenia zwróciła ku Herszowi, inna, ogromnie większa, badała twarz reba Nochima.
Reb Nochim wyszedł przed próg swej lepianki i chude ręce swe w znak grozy i rozpaczy wznosząc nad głowę okrytą siwymi włosy, zawołał po razy kilka:
— Asybe! Asybe! Dajge!
— Nieszczęście! nieszczęście! biada! — powtórzył za nim tłum zalegający w dniu owym podwórzec świątyni. Ale w tej samej chwili Hersz Ezofowicz stojący u samych drzwi domu modlitwy założył białą rękę za szeroki pas atłasowego chałata, drugą powiódł po śniadej, rudawej bródce, podniósł wysoko głowę okrytą cenną bobrową czapką i nie mniej donośnie od rabina, innym tylko wcale głosem zawołał:
— Ofenung! Ofenung! Frajd!
— Nadzieja! Nadzieja! Radość! — nieśmiało trochę, z cicha i z ukośnym na rabina wejrzeniem powtórzyła za nim nieliczna gromadka jego przyjaciół.
Ale stary rabin słuch miał dobry. Usłyszał. Biała broda jego zatrzęsła się, czarne oczy rzuciły w stronę Hersza wejrzenie pełne błyskawic.
— Rozkażą nam brody golić i krótkie suknie nosić — zawołał żałośnie i gniewnie.
— Rozum nasz uczynią dłuższym i serca w piersiach naszych rozszerzą — odpowiedział mu od drzwi świątyni doniosły głos Hersza.
— Zaprzęgą nas do pługów i każą nam uprawiać krainę wygnania! — krzyczał reb Nochim.
— Otworzą przed nami skarby ziemi i rozkażą jej, aby ojczyzną nam była! — wołał Hersz.
— Zabronią nam koszery[ zachowywać i z Izraela uczynią lud chazarników!
— Dla dzieci naszych szkoły pobudują i z Izraela uczynią cedr libański miasto tarniny!
— Twarze synów naszych brodami porosną, zanim wolno im będzie żony pojąć sobie!
— Kiedy pojmą oni swe żony, rozum w ich głowach i siła w ich rękach będą już wyrosłe!
— Rozkażą nam grzać się przy obcych płomieniach i pić z sodomskiej winnicy!
— Przybliżą do nas Jobel-ha-Gadol, święto radości, w którym jagnię bezpiecznie spoczywać będzie obok tygrysa!
— Herszu Ezofowiczu! Herszu Ezofowiczu! Przez usta twoje mówi dusza pradziada twego, który wszystkich Żydów zaprowadzić chciał do cudzych płomieni!
— Reb Nochim! Reb Nochim! Przez oczy twoje patrzy dusza twego pradziada, który wszystkich Żydów zatopił w wielkich ciemnościach!
Tak wśród ogólnej głębokiej ciszy tłumu, z dala od siebie stojąc, rozmawiali ze sobą dwaj ci ludzie. Głos Nochima stawał się coraz cieńszy i ostrzejszy, Hersza brzmiał coraz silniejszymi, głębszymi tony. Żółte policzki starego rabina okryły się plamami ceglastych rumieńców, twarz młodego kupca zbladła. Rabin trząsł nad głową wyschłymi dłońmi, rzucał postać w tył i naprzód, a srebrna broda jego rozwiała mu się na oba ramiona; kupiec stał prosto i nieruchomo, w szarych oczach jego błyskało gniewne szyderstwo, a ręka za pasem tkwiąca odbijała białością od głębokiej czerni atłasu.
Parę tysięcy oczu szybkimi spojrzeniami biegało od twarzy jednego z dwóch przywódców ludu ku twarzy drugiego, parę tysięcy ust drżało, lecz — milczało.
Na koniec rozszedł się po podwórzu świątyni przeszywający powietrze, ostry, przeciągły krzyk reb Nochima:
— Asybe! Asybe! Dajge! — jęczał starzec z łkającą piersią i załamanymi nad głową rękami.
— Ofenung! Ofenung! Frajd! — podnosząc w górę białą rękę i głosem radością brzmiącym wykrzyknął Hersz.
Tłum milczał jeszcze chwilę i stał nieruchomy, potem głowy jego pochylać się zaczęły ku sobie na kształt fal kołysanych w przeciwne strony i na kształt wód szemrzących szemrać poczęły usta, aż nagle parę tysięcy rąk podniosło się w górę z gestem trwogi i bólu i parę tysięcy piersi wydało chóralny ogromny okrzyk.
— Asybe! Asybe! Dajge!
Reb Nochim zwyciężył.

Potem jednak wszystko przepadło. Tak Orzeszkowa zaznaczyła w powieści cezurę, jaką były zabory. Role się odwróciły. Teraz Hersz Ezofowicz, zwolennik asymilacji, płakał i wołał Asybe! Asybe! Dajge. A reb Nochim nie posiadał się z radości.

— Frajd! Frajd! Frajd! — wołał do ludu stary rabin, dowiedziawszy się, że „wszystko przepadło”, że zatem ci, którzy mieli rozkazywać Żydom, aby brody golili i krótkie suknie nosili, krajowym językiem mówili i w szkołach krajowych się uczyli, roli się imali i w dziecinnym wieku małżeństw nie zawierali — rozkazywać już prawa nie mają.
— Frajd! Frajd! Frajd! Zbawione są brody i długie chałaty; zbawione kahały, chajrymy, koszery, zbawione od zetknięcia się z nauką Edomu święte księgi Miszny, Gemary i Zohar! Zbawionymi od ciągnięcia pługu dłonie wybranego ludu! Zbawionym więc od zagłady lud Izraela!

Cała powieść dostępna jest bezpłatnie w serwisie Wolne Lektury.

Rule Britannia

Lech Milewski

Jedną z wymiernych korzyści zamieszkiwania w Australii jest możliwość wysłuchania w tutejszym radio transmisji z Promenade Concerts – Koncertów Promenadowych, organizowanych co roku w Anglii.
Koncerty promenadowe – tak to kiedyś bywało – ludzie szli na spacer do parku, a tam przygrywała orkiestra. W Anglii było to bardzo popularne już od połowy XVIII wieku.
W 1895 roku angielski impresario Robert Newman wpadł na pomysł, żeby zorganizować serię tanich, popularnych koncertów symfonicznych w sezonie letnim. Znając kaprysy angielskiej pogody zorganizował je w przestronnej sali Queens Hall w centrum Londynu.
Pierwszy dyrygent Promenade Concerts, Henry Woods, tak wyłożył swoją koncepcję;
“Zamierzam poprowadzić koncerty w celu przygotowania publiczności w łatwy sposób. Najpierw muzyka popularna stopniowo wznosząca się, aż przygotujemy publiczność do odbioru muzyki klasycznej i nowoczesnej”.

Wielka Brytania jest w tej szczęśliwej sytuacji, że inicjatywy tego rodzaju mają szansę przetrwania przez wieki, niezakłócone przez wojny i okupacje. Promenade Concerts przetrwały 124 lata i z roku na rok mają się coraz lepiej.
Podczas II Wojny Światowej, w maju 1941 roku, Queens Hall został zburzony przez niemieckie lotnictwo. Zanim nadeszło lato, organizatorzy zdążyli przenieść koncerty do Albert Hall, gdzie rezydują do dzisiaj. Jednocześnie rozgłośnia radiowa BBC przejęła patronat nad imprezą.

