Deszczowa delegacja 2

Mieczysław Bonisławski

– Wasyl chodził razem z Reinhardem. Był w Werwolfie a przedtem w UPA. On nigdy nie zapomniał i nie wybaczył. Chociaż zgodził się, aby go przesiedlili, zamiast dać się zabić. – punktował stojący w progu mężczyzna. Nie siadał, zresztą nie było na czym. Wokół stołu były tylko trzy foteliki. Na kolejne słowa siedzącego jednak na chwilę zamilkł, pochylił całą postać, jakby się skulił po silnym i celnym ciosie.
– Przypomnij sobie raczej ludzi, którzy mogli zginąć na twoim wiadukcie.
Specjalista, ciężko dysząc wlał w siebie jednym haustem zawartość szklanki. Odstawił puste naczynie. Nieprzyjemnie zgrzytnęło szkło o szkło.
– Nie doszło do tego. Zatem nie ma o czym mówić – ta chwila wystarczyła mojemu przystojniaczkowi, aby doszedł do siebie. Jego adwersarz jednak nie zamierzał odpuścić:
– Zamiast się czepiać mojej rodziny, opowiedz jak to razem z Ostrowskim chcieliście wysadzić ten wiadukt w Zielonej, na Krakusa on chyba był, czyż nie tak?
– Bawiłam się tam – wyskoczyła niczym kamień z procy Wioleta. – Naprawdę chciał go pan wysadzić? Tak normalnie, wybuchem? Niech pan opowie, koniecznie…

Ostrowski, Ostrowski? Zaraz, zaraz, z czym mi się to kojarzyło? Pierwsze spotkanie z nową paczką w knajpie pod redakcją. Bufet, przy bufecie taborety. Puste. Długi stół w głębi, po prawej, od strony zaciemnionych okien.
– Będziesz Alicjo kontynuować rodzinne tradycje…?
– Nie wiem, chyba tak.
– Dajcie dziewczynie spokój…
– Czemu, niech wie.
– Co mam wiedzieć?
Sekretarz, nieformalny opiekun naszego domu, przyjaciel Ojca, zanim ten nas opuścił, Świtała, sięgnął przez cały stół po półlitrówkę. Chociaż nigdy tego nie robił, nalał sobie i starszyźnie (w sumie ze dwóm osobom, nie z redakcji, ale historykom z pracowni konserwatorskiej Klema, z którymi – z oczywistych względów już bez samego sepleniącego Klema – bawili się w taki teatrzyk radiowy) i oddał flaszkę komuś „młodszemu” (stanowiskiem). Wystarczyło to jednak, aby wszyscy zamilkli. Milczenie zaczęło się przeciągać, a że wtedy jeszcze dla towarzystwa piłam razem z nimi, łatwo odniosłam wrażenie, że przeciągało się zbyt długo. Łatwo mi też przyszło wykrzyczeć słowa, jakich potem już nigdy nie używałam w takim gronie:
– No co, do cholery, mam wiedzieć?! Czy ktoś mi to w końcu wygarnie, czy też siedzą tu sami frajerzy?
Większość chyba nie wiedziała, tak samo jak ja, o co chodziło (jaka miła iluzja, prawda?) Ich zaciekawienie wzrosło teraz w dwójnasób: o jaką tajemnicę chodziło, a może (nawet bardziej) – jak też zareaguje człowiek, który zaczął ten wątek i któremu taka gówniara jak ja, tak się postawiła?
Tym człowiekiem był wielki On, Horowicz, promowany przez partię na stanowisko naczelnego, po Lemieszu (poprzednim naczelnym, którego ponoć zmuszono do odejścia w pięćdziesiątym szóstym), pierwszy po Bogu na tym okręcie. Albo moja kariera miała się teraz zakończyć, zanim cokolwiek jeszcze własnego opublikowałam, albo sprawę musiał załatwić drugi po Bogu, sekretarz redakcji.
Stało się to drugie. Świtała wstał zza stołu, zrobił krok w moją stronę i podniósł z krzesła. Wziął pod rękę i lekko wypchnął na środek sali.
– No, moi drodzy. Za bardzo coś witacie nową koleżankę. Nie mierzcie jej według siebie, mocna głowa przyjdzie po pierwszym, drugim, trzecim dużym artykule… Chodźze mną dziecinko, przeprośmy na chwilę kolegów…
I wtedy, w szatni, gdy mi zakładał na ramiona lekki płaszczyk, Świtała powiedział te słowa, których nie mogłam sobie przypomnieć tego ranka:
– Twój Ojciec, tak naprawdę, zdążył napisać jeden duży artykuł. Właściwie, biorąc pod uwagę, że to był jego ostatni u nas tekst, trzeba go traktować jak swoiste memento. Szczególnie, że w jakiś sposób zaprezentował w nim swoją własną ścieżkę, pracę tutaj, w Zielonej Górze.
Wspięliśmy się po stromych schodach ku wyjściu z budynku redakcji (knajpka była ulokowana na poziomie piwnic). Otworzył drzwi i pchnął mnie na dwór.
– Horowicz, no wiesz, zastępca, stary wyga, miał duże ambicje, które sprawa Ostrowskiego i to jak twój Ojciec ją poprowadził, nieco utemperowała. Potem, jak ją opisał, ten stary zawistnik poczuł się jeszcze bardziej urażony. Pamięta mu to do dziś. Nie wzoruj się na Ojcu, nie kontynuuj jego pierwszego tekstu, a przynajmniej unikaj pretekstu, aby ktoś cię tak odbierał.
– Wiesz co – i to było to właśnie zdanie – Szoruj teraz prosto do domu, wyciągnij z Olimpii Ojca jakąś starą zapisaną kartkę i wkręć na jej miejsce nową, zupełnie czystą. U mnie i u wielu rozpoczynasz nową kartę, swoją. I dodał jeszcze coś, co nie dawało mi spokoju, za każdym razem, jak tylko to sobie przypomniałam:
– Nie chcemy, abyś kończyła to, co zaczął twój Ojciec, jego tekst niech zostanie taki, jakim on sam go zostawił…
Kątem oka zobaczyłam, jak mój przystojniak wychodzi z kantorka a za nim biegnie moja przyjaciółka. Nie chciałam jej tak zostawiać, poza tym to był mój przystojniak.
– Jeszcze do pana wrócę. Ma pan bardzo ciekawy wątek, dostrzegam to u pana. Bez pana nie będzie artykułu – szepnęłam oszołomionemu gospodarzowi i już byłam na korytarzu. Administrator stał obok Wiolety. Zupełnie blisko, lekko się nad nią pochylił. Moja przyjaciółka zadarła głowę i spijała mu z ust padające słowa:
– Ostrowski był moim kolegą. Chociaż początkowo nie byłem w tej paczce od zamachu. Później zresztą też stałem tak bardziej z boku…
– To nie on wymyślił, że stworzą grupę bojową, która będzie walczyć z komuną zbrojnie. Był tam taki ich szef, dowódca, który wyznaczał cele ataku i robił wszelkie plany.
