Lucy Wielka Mistrzyni 1

Tibor Jagielski

lucy – przepis na zupę z kaczki

pewnego pięknego, słonecznego poranka stanęła lucy na progu swojego domostwa,
spojrzała na baraszkujące w sadzawce kaczki i poczuła ogromną ochotę na kaczą zupę;
ponieważ żadna z kaczek, mimo wielkiego szacunku jakim darzyły  mistrzynię, nie dała się
namówić na to, aby skończyć życie w wiszącym nad paleniskiem kociołku,
postanowiła lucy zrobić kaczą zupę bez kaczki:
do gotującej się wody wrzuciła pokrojone warzywa i zioła, następnie skrzydelka,
udka i nóżki nieistniejącej kaczki, a na koniec sporo nieistniejącego smalcu
z nieistniejacej kaczki, ciągle i dokładnie mieszając
i po niedługim czasie zupa była gotowa;
lucy spróbowała ostrożnie i powiedziała
– ho, ho, tak dobrej zupy już dawno nie jadłam
i nalała ją także swoim kaczkom do korytka;
na ptactwo nie trzeba było długo czekać
i wkrótce wszyscy zajadali się ze smakiem,
podczas gdy słońce wzosiło się powoli na niebo.

lucy i  koty

raz jeden z okolicznych kotów wbiegł do chatki mistrzyni i położył się spać akurat na poduszce,
na której zwykła siadywać lucy.
– czy mam go wyrzucić? – zapytał jeden z uczniów.
– jak wpadłeś na ten pomysł? – rzekła lucy – czyżbyś nie znał moich nauk?
– ale jaki z tego pożytek, że traktujesz tego kota po królewsku? – odparł uczeń.
a lucy na to
– co to byłby za pożytek, gdybym dzieliła się z innymi
tylko tym co bezwartościowe, albo bez znaczenia?
nie słyszysz jak mruczy? to ta muzyka jest mi zapłatą.

lucy na polowaniu

pracującej w ogrodzie lucy przeleciał raz przed samym nosem bażant
i zatrzymał się nieopodal
ach, wspaniale – pomyślała – dawno nie wylądował w moim garnku – i
mimo że była w trakcie w pielenia grządek, narzuciła sukienkę,
chwyciła procę i ruszyła za ptakiem…
jednakże bażant okazał się niełatwym kąskiem i ledwo lucy zbliżała się na odleglość rzutu,
on jakby tknięty przeczuciem odfruwał…
nie spostrzegła się lucy, a czas mijał, jak wylądowała w sadzie kasztanowców pobliskiego pgr-u
i tam też wreszcie znalazła właściwą do miotu pozycję, lecz zamiast rzucić kamieniem,
rzuciła najpierw okiem i spostrzegła w cieniu liścia cykadę,
a na samym liściu dokładnie obserwującą ją modliszkę,
a znowu modliszce przypatrywal się intensywnie bażant,
którego miała dotychczas w oku lucy
i zdumiona takim obrazem znieruchomiała na moment…
wtem rozległ się hałas i z pobliskich krzaków wybiegli chlopi z kijami,
myśląc, że mają do czynienia ze złodziejem i nieźle by się lucy oberwało,
gdyby im szybko nie wytłumaczyła, dlaczego zabłądziła do ich ogrodu…
wracając do domu była bardzo markotna;
– co się stało? – zapytała jedna z uczennic
– ach, wskoczyłam do brudnego potoku i zapomniałam o moim czystym jeziorze –
westchnęła lucy i wróciła do pielenia.

lucy umiera

gdy lucy umierała, zebrały się w jej domku uczennice i uczniowie
i radzili jaki jej urządzić pochówek i jakie drogocenności włożyć do grobu…
stara mistrzyni przerwała im:
– nie troszczcie się o to; moją trumną i zarazem grobem jest niebo i ziemia,
a słońce, księżyc i gwiazdy to moje klejnoty, a pożegna mnie cała natura.
– ale co będzie gdy przylecą sępy i wrony? – zatrwożyli się uczniowie.
– nad ziemią zjedzą mnie sępy, a pod ziemią mrówki,
wolicie mrówki?

Opowieść o świeczkach i świętym Mikołaju

Ewa Maria Slaska

Było to w listopadzie, gdy nagle poczułam, że z niczym nie daję rady i na nic nie mam siły ani czasu. Nagle musiałam zacząć pracę w biurze, nie było jej zbyt wiele, ale jednak więcej niż przez kilka ostatnich lat, musiałam napisać zaległe zamówione teksty i, chyba po raz pierwszy w życiu, nawaliłam i nie napisałam na żądany termin, ba, nie napisałam ich nawet miesiąc później. Nawalałam wszystkie terminy, nigdzie nie przychodziłam, albo wcale, albo na czas. Ludzie zaczęli się na mnie obrażać, lub mnie obrażać, co na jedno wychodziło. A kot zaczął mi nocą sikać do łóżka…
W skrajnej desperacji napisałam maila i rozesłałam do wszystkich Krewnych-i-Znajomych-Królika, opisałam, co się dzieje, poprosiłam, nawet nie o pomoc, bo nie wiedziałabym, kto by miał mi w czym pomóc, tylko o zrozumienie i wyrozumiałość.
Już samo opisanie sytuacji przyniosło pewną ulgę. Ludzie dzwonili lub pisali, pytali, jak mi pomóc, jedna z przyjaciółek zapaliła świeczki w katedrze w Atenach…

A potem, któregoś dnia, gdy wróciłam z pracy, znalazłam pod drzwiami kopertę, a w niej kartkę świąteczną z tekstem po polsku, że to życzenia od świętego Mikołaja, i stówką euro.

Obdzwoniłam lub spytałam smsem, na messengerze, mailu i whatsappie wszystkich Krewnych-i-Znajomych-Królika, którzy przedtem dostali ode mnie marudzącego maila, pytając, kto? Wszyscy się wyparli, a w końcu ktoś powiedział, że mam przestać im zawracać głowę. Przyszedł święty Mikołaj i już, taka była kiedyś natura świętego Mikołaja, że anonimowo dawał prezenty tym, którzy potrzebowali.

Przestałam więc. Przyjęłam z wdzięcznością stówkę i wydałam ją na honorarium dla behawiorystki, która przyszła pomóc uspokoić kota. Kot się uspokoił, a wokół mnie zaczęły się dziać cuda. Ludzie, którzy się poobrażali wrócili (no, prawie wszyscy – dwie osoby odeszły chyba na zawsze, ale trudno – może to były takie przedświąteczne porządki w ich życiu, albo w moim – kto wie; a może jeszcze wrócą). Dostałam pieniądze, zaległe i bieżące, spodziewane i niespodziewane, oraz obietnicę umowy o pracę. Ba, wynajemca zwrócił mi nadpłaty i… uwaga: obniżył czynsz, co się przecież nigdy nie zdarza! Nawet nowa kołdra się zjawiła, w miejsce tej, którą kot kilkanaście razy obsikał, a ja kilkanaście razy uprałam, co zamieniło ją w wytartą, na wpół przezroczytą szmatę.

Nagle, bez najmniejszych problemów, napisałam wszystkie zaległe teksty i zrobiłam wszystko, co powinnam była zrobić…

Chaos zamienił się w Kosmos czyli Ład.

Dziś, po miesiącu od wysłania tamtego maila, patrzę spokojnie na świat i przyszłość, i mogę życzyć Wam wszystkim najpiękniejszych radosnych świąt.

Niech się Wam darzy!

A na zakończenie dwa morały wynikające z tej opowiastki.

Morał pierwszy: Mów głośno, co ci przeszkadza. Mów to sobie, ale mów to i innym, żeby wiedzieli. Opis tego, co dzieje się źle, jest pierwszym krokiem do tego, by zaczęło się dziać lepiej.

Morał drugi: Wierz w świętego Mikołaja i moc świeczek, bo ta wiara czyni cuda!

Dziękuję, Mikołaju! Zapalę ci zaraz świeczkę!!!


Moje tegoroczne choinki. Rózgi zebrałam podczas spaceru w dniu św. Mikołaja
i pomalowałam, drugą Wnuk skomponował dla Kici.

Ach, jeszcze jeden PS: oczywiście puściłam w dalszy obieg stówkę od świętego, mnie już pomogła, niech pomaga innym.

Anoreksja na śniadanie 2

Ewa Maria Slaska

Tak, oczywiście, pisałam już o tej książce.

TU

Powtarzam temat, bo 20 czerwca o godzinie 19 zapraszamy do OstPost na Choriner Str. na spotkanie z Roksaną Wiankowską, autorką książki Anoreksja na śniadanie. Piszę “zapraszamy”, bo to ja poprowadzę to spotkanie. Roksana mnie o to poprosiła już PO tym, jak napisałam na blogu o jej książce.

Oferujemy więc z Roksaną niezły mix pokoleniowy – mogłabym spokojnie być jej babcią.