Od kilkunastu lat sezon koncertowy trwa osiem tygodni. W tym roku koncerty rozpoczęły się 19 lipca i zakończą 14 września. W tym okresie odbędzie się 75 koncertów.

Zgodnie z przewidywaniami Sir Henry Woodsa koncerty wychowały grono publiczności, nie mieszczące się w wielkiej sali Albert Hall – ponad 5000 miejsc. Kilkanaście koncertów odbywa się w innych salach. Prócz tego odbywają się koncerty w parkach i to nie tylko w Londynie (Hyde Park) ale również w Glasgow, Belfaście, Swansea, Bangor.
Organizatorzy starają się nie zważać na żelazne prawa wolnego rynku i mimo niezwykłego popytu, utrzymują stosunkowo niskie ceny biletów i wymyślają różne kruczki, żeby uniknąć czarnego rynku i spekulacji. Na przykład bilety można kupić w internecie, ale nie bezpośrednio, lecz na zasadzie losowania. Bilet na miejsce stojące na ostatni koncert mogą zakupić osoby, które kupiły bilety na conajmniej pięć koncertów, ale i tak muszą odstać swoje w kolejce (a raczej odespać, bo kolejka formuje się kilka dni wcześniej).
A my w Australii, niby niepodległej, ale jednak podłegłej brytyjskiej królowej, możemy posłuchać wielu koncertów w naszym radio ABC. Chciałoby się powiedzieć – słodkie to poddaństwo.
Mam nadzieję, że pozostałe kraje wspólnoty brytyjskiej też korzystają z tego przywileju.

W 1956 roku w koncertach wystąpiła pierwsza orkiestra zagraniczna. Była nią Orkiestra Symfoniczna Radia Moskwa.

Kulminacją serii jest oczywiście ostatni koncert – Last Night of the Proms. Na tę okazję usuwa się trochę krzeseł w sali koncertowej; w ich miejsce może się zmieścić tysiąc stojacych słuchaczy. Żeby tylko stojących – oni rytmicznie uginają nogi, podskakują (nierytmicznie), wymachuja flagami, rzucają confetti.
Równolegle odbywaja się koncerty i bezpośrednie transmisje w parkach, w których bierze udział około 70 tysięcy osób.

Last night of the Proms prezentuje bardziej popularny program a kończy się trzema żelaznymi pozycjami:
– Edward Elgar – Pomp and Circumstances March No 1, przy akompaniamencie którego cała publiczność śpiewa pieśń Land of Hope i Glory. To właśnie podczas wykonywania tego utworu słuchacze rytmicznie uginają nogi – zobaczcie koniecznie – KLIK.
– Hymn Rule Britannia. Wykonawcy zakładają oryginalne stroje. Szczególnie imponująco wygladają kobiety ubrane w stroje rodem z oper Wagnera – KLIK.
Jednak według mnie to nie jest pieśń na kobiecy głos. Męskie wykonanie tutaj – KLIK.
– Śpiewana przez całą publiczność pieśń Jerusalem, po której następuje hymn angielski – KLIK.

Koniec wspomnienia, ale ja jeszcze nucę Rule Britannia. Tekst pierwszej zwrotki poniżej:

When Britain first, at Heaven’s command
Arose from out the azure main;
This was the charter of the land,
And guardian angels sang this strain:
Rule, Britannia! Britannia rule the waves:
Britons never will be slaves.

Pozwoliłem sobie przetłumaczyć refren na polski:

Rządź Brytanio, panuj morskiej toni,
Brytyjczycy zawsze będą wolni.

Szkoda, że nie potrafiłem w tłumaczeniu zachować tych fal – rządź więc nam Brytanio przynajmniej na falach radiowych.

PS1. Często spotykam się z opinią, że nie warto chodzić na koncerty bo przecież można posłuchać muzyki z CD, w najlepszym wykonaniu, nagranej w idealnych warunkach.
Tak, ale według mnie bezpośredni kontakt z orkiestrą to dodatkowy wymiar.

Do dzisiaj pamiętam warszawską premierę Pasji wg św Łukasza Krzysztofa Pendereckiego. Przed rozpoczęciem utworu czuć było w powietrzu jakąś tremę, nerwowość orkiestry, która i mnie się udzieliła. Wydaje mi się, że dodało to słuchaczom wrażliwości tak potrzebnej do odbioru tego dzieła. I odwrotnie – koncert orkiestry miasta Skopje występującej po trzęsieniu ziemi w roku 1963. Dość przeciętną orkiestrę prowadził jeden z najsłynniejszych dyrygentów – Igor Markevitch, który na rok porzucił w tym celu najlepsze orkiestry świata. Czuć było znużenie dyrygenta, jakąś bezradność z powodu ograniczeń technicznych orkiestry. A jednocześnie ogromny wysiłek orkiestry, żeby przeskoczyć samych siebie. Czasami wydawało mi sie, że oni chcą się wydobyć z ruin zburzonego przez trzęsienie ziemi budynku.

I jeszcze jedna sprawa – publiczność. No właśnie, kaszlą, biją brawa w niewłaściwym miejscu. Szczególnie mnie cieszą te brawa, pod warunkiem, że spontaniczne. Tak jest! Tak im się podobało, że nie mógli się powstrzymać. Czyż nie taki powinien być odbiór sztuki?
A kasłanie… kiedyś podczas koncertu usłyszałem za sobą jakiś syk i jakby bulgotanie.
Ktoś zasnął – pomyślałem – i obróciłem gniewnie głowę. Za mną siedział starszy pan podłączony do butli z tlenem. Zauważył moja reakcję i uśmiechnął się do mnie przepraszająco. Odwzajemniłem jego uśmiech, już przez łzy, a potem wyczekiwałem tego syku i miałem wrażenie, że do mnie też dopływa zwiększona dawka tlenu.
Tę ostatnią historię opowiadałem już pewnie w tym samym towarzystwie, ale chyba warta powtórzenia.

PS2. Szczegółowa informacja o imprezie znajduje się tutaj – KLIK. Uprzedzam, że niektóre fakty mogą nie zgadzać się z tym co napisałem powyżej – tym gorzej dla faktów.

PS3. Powyższe piszę w Australii i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że przecież znakomita większość czytelników tego blogu znajduje się o żabi skok od Londynu. Proszę Państwa, macie jeszcze ponad dwa tygodnie. Dokładny program tegorocznej serii TUTAJ, jeszcze są bilety, sprawdziłem.


Uwaga od Adminki: niemiecka telewizja NDR co roku nadaje relacje z Last Night of the Proms. W tym roku oczywiście też. Proszę bardzo TU! To już 38 raz!

Można nawet poprosić o przypomnienie mailem, że taka audycja zostanie nadana. Poprosiłam!

Będzie tak (mniejszego obrazka nie mieli):

Und für meine Deutsche Leser:

Last Night of the Proms 2019

Live aus London

Samstag, 14. September 2019, 22:00 bis 23:30 Uhr

Auch die 125. Saison der Henry Wood Promenaden Konzerte in London endet wie in jedem Jahr mit der spektakulären “Last Night of the Proms”. Das NDR Fernsehen überträgt das Ereignis dieses Jahr bereits zum 38. Mal live aus der Royal Albert Hall in London.