– To prawda, że wiadukt nad Krakusa, jako cel dywersji podsunął Ostrowski. Ten ich dowódca chciał wysadzić wiadukt między dworcem południowym a browarem. Ale właśnie Ostrowski prowadził zwiad i ocenił, że tamten wiadukt jest zbyt masywny, że nie starczy im materiałów wybuchowych. I zaproponował jako cel mniejszy wiadukt, właśnie na Krakusa.
– Kolej nie jeździła już do Szprotawy. Ruscy zawalili most na Śląskiej Ochli pod Jarogniewicami. Chcieli tamtędy przepchać lawety z czołgami. Ładunek okazał się zbyt ciężki, to była wszakże tylko taka kolejka. No i most runął a pociąg się wywalił…
– Wtedy jeździły składy do fabryk, tak jak teraz. Węgiel do „Polskiej Wełny” i browaru, drewno do tartaku i do zakładów stolarskich. Taki wybuch przerwał by te dostawy. To by była taka prawdziwa dywersja, jaką robili partyzanci podczas wojny.
Ostrowski dostał parę lat, pozostali też. Mnie nie wsadzili, bo nie byłem w środku grupy. Ale, że wiedziałem o niej, moje życie w mieście było skończone, zesłali mnie tutaj do PGR-u do pilnowania pałacu.
Takie podrzędne stanowisko, nieco więcej niż dozorca. Nikt mnie tu nie słucha, wszyscy wszystko niszczą, a ja nie mam nic do powiedzenia. Co ja tu upilnuję, tyle co nic. Moje życie jest przegrane, zawaliło się tak, jak niedługo zawali się ten pałac…
Wioleta sądząc, że mężczyzna skończył swoją historię, spróbowała wprowadzić do rozmowy swoją wersję:
– Szkoda by było tego wiaduktu. Myśmy się tam bawili. Czy taki wybuch mógł być niebezpieczny dla ludzi mieszkających przy wiadukcie? Sami mieszkamy całkiem niedaleko.
Lecz mężczyzna jeszcze nie skończył. Ze złością popatrzył na moją przyjaciółkę. Syknął na nią i rozdrażniony rzucił jej prosto w twarz:
– To nie o zabawę chodził ! Jak można o czymś takim w takiej chwili, nie wstyd ci panienko?! – i tu nastąpił najbardziej dramatyczny fragment, na który czekałam, aczkolwiek chyba zupełnie nieświadoma tego co usłyszę. Najpierw padło imię i nazwisko mojego Ojca a zaraz potem – Ten człowiek był wszystkiemu winny, całemu nieszczęściu Ostrowskiego, a przez niego i mojemu. To przez tego człowieka Ostrowski poszedł siedzieć, a ja wylądowałem tutaj, jako nikomu niepotrzebne popychadło.
Zdenerwował mnie:
– Chcieliście pozbawić setki ludzi ich miejsc pracy, być może zabić tych, co mieszkali przy samym wiadukcie i ty winisz za karę, jaką dostaliście, człowieka, który to opisał w gazecie?!
– Opisał w gazecie?
– Wy chcieliście zabijać, a on to tylko opisał. Co, napisał nieprawdę? W którym miejscu?
– Ależ to nie o pisanie chodzi. Tak mało wiesz, czy udajesz?
– Czego znowu nie wiem?
Odpowiedź na to pytanie zapowiadała się, jako kluczowa. Czułam, jakbym właśnie na tę wiadomość czekała całe swoje życie. Następna chwila mogła coś zmienić, los jednak chciał inaczej.
– To panie są z gazety ? Czekałyście na mnie.
O mało się nie roześmiałam. To był chyba ten inspektor… Inspektor ze spółdzielni, dla którego tu przyjechałyśmy i którego tak zawzięcie szukałyśmy w tym deszczu i smrodzie pekaesu, i ocierając się o pijaczków, i w tym zabłoconym gie-esie…? To był on? Ten mizerutki facecik z przedwojennym wąsem á la Chaplin, w za ciasnym na niego czarnym garniturku, który marynarkę włożył – zdaje się – na jakiś sweterek czy bluzeczkę od mamusi? Tego nie mogły nadrobić nawet nogawki odprasowane na kancik i przykrótkie rękawy z mankietami z zapiętymi guzikami, i nawet czyste lakierki. Facet wyglądał niczym… Kto, no – grabarz. Miniaturka grabarza… Ciekawe, kto to akurat umarł, kogo to dziś miał w planie pogrzebać nasz grabarczyk?
– Tak, czy nie?! – mała postać w garniturku była cała samą złością.
Wymieniłyśmy się z Wioletą bezczelnym i kpiącym spojrzeniem. Bez słów się zrozumiałyśmy. Miałyśmy jeszcze pomilczeć, chciałyśmy zobaczyć co gościu jeszcze potrafi?
Nie było to nam jednak dane.
– Panie Tadeuszu, to jest pani redaktor… – specjalista, który wyszedł za nami na korytarz, usłużnie wymienił moje nazwisko. – A to jest inspektor zarządu spółdzielni remontowo budowlanej, pan… – dokończył prezentacji, stając między nami, tak bardziej przy Wiolecie.
Obaj „nasi” faceci sięgali mi do ramion. Nie czułam się z tym zbyt komfortowo. Mali, drobni mężczyźni drażnili mnie, czułam się przy nich nieswojo. Nie wiem, co się ze mną działo, odczuwałam nie macierzyńską opiekuńczość wobec takich maleństw, ale jakąś niesprecyzowaną przewagę, z którą było mi bardzo źle. Nie chciałam tej przewagi. Nie rozumiałam jej, nie wiedziałam, do czego ją wykorzystać. Było mi z nią nie do twarzy, niepokoiła mnie i trwożyła.
– Takie więcej mądraliny z was? – skonstatował z przekąsem inspektor Tadeusz. – No dobrze. Zobaczymy – to było już bardzo uszczypliwe.
Wioleta odsunęła rękę specjalisty ze swego ramienia. Wyprostowała się tak energicznie, że potrąciła drzwi od biura, aż te niebezpiecznie pchnięte o mało nie trzasnęły administratora.
Tylko refleksowi gospodarza zawdzięczałyśmy to, że nie doszło do nieszczęścia. Obaj mężczyźni roześmiali się. Wtórowałam im i ja. Po chwili dołączyła Wioleta. Atmosfera została rozładowana, tylko inspektor nie dał porwać się tej fali. Nadal był naburmuszony, ale w końcu zaczął chociaż gadać po ludzku:
– Wracam do lasu, do ceglanego wiaduktu. Powinnyście pojechać ze mną… – dostrzegł nasze zdziwione spojrzenie. I szybko wyjaśnił – Stamtąd wróciłem. To w środku Lasu Broniszowskiego, za gliniankami, z których czerpiemy materiał na cegły, dawny przystanek „jagodowej kolejki”. Już nie Broniszów, a jeszcze nie Neudorf, głusza i dzicz. Wszystko można zrobić, wszystko ukryć. Nikt się nie zorientuje, nikt się nie dowie… Same lasy, gąszcze, skisłe dolinki.