Więcej o wydarzeniu

Uprzedzam, będziemy rozmawiać po polsku. Roksana świetnie mówi po niemiecku,  ale spotkanie będzie po polsku, bo taka jest, że użyję współczesnej terminologii, grupa targetowa: młode kobiety, polskie nastolatki i ich matki, babcie, przyjaciółki, siostry… Oczywiście mogą to też być mężczyźni, chłopcy, ich ojcowie, dziadkowie i bracia, ale zakładam(y), że przyjdą głównie kobiety. Anoreksja podobnie jak bulimia to jednak przede wszystkim choroba, która dotyka kobiety. Ale oczywiście dotyka też mężczyzn, którzy kochają te kobiety.

Jak to się zaczyna? Jak to w ogóle jest możliwe, że się zaczyna?

Zdecydowałam: schudnę i zacznę się wzorowo uczyć. Poddam się temu całkowicie. Tak, właśnie! Pokażę wszystkim, że jestem wyjątkowa. Udowodnię, że potrafię wykorzystać swój potencjał i wykażę się siłą. Wkrótce poznałam Sabinę – było to moje drugie ja, mój wewnętrzny głos, który miał poprowadzić mnie przez drogę do sukcesu.
– Nie zjedz kolacji przez tydzień, zobaczysz, to pomoże – mówiła Sabina. Ta nowa, lepsza wersja mnie. Przynajmniej tak mi się wydawało. To tak, jakbyś dostał opakowanie ulubionych ciastek, a ktoś powiedziałby ci, że są one zdrowe i od nich nie utyjesz. Możesz zjeść ich ile tylko chcesz. Jednak po fakcie okazuje się, że w tym wszystkim był pewien haczyk. Nie masz gwarancji, że osoba, która powiedziała ci o cudownych „nietuczących” ciastkach, mówiła prawdę. Tak samo ja uwierzyłam Sabinie. Skutecznie mi wmówiła, że tylko z jej pomocą mogę osiągnąć wszystko, czego pragnę. Zaczęło się niewinnie. Po powrocie ze szkoły i zjedzeniu tam dwóch kanapek lub drożdżówki, napychałam się ogromną paczką top chipsów. Naiwnie sądziłam, że schudnę, jeśli zamiast kolacji zjem chipsy. Tak, wiem, wydaje się to śmieszne. Jednak to był dopiero początek podstępnego planu Sabiny. Chwaliła mnie za postępy, które robiłam, nawet jeśli chodziło o napychanie się „śmieciowym jedzeniem” zamiast zjedzenia obiadu i kolacji.

Roksana chce zacząć spotkanie od piosenki Skinny love zespołu Bon Iver z wydanego w 2007 roku albumu For Emma, Forever Ago. Piosenkę napisał i przejmująco śpiewa Justin Vernon. Uważa się powszechnie, że piosenka opowiada o byłej dziewczynie Vernona, Christy Smith, choć sam Vernon twierdzi, że to nie do końca tak: “[…] to utwór o tamtym czasie, o związku, przez jaki wówczas przechodziłem; jesteś w związku, bo potrzebujesz pomocy, ale to niekoniecznie musi tak być, niekoniecznie musisz być w tym związku. To ma bardzo cienką skórę.”

A tu ta sama piosenka w wykonaniu Birdy. Choć Birdy pięknie ją śpiewa, w komentarzach na youtubie słuchacze często podkreślają, że piosenka, niezależnie od tego, co głosi sam piosenkarz, jest tak osobistym wyznaniem Vernona, że nie powino się jej coverować. Ale to wersja Birdy przyniosła sławę tej piosence.

Come on skinny love just last the year
Pour a little salt we were never here
My, my, my, my, my, my, my, my
Staring at the sink of blood and crushed veneer

I tell my love to wreck it all
Cut out all the ropes and let me fall
My, my, my, my, my, my, my, my
Right in the moment this order’s tall

And I told you to be patient
And I told you to be fine
And I told you to be balanced
And I told you to be kind
And in the morning I’ll be with you
But it will be a different kind
And I’ll be holding all the tickets
And you’ll be owning all the fines

Come on skinny love, what happened here?
Suckle on the hope in light brassieres
My, my, my, my, my, my, my, my
Sullen load is full, so slow on the split

And I told you to be patient
And I told you to be fine
And I told you to be balanced
And I told you to be kind
And now all your love is wasted
And then who the hell was I?
And I’m breaking at the britches
And at the end of all your lines

Who will love you?
Who will fight?
Who will fall far behind?

To piosenka o miłości, która być może nie poradzi sobie z wyzwaniem. W powieści Anoreksja na śniadanie autorka pisze, że nie dałaby rady, nie wróciłaby do życia, gdyby nie miłość matki.

To wielka odpowiedzialność – kochać osobę chorą na potrzebę destrukcji własnego ja. Kochać…

O tym porozmawiamy w środę za dwa tygodnie. Czekamy. Roksana i ja.

Nowe książki, nowe kobiety

Ewa Maria Slaska

Roksana Wiankowska. Nowa autorka. Przyszła z sieci. Już kiedyś wspominałam, że bardzo lubię, gdy autorzy przychodzą sami. Przyszła, żeby pokazać książkę, którą właśnie wydała. W jednej z dedykacji (jest ich kilka) napisała:

Witaj, jeśli to czytasz, oznacza to, że chętnie
poznasz historię niejakiej Anastazji, która
stoczyła walkę z samą sobą. Było to nieodłącznym
elementem jej uzdrowienia. Po dość trudnym
dzieciństwie, uczuciu osamotnienia, zagubienia,
długotrwałej hospitalizacji, zdobyła się na walkę
ze swoim wewnętrznym JA. Polecam tę książkę
szczególnie tym, którzy słowo „anoreksja” znają
nie tylko z encyklopedii.

Nie znam słowa anoreksja z autopsji, nie znam jej też z encyklopedii. Gdy byłam młodą panną nie było tego słowa w encyklopedii. Wiem, bo moją pierwszą encyklopedię przeczytałam hasło po haśle. Przyznaję jednak, że była to pozycja wprawdzie dość gruba, ale jednak mała, jednotomowa, i miała co najwyżej kilkadziesiąt tysięcy haseł. Oczywiście i my, młode panny w PRL, miałyśmy problemy z wagą i moja Mama naśmiewała się ze mnie, że na wewnętrznej stronie drzwi szafy z ubraniami nakleiłam sobie dwa artykuły z Filipinki, a może już z Kobiety i życia: Jak schudnąć? oraz Jestem chuda, dlaczego?
Nawet nie wiem, kiedy po raz pierwszy usłyszałam o anoreksji. Na pewno już po wyjeździe z Polski czyli w drugiej połowie lat 80. W Namiętniku Manueli Gretkowskiej (1988) jest opowiadanie o anorektyczce, która miała wizje i potrafiła przewidywać numery wygrywające w totolotka. Był też taki wywiad z niemiecką aktorką i pisarką Doris Dörrie na temat jej książki Samsara, w którym pisarka mówi:

Każda choroba jest wyrazem tego, czego człowiekowi brakuje. Teraz często jest to anoreksja młodych dziewcząt, na przełomie wieków to była histeria, a pod koniec XV wieku kobiety, które nie jadły zostawały świętymi. Przyświecała temu religijna wiara, że jeśli nie będziesz jadł, Bóg cię nakarmi. (…) Choroba wypełnia czarną dziurę, którą musisz czymś wypełnić, bo inaczej nie poradzisz sobie z życiem, nieważne czy są to ekstazy narkotyczne lub religijne, czy też jedzenie dużo lub nic, zawsze chodzi o wypełnienie tej dziury.

Myślę, że Roksana Wiankowska, autorka Anoreksji na śniadanie i jej bohaterka – Anastazja, to właśnie udowadniają.

Kolejną rzeczą, która kojarzyła mi się ze spokojem ducha, było jedzenie. Tak, podczas wspólnych posiłków z Franciszkiem i mamą czułam się bezpiecznie. Wtedy panował zazwyczaj spokój. Być może budzi się w Tobie pytanie, dlaczego popadłam w anoreksję, jeśli lubiłam jeść? Pozwól, że Ci wytłumaczę: oglądając seriale zauważyłam, że większość atrakcyjnych, chudych dziewczyn czuje się  dobrze w swoim ciele. dodatkowo są akceptowane przez innych, mają masę przyjaciół. Natomiast ja byłam niziutka i mimo swej drobnej budowy wyglądałam zdrowo. Jednak nie czułam się atrakcyjna. Nie wiedziałam, dlaczego. Po czasie stwierdziłam, że być może, jeśli odrobinę schudnę, zacznę być zauważana i doceniana przez otoczenie.

Wypełnienie czarnej dziury to zajęcie, które, gdy jesteśmy młodzi i musimy zorganizować swoje życie, uprawiamy wszyscy. Jedni chcą być mądrzy, inni bogaci, niekiedy trzeba być sławnym, niekiedy chudym. Anoreksja na śniadanie to opowieść o tym, jak młodziutka dziewczyna popada w zależność od choroby i jak z niej wychodzi.

W (kolejnej) dedykacji autorka deklaruje:

Dla Mamy
Książkę chciałam zadedykować mojej mamie, bez której pomocy nie wygrałbym tej walki.
Chcę, abyś wiedziała, że zawdzięczam Ci swoje życie. Sposób, w jaki przyczyniłaś się do mojej walki z chorobą jest największym dowodem matczynej miłości. Zdaję sobie sprawę, jak wiele wycierpiałaś. Dziś bez problemu mogę stwierdzić, że dowiodłaś, iż prawdziwe uczucie ,,potrafi góry przenieść’’. Wiedz, że jestem Ci dozgonnie wdzięczna. Dziękuję, że nie pozwoliłaś mi utonąć.
Kochająca córka.