Unter Mitwirkung von Jamie Barton (Mezzosopran), den BBC Singers, dem BBC Symphony Chorus spielt das BBC Symphony Orchestra unter der Leitung des finnischen Dirigenten Sakari Oramo unter anderem folgende traditionelle Klassiker:

Edward Elgar: Pomp and Circumstance March No 1 in D major, “Land of Hope and Glory”
Edward Elgar: “Fantasia on British Sea-Songs”
Thomas Arne: “Rule, Britannia!”
Hubert Parry: “Jerusalem”
“The National Anthem”

Bóóle latającego gada

Lech Milewski

Kilka dni temu znalazłem gdzieś link do deklamacji wierszy polskiego poety. W czołówce filmu podano, że jako podkład muzyczny wykorzystano “Muzykę D. Szostakowicza do filmu Gadfly”.
Przyznam, że mnie to nieco zdezorientowało. Skoro muzyka “D. Szostakowicza”, to film musiał być radziecki. Dlaczego więc angielski tytuł? Dawno już nie byłem w Polsce i nie orientuję się w tamtejszym stanie świadomości. Choćby – czy pewna książka F. Dostojewskiego jest tam obecnie znana pod tytułem Crime and Punishment?

Animozje na bok – proponuję najbardziej popularny fragment tej muzyki jako akompaniament do lektury wpisu – KLIK.
A swoją drogą – gadfly oddajmy głos specjalistom.
W słowniku angielsko-polskim wydanym przez Fundację Kościuszkowską słowo gad tłumaczone jest jako giez, uprzykrzony natręt.
A gadfly?
Źródła (1) podają, że Sokrates mówił: I am the gadfly of the Athenian people, given to them by God…
Na marginesie dodam, że angielskie słowo “gad” pochodzi od “goad” oznaczającego oścień – rodzaj wideł do popędzania bydła.

Wracam do początku – muzyka “D. Szostakowicza” do filmu.
Już wiemy, że był to film radziecki,  tytuł oryginału – Овод – fonetycznie: owod.

Ja oczywiście zetknąłem się z wersją polską – tytuł: Szerszeń.
Zadał mi nieco bóólu więc pozwólcie proszę staruszkowi nieco się wygadać…

Rok 1955. W Polsce zaczynały nieco trzeszczeć lody, zbliżała się odwilż. Na tej właśnie fali weszła na rynek książka angielskiej autorki E. Voynicz – Szerszeń. W recenzjach wspominano, że książka wzbudziła kontrowersje na Zachodzie. I oto proszę – polski czytelnik może sam sprawdzić, co nurtuje “wolny Zachód”.
Wprawdzie nazwisko autorki brzmiało trochę z rosyjska, ale jednak moja matka złapała się na haczyk.
Mieszkaliśmy w jednoizbowym mieszkaniu bez ogrzewania, w zimowe wieczory rozgrzewały nas więc dyskusje o książkach, a tę moja matka przeżyła bardzo intensywnie.
Akcja książki w wielkim skrócie przebiega tak: Włochy, rok 1848, powstanie niepodległościowe przeciwko Austrii. Bohaterem jest młody rewolucjonista, który przybiera pseudonim Szerszeń. Niebacznie, podczas spowiedzi, wyjawia dane o swojej organizacji. Następują aresztowania. Sprawa trafia do włoskiego kardynała, który popiera surowe wyroki dla spiskowców. Surowe znaczy kara śmierci dla przywódców, w tym Szerszenia.
W przeddzień święta Bożego Ciała wyrok zostaje wykonany, a jednocześnie kardynał dowiaduje się, że Szerszeń był jego biologicznym synem.
Procesja Bożego Ciała, kardynał niesie monstrancję i drążą go porównania do Boga Ojca – obaj skazali na śmierć swoich synów, jednak kardynał nie może pogodzić się z faktem, że Bóg Ojciec potraktował tę tragedię tak lekko. Rozterki są tak intensywne, że kardynał ciska monstrancją o ziemię.
Moja, bardzo mocno wierząca matka, była wstrząśnięta.
(Bóg) Ojciec skazał na śmierć swojego syna!? Zdawałem sobie sprawę, że nie mogła się z tym pogodzić, ona nie wydałaby swojego dziecka na śmierć, raczej sama by się na nią skazała. Atmosfera w naszej malutkiej izbie zrobiła się bardzo gęsta.

Kilka miesięcy później na ekrany wszedł radziecki film oparty na tej książce. Muzyka Dymitra Szostakowicza, ale wtedy nie zwracałem na to uwagi.
O ile pamiętam był to całkiem dobry film, ale zakończenie było inne niż w książce.
Oczywiście, film nie daje szansy na dokładne przedstawienie rozterek bohatera. Kardynał wali monstrancją o bruk i krzyczy – Boga nie ma!
To był oczywisty przekręt, który w jakiś sposób złagodził rozterki mojej matki.
– To było zupełnie inaczej – mówiła. A po chwili dodawała – wszystko komunistyczna propaganda.

Pora wreszcie wyjaśnić dlaczego tak pretensjonalnie używam słowa boole.

Otóż autorka książki, E. Voynich, była córką George’a Boole (fonetycznie – ból) twórcy zero-jedynkowej algebry, która stała się podstawą komputerowych technologii – źródła (2).

Bardzo zachęcam do przeczytanie choćby początku zlinkowanej informacji – zupełnie nieprawdopodobne początki kariery naukowej.

Pora na krótką informację o równie nieprawdopodobnej córce.

Ethel Lilian Boole (rok urodzenia 1864) została osierocona przez ojca w wieku 5 miesięcy i miała trudne dzieciństwo. W wieku 18 lat zyskała jednak prawo dostępu do spadku pozostawionego przez ojca, porzuciła rodzinę, wyjechała do Berlina na studia muzyczne.
W Niemczech zetknęła się ze środowiskiem rosyjskim, które zafascynowało ją na tyle, że nauczyła się języka i podjęła pracę jako guwernantka w Petersburgu. Tam nawiązała kontakty z rosyjskimi anarchistami i rewolucjonistami. Po dwóch latach wróciła do Anglii, gdzie była współzałożycielką Society of Friends of Russian Freedom.
W roku 1890 poznała polskiego rewolucjonistę Michała Habdank Wojnicza i zamieszkali razem. Ethel przyjęła nazwisko Voynich, w 1902 roku wzięli ślub.
Pełna biografia – Źródła (3).

Pójdźmy chwilę tym polskim tropem.
Michał Habdank Wojnicz urodził się w 1865 roku w rodzinie szlacheckiej (herbu Abdank) w Telszy na Litwie. Szkołę średnią ukończył w Suwałkach, a następnie studiował na uniwersytetach w Warszawie, St. Petersburgu i Moskwie. Zdobył kwalifikacje farmaceuty.
Podczas pobytu w Warszawie wstąpił do pierwszej polskiej partii socjalistycznej Proletariat. Gdy Proletariat został rozbity, Wojnicz uczestniczył w próbie odbicia skazanych na śmierć członków partii. Próba się nie powiodła, Wojnicz został zesłany na Sybir, w okolice Irkucka. Uciekł stamtąd i w 1890 roku dotarł do Londynu, gdzie założył antykwariat.
Wkrótce zasłynął z wyjątkowo szczęśliwej ręki. Jego pierwszy słynny nabytek to Biblia Malermi – powstałe w 1471 roku tłumaczenie Biblii na włoski.
W 1904 roku M. Wojnicz uzyskał obywatelstwo brytyjskie i zmienił nazwisko na Wilfrid Voynich.
W przededniu wybuchu I Wojny Światowej W. Voynich był w posiadaniu wielu bardzo cennych manuskryptów z XII i XIII wieku, w tym Manuskryptu Wojnicza, dotychczas nieodszyfrowanej średniowiecznej księgi (zob il. obok – źródła 5).