– Jedziemy… W końcu coś się dzieje! – ucieszyła się Wioleta i ruszyła za panem Tadziem w garniturku. Zapomniała o swoim podwórku w cieniu nie wysadzonego wiaduktu, zapomniała o mnie i o moim szkalowanym Ojcu, i o moim administratorze. Na nieszczęście los nie był mi przychylny.
Pan Tadzieniek zatrzymał się w pół kroku przy końcu korytarza i pacnął się otwartą dłonią w czoło.
– Zaraz, jeszcze tylko jedno połączenie – obrócił się w miejscu i pędem wtargnął do sekretariatu. W drzwiach natknął się na dwóch młodych kolesi w skórzanych kurtkach, wysokich butach z cholewami. Do kompletu dochodziły jeszcze przekrzywione na bakier czapki leninówki na wygolonych głowach.
– Ach prawda…! – cofnął się ku nam i tym dwóm. W końcu podniósł głowę, przestał nią kręcić i popatrzył spokojnie nam w oczy – … byłbym zapomniał. Biorę jeszcze tych dwóch tutaj. Panie wybaczą, nie zmieścicie się wszyscy w gaziku. Pojedzie tylko pani redaktor. Koleżanka – skierował wzrok na Wioletę – zostanie tutaj i zaczeka, aż wrócimy.
No nie! Jakby mi cegłówka z wiaduktu, koniecznie ceglanego, spadła na łeb. Za nic nie pojechałabym sama z tym grabarczykiem. Bez szans. Otworzyłam usta, aby ostro zaprotestować.
Tadzieniek nawet na mnie nie spojrzał. Ci w leninówkach rozstąpili się, a on przemaszerował między nimi w kierunku stołu z radiotelefonem i królującej przy nim pani Olgi. Ku mnie skierował tylko wskazujący palec podniesionej nad głową ręki, którym potrząsnął, a zza jego pleców doleciało mnie krótkie:
– Nie teraz. I żadnych „ale”.
Stanęłam na środku korytarza jak osłupiała. Nie miałam siły zrobić nawet kroku, czy się obrócić. Słowa nie mogłam z siebie wydusić. Poczułam się jakbym była z drewna, taka drewniana marionetka, której ręce i nogi wprawia ktoś w ruch pociągając za sznureczki. Świat wokół mnie pulsował, wirował, żył. Ludzie gadali, podchodzili do siebie i odchodzili gdzieś, a ja tkwiłam po środku nich jak drewniana kukła na scenie, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, bez możliwości reakcji, ogłupiała i niema. Mogłam tylko słuchać, nawet bez wpływu na swoją mimikę, bo i moja twarz, oczy, wszystko zamarło.
No to słuchałam.
No i nasłuchałam się.
– Jak to, dlaczego! – buntowała się Wioleta.
– I co, panie inspektorze? Znalazł je pan, u administratora, czy u tego drugiego? – to doleciał głos sekretarki.
– U Demianiuka, pani Olgo. Niech pani włączy krótkofalówkę.
– I jakie one? Tak jak ostrzegałam?
– Nieważne, nieważne. Szybko, krótkofalówka…
– Z której strony wiaduktu pani mieszkała? – to był administrator.
– Od miasta, czyli od fabryki, ale na drugim końcu ulicy…
– Po tej stronie, czy po tamtej…? – tak, to był mój administrator!
– To te?
– Chyba te dwie – wymienili się głębokimi spostrzeżeniami obaj młodzi w leninówkach z cholewami.
– Jakby co, zapraszam z powrotem do siebie – nadskakiwał Demianiuk, specjalista.
– A idźże ty – ofuknął go mój przystojniak – Chodźmy do mnie, czuję się zobowiązany wyjaśnić pani tę historię do końca. Nie chciałbym żadnych niedomówień.
– Odbiór!… Tak, zaraz przyjadę… Bądź gotów… Nie, nie będę sam… – krzyczał do mikrofonu Tadzieniek, głosem silnym, o jaki bym go nie podejrzewała.
– Będziesz potrzebny… Czy mam to zrobić sam, czy czekać… – charczał ktoś po drugiej stronie aparatu – Sam jedziesz?… Pomogą coś, czy sam piach…
– No właśnie, nie wiem, czy miałam się wtedy bać? Czy tak zupełnie nieświadoma… – słodko kwiliła Wioleta, zdrajczyni.
– Mówiła coś o milicji… Może ona… – judziła sekretarka.
– Milicji wystarczy – ofuknął ją inspektor – Resztę musimy chwilowo zrobić sami.
– Tak! Słyszysz mnie? – znowu krzyczał do mikrofonu – Przywiozę wam ją… Trzeba
dokładnie posprawdzać… żadnych tam, nie, załatwimy do końca! Jakby co, bez ceregieli, to się nie może znowu rozpaskudzić naokoło…
– Ale jednak to było niebezpieczne… – przekomarzała się moja zdrajczyni. – Tak jak i teraz.
Zostanę sama… Ciemno, bez prądu, sami obcy ludzie…
– Będziemy jechać razem – zwrócił się do niej skórzany z cholewami – Pierwszy raz w Lesie?
– Po co ona tutaj?… – charkot z krótkofalówki – Córka zapewne, nie wiadomo czy nie… A jak się pojawi to co?
– Ciekawe te nasze Kocie Góry, jest taki przepust, po starej kolei, jak się popatrzy w dół, to… – powiedział skórzany.
– Chcecie, żeby tamta tu została? – spytała Olga.
– Co mam teraz powiedzieć, obiecać, że się panią zaopiekuję, niby za tamto?
– A nie wypadało by…?
– A jak tamta nie wróci, to co, tę do Radwanowa, na ostatni pekaes?
– Z tamtej strony szosy pagórki jeszcze większe. A na jednym takie głazy, w krąg ułożone.
Nieciekawie mówię?

Zaraz, zaraz. Spokojnie. O czym inspektor rozmawiał przez krótkofalówkę, o kim, chyba nie o mnie. Piach, to znaczyło, że do piachu? Co mieli załatwić do końca? I kto miał
to załatwić? O co pytała ta wydra, Olga, sekretarka? Dlaczego miałabym nie wrócić? Czemu Wioleta miałaby sama wracać pekaesem?
A ten co znowu, co za głazy, co za Las? Czego on chciał, przeszkadzał tylko, słuchać nie
dawał. Zaraz, zaraz, co inspektor chciał odpowiedzieć wydrze…?
Wydra, wydra. Długie, grube czarne włosy opadały prosto. Jak u kruka. Niska, tak się
wydawało i dosyć krępa w sobie. Skóra taka bardziej ciemna niż jasna, cera poorana. Uroda jak u młódki gdzieś z chutoru na Ukrainie, oderwanej od wiadra i wideł za biurko… Wydra to nie ta cała Olga, ale Wioleta. Ja jechałam do roboty, a ta podrywała przystojnego administratora. Może nie powinnam jechać ? Nie dałabym jej forów, niechby zobaczyła co i ja potrafię… Co ona zresztą mogła, poza tą swoją ulicą świata nie widziała…
Przyjechałam tu w ten deszcz, aby napisać artykuł. „Zapisuj swoją czystą kartkę”, kto to mi mówił? Sekretarz, Świtała. Wszyscy mi ponoć sekundowali. Ci wszyscy, co mi dobrze życzyli, przyjaciele. Jakże mogła bym ich zawieść ? Niech cię, moja droga Wioleto. Za tym administratorem ciągnął się jakiś smród. Jeszcze byś zobaczyła, gdy przywiozłabym rozwiązanie zagadki z Lasu, ścięło by cię z nóg! Jeżeli bym wróciła. A co by było, jak bym nie wróciła? Poszłabym do piachu? Gdzieś w gąszczu, a ciebie odprowadzili by na ostatni pekaes. I kto by odnalazł moje kości w skisłej dolince, gdzieś na dnie glinianki? Jakiś młody, przystojny ładowniczy, muskularny i bez koszulki, z opalonym torsem, jak u atlety… No i co z tego by mi było po tym?!