Wzruszająca dedykacja. Ale w samej książce ten moment jest zaznaczony dość ogólnikowo. Mama zmusza córkę do leczenia, a potem odwiedza ją w klinice, ale jej udział w terapii córki jest mało widoczny. To zresztą szerszy problem, jaki tu zauważam. O ile bowiem popadanie w chorobę i sama choroba zostały przedstawione znakomicie, niekiedy wstrząsająco, o tyle wychodzenie z niej jest nieco schematyczne, a realne opisy zostają  zastąpione tezami i deklaracjami. Można by powiedzieć, że nie do końca udało mi się uwierzyć, że Anastazja jest postacią rzeczywistą, a jest to kluczowa sprawa, bo Anoreksja… to nie powieść do czytania, tylko powieść z przesłaniem: postaraj się, a uwolnisz się z kleszczy nałogu. Uwierz w siebie, mówi autorka, a wyrwiesz się, tak jak wyrwała sie bohaterka książki, ale też – jak wyrwała się z nich sama autorka.

Ale postawiona wobec pytania-wyboru: uwierzyć autorce czy nie uwierzyć, intuicyjnie wierzę. Wierzę, bo warto uwierzyć. Wierzę, bo chcę, żeby wierzyły jej młode dziewczyny, ich matki i babcie, przyjaciółki i siostry. Wierzę, bo wielu z nas potrzebne jest myślenie o anoreksji, o tym skąd się bierze, jak zżera człowieka i jak się można jej pozbyć.
A przynajmniej spróbować…

Niewątpliwie sama Wiankowska, młodziutka, piękna kobieta, sprawia wrażenie osoby zdrowej, szczęśliwej i takiej, która znalazła sposób na życie. W sieci znaleźć można (było) jej webinar o tym, jak wydała swoją książkę.

Książkę można zamawiać na www.roksanawiankowska.eu

Książkę warto a może nawet trzeba kupić, nawet jeśli myślenie o anoreksji nie jest nam do niczego potrzebne. Powinno się i tak kupić z uwagi na niezwykłą po prostu szatę graficzną. Tak pięknej typografii dawno nie widziałam; jej autorką jest Elżbieta Lubińska, a projekt graficzny Anoreksji… był jej pracą magisterską. Poniżej jedna z ilustracji w tekście. Są to zawsze opracowane graficznie słowa i zdania książki. Tu końcówka zdania: Teraz sobie rycz.

Na zakończenie chciałabym się jeszcze podzielić z Wami refleksją na zupełnie inny temat. Roksana jest już drugą młodą kobietą, jaką poznałam w ciągu ostatniego roku (z kawałkiem), która wydała swoją własną książkę i uczyniła z niej swój sposób na życie. O pierwszej pisałam już TU na blogu, a potem od czasu do czasu reblogowałam jej teksty. Na przykład TU.

Magda Bębenek i Roksana Wiankowska należą do nowego pokolenia kobiet. Obie napisały swoją własną książkę, a jednocześnie coś w rodzaju poradnika dla innych młodych kobiet. Obie sięgnęły po własne doświadczenia i nie boją się o tym mówić. Obie same wydały swoją książkę, nie oglądając się na recenzentów, krytyków i cały ten wydawniczy kram. Obie wreszcie odniosły, odnoszą lub odniosą sukces ekonomiczny. Obie są odważne, pełne życia i umieją przerobić porażki w sukces. Obie są sobą i porada, jakiej udzielają innym (młodym kobietom) tak właśnie brzmi: uwierz w siebie i bądź sobą.

O, nowy wspaniały świat, o nowe książki i nowe kobiety!


Fragment tekstu Anoreksja na śniadanie: śniadanie

Po gimnastyce, około 8:15, było śniadanie. W dni robocze dostawaliśmy standardowo zupę mleczną i 2 kromki chleba. Do picia była jakże cudowna herbatka przesłodzona białym cukrem. Do dzisiaj zastanawiam się, jakim cudem posiłki o takim składzie były częścią diety „prozdrowotnej”… najtańsze białe pieczywo, cukier, mleko. Ironią losu było to, że spożywały to osoby o cięższych zaburzeniach psychicznych niż anoreksja. To wyjaśniało ich nagłe ataki szału pomiędzy posiłkami, podczas gdy poziom glukozy we krwi gwałtownie spadał…
Później mieliśmy 5 minut, aby się przebrać, umyć zęby i przygotować się do nauki w „szpitalnej szkole”. Czułam się niczym w więzieniu. Każda minuta mojego dnia była skrupulatnie zaplanowana. Co gorsza – mój nastrój uzależniony był od humoru pielęgniarki mającej dyżur. Większość z nich wydawała się być całkiem miła, może poza tą znerwicowaną psychoterapeutką Patrycją. Na szczęście, gdy się dowiedziała, że jestem tutaj ze względu na anoreksję, nie próbowała mnie atakować.
Mimo to bardzo się jej bałam. Moją strategią było rozmawianie z nią o przepisach kulinarnych. Właśnie to pozwalało mi przejść bezpiecznie przez pole minowe, którym była sala od terapii. Mój dzień wyglądał jednak nieco inaczej niż innych pacjentów na oddziale. Każdy posiłek był uhonorowany półgodzinną przerwą na leżenie. Dopiero po sumiennym wykonaniu polecenia mogłam wybrać się na zajęcia szkolne.


20 czerwca Roksana i ja będziemy prezentowały jej książkę w Berlinie
Zapraszamy na godzinę 19:

OstPost
Choriner Str. 84
10119 Berlin
info@ostpost-berlin.de

Wir alle altern…

Ewa Maria Slaska

und die Kunst ist, dabei interessant auszusehen

Wir alle altern im Laufe unseres Lebens. Man ist trotzdem versucht, den Prozess zu verlangsamen, dass das Altern so sanft wie möglich vonstatten geht, dass man auch im fortgeschrittenen Alter gut aussieht und sich wohl und fit fühlt. Es gibt Tausende Ratschläge, wie dies zu erreichen wäre. Man behauptet, dass Menschen mit festen Tagesabläufen und Ritualen, die sich in ihrem leben sicher und geborgen fühlen, länger und besser leben. Mag sein, dennoch besteht in der Routine auch die Gefahr der Langenweile. Es soll also ratsam sein, täglich ein paar Sachen anders zu machen als gewöhnlich. Zum Beispiel Zähne mit links putzen, wenn man dazu gewöhnlich immer die rechte Hand benutzt. Auch mag sein. Aber ist Zähneputzen genügend Abwechslung, um uns jung zu halten?

Eine der schönsten Theorie, die ich diesbezüglich fand, fand ich ausgerechnet in einem Warteraum eines Krankenhaus, wo ich wegen Diagnose, Behandlung, OP-Termin und dergleichen stundenlang sitzen müsste. Unter den obligatorischen Stapel der vom Lesezirkel der Ärzte angebotenen Zeitschriften, die sich zwischen Gala und Spiegel bewegen, die allesamt nach ein paar Stunden durchblättern langweilen (Lebbensverkürzung!), als ich schon weder mein Handy noch mein mitgebrachtes Buch ausstehen konnte, fand ich eine wunderbare originelle nie gesehene anziehende Glanzzeitschrift aus Berlin mit so einem Coverbild, dass ich fast umgefallen bin von Entzücken. Es war Clique, Das Magazin im Süden Berlins, eine Zeitschrift herausgegebener von einer Gruppe… Hier gerate ich im Zweifeln, weil ich weder vom Magazin, noch von der Internetseite, noch vom Fanpage auf dem Facebook, klug bin, was für Menschen sind es, die sich in dieser Clique vor genau 10 Jahren zusammen gemacht haben. Ältere, Wohlhabende, Interessierte, Gleichgesinnte…? Solche, die ihr Interesse für gutes Altern, sich in eine originelle Weise ausdrückt? Weiss ich nicht, aber egal… mir geht es nicht um sie, sondern zuerst nur um dieses Bild:

Es ist die Nummer 1/2018 erschienen am 8. April 2018

Ich schnappe mir gierieg die glänzende Zeitschrift (obowhl ich normalerweise ungern die glänzende Dinge lese, wegen der Ökologie und des Lebensstils, und…). Britt Kanja, lese ich. Keine Ahnung wer Britt Kanja ist. Britt Kanja, eine Elfe… Interview mit einer Elfe. Ich weiss es nicht, gefällt mir dieses Wort “Elfe” oder verabscheue ich es schon. Ist eine alte Frau eine Elfe? Komme ich zurück in die Welt von Anne Shirley aus Avonlea, die ich als junges Mädchen (wie wir alle in kommunistischen Polen) geliebt und auch später sie mir immer wieder in schweren Lebenskrisen zum Trost geholt habe? Oder bin ich angewidert von der Vorstellungen der älteren Frauen mit ihrer coquetten Lächeln als eine Elfe, was ich als Erniedrigung empfinde? Aber ich schiebe meine Zweifeln weg, was will ich? Das Bild ist fantastisch! Diese alte Frau, dieses Kleid, dieser üppige Schmuck, die Handschuhe! Dabei ist dieses Kleid senffarben, eine unglückliche Farbe, die aber in dieser Kombination…

And dann, drinne, im Anmacher des Interviews mit ihr finde ich einen Satz, der mich regelrecht umhaut: Das Aussehen, das gute Look, ist wichtig und verlängert Leben. Bella figura… Das ist sie zweifellos.