Wróćmy jednak do Ethel Voynich i Szerszenia.
W 1895 roku Ethel poznała w Londynie Sidneya Reilly, który namówił ją do wspólnej podróży do Włoch. Ta wyprawa, plus prawdopodobnie fakty z życia S. Reilly, stały się inspiracją książki.
Wydana w 1897 roku książka zyskała w Anglii spory rozgłos. Na tyle spory, że Ethel poprosiła swojego przyjaciela George Bernarda Shaw, żeby przerobił ją na sztukę teatralną i w ten sposób zapobiegł próbom podróbek i plagiatów. G.B. Shaw spełnił tę prośbę.
Z upływem lat, książka poszła w zapomnienie, ale nie w Związku Radzieckim.
Już w 1928 roku w Gruzji wyprodukowano film oparty na tej powieści. Jednak prawdziwy renesans nastąpił w 1955 roku.
Książka stała się literackim przebojem, sprzedano 2,5 miliona egzemplarzy. Podobną popularność zyskała w Chinach, ponad 2 miliony egzemplarzy.
Film obejrzało jeszcze więcej osób.
Radzieccy wydawcy i filmowcy w 1955 roku sądzili, że autorka wydanej prawie 60 lat wcześniej książki od dawna nie żyje.
Nic błędniejszego. Ethel Voynich żyła (w USA) i miała się dobrze. W 1955 roku odwiedził ją radziecki dyplomata i przekazał słowa uznania. Odwiedził ją również amerykański dyplomata i przekazał $15,000 tytułem przegapionych tantiem.
Co kraj to obyczaj.
Zmarła w 1960 roku, w wieku 96 lat.

Przepraszam czytelników, że w tym wpisie aż tyle odnośników, ale nie mogę się powstrzymać przed dodaniem jeszcze jednego – Sidney Reilly, współpracownik Scotland Yardu.
Urodzony jako Rosenblum, może w Odessie, a może w okolicach Grodna. Dalszy ciąg jego życia jest znacznie bardziej poplątany. Podobno był modelem postaci Jamesa Bonda. Niemożliwym do pełnego wykorzystania, gdyż jego kariera specjalnego agenta jest znacznie bardziej skomplikowana.
Wspomnę tylko, że zginął w 1925 roku w Związku Radzieckim, podstępnie ściągnięty przez OGPU pod pozorem organizacji zamachu na W.I. Lenina.
Jeśli komuś mało to polecam źródła (6).

Źródła:
1. Sokrates – gadfly KLIK.
2. George Boole – KLIK.
3. Ethel Voynicz – KLIK.
4. Michał (Wilfrid) Voynich – KLIK.
5. Manuskrypt Wojnicza – KLIK.
6. Sidney Reilly – KLIK.

Zmora w Berlinie

Lech Milewski

Den kleinen, kleinen Tod, den stürb ich gerne,
Am Abend tot, beim Licht der ersten Sterne,….
Irene Forbes-Mosse

Trzy lata temu opublikowałem tu na blogu wpis o roboczym tytule Samotna śmierć Hansa FalladyKLIK.
Wydawało mi się, że temat zakończony, ale nie – stare przyjaźnie nie umierają.
Na półce w bibliotece zauważyłem książkę tego autora – Nightmare in Berlin, niemiecki tytuł – Alpdruck, polski – Zmora.

We wspomnianym na początku wpisie pisałem, że ostatnia książka Fallady – Każdy umiera w samotności – czekała 60 lat na angielskie wydanie, które okazało się ogromnym sukcesem. Myślę, że na fali tego sukcesu wydano również Nightmare in Berlin, która według mnie znacznie ustępuje innym dziełom tego autora. Tym też tłumaczę brak tej książki w Polsce w czasach mojej młodości.

Przypomnę los Fallady podczas wojny – wojna pogorszyła sytuację pisarza. Powrócił do pisania dla dzieci. Sąsiedzi donieśli kilkakrotnie do władz o jego problemach z narkotykami, grozili również donosem o jego zaburzeniach psychicznych, co w III Rzeszy groziło dużym niebezpieczeństwem.
W rezultacie pogrążył się w pijaństwie, jego małżeństwo rozpadło się. Już po rozwodzie próbował zastrzelić byłą żonę, ale z łatwością go rozbroiła.
Policja skierowała Falladę do szpitala psychiatrycznego. Tutaj przypomniał mu się pomysł napisania powieści o wątku antysemickim i pod tym pozorem poprosił o dostarczenie mu racjonowanego wówczas papieru. Wynikiem była autobiograficzna powieść Pijak. Administracja szpitala nie zorientowała się i pod koniec 1944 roku pisarz opuścił szpital.

ulla_losh

Kilka miesięcy później ożenił się z dużo od siebie młodszą, zamożną wdową – Ullą Losch.

Oddaję głos autorowi: …siedziała przy stole otoczona męskim towarzystwem. Wstrząsnęła blond-truskawkowymi włosami i patrzyła uważnie na mówiącego. Wysmukła twarz i urocze krwiste usta. Wydawało ci się, że te usta na ciebie patrzą. A gdy przechyliła głowę do tyłu, jej śnieżnobiała szyja zdawała się tańczyć ze śmiechu. 
Boże jak ona potrafiła się śmiać. Boże, jak młoda ona była!

F. Fallada – Nightmare in Berlin

Akcja książki Nightmare in Berlin rozpoczyna się 26 kwietnia 1945 roku. Główni bohaterowie to dr Doll i jego młoda, zamożna żona – Alma.
Armia Czerwona jest u bram małego miasteczka, w którym mieszkają. Najbliżsi sąsiedzi dziwią się, że doktor jeszcze nie opuścił miasteczka, lada godzina wkroczą tu Rosjanie, młoda żona….
Alma odpowiada za męża: nigdzie się nie wyprowadzimy, przeciwnie, powitamy wyzwolicieli w drzwiach naszego domu!
Póki co, wsiada na rower i jedzie do apteki kupić lekarstwo dla męża. Za rogiem napotyka duży wojskowy samochód, SS-mani pomagają wsiadać młodym kobietom i dziewczynkom.
– Pospiesz się młoda damo – wołają do Almy – to już ostatni samochód wojskowy w mieście.
– To podobne do was łobuzy, zmykacie jak Rosjanie u bram. Objadaliście nas tutaj przez lata, a teraz jak robi się trudno, zadzieracie ogony i uciekacie.
Sytuacja rzeczywiście musi być poważna, bo starszy SS-man nie traci spokoju lecz ponagla: Nie pleć panno głupstw. Wsiadaj bo rosyjskie czołgi są już w mieście.
– Tym lepiej – odparowuje Alma – zaraz je spotkam i pozdrowię.

Przyznam, że gdy czytałem te słowa zrobiło mi się przykro.
To małe miasteczko to Carwitz koło Feldenburga w Meklemburgii. Mieszkała tam wtedy również pierwsza żona Hansa Fallady – Anna Ditzen.
Ona też nie wyjechała. Przezornie ukryła dobrze swoją i Hansa Fallady 12-letnią córkę Lore. Sama jednak padła ofiarą brutalnego gwałtu, po którym spędziła miesiąc w szpitalu.

Wracam do książki.
Wreszcie dochodzi do spotkania z wyzwolicielami. Dr Doll otwiera drzwi, podnosi lewą rekę na znak podrowienia, uśmiecha się, mówi tovaritch, wyciąga prawą dłoń na powitanie.
Po chwili wzniesiona w pozdrowieniu ręka opada, prawą dłoń wkłada do kieszeni, opuszcza wzrok. Trzej Rosjanie wymijają go i wchodzą do mieszkania, sprawdzają, a po chwili, bez słowa, wychodzą.