Wioleta została z administratorem. Specjalista musiał zadowolić się zabawianiem wrednej Olgi. Ta próbowała go odegnać od siebie, w ogóle z sekretariatu, ale deszcz, który znowu zaczął siąpić był na rękę małemu, grubemu i łysemu mężczyźnie. Gdzież tu było mu iść do przyczep na placu? Wszystko było prawie rozładowane, a w ten deszcz i mrok i tak nie dało by się nic mądrego więcej zrobić. Tak to mniej więcej jej tłumaczył, coraz pewniej moszcząc się w jej gabinecie.
Za kierownicą zasiadł maleńki Tadzik. Dwaj skórzani z cholewami z rumorem zawładnęli tylnymi siedzeniami gazika. Skromnie usiałam z przodu, obok kierowcy. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć? Powinnam być wściekła na Wioletę? – nie bo to by było płaskie, płytkie i głupie. Zła na to, że wszystko potoczyło się zgoła poza moją kontrolą, że ktoś za mnie tym wszystkim pokierował? A może jednak były tu gdzieś powody do niepokoju? No, bez przesady! – robiłam to co chciałam, to co zaplanowałam i po co tu przyjechałam. Siedziałam w służbowym gaziku, który prowadził inspektor państwowej instytucji, współpracujący z milicją. Tylko te mroczne, teatralne dekoracje wokoło i nade mną…
Tadeusz ssał w ustach papierosa, którego końcówka żarzyła się raz po raz w mroku tego pochmurnego i deszczowego dnia. Ciekawe, czy papieros zmókł ? Przecież krople deszczu go chyba nie omijały?
Inspektor całą swą mizerną postacią głęboko zapadł się w obszernym, przednim siedzeniu. Obie ręce miał wyciągnięte daleko przed siebie, ledwo co dosięgał do kierownicy, którą łapczywie objął oboma dłońmi, wszystkimi dziesięcioma palcami. Obracał nią całym sobą, jakby z wysiłkiem. I pociągał papierosa, raz po raz. Nic nie mówił, całym swym jestestwem oddany prowadzeniu gazika.
Przyglądałam mu się początkowo z wielką ciekawością. W końcu stało się to nudne. Gazik potoczył się najpierw z łoskotem brukiem do gościńca. Tam prowadzący, z niejaką fantazją, skręcił w prawo i wyskoczył na sam jego środek. Moment i znaleźliśmy się na placu, gdzie zawracał osinobus. Tu z nie mniejszą werwą kierowca zamaszyście skierował auto w lewo.
Przecisnęliśmy się między dwoma zbiegającymi się tu ku sobie chałupami. Pod nami biegł dukt, w który przeszła początkowo brukowana droga, najeżony gdzie niegdzie polnymi kamieniami i ułamkami cegieł.
Trzeba było przyznać, że inspektor – grabarczyk – czuł tę jazdę, odnajdywał się w tej roli. Prowadził rozsiadłszy się nieco pokracznie i tak też wyglądał za kierownicą, ale manewrował nią pewnie i z pewną nutą fantazji. Pilnował miarowej pracy silnika, żadnego rzężenia czy wycia na obrotach, żadnego zgrzytu w skrzyni biegów, a pudło gazika było cały czas pod kontrolą, w pełni ujarzmione. Przed nami, w oddali, zamykała horyzont, niemal rozmazana w mroku i padającym deszczu, w coraz niższych i coraz ciemniejszych chmurach zlewających się z zarysem drzew, ściana lasu, porastającego zbocza i grań szeroko rozłożonego wzgórza. Zamykało ono cały widnokrąg, monotonnie, niemal namacalnie leniwie, rozciągając się przed nami z prawa do lewa, niczym stary kocur przed nagrzanym piecem. Wzgórze nie było jakieś specjalnie wysokie, ale wyraźnie zaznaczało się w krajobrazie. Ludzie nazywali je Kocimi Górami.

Jechaliśmy po równym, a wzgórze powoli się do nas zbliżało. Z obu boków była pustka, o ile dobrze widziałam w tym mroku, były to chyba łąki, dosyć podmokłe, poprzecinane gdzie nie gdzie szpalerem wierzb i olch, pewnie rosnących wzdłuż rowów i kanałów. W oddali, na tle wzgórza zamajaczył ceglany komin. Zbliżaliśmy się do niego, choć było już widać, iż droga pozostawia go nieco z boku, po lewej. Zaczęły się wyłaniać coraz wyraźniejsze zabudowania wokół komina.
– To nasza cegielnia – rzucił jeden ze skórzanych z tylnego siedzenia. – Chce pani zobaczyć, jak się wyrabia cegły? W taką pogodę niewiele się tu dzieje…
– O, a tu z lewa, tu gdzie tera te bajoro na łące, tartak był – zagadał i drugi, który chyba nie chciał oddawać koledze całkiem pola – Jeszcze po wyzwoleniu drzewo tu przetrzeć wozilim. Komin był, prawie jak w cegielni. I trak pod dachem. Te wiate, jako pierwszą rozebralim i przenieślim na cegielnię. A potem komin się zwalił. Tak sam z siebie jakby.
Nie zdążyłam się do nich odwrócić, gdy cała ta masakra, która odstawili (szczególnie ten drugi), ugrzęzła w nieprzyjemnym, przenikającym gdzieś do kości, skrzypnięciu. Nasz wóz stanął w miejscu tak gwałtownie, że omal go nie podniosło. Tadzieniek hamował tak, jak prowadził, po kawaleryjsku.
Dopiero po chwili dostrzegłam to, co on zauważył na długo przede mną. Gazik niemal wrył się maską w opatuloną w ciemną chustę okrywającą głowę i cały niemal tułów, dosyć tęgą i niewysoką kobiecinę. Ta zaterkotała, ściszyła głos, obeszła wóz, stanęła obok kierowcy. Nachyliła się jeszcze bardziej ku niemu. Szeptała coś, z czego nic nie mogłam dosłyszeć.
Tadeusz puścił kierownicę. Oparł lewą nogę o burtę gazika. Odwrócił się ku kobiecie, prawą ręką wyjął z ust papierosa.
– No, gdzie? – zabrzmiało to jakoś tak pomiędzy, ni to pytanie, ni strofowanie. Inspektor zbeształ kobietę za to wtargnięcie mu przed maskę wozu, czy też raczej szukał jeszcze czegoś, kogoś?