Das Aussehen verlängert das Leben. Was für eine Haltung! Dieser Satz, diese Meinung von Britt, bildet den einzigen Sinn dieses Beitrags, der Rest ist nur schöner Schmuck, türkisfarbene Handschuhe zum Senffarbenen Kleid.

Im Interview wird noch ein Foto von Britt Kanja veröffentlicht.

Ein Vogel auf dem Hut! Brrr! Ist er echt? Das Kleid gelb, auch eine Farbe, die en masse und in solcher Schrilligkeit ein Unglück sein kann, aber die Frau ist gemacht, wie selten eine. So viel Mut beim Kleiden haben die sehr junge Cosplayer in Japan, aber eine alte Frau fast nie. Mutig, mutig. Mutig und interessant. Aber tatsächlich coquett. Zu coquett für meine Bedürfnisse.

Jetzt, beim Recherchieren, finde ich, dass Britt Kanja schon immer eine Berliner Elfe genannt wurde. Sie war eine Partygröße des Berliner Nachtlebens und wichtigste Party-Elfe der Stadt, die exzessives Nachtleben mit Champagnerpartys und Tabledancer führte. Ein sozialer Schmetterling, eine Stil-Ikone, eine Legende Berlins. Also jeder weiss, nur ich nicht…

Britt Kanja ist eine der schillernderen Figuren dieses Lebens in Berlin, seitdem sie in den späten achtziger Jahren gemeinsam mit Bob Young die “Tanzstelle” an verschiedenen Orten in Berlin inszenierte, bis sich das Geschehen schließlich im 90 Grad in der Schöneberger Dennewitzstraße etablierte. Britt war nie Mitinhaberin. Eigentlich war das 90 Grad nur als Provisorium gedacht, für drei Monate. Doch dann entwickelte sich der neue Club so heftig, dass schon bald eine Institution daraus wurde. Bob Young hat dem 90 Grad längst den Rücken gekehrt. Vor knapp zwei Jahren haben die beiden Hamburger Nils Heiliger und Frank Schulze-Hagenest den Laden übernommen, lassen Ariane Sommer auf dem Tresen tanzen und Edel-Partys veranstalten. Britt Kanja ist bis heute dem Club treu geblieben und gibt dort allmonatlich die Gastgeberin für Freitags-Partys, die bei Clubgästen die Erinnerungen an das “alte” 90 Grad wach hält.

Schrieb im Tagespiegel Alexander Pajevic zum 50. Geburtstag der Schauspielerin (heute ist sie 67, ein Jahr jünger als ich…)

Sie lebt allein in einer vollgestellten Wohnung voller Putten und Buddhas in Charlottenburg; in ihrem Wohnzimmer mit Kanapee und Chaiselongue ist der Dielenboden gold lackiert. Auch das wohl ein eher ungewöhnliches Ambiente für eine fast Fünfzigjährige – aber auch ein Kennzeichen für ihren ungewöhnlicher Lebensweg.

Und so weiter… Man findet Massenweisse Informationen über sie im Internet…

Und noch etwas zum Ergänzen der Lebensphilosofie von Britt Kanja. Bei dem Rescherchieren finde ich noch eine Regel: Der Lebensstil ist bei dem Ältern wichtiger als Gene!

Wer hätte gedacht, dass schrille Vögel besser dran sein werden als die tüchtige Ameisen!


Komischerweise, wie es in (meinem) Leben oft so ist, finde ich gleich danach auf der Strasse ein Roman Die Begierde nach Wissen (1989) von Margaret Drabble, die wir alle kannten, weil wir alle ihr erstes Buch The Garrick Year (1964) gelesen haben. Und was schreibt die Drabble gerade in der zweiten Szene? Es ist 2. Januar 1987, ein Freitag, ein Feiertag auch. Susie Enderby hat gerade ihr neues Kleid angezogen, eigentlich eine Kombination, was auch immer dieses Wort in der zweiten Hälfte der Achzigern bedeutete:

Heute abend hatte Susie, um sich aufzuheitern, ihre senffarbene Kombination angezogen, aber das hatte sie nicht gerade fröhlicher gestimmt. Sie warf sich hin und wieder, um sich aufzumuntern, einen Blick in den geschickt ausgerichteten dreiteiligen Spiegel über den Kaminsims aus Marmorimitat. (…) Senf war ein schöner Farbton. Und dann dieses trockene, seidene, knisternde Material. Sie strich sich über den Ärmel. Bernstein würde gut zu Senf passen. Das künstliche Kaminfeuer glühte.

Es ist 40 Jahre später. Die Errungenschaften der Menschheit sind nicht mehr künstliche  Kaminsimse und Feuer, sonder künstliche Intelligenz. Und frau wird auf keinen Fall den Bernstein zu Senf tragen, sondern Türkis. Aber sicherlich Imitat, was jetzt Modeschmuck heißt.

PS nach vielen Monaten.
Es ist nicht ausgeschlossen, dass ich Frau Kanja letztens in einem Bus in Schöneberg getroffen habe. Sie war wunderbar smaragd-grün und dunkelblau angezogen und ich wollte sie ansprechen, habe ich mich aber an ihrem Namen nicht erinnert! So ein Pech! Es gehört leider zum Altern…

Reblog: Wyspy nieszczęśliwe (Barataria 48)

Magda Bębenek

Reblog: 7 lekcji z tragedii, która nie wydarzyła się (przed)wczoraj na Hawajach

Miałam napisać dla Was w ten weekend tekst o historii Hawajów, coby uczcić przypadającą na wtorek i środę 125 rocznicę obalenia ostatniej hawajskiej królowej i rozpoczęcie okupacji amerykańskiej1. Jednak od rana nie mogłam przestać płakać z przerażenia, czytając wpisy znajomych Hawajczyków.

Nie wiem, czy śledzicie konflikt na linii Trump i USA – Kim i Korea Płn., a jeśli tak, to czy słyszeliście o tym, że pod koniec 2017 r. – po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat – zaczęto testować na Hawajach syreny ostrzegające przed atakiem nuklearnym. Comiesięczna praktyka kreująca atmosferę strachu oraz poczucie nadchodzącej katastrofy wśród mieszkańców wysp. Jest ona jednak niczym w porównaniu z tym, co wydarzyło się wczoraj.

Blisko milion mieszkańców archipelagu dostało SMS, że w ich kierunku wystrzelono pocisk (potencjalnie nuklearny). Oznaczało to, że mają 20 min, a potem rozpęta się piekło.

Gdy czytam kolejne posty znajomych czy oglądam ich filmiki, nieustannie przechodzą mnie dreszcze i łzy cisną mi się do oczu. Podobnie jest, gdy piszę Wam o tym teraz. Czy jesteście sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której dostajecie SMS, że za 20 min Wy, Wasze rodziny, wszyscy znajomi oraz wyspy, które nazywacie domem, potencjalnie przestaną istnieć? Dokładnie to przeżyli wczoraj Hawajczycy.

W wiadomości napisane było „seek shelter”: szukajcie schronienia.

Gdzie? Jak?

Hawaje to archipelag małych wulkanicznych wysepek leżących pośrodku niczego, 3 000 km od najbliższego lądu. Większość ludzi żyje w domkach z cienkich desek, bez piwnic, w otoczeniu lawy. Aby mieć bieżącą wodę, potrzebny jest prąd, chyba że ktoś żyje na deszczówce (wbrew pozorom, przynajmniej na Big Island, takich osób jest sporo). Ponad 90% produktów jest importowane, co oznacza, że na wyspie znajduje się zapas wody i jedzenia na około tydzień. A potem? W przypadku ataku nuklearnego? Game over.

Podobna historia zmroziłaby mi krew w żyłach niezależnie od tego, gdzie miałaby się wydarzyć. A jednak jest coś, co sprawia, że jeszcze bardziej mną to wstrząsnęło: miałam tam teraz być i ja. Od dwóch tygodni mieliśmy z Piotrkiem być na Big Island i zbierać dla Was materiały o kulturze i tradycji rdzennych Hawajczyków2. Płakałam myśląc o tym, że wczoraj byśmy tam byli, tysiące kilometrów od domu, przez 38 minut przekonani, że zaraz zginiemy. Do kogo byśmy dzwonili? Czy przy dwunastogodzinnej różnicy czasu zdążylibyśmy się pożegnać z rodzicami, rodzeństwem, przyjaciółmi?

38 minut w oczekiwaniu na masową zagładę. Tyle bowiem zajęło odpowiedzialnym za to ludziom wysłanie korekty błędnej wiadomości. Przez 38 minut wielu ludzi żegnało się z życiem, nie wiedząc, gdzie pocisk uderzy ani jak się w tej sytuacji zachować.