Dopiero po pewnym czasie dr Doll potrafi ocenić co się stało.
Zdaje sobie sprawę, że trzej Rosjanie mogli uważać go za złośliwe, godne pogardy stworzenie. Zdaje sobie sprawę, że słowo Niemiec brzmi obecnie jak obraza, że nikogo, ale to nikogo na świecie, nie interesuje, że przecież byli i może jeszcze są jacyś “dobrzy Niemcy”.

Zaglądam do biografii autora: …pod koniec kwietnia 1945 roku dowództwo Armii Czerwonej mianowało H. Falladę burmistrzem Feldenburgu.

Tymczasem książkowy dr Doll.
Radzieckie władze przydzielają go do grupy mężczyzn, którzy mają pilnować dużego stada krów. Mężczyzn jest chyba sześciu, miejscowi, dobrze się znają i traktują dr Dolla podejrzliwie. W rezultacie spędzają całe dni na pogawędkach, a dr Doll ugania się za krowami, które zawsze wejdą w szkodę, gdy zbliża się czas zagonienia ich do obór.
Alma Doll ma dużo więcej szczęścia. Jej praca to przenoszenie towarów ze składów SS do magazynów Armii Czerwonej. Istne bogactwo, radzieccy nadzorcy przymykają oczy na drobne kradzieże.
Przełomowy moment to dzień, w którym radzieccy żołnierze znajdują w ogrodzie domu państwa Doll mundur SS. Bardzo łatwo wychodzi na jaw, że to mundur męża sąsiadki. Przy tej okazji dr Doll chętnie współpracuje z władzami i otrzymuje propozycję wygłoszenia przemówienia z okazji święta zwycięstwa – zapewne 9 maja 1945.
Oczywistym następstwem jest przyznanie mu stanowiska burmistrza.

Bardzo trudna to funkcja.
Dr Doll wpada natychmiast w konflikt z praktycznie wszystkimi mieszkańcami miasteczka. Bardzo szybko stwierdza, że wszyscy, absolutnie wszyscy, w jakiś sposób współpracowali z nazistami, a teraz dołożą wszelkich starań, żeby oszukać radzieckich wyzwolicieli.
Ogarnia go złość, nie waha się demaskować krętaczy i oszustów. W rezultacie wszyscy mieszkańcy go nienawidzą, a wymierne skutki jego wysiłków są niewielkie.
Po dwóch miesiącach następuje załamanie nerwowe i ląduje w szpitalu.

To ostatnie zgadza się z biografią pisarza.

1 września 1945 roku państwo Doll opuszczają szpital i jadą do Berlina, gdzie dr Doll ma spore, dobrze wyposażone, mieszkanie.
Tutaj jednak spotyka ich zaskoczenie. Dwa tygodnie wcześniej wszystkie lokale mieszkalne znalazły się pod nadzorem miejscowych władz, a te zakwaterowały tam dodatkowych lokatorów.
Dr Doll musi sobie załatwić kwaterunek we własnym mieszkaniu. Przy okazji stwierdza, że kilku jego byłych sąsiadów wprowadziło się do jego mieszkania i zawłaszczyło sobie wiele użytecznych przedmiotów. Nic dziwnego, że traktują go bardzo nieżyczliwie.

Alma bardzo źle się czuje, wzywają lekarza. Ten zaleca leczenie w szpitalu, a póki co daje zastrzyk morfiny.
…w chwili wyjęcia igły dr Doll zobaczył jak jej twarz przybrała zrelaksowany, nieomal szczęśliwy, wyraz. Uśmiechnęła się, wyciągnęła na kanapie – Boże, jak dobrze – szepnęła i zamknęła oczy.
W pięć sekund zapomniała męża, ból, niewygody, głód. Zpomniała, że jest mężątką, że ma dziecko. Była absolutnie sama ze sobą w swoim własnym świecie. Lekki uśmiech błądził po jej twarzy i pozostał tam. Dr Doll obserwował jak lekko oddychała i zrozumiał, że sam akt oddychania sprawia jej przyjemność.

Po kilku godzinach Alma się budzi i czuje głód, nie chodzi o żywność.
Głód na tyle silny, że w środku nocy, nie zważając na godzinę policyjną, idzie do lekarza. Po niecałej godzinie wraca radosna – znalazła lekarza, dostała zastrzyk. Mało tego, od napotkanego patrolu dostała kilka papierosów. Nie, nie zapomniała o mężu – o, tu są pastylki, bardzo mocne, równie dobre jak morfina, ma je wziąć natychmiast.
– To nie jest w porządku, Doll chciał zaprotestować. To wszystko idzie w złym kierunku. Nie powinniśmy tego robić…

Ale nie powiedział nic. Nagle poczuł, że przygniata go ołowiany ciężar. Nie ma sensu…
Oczywiście wziął tabletki. Wtedy przypomniał sobie wierszyk wydrukowany na okładce opowiadań Ireny Forbes-Mosse: Mała śmierć, taką przyjąłbym chętnie, wieczorem umrzeć, przy świetle pierwszych gwiazd…
Autorka miała na pewno na myśli coś innego, ale Doll właśnie tak nazywał zwalenie z nóg przez narkotyki – mała śmierć. Kochał ją. Ostatnio rozmyślał wiele o jej wielkim bracie – Wielkiej Śmierci. Żył z nią, można powiedzieć za pan brat, przyzwyczaił się widzieć w niej ostatnią nadzieję, która na pewno go nie zawiedzie. Potrzebował tylko odrobiny determinacji. 
Odrobina determinacji, a dopóki jej nie zbierze, ma Małą Śmierć, sześć gramów. A gdy je połknie jest wolny od wszelkich refleksji i analiz – wolny, bo po prostu go nie ma.

Tu następuje kilkadziesiąt stron opisu niepowodzeń w każdym praktycznym działaniu i wiele małych śmierci przeplatanych pobytami w klinikach odwykowych.

Wreszcie dr Doll przypomina sobie swojego przedwojennego wydawcę i składa mu wizytę. Zostaje bardzo dobrze przyjęty. Wydawca wspomina, że ich wspólny dobry znajomy – Granzow – zajmuje obecnie wysokie stanowisko. I że pamięta Falladę, przepraszam – dr Dolla, że o niego pytał.

Po kilku dniach wahania dr Doll wraz z żoną odwiedzają Granzowa. Przyjęcie przechodzi wszelkie wyobrażenie. Granzow absolutnie każe mu wrócić do pisania.
Trudności bytowe – Granzow wręcza mu plik pieniędzy. Za kilka dni załatwi mu mieszkanie w rządowej willi, Tylko ma zacząć pisać. Pisać!

Służbowy samochód odwozi państwa Doll do domu…
Kochany, jestem tak szczęśliwa, że zaraz umrę! Pomyśleć, że ktoś chce nam pomóc! Chcę krzyczeć – krzyczeć z radości!
Paplała jak mała dziewczynka: a teraz musisz być dobry dla swojej małej Almy! Musisz ją ładnie pocałować. Długi, cudowny pocałunek. Teraz! Bo zacznę krzyczeć!
Ale szofer – oponował dr Doll.
– Szofer, staruszek – paplała – staruszek, nic nie widzi, tylko kieruje. Ty jesteś młody, ty pocałujesz zaraz małą Almę. Inaczej zacznę krzyczeć!
I tak Dollowie wymienili pocałunek, długi pocałunek, który zdawał się nie mieć końca.