Szybko się wyjaśniło. Z krzaków porastających przydrożny rów wyłoniła się druga kobieta. Tak samo opatulona ciemną chustą, w spódnicy sięgającej nieco poza kolana, obuta w niknące pod rąbkiem spódnicy kozaki.
– Ach tak?! – skwitował Tadeusz. Rozsiadł się na powrót za kierownicą, ale zanim ją znowu ujął, zatoczył jeszcze przed sobą prawą ręką, wskazując jakby kierunek – Przejdźcie i zaczekajcie tam, gdzie wiecie. Podjadę.
Dopiero teraz zwróciłam uwagę na to, że równinę łąk przed nami przecinała wąska kreska drzew i krzewów, siedzących obok siebie niczym na jakiejś grzędzie. To było jak opaska w poprzek łąk, oddzielająca nas od dalszej części równiny, graniczącej z lasem. Od tej części, gdzie niedaleko już majaczyły zabudowania cegielni. Wzdłuż całej równiny, po obu stronach drogi biegł w poprzek do niej, porośnięty, ledwo widoczny, ale jednak wyraźny nasyp. W miejscu gdzie się przecinał z drogą, dukt się tu lekko wspinał na to spotkanie, po prawej nie było już dalej łąk, zaczynał się zagajnik. Nie wiem ile to mogło być, metr a może półtora metra ponad powierzchnię łąki?
Gazik podjechał do tego nasypu, wspiął się do miejsca, gdzie dukt się z nim krzyżował i przekraczał, ale nie pojechaliśmy dalej, w stronę cegielni. Inspektor skręcił w prawo. Przejechał ze sto pięćdziesiąt, dwieście metrów po otoczonej drzewami, wydłużonej polance i skręcił jeszcze raz ostro w prawo. Na moment stanął w poprzek tego, porośniętego sięgającym przedniej szyby gazika zielskiem, wydłużonego placyku, po czym cofnął wóz i na wysokich obrotach ruszył do przodu, robiąc jednocześnie mocny skręt w lewo. W ten sposób zawrócił auto, które potoczyło się jeszcze parę metrów z powrotem w stronę duktu i stanęło.
Tadeusz energicznie wysiadł z wozu. Przed nim pojawiły się, niczym duchy, obie opatulone w chusty kobiety, które spotkaliśmy przed chwilą. Cała trójka odeszła kilka kroków od gazika, w stronę krzaków. Chyba nie chcieli, abym usłyszała to, o czym mieli rozmawiać?
Nie to nie. Nachalna nie byłam. A skoro oni w lewo, to ja na prawo. Spojrzałam przed siebie, w krzaki i drzewa przysłaniające w tym kierunku zabudowania Broniszowa. Stamtąd tu przyjechaliśmy.
Spojrzałam i zamarłam.
Moje oczy spotkały się z czyimś silnym spojrzeniem. Odczułam ten jad nieprzyjaźni, rozczarowanie przechodzące w szyderczą tolerancję. Skądś to znałam, to było takie znajome, jakbym się z tym zetknęła tak niedawno, że wrażenie tego spotkania ze mnie jeszcze nie wyparowało.
Zielone oczy. Zielone oczy nieprzyjaźnie omiatające mnie zza otaczającego je kasztanowo-rdzawego woalu.
Tak, w gęstwinie przykucnęła kobieta, na którą natknęłyśmy się z Wioletą po wyjściu z osinobusa. Kierowniczka nie wiadomo czego. Wtedy jej długie włosy, pewnie tuż po porannych zabiegach, chronione tym wielkim parasolem, opadały ładnie skręcone, suchymi puklami na kark i ramiona. Teraz kucała skulona, długie botki miała mokre i nieco przybłocone. Nie miała nad sobą parasola. Włosy płonęły rdzawo, ale kłębiły się już stargane i wilgotne. Patrzyła na mnie spomiędzy chaszczy niczym przyczajony wielki kot, gotowy do skoku, do ataku.
Zadrżałam.
Z zimna? Ze strachu?
W pierwszej chwili, gdy spojrzałam w kierunku wsi, zamierzałam wyjść z samochodu i zrobić parę kroków. Tak bez celu, dla rozprostowania kości lub po prostu dla zapełnienia tej kipiącej od niezręcznych relacji chwili. Gdy jednak nadziałam się na wzrok rdzawokasztanowej, odruchowo cofnęłam się, przysiadłam na powrót na swoim siedzeniu w samochodzie.
Wybawienie przyszło zupełnie nagle i z zupełnie nieoczekiwanej strony.
– Pani Truda! Co pani tak siedzi? – wyskoczył zza moich pleców, z tylnego siedzenia, jeden ze skórzanych.
Przyjrzałam się jej teraz dokładniej. Nie kucała bynajmniej, ale przysiadła sobie na murku z czerwonych cegieł. Nie było jej mokro od ziemi, bo były to jakieś stare fundamenty, suche i wybetonowane. Nie kapało też na nią z góry, gałęzie z szerokimi liśćmi, rozłożyście rozpostarte nad jej głową, skutecznie chroniły ją przed deszczem.
Truda nie zareagowała na słowa skórzanego. Ten więc odwrócił się w moją stronę.
– Pewnie dziwią panią te ruiny, co nie?
Zrobił krok w stronę gazika, podał mi rękę, zachęcając abym wysiadła za nim. Nie było powodu, aby tego nie zrobić.
Ruiny to było za dużo powiedziane. Trochę cegieł wystających z ziemi. Gdyby nie pewien porządek, czytelny jeszcze w tym szczątkowym stanie niegdysiejszej budowli, pozostałość konkretnej myśli jakiegoś architekta sprzed lat lub wieków, można by rzec – rumowisko. Czerwone cegły, trochę gruzu, ułamków zaprawy. Miało to kształt podłużny, wąski. Dwa prostokąty zbiegające się po środku, rozdzielone szerszym łącznikiem w kształcie kwadratu. Za nim coś jeszcze niegdyś było. Pozostał jakiś niewyraźny, trudny do opisania ślad. Wystawało to wszystko na grubość dwóch, trzech cegieł ponad powierzchnię gruntu. Gdzie nie gdzie tylko pozostało nieco więcej. Wzdłuż jednej krawędzi kwadratu, tej jakby dalszej, patrząc ode mnie, zachował się zwornik dwóch ścian. Wysoki może na pół metra. Na tym czymś przysiadła rdzawokasztanowa pani Truda.
Z paplaniny skórzanych wiedziałam już, że była tu dawniej, za Niemca, a jeszcze i chwilę po wojnie, stacja kolejowa. Na trawiastej polance, gdzie stanął nasz gazik były tory, bodaj dwa, czyli główny i boczny (tak zwana mijanka). A tutaj?
– To był dworzec w Broniszowie?
– Nie, skądże. Za mały – zaoponował młody. Podszedł do rumowiska, stanął pośrodku kwadratu. Butem uderzył w murek, na którym siedziała Truda. – Tu była waga towarowa. Solidnie obudowana, ceglanym murem, zadaszona.
Kobieta pokiwała głową, po czym energicznie wstała. Na jej twarzy widoczny był bardzo wyraźny niesmak. Ruszyła w kierunku samochodu. Minęła mnie w milczeniu, nie patrząc. Wzrok wbiła w ziemię.