Początkowa panika przerodziła się w złość. „Jak mogło do tego dojść?!” – pytają wszyscy.

Okazało się, że cała sytuacja miała miejsce, ponieważ ktoś przypadkowo wcisnął nie ten przycisk. Zamiast na „test alarm”, palec poszedł na „live alarm”. Odpowiedzialna osoba publicznie przeprosiła za swój błąd. Zrozumiałe oburzenie budzi fakt, że doszło do takiego zdarzenia. Jednak jeszcze większym błędem byłoby kierowanie swojej złości na człowieka, który się pomylił, a nie na to, przez co zagrożenie atakiem nuklearnym jest w ogóle możliwe.

Tym razem alarm był pomyłką. Ale co będzie w przyszłości?

To, na co pozwolimy.

Być może nie mamy wpływu na Trumpa czy Kima, ale mamy wpływ na to, co się dzieje na naszym podwórku. Na to, jak zachowujemy się w czasach konfliktów napędzanych przez media, polityków i grupy interesów. Na to, czy stajemy po którejkolwiek ze stron i czy to rzeczywiście robi komukolwiek dobrze. Na to, czy uczestniczymy lub w milczeniu przyglądamy się wzajemnemu wyzywaniu się, obrażaniu i zwalaniu winy jedni na drugich. Na to, czego wymagamy od polityków, ale i co tworzymy własnym życiem i relacjami. Być może w nas nikt nie wyśle w najbliższym czasie pocisku nuklearnego, ale jego odpowiedników, w mikroskali, doświadczamy na co dzień.

Musimy uczyć się łączyć, rozmawiać i szukać wspólnych rozwiązań oraz wspólnych płaszczyzn do działania.

Nigdy nie będziemy się z nikim zgadzać w każdej kwestii. Nauczmy się szukać tych płaszczyzn, na których wspólne działanie jest możliwe. Niezależnie od tego, co nas dzieli, zawsze są rzeczy, które są nam wspólne. I musimy nauczyć się je dostrzegać. Przestać polaryzować, a zacząć słuchać i spotykać się z innymi – z wszystkimi! – tam, gdzie to tylko możliwe.

I wiem, że nie jest to łatwe.

Sama wielokrotnie nie potrafię rozmawiać, współpracować, szukać kompromisów. Zamiast w spokoju wysłuchać, przyjąć, spojrzeć na coś oczami drugiej osoby, krzyczę, płaczę, oskarżam. Nikt nigdy nie nauczył mnie, jak się komunikować w sposób zdrowy, empatyczny, szanujący granice siebie i drugiego – bez agresji, wpędzania w poczucie winy, wypominania. Ale pracuję nad tym, tak w związku, jak i w kontaktach z ludźmi, którzy na pierwszy rzut oka wydają się być zupełnie „nie z mojej bajki”.

Klnę na Trumpa jak tylko mogę, krytykuję go i wiele na niego zwalam, ale gdy się zatrzymam i chwilę pomyślę, każdorazowo łapię perspektywę i wiem, że Trump, jak i podobni mu politycy czy biznesmeni, są jedynie produktem kultury i społeczeństwa, które współtworzę. Mało tego, czy i ja nie zachowuję się czasem tak jak ci, których tak bardzo krytykuję? Czy i ja nie bywam dziecinna, zawistna, megalomańska? Czy i ja nie oskarżam, nie przerzucam swoich emocji na innych, nie powielam stereotypów? Czy i ja nie zaogniam konfliktów, nie przyklejam innym łatek, nie wyśmiewam?

Gdybyśmy my, jako jednostki i społeczności, inaczej funkcjonowali:

  • transformowali konflikty, zamiast eskalować je do punktu, z którego nie ma już powrotu
  • nie ulegali komfortowi kreowania obrazu wroga i sprawcy naszych nieszczęść
    (niezależnie od tego, czy obraz ten namalujemy na podobieństwo kogoś z PiSu, PO, Syrii, Rosji, kościoła, meczetu, w spodniach, czy spódnicy)
  • nie wchodzili w pozycję „my” kontra „oni”
  • umieli być z naszym bólem, strachem i niepewnością
  • częściej mówili Nie wiem Nie rozumiem
  • wybaczali błędy, sobie i innym
  • szanowali granice, swoje i innych

milion ludzi nie czekałby wczoraj na Hawajach na uderzenie koreańskiego pocisku. Podobnie jak miliony ludzi nie żyłyby codziennie w strefach wojen. Miliony ludzi nie należałyby do gangów i nie zagrażały milionom innych, a przemysł zbrojeniowy nie byłby najszybszą ścieżką do zarobienia fortuny. Nie dalibyśmy się oszukać, że lekarstwem na walkę z terroryzmem jest bycie terrorystą w stosunku do innych. Nikt więcej nie wmówiłby nam, że „zabija w imię pokoju”.

Jakie lekcje wyciągam z tragedii, która nie wydarzyła się (przed)wczoraj na Hawajach?

  1. Uważnie uczyć się komunikacji.
  2. Gdy będę chciała po kimś pojechać lub kogoś obwinić za to, że jest produktem końcowym uwarunkowań, w których żyjemy, postaram się zatrzymać i pomyśleć: Co jest prawdziwym źródłem problemu? I co z tym mogę zrobić?
  3. Dostrzegać siebie w innych. Nie tylko wtedy, kiedy mi się to podoba i nie tylko w tych, do których aspiruję.
  4. Dążyć do tego, by nie uciekać od emocji, nie zagłuszać ich i nie przelewać na innych tych emocji, które wywołują mój dyskomfort, których nie rozumiem, których nie lubię doświadczać.
  5. Mówić Nie wiem Nie rozumiem, zamiast robić z siebie specjalistę w kwestiach, na których się nie znam, a w których niejednokrotnie w zdecydowany sposób opowiadam się za stronami trawiących Polskę konfliktów.
  6. Pozwalać sobie i innym na popełnianie błędów.
  7. Słuchać tego, co jest ok, a co nie jest w relacji ze sobą i z innymi.

Jakie wyciągasz Ty?

Zdjęcie tytułowe: Anthony Quintano/Civil Beat
  1. O tym, dlaczego z wyjazdu zrezygnowaliśmy przeczytasz tu.

Slaska contra Murphy

Introdukcja

Kartka znaleziona w komputerze. Na Rodos byłam ostatni raz zimą 2003 roku. Od tego czasu poniższa notatka tkwiła gdzieś w otchłaniach komputera i co najmniej dwa razy przenosiła się z jednego peceta do następnego. Znalazłam ją kilka dni temu, szukając zupełnie innego tekstu, którego nie znalazłam…

Konotacja. Prawdy przywiezione z Rodos:

Żeby zdobyć miłość trzeba walić pięściami (Mavis Cheek)
Miłość wyrasta na żyznej glebie przebaczenia (Wally Lamb)
Mieszańce to najlepsze psy (Wally Lamb)
Wieczny obieg rzeczy jest dowodem na istnienie Boga (Wally Lamb)
Życzenia do losu trzeba formułować z zabójczą precyzją (Ewa Maria Slaska)
Trzeba chcieć! (Ewa Maria Slaska)
Pryszcze wprawdzie wyskakują na godzinę przed randką, ale to jeszcze nie znaczy, że muszą ją spaprać (Ewa Maria Slaska)
Jedz dużo ryżu (tantra totemiczna)
Świat jest tak skomplikowany, że wszystko może być znakiem (Michał Krenz)
Palenie zabija (wiadomo)

Eksplikacja. Jeśli coś może się udać, to się uda!!!! (Ewa Maria Slaska contra Murphy)

Dedykacja

Wpis dedykuję Krzysztofowi Pukańskiemu, z którym się tamtego roku poznaliśmy i który dał mi do czytania Prawo Murphiego. Nota bene, podobno Murphy naprawdę wcale nie istnieje. Autorem książki Prawo Murphiego jest Arthur Bloch.

Mavis Check to angielska pisarka, autorka popularnych powieści obyczajowych, które znalazłam w nieporządnej bibliotece Centrum Pisarzy i Tłumaczy. Składa się ona z naszych książek, jakie my, pisarze i tłumacze, zostawiamy tam w prezencie (oraz nadziei, że ktoś nas “odkryje”) oraz książek, które przywieźliśmy ze sobą i nie były warte, żeby zabierać je z powrotem. Nie wiem jednak, do której kategorii należą powieści Mrs Check.  Było ich tam kilka i nie pamiętam tytułu tej, którą przeczytałam, aczkolwiek zupełnie dobrze pamiętam jej treść.

