Z zapisków stróża (1)

Zbigniew Milewicz

Stary człowiek i myszy

Emeryt bez jakiegoś konkretnego zajęcia szybko dziadzieje, a mieszkając w tak drogim mieście jak Monachium musi dorabiać do emerytury, bo jest ona skromna. Koszta życia w Niemczech rosną w szybkim tempie, za mocarstwowe ambicje polityków płacą najwięcej przeciętni obywatele tego kraju i kiedy ich już nie stać na piwo z Aldiego, dołączają do śmieciarzy, grzebiących w koszach na chodniku, albo muszą gdzieś dorobić do socjalu, pensji albo renty.

Piwo z Aldiego nie smakuje mi, wolę beczkowego Augustinera, którego cena na dorocznym Oktoberfest przekroczy 10 Euro, więc jak tu dalej nie pracować. Od prawie dwóch lat zasilam personel firmy ochroniarskiej, która pilnuje mienia jednej z niemieckich sieci domów handlowych. Zanim mnie zatrudnią, muszę przedstawić świadectwo niekaralności i zdać branżowy egzamin w izbie handlowo-przemysłowej, później krok po kroku zostaję wtajemniczony w arkana pracy stróża-klucznika. Do moich obowiązków należy wstępnie poranne otwieranie Domu w centrum i wieczorne zamykanie Domu w dzielnicy Schwabing, później odwrotnie. Nigdy nie ciągnę dwóch zmian pod jednym adresem, generalną zasadą pracy w ochronie jest brak zaufania, nawet w stosunku do samego siebie. Gdybym na przykład zapomniał przekręcić klucz w jakichś drzwiach wieczorem, to rano już nie musiałbym ich otwierać, z czego mógłby skorzystać włamywacz. Teoretycznie, bo przecież był jeszcze system alarmowy, który aktywowało się w obiekcie po jego zamknięciu. Rano stróż wyłączał to elektroniczne zabezpieczenie, kontrolując dokładnie czas. Przyspieszenie procedury nawet o minutę – dwie ściągało mu na kark policję, o czym w pierwszym dniu pracy jeszcze nie wiedziałem. Rejonowy komisariat znajdował się nieopodal, podjechali w mgnieniu oka, ale skończyło się na rutynowych pytaniach, typu: kim jestem i skąd mam klucz do Domu.

Na czterech piętrach Dom handlował wszelakimi artykułami codziennego użytku, a w podziemiach żywnością i napojami, była kantyna i bar, więc roiło się tutaj także od myszy. Gryzonie, jak wiadomo, są stworzeniami inteligentnymi i w dzień spały sobie pod sklepowymi regałami i paletami w magazynach, żeby nie straszyć dwunożnej klienteli, ale po zamknięciu interesu ruszały na polowanie, ignorując gniewne przytupywania sprzątaczy i stróża. Personel Domu wyrzucał codziennie do kubłów na odpady masę żywności – resztek z kantyny, produktów, którym kończył się termin ważności, albo coś się rozbiło, zmieniło kolor, straciło dawną jędrność, stworzenia miały więc w czym ucztować. Pracowników obowiązywał zakaz wynoszenia czegokolwiek na zewnątrz, wszędzie były kamery, aktywne przez całą dobę, kto je ignorował, ryzykował w najlepszym razie dyscyplinarne zwolnienie z pracy i zakaz wstępu do Domu. Dlaczego nie przeceniano produktów, którym kończył się termin ważności, nie rozdawano ich dobroczynnym instytucjom w mieście, karmiącym ludzi ubogich i bezdomnych? Trudno było mi uwierzyć w to, że na przeszkodzie stoją przepisy podatkowe, które obciążają darczyńców wysokimi opłatami.

– Skoro tak, to dlaczego nie zamawiacie mniej towarów, żeby ich później nie marnować? – zapytałem któregoś dnia głównego zaopatrzeniowca.
– Klient Domu musi mieć wrażenie, że jest w krainie obfitości, że na niczym nam nie zbywa – odparł.

Podobno w porównaniu ze swoim Wielkim Bratem w centrum miasta, który chętnie odwiedzali bogaci Arabowie i Rosjanie, Dom był na plusie, jeżeli chodzi o dochody. W centrum masę pieniędzy inwestowano w make up, w przepych wystroju wnętrza, miał dużo wyższe ceny niż na Schwabingu i w sumie przynosił straty. Tutaj oszczędzano nawet na podstawowych remontach, przez co od strony zaplecza Dom nieciekawie wyglądał.