Nie to nie, nie musiałyśmy przecież rozmawiać. Odwróciłam od niej twarz, wzruszyłam
ramionami i podeszłam do skórzanego, jakby nikogo więcej już obok mnie nie było.
Usiadłam obok, ale na drugim końcu murku, naprzeciw miejsca, gdzie siedziała przed chwilą rzdzawokasztanowa.
– Co tu ważono, cegły z cegielni ?
Skórzany zaśmiał się. Sama wiedziałam, że to było głupie pytanie, ale chciałam go właśnie pobudzić do śmiechu. Aby rozładować atmosferę, zbliżyć się do niego i może, nieco takiego rozluźnionego, rozgryźć.
– Nie cegły? – zdziwiłam się, grając dalej słodką idiotkę. – Nie wożono stąd cegieł pociągiem?
– Waga służyła rolnikom. Koleją wożono – no co – to, co zebrano z pola, buraki, ziemniaki. I zwierzęta gospodarskie, króliki, kozy, świnie.
– Ale cegielnia była przecież tak blisko. Pewnie też korzystała z tej kolei…?
– A pewnie.
– Widziałam już kiedyś cegielnię, na studiach zawieźli nas na praktykę reporterską. Było tam mnóstwo torów, ale takich wąziutkich. I zupełnie malutkie wagoniki. Czy tu na stację też szły takie wąskie tory, od cegielni? Gdzie były, z tamtej strony – wskazałam ręką gdzieś za gazika – czy tutaj, przy wadze?
– Jak chciałabyś zobaczyć wąskotorówkę, to musielibyśmy iść do samej cegielni. Od pieca Hoffmana i od maszynowni, kilka torów, czynnych jeszcze teraz, zbudowano do glinianek i do suszarni…
– Piec Hoffmana? Chyba byłam w środku. Tam się wypala cegły, tak?
Chłopak zadarł daszek czapki maksymalnie do góry. Kucnął przede mną i zaczął opowiadać o cegielni, o pracy robotników, dmuchawach, zegarze sterującym dosypywanie węgla. Rozpalał się z każdym zdaniem, autentycznie przeżywał to, co opowiadał, całym sobą. Potrafił zarazić entuzjazmem i podziwem do niemieckich cudów techniki cegielnianej, rozśmieszyć zabawnymi historyjkami, wynikającymi z prostoty naszych chłoporobotników, którzy zderzyli się z nieznaną im techniką i byli do tego po prostu leniwi lub pijani.
Kim był ten chłopak? Na robotnika cegielni nie wyglądał, a więc?
– Nasz piec Hoffmana ma dodatkowo jeszcze wieżę zegarową. Zapytasz, po co zegar na
wieży w cegielni? Szwaby mieli taki mechanizm, co zegarem sterował podsypkę miału do palenisk. Jak już byłaś w cegielni, to widziałaś, że piec Hoffmana to taki osobny budynek, z dołem i piętrem. Na dole są komory, w których kładzie się w stosy cegłę do wypalenia. U nas takie komory są z półkolistymi sufitami, jakby od góry położyć na nią pół przeciętej beczki. A na samej górze, pod dachem jest właściwy piec i cała instalacja do nagrzewania. W piecu Hoffmana ciepło wędruje po komorach. Każda komora ma po trzy czeluści zasypowe, w które sypie się miał. Jak się wrzuci uformowane, wysuszone cegły na wypalanie i rozpali piec, to trzeba już wypalać tę partię aż do końca. W różnych fazach trzeba pilnować, aby ogień i temperatura były odpowiednie. Pilnuje się przez dosypywanie do czeluści zasypowych tyle miału w danym momencie, ile trzeba. Ani za mało, ani za dużo. I na czas. Ani za wcześnie, ani za późno. Jak się pomylisz, to cegłę szlag trafi. Może mieć zły kolor lub kruchość. Albo wyjdzie ci zupełnie inna cegła, niż szef nakazał, nierówna. Trzeba pilnować. Nieraz jak się rozpali na noc, to trzeba całą noc czuwać i ganiać od czeluści, do czeluści. A u nas takich jest ponad pół setki. Wyobrażasz sobie? Patrzysz na czas, na miarkę miału i zaglądasz pod zasuwy, ile miału wsypać? A pomyl się tylko, albo co przegap! Cała cegła może iść do diabła, a ciebie obciążą…
I dlatego Szwaby wymyśliły ten zegar. On był na wieży, tak wysokiej, że jak naciągnęłaś
ciężarki, co to opadając, same napędzały tryby zegara, wystarczyło tego opadania na całe
wypalanie. Nie trzeba było naciągać ich znowu, starczyło tylko raz, na początku. Chyba, że było jakie specjalne wypalanie, to wtedy naciągało się tylko do połowy, albo do dwóch trzecich. Albo i dwa razy na jedną partię. Ten zegar miał do trybów doczepione takie druty, cięgna, które same zamykały i otwierały otwory czeluści, przez które sypał się miał. Szwab to miał dokładnie wszystko obmyślane, zrobił taki automat. Górą szły cięgna, a dołem taśma z miałem. I mechanizm zegara tym sterował. Tak jak ustawiłaś czas i ilość porcji. Przyszedł odpowiedni czas – cięgna otwierały otwór i sypała się do nich odmierzona porcja miału. Człowiek już nie musiał na wszystko uważać sam. Wystarczyło, że nastawił ciężarki na zegarze i pilnował, aby na taśmie był cały czas miał. Czyli wystarczyło go dosypywać, tak by nie było pusto. Resztę za niego robiła maszyna. Delikatne to wszystko było. I paliło się w tym takim specjalnym miałem. Na samym początku, zaraz po wyzwoleniu, jak tylko ruszyła nasza cegielnia, zostali tu jeszcze majstrzy, Niemcy. Były też zapasy tego miału, po Szwabach. Starzy majstrzy tłumaczyli naszym, robili z nimi, a często i za nich. Ale, tak przed pięćdziesiątym, wszystkie Szwaby musieli już wyjechać, majstrzy też. I cała ta maszyneria dostała się naszym. Nie dość, że delikatne to było, to i zapasy tego specjalnego miału się skończyły. Nasi próbowali palić czymś się dało, inżynier skądciś przyjeżdżał, jakieś eksperymenta robił. Ale częściej to nie działało, niż działało. Choć jeszcze chodziło. Do przedwczoraj. Z soboty na niedzielę, właśnie poza przedwczoraj, wesele było w Mirocinie. Taka jedna „Rumunka” od krów, z czworaków, co to obok dawnej stacji kolejowej stoją w Wichowie, szła za milicjanta z Mirocina, Romka „Poznaniaka”. No i chłopaki, i ci z Mirocina, i ci z Wichowa dali nieźle w palnik. Czyli po prostu popili. Ale rebiata z Mirocina przychodziła do cegielni na nockę zawsze po robocie w polu. A teraz przecież sianokosy, nie ma że niedziela. I jak tak zapili w sobotę na tym weselu, w niedziele porobili na kacu w polu, to drugiej nocy nie wytrzymali i posnęli się na dyżurze. I nie dopilnowali zrzutu miału na taśmę. Jak się przebudzili, patrzą, a tu temperatura spada, cegła nie czerwienieje, stygnie. No i dawaj, na siłę pchać ten miał, ile się da, już nie na taśmę, ale prosto do czeluści. Ale to nie był czas, który mierzył zegar na dosypkę, więc otwory były zamknięte zasuwami. Cięgna mocno trzymały zamknięte pokrywy, więc nasi zaczęli podważać je łopatami i jakimś łomem. A cała ta instalacja była strasznie delikatna… Pozrywali kilka cięgien, wyłamali kilka zasuw. I szlag trafił całą maszynerię. Niemca, który by to naprawił, już w Broniszowie nie ma. Z samego rana wołali jeszcze fachurę z Kożuchowa, z tych warsztatów pegieerowskich, ale gdzież mu tam do szwabskiego automatu. Za cienki, nie dał rady. Ponoć po południu miał jeszcze przyjechać ktoś z zakładów z samej Nowej Soli, ale tymczasem w obiad zamiast mechaników pojawiła się ta komisja wypadkowa z Żagania.