Z kolei wszystkie trzy cytaty z Wally Lamba pochodzą z jego powieści I Know This Much Is True i są właściwie jednym zdaniem. Początkowo pomyślałam, że przecież w ogóle nie pamiętam tej powieści, i już na pewno nie wiem, dlaczego zapisałam sobie te trzy prawdy. I chyba przetłumaczyłam je wówczas źle na polski, bo naprawdę cytowane zdanie brzmi: Love grows from the rich foam of forgiveness, mongrels make good dogs, and the evidence of God exists in the roundness of things. Ale nagle mnie olśniło. Doskonale pamiętam tę książkę, choć nie pamiętałam ani autora ani tytułu.  Jest to jedna z najlepszych powieści amerykańskich, jakie czytałam, i od lat bezskutecznie usiłowałam ją odnaleźć. Oooo Happy daaay! Koniecznie ją przeczytajcie. Po polsku ma tytuł To wiem na pewno (tłumaczyła Zdzisława Lewikowa, Świat Książki, 2001). Roundness of things to kolistość, a nie obieg rzeczy. Znalazłam te trzy zdania w książkowym tłumaczeniu i brzmią jednak inacze niż moja wersja: miłość czerpie soki z żyznej gleby przebaczenia, kundle to dobre psy i dowodem na istnienie Boga jest prostota rzeczy.

Michała Krenza nie było ze mną na Rodos, ale widocznie musiał mi powiedzieć mądre zdanie o znakach, zanim pojechałam na samotny zimowy urlop na wyspę, na którą wszyscy jeżdżą latem, a ja je zapamiętałam i przywiozłam z wyspy już jako swoją prawdę.

Dla tantrycznej totemicznej prawdy o ryżu nie mam żadnego wyjaśnienia. Nigdy nie uprawiałam tantry i nie wiedziałam, że tantra może być totemiczna. Gdy teraz szukam w internecie, znajduję tę Tantra Totem – zestaw typowych porad na dobre życie, nieudolnie przetłumaczonych z angielskiego na niechlujny polski. Porada 9 brzmi: jedz dużo ryżu i pomagaj innym. Dlaczego u mnie jest więc tylko ryż…? Może mnie to rozśmieszyło? Czy ja wiem, co wtedy myślałam i jak wtedy było?

Wiem. Była zima, wiały ogromne zimne wichry, ale kwitło mnóstwo kwiatów, a u górali w małych odległych wioskach można było kupić bimber owocowy. Kupiłam flaszkę dla Krzysztofa, który jest góralem, w zamian za zainstalowanie w mym życiu prawa Murphiego. I to jest na pewno i kolistość rzeczy, i wieczny ich obieg, i prostota.

Poznajcie Magdę

Ewa Maria Slaska

Dla Krysi, która ze wszystkich moich przyjaciółek
jest najbardziej kobietą, nic więc dziwnego,
że urodziła się 8 marca

Magdę spotkałam na marszu. Była pierwszą z kilku młodych Polek spotkanych przez tych kilka dni, które dobrze wiedziały, czego chcą, a to co chciały, było dobre. Zaskoczyło mnie to, bo wydaje mi się, że ja, gdy byłam taka młoda jak one, nie miałam żadnych marzeń, miałam tylko konkretne banalne cele – dostać się na studia, skończyć studia, dostać pracę na uczelni, wyjść za mąż, mieć dziecko. Byłam człowiekiem zadaniowym, zrealizowałam więc te cele, ale dopiero teraz, podczas marszu, rozmawiając z Anią, Martą, Magdą czy  Wiktorią, zrozumiałam, że powinno się mieć marzenia, bo cele są pragmatyczne i ograniczają, a marzenia dodają skrzydeł. Cele to obowiązek, marzenia to wolność.  Realizacja celów nie przynosi wolności, wiem to najlepiej, bo całe życie chodziło mi o moją własną wolność i w uprzęży pragmatycznej celowości szarpałam się, gryząc kogo popadło.

Dlatego patrzyłam na te młode kobiety jak na istoty z Kosmosu, które żyją innymi prawami, nie znają siły ciężkości, niczego nie chcą, a to, czego potrzebują, dostają, bo umieją marzyć.

Magda opowiedziała mi o sobie, resztę przeczytałam w jej książkach: Polka potrafi i Polka potrafi po 40-tce!

polka-potrafi

Książki są o innych kobietach, ale są i o Magdzie. Oto początek rozdziału zapowiadającego historię Martyny i Natalii, które założyły czasopismo o Azji.

To, co mnie urzekło w dziewczynach, to przede wszystkim ich gotowość do tego, żeby popełniać błędy i brak strachu przed tym, co nieznane. W przeszłości pozwoliłam obu tym elementom powstrzymać mnie przed robieniem rzeczy, na których mi zależało. Wydawało mi się, że muszę być w czymś ekspertem, żeby się o tym wypowiadać; że zanim zacznę działać i realizować jakiś projekt, muszę dokładnie wiedzieć, co i jak robić. Dokładnie przeciwnie postąpiłam decydując się na wydanie tej książki, dlatego słuchając historii, którą zaraz przeczytacie, co i rusz odnajdywałam w niej siebie. Piękne jest również to, że dziewczyny na co dzień żyją w innej rzeczywistości niż ja czy kilka bohaterek książki, a mimo to jesteśmy do siebie bardzo podobne i świetnie się rozumiemy.

Poznajcie Martynę i Natalię.

Niekiedy Magda zaczyna od tego, że każe swoim rozmówczyniom określić swoje życie przy pomocy trzech słów. Biała dziewczynka z północy powie, że jej życie jest ciekawe, piękne i zaskakujące. Martyna i Natalia, że szalone, szybkie i… trzeciego określenia nie znajdują od razu, dopiero po chwili dodają: o, stresujące! Ciężkie i fascynujące powie Olka demolka z rozdziału Im więcej kłód pod nogami, tym więcej frajdy.

Najpierw chciała mieszkać w innym kraju, podróżować.  Znać inne języki. Uczyła się więc języków, ale też tańca i jogi. Oszczędzała każdy grosz, żeby pojechać do szkoły baletowej w Nowym Jorku. Ale nie taniec był jej celem. Postawiła na poznawanie świata, na podróże. To, czego się można nauczyć podczas wyjazdów, twierdzi, jest znacznie bardziej wartościowe, niż siedzenie w uniwersyteckich ławkach i wkuwanie. W 2010 roku po raz pierwszy pojechała z plecakiem w podróż. Poleciała do Indonezji.

Od tamtej pory poszło już z górki: konkurs taneczny na Bali, praca w butiku podróżniczym w Indiach, szlifowanie języka hiszpańskiego w Andaluzji, wyjazd stopem i z namiotem wokół Islandii, uczenie Zumby w Warszawie, nauka tańca w Nowym Jorku, nagranie reklamy telewizyjnej w Bangkoku, nurkowanie w Malezji…

Po drodze spotykała inne kobiety, bardzo młode i młode, ale i te po czterdziestce.  Rozmawiała z nimi, ciekawiły ją ich drogi życiowe, pytała jak, kiedy i dlaczego zmieniły swoje życie, przestawiły je z celu na marzenie. Tak powstał pomysł książki, a potem drugiej.

TU je możecie kupić.

W książce jak mantra powtarzają się takie zdania:

Długo szukałam dla siebie drogi. Przez całe studia nie wiedziałam, na co się zdecydować, bo odnajdywałam się w przeróżnych dziedzinach plastycznych. Tak naprawdę nie byłam pewna, czy grafika komputerowa jest dobrym kierunkiem i w podjęciu tej decyzji bardzo pomogła mi praca przy magazynie. Choć z drugiej strony myślę, że to tkwiło we mnie już od bardzo dawna.

Czego się nauczycie z tych książek? Najpierw tego, że droga jest długa i wyboista, a w głowie każdej z nas tkwi mała istota, która na każdy szaleńczy pomysł zareaguje tak samo i będzie piszczała przerażonym głosikiem: nie uda ci się, nie uda ci się, nie dasz rady. Wtedy trzeba umieć powiedzieć: Co mi szkodzi?, no co mi szkodzi, najwyżej się nie uda. Tak się ucisza natrętny strach, poprzez wewnętrzną zgodę na próby, błędy i porażki. A jeśli przyjdzie zwątpienie, to trzeba sobie uświadomić, że te chwile zwątpienia też są potrzebne. Kiedyś z tej zgody na zwątpienie i porażkę wyłoni się prawda na całe życie, że nie wolno dopuścić do tego, by strach stawał między tobą a twoimi marzeniami. Tylko, i to jest może najważniejsze, Magda wciąż nam będzie przypominała: Marzenia nie spełniają się same, trzeba zacząć działać. I jeszcze: nieważne co będę robić w życiu, ważne jakie chcę, żeby to życie było.

Postaw na siebie!

I to by było na tyle, nie tylko na 8 marca…

W sobotę o marszu

civil-march-for-aleppoEwa Maria Slaska

Darwina i Jacek Matuszczakowie

Było to pierwszego wieczora mojego uczestnictwa w marszu dla Aleppo. Nocowaliśmy w hotelu robotniczym w Brnie. Poszłam do łazienki. Na drzwiach wisiała tabliczka z kobietą w spódniczce. Weszłam pod prysznic, ciuchy wisiały na wieszaku dość daleko od kabiny, gdy do łazienki ktoś wszedł, po czym z sąsiedniej kabiny prysznicowej dobiegły mnie chrząkania bez wątpienia męskie. Za to z części ogólnej odzywała się na pewno kobieta. Rozmawiali po polsku. Hmmm, pomyślałam. I co teraz? Z jednej strony jestem z Berlina, nic mnie “nie rusza”, tu wszyscy chodzą na golasa, nawet na ulicy teoretycznie wolno… Z drugiej strony wiem, że w Polsce nawet sauny są, jak to określiła moja przyjaciółka, “tekstylne”, i nikt się nikomu w miejscu publicznym na golasa nie pokazuje. A już starsza pani obcym ludziom… Nie uchodzi. No, ale kiedyś trzeba wyjść spod prysznica, nawet jak nie chcesz naruszać niczyich uczuć… Tak się poznaliśmy, Darwina z części centralnej dyrygowała mężem i mną, kto kiedy wychodzi, kto kiedy zamyka oczy… W końcu wszyscy troje byliśmy umyci, wytarci, ubrani i zaprzyjaźnieni lepiej niż na Facebooku.