(…)
Wie pan co, panie Granzow – powiedział szofer gdy wieczorem odwoził swojego szefa do domu. – Ten gość, wie pan, on już ma swoje lata. Ale panie Granzow, jeśli on pisze tak jak całuje, to ja chyba zacznę czytać książki.

Na ostatnich kartach książki dr Doll spaceruje ulicami Berlina i zauważa jak piękny jest świat. Zauważa, że w czasie, który on spędzał w niebycie, ludzie dookoła żyli, pracowali, odbudowywali. Że życie może jeszcze być piękne, że będzie piękne. Nawet dla Niemców.

Biografia H. Fallady podaje, że po wojnie zapiekował się nim Johannes Becher, późniejszy minister kultury NRD.

Czytając ostatnie, promieniejące optymizmem, strony Nightmare in Berlin, nie mogłem oprzeć się gorzkiej refleksji – czyż Fallada nie zauważa, że bohater jego książki jest beneficjentem korupcji, że jego postępowanie nie różni się wiele od postępowania jego rodaków w okresie władzy nazistów?

Wolę pozostać przy jego powieściach.

P.S. Wspominałem o książce pisanej w szpitalu psychiatrycznym – spróbowałem i tego wątku.
Poniżej fragment kopii rękopisu…

Dla czytelników znających język niemiecki odcyfrowanie powyższego będzie niewątpliwie miłą rozrywką 🙂

Dla ułatwienia wspomnę, że Fallada sporą część książki napisał pismem Sütterlina. Był to krój pisma wprowadzony w Cesarstwie Niemieckim w 1911 roku – KLIK – a 30 lat później, w 1941 roku, zakazany.
Na dodatek Hans Fallada miał do dyspozycji tylko 92 kartki papieru, 184 strony. Pisał bardzo drobnym pismem, najpierw opowiadania dla dzieci. Gdy zapisał ostatnią stronę, przewrócił rękopis “do góry nogami” i pisał między wierszami.
Administracja szpitala nie zadała sobie wysiłku aby sprawdzać co tam napisano.
Nie dziwię się.

A co napisano? Oprócz fragmentów książki Pijak, również wydanej dopiero w 2009 roku, książkę – Im meinem Fremden Land. Angielski tytuł – A Stranger in my own Country.
Ze wstydem wyznam, że nie przeczytałem do końca tej książki. Za dużo rozpisywania się o wszelakich krzywdach doznanych ze strony postronnych osób. Krzywd, które w normalnych warunkach mogłyby być błache, ale gdy te osoby miały za sobą poparcie okrutnej i potężnej władzy, każda sprawa mogła skończyć się tragicznie.

Żeby jakoś wynagrodzić zadany czytelnikom trud, mam następującą propozycję: proszę odwiedzić Muzeum Hansa Fallady w Carwitz – KLIK.
Pojezierze Meklemburskie – spojrzałem na mapę, jakież to piękne okolice, a jakie nazwy miejscowości: Strelitz, Neustrelitz, Krakow am See – odwiedźcie i napiszcie!

Papież, ubogi Żyd Lejzor i szwedzka królowa

Od adminki: Sam nasz autor przyznaje, że spóźnił się z tym wpisem, bo nie tylko, że minął już tegoroczny karnawał, ale i Wielki Post za nami, i Wielkanoc katolicka, a nawet i prawosławna, i powodu nie ma już nijakiego, żeby ten post (jakież trafne słowo!) opublikować i chyba przyjdzie nam poczekać do przyszłego roku, ale ja, wzorem google’a, postanowiłam zignorować brak okazji i stworzyć ją sama. Otóż, skoro w Baratarii pojawił się, i to na wiele tygodni, wątek Sancho Pansy jako Karnawałowego Króla (np. TU), rozważania o walce z karnawałem też mogą zostać zaliczone do baratarystyki. A skoro mogły, to zostały zaliczone.

Ponadto Autor odkrył, że 20 maja – urodziny Mosze Dajana – to też dobre skojarzenie.

Lech Milewski

W Rzymie odbywał się karnawał.
Jakie to, mówiąc nawiasem, smaczne święto! U nas w Homlu telegrafista Zacharow uczęstował mnie takimi blinami, żem o mało co nie uwierzył w to całe jego opium ze śmietaną. Ale jasne, że w każdym kraju ludzie świętują to na swój sposób. W Rzymie po prostu wariowali (…) a wszyscy skakali i wszyscy grali na trąbach, i wszyscy tańczyli tańce rzymskich mniejszości. O kobietach to nawet nie będę panu gadał (…)
Ja tylko panu powiem, że kobiety miały pełne witryny. Co za banany powystawiały one na zewnątrz! Postawmy tu tysiąc kropek…
Oni skakali, śpiewali, całowali się, ale największy szlagier miał dopiero nastąpić. Ja już panu powiedziałem, że w Rzymie mieszkali także Żydzi. To oczywiście bezczelność:  Żydzi ośmielają się mieszkać w tym samym mieście co papież. Cóż jednak począć (…)
Ponieważ papież lubił karnawał więc wymyślił nadzwyczajną sztuczkę: niech Żydzi dostarczą jednego wyścigowca, żeby się wszyscy uśmieli. Niech ten nieszczęsny wyścigowiec obiegnie w karnawale trzy razy dokoła miasta i niech sobie cwałuje na golasa, papież zaś wraz ze swoimi słoniami i damami będzie siedzieć na złotych stołkach i śmiać się na całe gardło.
Jak to się mówi: dla jednego zapusty, a dla drugiego galop na brzuch pusty. Zebrali się Żydzi na postna konferencję: kto będzie tym zamęczonym koniem?

Żydzi bywają rozmaici: jedni nawet na brzuchu mają karaty, a inni tylko bezpłatne łzy. Na przykład ja leżę już na jedenastych drzazgach, a jakiś tam Rotszyld wcina teraz pewnie kozę. W Rzymie również byli kupcy pierwszej gildii, i żebracy z cmentarza, co za kawałek chleba ronią wiadra łez nad każdym wyznaczonym grobem. Któż więc ma cwałować wokół miasta?
Ma się rozumieć, że nie rabin – to przecież mąż uczony i bez niego wszyscy zgłupieją; ma się rozumieć, że nie rzymski Rotszyld – któż, gdyby go zabrakło, będzie raz do roku karmił żebraków zlewkami z kuchni?
Każdy Żyd wysupływał złotą monetę, żeby tylko nie cwałować, dawali i biedacy, bo przecież warto sprzedać szabasowe lichtarze czy surdut albo nawet poduszkę, żeby tylko nie umrzeć na golasa przed zwariowanymi słoniami. Ale się znalazł jeden nieszczęśliwy krawiec, który nie miał ani surduta, ani lichtarzy, ani puchowej poduszki, ani jedwabnego tałesu. On miał tylko żonę, sześcioro dzieci i odpowiednie zmartwienie, a tego nie da się wymienić na odpowiednia monetę. Nazywał się ten krawiec, mam wrażenie, Lejzor  (…)
Nadeszła chwila zapowiadanych wyścigów. Papież przeżegnał się, wychylił jeszcze jedną ćwiartkę wina i wdrapał się na swój stołek, dokoła zaś porozsiadali się różni kapłani oraz ślicznotki z witrynami i po prostu różne malowane łobuzy. Byli to ludzie nabożni, a z nimi sam papież – i dlatego oni wszędzie porozwieszali wizerunki waszego miłosiernego Boga. Wizerunki były zrobione ze złota, ze srebra, z brylantów za cały milion rubli, żeby wszyscy wiedzieli jacy oni hojni i jakiego mają luksusowego Boga. Siedzi sobie papież cały w aksamitach, a nad nim olbrzymi krzyż wprost od jubilera, na krzyżu Chrystus – nie żeby tam pozłacany czy dęty, nie – z masywnego złota całkiem nadzwyczajnej próby. Coś pięknego!