Ciekawostka, w komisji był nasz Tadek. Żyd bo Żyd, ale swojski chłopak, właśnie z Mirocina. Znają się z tymi pechowymi weselnikami od szkoły, przy piwku spotykają się co sobota… Nie przyjechał on tu im krzywdy zrobić, tyle że za nim zjawił się Reinhard czyli Rajmund, ten, co pani już wie.
Nie wiem, co teraz będzie, szwabski automat szlag trafił. Trzeba chyba teraz wszystko ręcznie, pilnować, odkrywać, zakrywać. I nie będzie już spania na nocce… Przez jedno głupie wesele, męczyć się teraz będzie tylu ludzi, i to na lata…
Ale zostały nam jeszcze wspaniałe maszyny w maszynowni. Transporter, taki na szynach, wyciąga wózki z gliną, prosto z torów, co idą od glinianki. Potem wywraca się koleby i glina leci do mieszarki. Ona napędzana jest elektryką… Tak, u nas jest nowocześnie, nie ręcznie…
Takie fest maszyny mamy!

Popatrzyłam na niego inaczej. Był naprawdę zafascynowany tą cegielnią. To, co wyniosłam ze studiów, Marek ze Stefanem Łosiem nazwali by to – profesją – nakazywało mi, zacząć dociekać, kim był skórzany w cegielni? Co robił w cegielni? Jakie miał z nią związki, związki i obowiązki (to już był cytat z Klema). I był to cholernie piętnujący imperatyw. Jak tego byś nie zrobiła, dziecinko, to… I tu cała seria inwektyw, społecznych i politycznych o takiej, co to by nie zrobiła, personalnych, zawodowych. A osobiste, ludzkie, po prostu predylekcje? A jakbym tak, za Dostojewskim tym razem, zaczęła się zastanawiać nad emocjonalnymi motywacjami, ba – mogłam iść dalej, mogłam pozwolić sobie na to – uczuciowymi stymulacjami gorącego stosunku skórzanego do tej sterty desek i murów, ton żelastwa, stłoczonej maszynerii, potu i smrodu spracowanych ludzi…
– Czy dużo dziewczyn pracuje w biurze cegielni?
Skórzany był zaskoczony tym pytaniem. I wcale tego nie krył. Chociaż nic nie powiedział, jego gesty, mimika, oczy – wyrażały to wszystko, czego nie powiedział. Zaskoczyłam go, ale żeby aż do tego stopnia?
– No, jak nie dziewczyny, to może kobiety? Przy produkcji, może przy lepieniu cegieł z gliny…?
Ależ się roześmiał!
– Jakże by to mogło być?! Pani mnie nie słuchała… Nie lepi się ręcznie. Najpierw elektryczna mieszarka robi masę, a potem mechaniczna krajalnica – kroi. Niedobrze. Stałam się na powrót per pani. A ja tak potrzebowałam w tamtej chwili tego jego „jak chciałabyś”, „jak byłaś”, „widziałaś”.
– Na cegielni pracuje twoja dziewczyna?
– Nie – popatrzył mi dłuższą chwilę w oczy. Spróbował w nie wejrzeć, czegoś się z nich
dowiedzieć o mnie, coś zrozumieć. Nie, nie zrozumiał, nic a nic, powtórzył – Nie pojmuję co tu mają do tego dziewczyny…?
Teraz ja musiałam na niego spojrzeć tak, aby to spojrzenie trwało na tyle długo i było na tyle dla niego interesujące, że dałby mi bezwiednie czas do namysłu. Uśmiechnęłam się lekko, ale sympatycznie, to powinno jeszcze bardziej go wciągnąć.
Nic z tych rzeczy. Poczułam, że to nie była maska, uśmiechałam się szczerze…
– Dziewczyny są piękne, śliczne, prawda? – zaczęłam delikatnie – Można je chyba za to polubić…? Już za samo to, że są i za piękno, ukryte właśnie w nich.
– Polubić? Za to, że ładnie wyglądają? – pokręcił głową. Przybrał taki ton, jakby wpierw chciał mi coś ważnego wytłumaczyć, ale nagle zrezygnował, utraciwszy w międzyczasie poczucie sensu tego działania – Pani to chyba nie rozumie chłopaków. Mężczyźnie ładność to kojarzy się od razu z… – nie dokończył. Zawstydzony chciał uciec gdzieś w bok. Odwrócił głowę i zrobił krok… Złapałam go za rękę.
– Wiem, z czym się kojarzy. Ale czy ty naprawdę nie spojrzałeś nigdy na dziewczynę i nie
poczułeś przyjemności patrzenia na coś, co było piękne? Bez tego, no wiesz…
– To znaczy jakie, że piękne?
– A maszyna, elektryczna mieszarka, powiedziałeś, że jest fest…?
– Pani pyta, czy ona jest piękna?
– A jest?
– A co to jest piękno?
– A powiedz mi, co to znaczy, że ona jest fest?
Skórzany zrozumiał pierwszy to, o co się nawzajem pytaliśmy. Bo, prawdę mówiąc i ja sama straciłam orientację. Gdybym miała powiedzieć, jakiej odpowiedzi oczekuję, to? Musiałabym najpierw powtórzyć sobie: o co pytałam i jakie cele miały spełnić odpowiedzi…
Skórzany odpowiedział. Znowu się rozbujał. Gadał jak najęty. Nie przerywałam mu, chłonęłam jak natchniona. Ale jakąś inną cząstką siebie. To grzęzło gdzieś w takim moim ja, że nie nadawało się nawet do takiej wewnętrznej dysputy, w moim środku – nie środku. To nie była rozmowa stażystów w parku przed redakcją „Po prostu”, którą można zapamiętać, przetrawić, zrobić z niej gonitwę myśli, przelać na papier do pamiętnika lub w jakąś formę dla ludzi obcych, z zewnątrz.
To było jeszcze gdzieś głębiej, nie do odtworzenia. Ale było. Tylko, że to się czuło, a nie dałoby się drugi raz odtworzyć słowami.