To Darwina odkryła, że znak “Kobieta-Mężczyzna” na drzwiach łazienki jest dwustronny i daje się obracać. Jak wchodzi kobieta, to obraca znak na kobietę i łazienka jest damska, jak mężczyzna to…

Następnego dnia rano zobaczyłam u Jacka na plecaku muszlę świętego Jakuba. To przesądziło. Ja mojej ze sobą nie wzięłam, ale to nie muszla nas łączy, tych z Drogi Jakubowej, tylko Droga. Tak zaczęła się rozmowa, która mnie zaprowadziła do całkiem innego świata, świata ludzi, którzy maszerują i modlą się o pokój.

Wyglądają najnormalniej w świecie. On szczupły, wysoki, lekko siwiejący, poważny, ona wesoła, uśmiechnięta, przyjazna światu i życiu pulchna blondynka. Oboje w wieku średnim, on 40 lat, ona 37. Mijamy co dzień setki i tysiące takich ludzi, gdyby nie muszla niczego bym się nie dowiedziała.

jawpelerynie1

Idziemy, Jacek z tyłu za mną, w zielonej kurtce, z plecakiem, obok, w czerwonej kurtce i niebieskich spodniach Darwina; dla ciekawskich: ja z przodu z flagą w garści. Obok mnie autor poprzedniego wpisu, Krzysztof Nowak. Nadal jest tak, jak napisał: mgła i śnieg, śnieg i mgła, i tak przez cały dzień. Czasem przed czołem grupy przeleci rudel saren, tak ze sto na raz, czasem skoczy spod nóg siedem-osiem zajęcy (zdjęcie Janusz Ratecki)

Zaczęło się od pielgrzymek do Częstochowy, mówi Jacek. Ale te po jakimś czasie przestały mnie ciekawić. Jasne, z Chrzanowa, gdzie mieszka, jest do Częstochowy niespełna sto kilometrów. Rozumiem. Zaczął więc pielgrzymować do Wilna, a to już jest poważna odległość, ponad 800 kilometrów.
To trasa, która każdego amatora historii przyprawia o przyspieszone bicie serca. Tędy w roku 1520 przyjechała z Litwy do Polski Barbara Radziwiłłówna, piękna i nieszczęśliwa żona Zygmunta Augusta, to tą trasą ciągnął do Wilna jej kondukt żałobny. Ukoronowano ją 7 grudnia 1548 roku, zmarła 8 maja 1549 roku. 25 maja kondukt żałobny z trumną Barbary Radziwiłłówny wyruszył z Krakowa.  (…) Zygmunt August wraz z towarzyszącym mu orszakiem konno podążał za karawanem, przez miasta i wsie szedł pieszo. (…) 22 czerwca kondukt wszedł do Wilna. Po żałobnym nabożeństwie zwłoki Barbary Radziwiłłówny zostały pochowane w krypcie piwniczej Katedry pod kaplicą św. Kazimierza. (https://marszmilosci.wordpress.com/historia/)

Chronologicznie gdzieś pomiędzy Częstochową a Wilnem poznali się z Darwiną na czacie katolickim. Teraz chodzili razem. Pierwsza wspólna pielgrzymka – listopad, deszcz, śnieg, zimno, nikogo dookoła. Zima w Wilnie, -38°C. Trasa jako najlepszy sprawdzian małżeński.  W 2007 roku wzięli ślub.

Chodzili do Wilna, potem poszli do Rzymu trasą franciszkańską i do Santiago de Compostela trasą portugalską. Darwina studiowała, po studiach zaczęła pracę jako katechetka. Jacek, wieczny student, zaczął współpracę z projektem opieki nad więźniami Nowa droga.

Więźniowie wędrują setki kilometrów, by wrócić do normalnego życia, napisała dla Gazety Wyborczej Kornelia Wolf-Głowacka w grudniu 2015. Wiedziała, o czym pisze, bo przeszła część drogi z Bartkiem i jego opiekunem, Jackiem.

W ostatnich dniach pielgrzymki Bartek siadał na ławce i obwiązywał wytatuowaną nogę bandażem. Po kilkuset kilometrach nogi (…) dawały już o sobie znać. Należy im się szczególna atencja, gdyż to one, ich miarowy krok powtarzany przez wiele dni, z których uzbierał się miesiąc, wyprowadziły Bartka z więzienia.

Droga nie jest łatwa. Ale działa. Lepiej niż wszelkie programy resocjalizacyjne.

– Na dziesięć osób opuszczających zakład karny, do więzienia wraca 6-7 osób. Takie są statystyki – podkreśla opiekun wędrujących skazanych, Jacek Matuszczak. – Z 21 więźniów, którzy w Polsce przeszli Drogę do celi, nie wrócił żaden.

We Francji statystyki wskazują 90 proc. byłych więźniów, którzy po “Drodze” nie weszli w konflikt z prawem. Wzmianka o Francji nie jest przypadkowa. To tam Bernard Olivier, dziennikarz, który w krótkim okresie stracił żonę, matkę i pracę, postanowił nie poddać się złym myślom i przystanąć w biegu, choć brzmi to nieco paradoksalnie, jako że pretekstem do rozmyślań była piesza wyprawa do Santiago de Compostella. (…)

– Droga zmienia człowieka – zaznacza Jacek Matuszczak. – Uczy pokory, samozaparcia, wytrwałości. I tego, że świat ma lepszą stronę, czego możemy doświadczyć w kontakcie z napotkanymi ludźmi. W nich możemy ujrzeć dobro – w ich gościnności, otwartości, wyciągniętej dłoni. To ludzie w tej drodze są najważniejsi.

Z żoną i krzyżem Tau na szyi przemierzył tysiące kilometrów – drogą do Rzymu, szlakiem Jakubowym – z Lizbony do Santiago. A potem pielgrzymowali po krajach dotkniętych konfliktem – przez Kubę, Gruzję, z Ugandy do Rwandy. Zawsze w intencji pokoju. Nigdy z planem – gdzie spać, jeść, odpocząć. Mimo to głodu nie cierpią i zawsze znajdują nocleg, albo to nocleg znajduje ich.
(…)
– Nikt nas nie chciał bić z powodu krzyża. Niejeden raz gościli nas muzułmanie. Ludzie napotkani w drodze nie ścinają głów, czynią to opłacani najemnicy, ci, którzy są trybikami w machinie przemysłu zbrojeniowego – twierdzi Jacek. – Media tak dużo mówią o okrutnych muzułmanach, ale nie wspominają o tych normalnych, dobrych ludziach, którzy sami cierpią przez konflikty na tle religijnym. Gruzini wręcz uniemożliwiali podróż przez swą gościnność – zaganiali do domostw, rozpytywali, gościli. W Afryce witano ich szczerym uśmiechem. Gdy wędrowali przez Kubę letnią porą nazywaną z racji temperatur przez tubylców piekłem (50 stopni Celsjusza w dzień – 30 nocą) Kubańczycy z zapałem opowiadali o Popiełuszce, który cieszy się tam większą popularnością, niż w Polsce. Jest dla nich symbolem walki z systemem, walki, która nie wymaga przelewu krwi, ale wiary, wytrwałości, wewnętrznej siły. Przyjmujący pielgrzymów wiele ryzykowali – w kraju Fidela Castro nadal osadza się w więzieniu za zwykłą gościnność.

(…)

Jacek kocha drogę. To jedna z najważniejszych cech, jakich się wymaga od potencjalnych opiekunów. Kandydaci na “przewodników” przechodzą testy psychologiczne oraz specjalne szkolenie obejmujące zagadnienia związane z pedagogiką penitencjarną, komunikacją społeczną i metodycznymi aspektami pracy z młodocianymi przestępcami. Opiekunowie zachęcani są również do poszerzania wiedzy z zakresu prawa, turystyki, psychologii.

Przed wyprawą odpowiednie przygotowanie przechodzą również skazani. Miesięczna wędrówka to tylko jeden z czterech elementów dwuletniego programu. Przez pierwszych pięć miesięcy wytypowani (w wieku 18-26 lat) osadzeni pracują z psychologiem, wychowawcą i doradcą zawodowym. Po miesięcznej wędrówce uczestnik projektu przechodzi badanie umiejętności i odbywa kurs przygotowujący go do pracy u przedsiębiorcy, który współuczestniczy w projekcie. Po 5-miesięcznej praktyce zawodowej były więzień podejmuje pracę – gwarantowaną przez rok w ramach zatrudnienia wspieranego, współfinansowanego przez urząd pracy. Przez półtora roku może też korzystać z pomocy fundacji Postis – prawnej, a nawet finansowej. Bartek niewiele mówił o planach na przyszłość poza zakładem. Miał nadzieję wrócić do przedsiębiorstwa, gdzie był zatrudniony przed osadzeniem, ale stało się inaczej, zaczął pracę przy produkcji pieczarek.