Gdzież jednak, mówiąc nawiasem, ten ludzki wyścigowiec?
Przyprowadzono więc Lejzora, a za nim przyszła żona i cała szóstka dzieci i wszyscy oni okropnie krzyczeli. Wszakże nawet małe dziecko rozumie, że nie można bez wytchnienia oblecieć trzy razy dokoła Rzymu, a niech się tylko przystanie, to natychmiast stajenni papieża zaczynają człowieka ćwiczyć batami. Czyli, że to jest tyle, co iść na pewną śmierć. Lejzor zaczął  ściągać ze sto razy łatane spodnie. Papieża ze śmiechu aż rozbolał brzuch… Widowiski było dość wesołe, bowiem taki nieszczęśnik w spodniach to już niezły kawał, bez spodni zaś – prawdziwie do rozpuku (…)
Lejzor siadł na kamieniu. Objął swe gołe kolana i jeszcze raz westchnął, ale tak westchnął, że wicher wionął przez calutki Rzym: to on się tak żegnał z życiem. A potem to on naturalnie wstał i pobiegł truchtem jak stara szkapa (…)
Tak obleciał jeden raz dokoła Rzymu. Już z trudem unosił nogi i stajenni coraz częściej podcinali go biczami, tak że jego ciało spływało krwią. Ale wszak trzeba było obiec jeszcze dwa razy i Lejzor wiedział, że nie obiegnie (…)
Padł na ziemię i zaczął oczekiwać śmierci. Wtedy właśnie zdarzył mu się ten bezwzględny przesąd.

On raptem widzi, że drogą cwałuje nagi Żyd i że to wcale nie on, Lejzor, tylko jakiś inny Żyd. Co znowu za kawały? Przecież wszyscy Żydzi wykupili się od wyścigu. Przygląda się więc Lejzor temu innemu Żydowi i dziwi się coraz mocniej: “Przecież on jest do mnie podobny, też skóra i kości i pot leje się gradem, i we krwi cały, i też bródka dygocze, że od razu widać: kaput. Ale oczy to ma chyba nie moje i nos innego kształtu. Czyli że to nie ja tylko inny Żyd. Więc ktoż by to mógł być?”…
To z pewnością inny Żyd. I Lejzor go zapytuje:
“Skąd się tu pan wziąłeś? Pan ma znajomą twarz, zdaje mi się, że już pana widziałem, ale ja przecież nie mogłem widzieć, bo ja nigdy nie wyjeżdżałem z Rzymu. A może ja już umarłem i mnie się to tylko śni? I dlaczego to pan cwałuje, kiedy powinienem biegać ja?”
Wtedy ten drugi Żyd mówi do Lejzora:
“Nazywam się Jehoszua i pan mnie nie może znać, ponieważ ja już dawno umarłem, a pan jeszcze żyjesz. Jednak się panu wydaje, że mnie pan zna, boś pan z pewnością widział moje wizerunki. Oni mnie nazywają najśmieszniejszymi słowami, ale ja zaraz panu powiem, kto ja jestem: jestem biednym Żydem. Pan wprawdzie jesteś krawcem, a ja byłem cieślą, ale my się zrozumiemy. Ja pragnąłem, aby na ziemi panowała całkowita prawda. Któryż biedak nie pragnie tego? Ja przecież wiedziałem, że rabin wypowiada mądre słowa i że Rotszyld zjada kaczkę, i że nie ma na ziemi ani sprawiedliwości, ani miłości, ani najzwyklejszego szczęścia (…)
Ja lubiłem, Lejzorze, gdy przygrzewało słońce i gdy śmiały się dzieci, i gdy wszystkim ludziom było dobrze, kiedy wszyscy pili wino, uśmiechali się do siebie, kiedy paliły się szabasowe świece, a na stole leżał rumiany bochen chleba. Ale któryż nędzarz tego nie lubi? Więc mnie wpierw, naturalnie, zabito, a teraz mi nie dają spokojnie leżeć w ziemi (…)
Ja sobie leżę w ziemi i nagle widzę tego rzymskiego papieża. On śmieje się wraz z poprzebieranymi łotrami i obmyśla pańską wesołą śmierć, i cóż – wisi nad nim mój złoty wizerunek, a ja to widzę poprzez cmentarną ziemię. Wtedy przybiegam tutaj i oto pan musisz umrzeć, bo ja marzyłem o całkowitym szczęściu. Biada mi! Biada! Oni powiadają, że jestem wszechmocny. Czy widziałeś pan kiedy biednego Żyda, który by wszystko mógł? Toż gdybym mógł tylko połowę wszystkiego, toż czyżbym nie wykrzyknął: “Dość”! Czyż Rotszyld zjadałby wtedy wszystkie kaczki, czy papież siedziałby na złotym stołku, a pan biegałby dokoła Rzymu? Ja mogę tylko nie mieć chwili spokoju. Ja mogę tylko w dzień i w nocy biec krwawym cieniem, tak jak biegł dzisiaj pan”.
Wówczas Lejzor uniósł się i uściskał tamtego Żyda: “Ja pana żałuję, cieślo Jehoszua, ja przecież już teraz wiem, co to znaczy biegać. Ale ja panu jedno powiem: dzisiaj może pan odpocząć, dzisiaj może pan spokojnie leżeć w swoim grobie. Po cóż mamy biegać we dwójkę? Dzisiaj biegam ja za pana i za siebie”.
Ale martwy Żyd tak odpowiedział Lejzorowi:
“Nie, pan jeszcze może żyć, pan masz sześcioro dzieci, to nie żarty. Wydaje mi się, że nam uda się ich podejść. Nie będą się przygladali naszym nosom, a z daleka jesteśmy do siebie podobni. Więc niechże pan sobie leży w tej głębokiej rozpadlinie, a ja tymczasem obiegnę dwa razy dokoła Rzymu. Niech się pan ze mną nie kłóci: przecież ja i tak będę musiał zaraz gdzieś pędzić, jak nie tu, to w jakimś innym miescie, ponieważ oni z pewnością teraz znów kogoś zabijają i wymawiają przy tym moje imię, żebym ja tylko nie mógł spokojnie leżeć”.
Rzekłszy to popędził wokół miasta i stajenni siekli go batami, i kpiły z niego wszystkie bezwstydne słonie.
………..
Paryż, kwiecień-październik 1927

Ilja Erenburg – Burzliwe życie Lejzorka Rojtszwańca
Tłumaczenie: Maria Popowska. Czytelnik 1957

Fakty.
W czasach chrześcijańskich pogańskie saturnalia zostały zastąpione karnawałem – carni vale – czyli pożegnanie z mięsem.
W Rzymie, w X wieku centrum zabawy było Testaccio – miejsce gdzie w dawnych czasach znajdowały się bazary.
Ładowano wozy pełne świń (niektóre źródła podają: dzików), które byki wciągały na szczyt Monte Testaccio. Po czym zrzucano wozy z góry, a biedne prosiaczki spadały w przepaść, roztrzaskując się żywcem. Oszalały lud rzucał się na resztki zwierząt, rozszarpując mięso na kawałki nawet z na wpół żywej zwierzyny i w podskokach wędrował na Piazza Navona, gdzie upijał się do nieprzytomności.