Skórzany sączył we mnie swoje słowa. Rozumiałam je, choć łapałam się na tym, że ich jednocześnie nie słucham. Tam w środku wystarczało mi koncentracji, aby słuchać, brać do siebie, przesączyć przez jakieś uczucia… A tutaj, jakby bliżej świata niż mnie samej zastanawiałam się… czy odpowiedzi muszą spełniać jakiekolwiek cele…?
Skąd się to nagle wtedy we mnie odezwało?
Skórzany sączył coś we mnie, coś, co było tylko moje, nie do zszargania w kontakcie ze
światem, z innymi ludźmi.
Odpowiadał na moje pytania i było mi z tym tak dobrze…
A jednocześnie przed oczami miałam wyraźny obraz parkowej alei, oświetlonej nielicznymi palącymi się latarniami. Czy to była TAMTA aleja?

Aleja w Centralnym Parku Kultury, którą można było zejść aż na Solec, do Syrenki?
Co to było: szczęście czy pech? Gdy nastał czas kolejnych praktyk, okazało się, że mieliśmy całym rokiem uczyć się służby słowa literackiego. Znaczenie literatury, poezji, społeczna rola literatów i takie tam. No i nasze miejsce w tym wszystkim, dziennikarzy. Praktyka ta, a jakże, w terenie, ale już nie huta w Stalowej Woli, ani PGR w koszalińskim, tylko prawdziwa redakcja pisma literackiego. I mnie przypadło „Po prostu”. Naczelny, Eligiusz Lasota, popatrzył na nas, pięć studentek, jak stałyśmy u niego w gabinecie i szast, trzy do poezji, do redaktora Edwarda, i prast – dwie pozostałe do prozy, do redaktora, pana Marka. Szczęście, czy pech, że tak poznałam ulubieńca salonów? Wszyscy mnie ostrzegali, że praktyki będę miała w barze „Pod Jontkiem”, Wiejska 17. Ledwie dwa piętra w dół schodami od redakcyjnych pokoi. A jednak nie.
Rozmawiałam z Markiem o literaturze i o życiu na ławce, pośród drzew. Raz nawet doszliśmy aż na Solec, do Syrenki. Siedzieliśmy długo na cemencie, może nawet spojrzeliśmy sobie w oczy?
To jasne, że byłam gówniarą z prowincji. Marek był już wyedukowany przez Łosia, Andrzejewskiego. Mieszkał i pracował przecież nie tylko w górach, Częstochowie czy
Białymstoku. Był i Wrocław, a przede wszystkim Warszawa, Warszawa, Warszawa… A ja co?
A ja – ta niezapomniana aleja w Centralnym Parku Kultury.
– Widzisz ten park? – Marek zatoczył ręką wokoło.
Powiodłam trochę cielęcym wzrokiem za tą ręką i szybko się zmitygowałam.
– Widzę. Okulista zbadał mi wzrok na początku roku akademickiego. I chwalił.
– Jasne – Marek odgarnął mi delikatnie włosy z twarzy – Bardzo długo nie będziesz nosić okularów. Popsujesz stereotyp oddanej Partii działaczki intelektualnej szczebla powiatowego…
– E tam, znowu się ze mnie nabijasz…
– O nie, co to, to nie – przeszedł nagle z pogodnego nastroju zupełnej nonszalancji w jakąś
agresywną zapalczywość. Ponad osiemdziesiąt kilo i ponad metr osiemdziesiąt prawdziwego faceta. Mogło w tej chwili przestraszyć. – Popatrz wkoło tym sokolim wzrokiem, poprzez te drzewa. Co widzisz?
Przełknęłam głośno ślinę. Miałam ściśnięte gardło i nic mi nie mogło przejść przez usta.
– Może dostrzegasz, a może nie? Biedne chałupy wyrobniczego Powiśla. Na Woli największym parkiem jest cmentarz, a tutaj prezydent uzurpator, tuż przed klęską swoją i narodu, posadził prawdziwy park. Po co to tutaj, jak ludzie się tak – nomen omen – gnieżdżą?
– I ja mam ci na to odpowiedzieć? – szczerze się zdziwiłam. Zagonił mnie zupełnie w kozi
róg. Odpowiedź była raczej oczywista, a raczej… dwie odpowiedzi…
– Nie odpowiedź tu jest ważna. Ja odpowiem jedno, ty drugie, kto inny – trzecie. Jakie to ma znaczenie? Puste słowa.
– A więc?
– Ważny jest cel odpowiedzi. Stawiając pytanie, wyznaczam cele, jakie mają spełnić otrzymane odpowiedzi. Ich treść to tylko pusta forma. Ona nic nie wnosi, nic nie zmienia. Liczy się tylko konkretny czyn!
– A to nie jest tak, że puste pytania – puste odpowiedzi?
Wykład. Studentka słuchała, ale studentka była nastawiona wojowniczo, buntowniczka.
– A pewnego razu była sobie taka śliczna dziewczyna…
Załapał od razu.
(Marek właśnie na pierwszej stronie „Po prostu” opublikował swoje opowiadanie. Ktoś potem opisywał je, jako prościutką historię o urodziwej dziewczynie siedzącej z chłopakiem na ławce w parku. Jej widok budził w przechodniach uczucia wzniosłe i szlachetne. Tymczasem dziewczyna, uosobienie czystej niewinności, kłóciła się z chłopakiem o pieniądze na skrobankę. On nie chciał zapłacić, a wtedy ona mu zagroziła donosem, bo sfałszował ankietę personalną)
– O nie, tylko nie w ten sposób.
– A dlaczego by nie?
– Bo taka literatura, taka odpowiedź może przynieść, akurat tobie, tylko żal.
– A czemu pytanie o śliczną dziewczynę, o piękno ma nieść żal, a nie coś odwrotnego?
– Chcesz, to pytaj – nie zauważyłam na czas tego typowego wycedzania szyderstwa, które Marek właśnie rozpoczął, no i zapytałam:
– Jakiemu celowi służą pytania, co to mogłabym je zadać autorowi „Ślicznej dziewczyny” lub jej samej?
Czego oczekiwałam od autora? Czy tego?
– Temu, aby nosić ze sobą prezerwatywę. Zapobiegliwie i notorycznie. Nie uwieczni, ale
przynajmniej utrwali to na jakiś czas jej urodę dla tego zapobiegliwego… I pozwoli mu
uniknąć dodatkowych kosztów.

Skórzany skończył. Popatrzył na mnie, jakby czegoś bardzo oczekiwał. Rozumiałam
go. Przekonał mnie. Tego potrzebowałam. Tu na wiejskiej stacyjce dawnej kolei
szprotawskiej odkryłam, kto i w jaki sposób był w moim życiu zwyczajnym pozerem. Małe i duże dwory, zamki i pałace, urzędy i redakcje, miasta i stolice. Mała wiejska stacyjka zarośniętej chaszczami kolejki.
A jednak nie mogłam mu tego wszystkiego powiedzieć. Szczególnie tego, że skórzany z
cholewą odpowiadał na moje rozterki, a Marek zaś mówił mi tylko o odpowiedziach, i tylko na pytania…

Ciąg dalszy jutro

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.