(…)

Od 2015 r. Nowa Droga ma charakter ogólnopolski. W wyprawach uczestniczyli też byli więźniowie z Okręgowych Inspektoratów Służby Więziennej z Rzeszowa i Olsztyna (m.in,. ZK Uherce, Jasło. AŚ Olsztyn). Jak twierdzi prezes Stowarzyszenia POSTIS, Barbara Bojko-Kulpa, w przyszłym roku organizacja planuje rozszerzenie projektu na inne województwa, jak również na zakłady karne, gdzie osadzone są kobiety. Inspektoraty w całej Polsce, w tym w Okręgowy Inspektorat we Wrocławiu zostały powiadomione o projekcie.

Ale są jeszcze samodzielne wspólne wędrówki. I te dopiero wprawiają w podziw i zdumienie. Oboje twierdzą, że przeszli pewnie w tych pielgrzymkach po 20 tysięcy kilometrów na osobę. Te wędrówki to nie zabawa. Pokonują w nich średnio 30, a bywa, że nawet 50 kilometrów dziennie.  To wędrówki w intencji pokoju. Darwina i Jacek informują o nich na blogu Nasze wędrowanie.

W roku 2010 poszli do Rzymu, by, jak napisali, stanąć u grobu Jana Pawła II. 1500 km w 53 dni.

W roku 2011 połączyli Camino de Santiago z uczestnictwem w Światowych Dniach Młodzieży w Madrycie. W ogóle to przeszli już wiele części Camino, z Wilna do Gdańska, w Czechach, w Austrii. W średniowieczu Camino jak wielka sieć łączyło całą Europę.

W roku 2013 byli na Kubie, szli po śladach blogosławionego (jeszcze wtedy) Jana Pawła II.

W 2014 roku przeszli 1000 kilometrów przez Gruzję wzdłuż granicy z Turcją i Abchazją. Ich patronką była św. Nino, apostołka i patronka Gruzji, święta Kościoła katolickiego, ormiańskiego i prawosławnego.

W roku 2015 pielgrzymowali z Ugandy do Ruandy, tzw. Drogą Męczenników Ugandyjskich. Szli, jak sami napisali, przez drogi i bezdroża Afryki modląc się o pokój i pojednanie w Rwandzie, Afryce i na całym świecie. 900 kilometrów. W Afryce czuliśmy się bardzo bezpiecznie, mówią, ludzie są życzliwi. W Polsce jest podczas samotnej wędrówki dużo gorzej.

W roku 2017 dołączyli w Brnie do Marszu dla Aleppo.

Pytam jeszcze o filozofię tych wędrówek, która jest, wiem to, ich filozofią życiową.

Pokój, odpowiadają.
Miłosierdzie przed sprawiedliwością.
Etyka przed techniką.
Człowiek przed rzeczą.
Być przed mieć.

Kasza, cukier, bluzka, klocek…

Krystyna Koziewicz

Oj, mamuśki, mamuśki

Impulsem do podzielenia się swoimi spostrzeżeniami są moje obserwacje dziecięcego świata widziane okiem seniorki. Przebywam dużo z wnukami i widzę, że w miarę szybko otwierają się na rozmowy, wyrażają emocjonalnie własne zdanie, marzenia, plany. Tak naprawdę mają tyle do powiedzenia, że głowa mała. Nasze wspólne rozmowy zawsze traktujemy poważnie, niekiedy nie przyznaję racji, staram się korygować i popierać stanowisko mamy, taty, nauczycielki. Zaskakują mnie jednak niezwykle trafną krytyką życia dorosłych, którzy popełniają błędy na oczach dzieci. Jednak żadne z nich nie odważy się zabrać głosu w tej sprawie, kochają rodziców bezgranicznie, co nie znaczy, że bezkrytyczne. Z babcią jest inaczej… można powierzyć wszystkie tajemnice. I tym sposobem zmierzam do celu. Nie opisuję tutaj żadnych odkrywczych rewelacji, ale to co mnie zasmuca to naga rzeczywistość bez retuszu.

Otóż, co najmniej raz do roku podczas letnich wakacji zabieram wnuki do siebie do Berlina, żeby wiedziały i poczuły, że należę do ich rodziny. Nie są ze mną na co dzień, więc staram się rekompensować deficyty intensywnie przez dłuższy okres czasu.

Dzieci, oczywiście, cieszą się bycia z babcią, lubimy się, rodzice też mają wiele powodów do zadowolenia. Obcowanie w wielopokoleniowej rodzinie to skarb, dar losu, marzenie wielu ludzi. Nigdy nie zauważyłam, żeby dzieci cierpiały z powodu wakacyjnego braku najbliższych. Wręcz odwrotnie, cieszą się z poluzowania norm, zasad, jakie zazwyczaj obowiązują w domu, co wcale nie oznacza, że im na wszystko pozwalam. Wolności maja tyle, ile sprawia im radość, a mnie bez kłopotu przychodzi. Zawieramy rodzaj umowy, co im wolno, a czego nie, ta forma okazuje się skuteczna, wtedy dzieci doskonale wdrażają ustalone przepisy, bo je znają.

Dzieci bez rodziców czują się świetnie, już tak nie tęsknią, jak wtedy, kiedy jeszcze były małe. Po prostu czują luz, swobodę u babci, która pozwala im być sobą, prezentują się w całej krasie ze wszystkimi nabytymi umiejętnościami. Zdolne to pokolenie jest i dobrze wychowywane – trzeba przyznać.

No cóż, mamuśki z reguły są święcie przekonane o swojej racji odnośnie wychowywania i odżywiania dzieci. Przywieziono mi więc z Polski produkty ekologiczne, które mam wykorzystywać do babcinych potraw. Są kasze, słodycze, kisiele, suszone owoce (w lecie!) i warzywa na pierwsze dni pobytu. Ekologiczne, oczywiście. Przy okazji nasłuchałam się wykładu o szkodliwości jedzenia z tanich sklepów, przez co nabawiłam się wrażenia, że niedługo umrę z zatrucia i ze mną cały świat.

Wzięłam sobie do serca ostrzeżenia, jeśli chodzi o dzieci. No i zaczęło się… proponuję dzieciom na obiad warzywa z kaszą i cielęcinę w sosie śmietankowym . Dzieciaki zrobiły dziwną minę, pewnie nie zachwyciłam ich propozycją… pytam więc, co chciałyby na obiad?

– Babciu tylko nie warzywa… mamy dość marchewki, brokolii, cukinii, kalafiora, kaszy jaglanej, gryczanej, soczewicy… wymieniają nazwy kasz, niczym pracownicy ze sklepu spożywczego.

Nie będę zdradzać tajemnicy, z jakim apetytem wcinały moje obiadki, podwieczorki i śniadanka. Zawsze z dokładką, zwłaszcza zupy. To wszystko, co mama przywiozła pewnie zabierze z powrotem do domu.

A wcale się nie opychają słodyczami, od czasu do czasu rączki sięgają do koszyka ze smakołykami, które same sobie wybrały w sklepie. Je, ale nie jest żarłoczny.

dzieciatka

Ciekawe, bo w domu niejadek, a w przedszkolu, szkoda gadać. Przypomniałam sobie pewną przedszkolną wycieczkę do lasu. Pojechałam razem z nim, zabierając co nieco do plecaka. Inni rodzice też. Kiedy dzieci zasiadły do stołu pełnego rozmaitych potraw, mój wnuczek rzucił się na jedzenie, niczym pies do miski i zgarniał łapczywie wszystko, zapychając buzię. Byłam w szoku, nie wierzyłam, że dziecko może być do tego stopnia łapczywe. Zapytałam nauczycielkę, czy wnuczek w przedszkolu też się tak zachowuje? Potwierdziła, zjada wszystko, zawsze prosi o dokładkę i wyjada od innych dzieci niejadków pozostawione porcje. W przedszkolu wszystko mu smakuje, u babci też, a w domu? Niejadek!

Z mojej strony nie będzie puenty, proszę samemu odpowiedzieć na pytanie, dlaczego?

P.S. (od Autorki) Ponoć seniorzy mają negatywny wpływ na dzieci i młodzież – czytam ostatnio w prasie polskiej. Głupich stwierdzeń jakiegoś idioty pewnie bez własnej rodziny, oderwanego od świata realnego nie mam zamiaru komentować.

P.S. (od Redaktorki) Zawsze to samo – fanatyzm w sprawie dobrego jest nadal fanatyzmem. Jestem za tym, żebyśmy my wszyscy, nie tylko nasze dzieci, jedli zdrowo. Jestem za tym, żebymy my wszyscy, nie tylko nasze dzieci, nosili ekologiczną odzież, bardzo bym była za tym, żebyśmyto  lub tamto… Ale bardzo nie lubię fanatyzmu, nawet w najlepszej sprawie…