W 1464 roku na Stolicy Apostolskiej zasiada Paweł II Barbo, wenecjanin, papież słynący z zamiłowania do luksusu i zbytku. To on postanawia przywrócić ludowi rzymskiemu igrzyska. Przenosi karnawał z Testaccio do centrum, aby wypromować nowo wybudowany Pałac Wenecki. Z jego balkonu ogląda wyścigi ludzi i zwierząt (stąd nazwa dzisiejszej Via del Corso).
Karnawał rzymski trwał zwykle osiem dni, aż do Tłustego Wtorku (Martedì Grasso).
Wyścigi miały ustalony harmonogram. I tak:
W pierwszy poniedziałek biegli Żydzi, których celowo zmuszano do jedzenia tuż przed biegiem, aby uczynić go trudniejszym.
W pierwszy wtorek biegły dzieci chrześcijańskie.
W środę odbywał się bieg młodzieży chrześcijańskiej.
Tłusty Czwartek biegli starcy po sześdziesiątce.
Drugi poniedziałek biegły osły.
Na zakończenie karnawału odbywał się wyścig byków.

Zawodnicy musieli pokonać dystans 1,5 km, od Porta Flaminia przy Piazza del Popolo do Pałacu Weneckiego, przy obecności dzikiej publiczności rzymskiej, obrzucającej biegaczy, zwłaszcza Żydów, błotem i kopniakami.
Źródło – KLIK.

Jewish Encyklopedia – KLIK – uzupełnia:
Żydzi po raz pierwszy wzięli udział w wyścigach w 1466 roku. Prawo nakazywało Żydom zapłacić daninę 1100 florenów jako subwencję wyścigów.
W pierwszych latach Żydzi lubili tę imprezę. Z czasem jednak zostawali poddawani przez publiczność różnym okrucieństwom. Kulminacja nastąpiła w 1547 roku, gdy żydowski biegacz umarł podczas wyścigu.

W roku 1668 papież Klemens IX zlikwidował bieg Żydów – KLIK.

A gdzie obiecana w tytule szwedzka królowa?
Na wstępie zastrzeżenie – nie mogę znaleźć artykułu, w którym wyczytałem, że Krystyna miała wpływ na decyzję papieża – może ktoś znajdzie, jednak okoliczności przemawiają na moją korzyść.
Oto one:

Krystyna Vasa, córka króla Szwecji Gustawa Adolfa, urodzona 18 grudnia 1626 roku. Położne najpierw powiadomiły rodziców, że urodził im się syn. Dopiero dokładniejsze oględziny wyjaśniły sprawę.
Ojciec przyjął niespodziankę z humorem:
będzie bystra, oszukała nas wszystkich.
Reakcja matki była odmienna: zamiast syna dostałam córkę, ciemną i brzydką,
z wielkim nosem. Zabierzcie ją, nie chcę tego brzydactwa.

Źródło TUTAJ.
Krystyna od najmłodszych lat interesowała się nauką i wiedzą. Jej norma to dziesięć godzin nauki dziennie. Znała siedem języków obcych, w tym arabski i hebrajski.
Po uzyskaniu pełnoletności zaczęła sprowadzać na dwór licznych uczonych i artystów. Jednocześnie gromadziła wiele dzieł sztuki i książek. Zapraszała na występy francuskie teatry i włoskie zespoły operowe.
W roku 1646 rozpoczęła regularną korespondencję z Kartezjuszem. Zaprosiła go do Szwecji, aby zorganizował tu akademię nauk. Uczony przybył do Sztokholmu w grudniu 1649 roku.
Krystyna, której wystarczało cztery, pięć godzin snu, wyznaczyła czas lekcji na 5 rano, ale wkrótce okazało się, że oboje nie żywią do siebie sympatii. Nie dziwię się, o tej porze!
Kartezjusz wspomina, że spotkał się z Krystyną nie więcej niż pięć razy.
Zima w Sztokholmie. Kartezjusz był bliski sformułowania nowej reguły: myślę, więc na luty kupuję dobre buty, ale przedwcześnie zmarł na zapalenie płuc (11 luty 1650).

20 października 1650 roku Krystyna została koronowana na króla Szwecji.
Już rok wcześniej zadeklarowała, że nie zamierza wyjść za mąż. W swoim pamiętniku napisała, że czuje wrodzony wstręt do małżeństwa. Od dzieciństwa podobała jej się religia katolicka i polecany przez nią celibat. Z drugiej strony nie ukrywała swoich uczuć do panny dworu, Ebby Sparre.
W ciągu trzech lat Krystyna straciła całą popularność. Istotnym powodem była rozrzutność. Na dodatek chciała przejść na katolicyzm.
Była na tyle przewidująca, że sama zgłosiła chęć abdykacji, która nastąpiła 6 czerwca 1654 roku. Królem Szwecji został jej kuzyn, znany nam dobrze Karol Gustaw Waza.

W listopadzie 1655 roku Krystyna przeszła oficjanie na katolicyzm i przeniosła się do Rzymu, gdzie została entuzjastycznie przyjęta przez papieża Aleksandra VII, który podczas bierzmowania nadał jej swoje imię – Aleksandra.
Dał jej również do dyspozycji apartamenty w Watykanie, udekorowane na tę okazję przez Berniniego. Po kilku miesiącach Krystyna przeniosła się do Palazzo Farnese, gdzie zorganizowała cośrodowe spotkania artystyczno-kulturalne i założyła Akademię Arkadia.
Oczywiście te inicjatywy wymagały pieniędzy, a z tym było krucho. Parlament szwedzki odmówił wypłacania jej królewskiej renty, liczne lenna poza Szwecją, między innymi na Pomorzu, przeszły w obce ręce. Trzeba było rozejrzeć się za płatną posadą.
W tym celu wyjechała do Francji z zamiarem uzyskania tytułu księżnej Neapolu. Ludwik XIV popierał jej starania, ale głośny skandal i niechęć matki króla, Anny Austriaczki, zmusiły ją do opuszczenia Francji.
Następnym celem była Anglia, ale tam właśnie działał Cromwell, który nie potrzebował petentki katoliczki.
Wróciła do Rzymu, gdzie tym razem została przyjęta bardzo niechętnie.
W roku 1660 zmarł król Karol Gustaw, więc Krystyna wróciła do Szwecji, przypomnieć, że abdykowała na rzecz zmarłego a więc, po jego śmierci, należy jej przywrócić tytuł królewski. Parlament odrzucił jej starania ze względów religijnych.
W roku 1668 abdykował król polski Jan Kazimierz, więc Krystyna zgłosiła kandydaturę na wolną elekcję. Mimo poparcia nowego papieża, Klemensa IX, nie wygrała.
Wróciła do Rzymu, gdzie (znowu) cieszyła się wielką sympatią papieża.
Zmarła 19 kwietnia 1689 roku i została pochowana w Grocie Watykańskiej w bazylice św. Piotra. Tylko dwie inne kobiety (Matylda z Canossy i Maria Klementyna Sobieska) dostąpiły takiego wyróżnienia.

Przyjaźń Krystyny z papieżem Klemensem IX skłania mnie do tezy, że miała ona istotny wpływ na jego decyzję o likwidacji biegu  Żydów. Dodatkowym argumentem może być fakt, że nadano jej przydomek Protektorki Rzymskich Żydów – KLIK.

Wpis wikipedii TUTAJ.