Stróż miał swoje miejsce w kanciapie magazynierów, przyjmujących dostawy towarów, przeszklonym kiosku, ustawionym wśród pras do zgniatania plastiku i kartonów, stosów palet, wózków widłowych, przeróżnych skrzyń i kubłów wypełnionych odpadami spożywczymi. Zimą dawało się tutaj wytrzymać, latem roiło się od much, od śmietników ciągnął niesamowity odór, a myszy wypełzały ze wszystkich możliwych zakamarków. Ze względu na sprzedaż artykułów spożywczych w Domu, gryzoni nie można było tępić trutkami, zamiast tego posadzkę wykładano czasami wieczorem, po zamknięciu, deseczkami, posmarowanymi zapachową, bardzo kleistą substancją. Miały one zagorzałych przeciwników wśród obrońców praw zwierząt, ale były bardzo skuteczne. Pamiętam kiedyś, na rannej zmianie, niechcący wdepnąłem butem w taką łapkę i przez dobry kwadrans tańczyłem na jednej nodze, żeby się pozbyć świństwa. Dobrym pomysłem był także niedawny remont jednej ze ścian w magazynie przyjęć towarów, w której myszy lubiły sobie zakładać gniazda i przez pewien czas wydawało się, jakby dały za wygraną. Może te stare już sobie odpuściły. Zresztą, filozoficznie rzecz biorąc, myszy żyją dużo krócej od ludzi i nie zdążą tyle naniszczyć w swoim życiu, co człowiek. Widzę jednak, że mysia młodzież jest w pełni sił i naciera.

Patrzę na nowego, młodego prezydenta kraju, z którego pochodzę. Przychodzi objąć swój urząd z czterema programowymi przemówieniami, na początek, uśmiecha się zwycięsko do milionów ludzi, zgromadzonych przed telewizorami, pręży muskuły, taki jest przywilej młodości. Nie życzę mu źle, bo będzie reprezentował Polskę, nie chciałbym, aby jej interes ucierpiał, trzeba mu także dać czas na przekucie pozytywnych deklaracji w czyny. Odchodzący prezydent wygląda na zmęczonego, rozumiem go, jest raptem tylko parę lat młodszy ode mnie i nie z banalnymi, niemieckimi myszami miał do czynienia w czasie swojej pięcioletniej kadencji, a z milionami Polaków. A Polak potrafi zmęczyć, oj i to jak. W starszym wieku człowiek powinien się bardziej szanować, bo już nie ta forma, co kiedyś, nie to zdrowie. Mój niedościgniony mistrz poetyckiej satyry, Tadeusz Żeleński-Boy, ponad 100 lat temu opublikował w swoich Słówkach następujący wierszyk, który zacytuję na zakończenie w całości:

Gdy się człowiek robi starszy,
Wszystko w nim po trochu parszy-
wieje;

Ceni sobie spokój miły
I czeka, aż całkiem wyły-
sieje.

Wówczas przychodzą nań żale,
Szczęścia swego liczy zale-
głości.

I mimo tak smutne znamię,
Straszne go chwytają namię-
tności…

Z desperacją patrzy czarną
Na swe lata młode zmarno-
wane,

W wspomnień aureolę boską
Pręży myśli swoje rozko-
chane…

Z żalem rozważa w swej nędzy
Każde “nicniebyłomiędzy-
nami”,

Każdy nie dopity puchar,
Każdy flirt młodzieńczy z kuchar-
kami…

Wspomni z jakąś wielką gidią
Swe gruchania, ach jak idio-
tyczne,

I czuje w grzbiecie, wzdłuż szelek,
Jakieś dziwne prądy elek-
tryczne…

Jakąś gęś, z którą do rana
Szukali na mapie Ana-
tolii,

Jakiś powrót łódką z Bielan,
Jakiś wieczór pełen melan-
cholii…

Gdybyż, ach, snów wskrzesła mara,
Dziergana w rozkoszy ara-
beski.

Gdybyż bodaj raz, ach gdyby
Sycić swą CHUĆ jak sam Przyby-
szewski!…

…I wdecha zwiędłe zapachy
Nad swych marzeń trumną nachy-
lony,

I w letnią noc, w smutku szale
Łzami skrapia własne kale-
sony…

Unia. Rozmyślania (prawie) rocznicowe

Polska w Unii Europejskiej

Wikipedia podchodzi do sprawy nader optymistycznie, co jest (zapewne) słuszne:

Polska jest członkiem Unii Europejskiej od 1 maja 2004 na mocy tzw. Traktatu akcesyjnego podpisanego 16 kwietnia 2003 r. w Atenach, będącego prawną podstawą przystąpienia (akcesji) Polski do Unii Europejskiej. Faktyczny proces integracji Polski rozpoczął się w Atenach 8 kwietnia 1994 r. z chwilą złożenia przez Polskę wniosku o członkostwo w Unii Europejskiej i potwierdzenia go przez wszystkie państwa członkowskie podczas konferencji w Essen 9-10 grudnia 1994 r. Integracja jest procesem dynamicznym, nieustannie trwającym.

Ale oczywiście prywatnie można na sprawę patrzeć inaczej. Ja uważam, że akcesja była OK, a jej pozytywne skutki już teraz są widoczne, nasz autor
Zbigniew Milewicz
przysłał właśnie, w kilka dni po rocznicy (ale kogo by interesowały okrągłe rocznice!) wierszowane przemyślenia, a ich wymowa jest bardziej krytyczna.

6230383-drewniane-drzwi-pomalowane-w-kolorach-643-385
Zdjęcie: http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/457729,polska-bez-wspolnoty-co-by-bylo-gdybysmy-nie-wstapili-do-unii-europejskiej.html

Zamiast felietonu

Dziesięć lat za nami. Dyskusje między rodakami na temat pożytków i utrapień, wynikających z wstąpienia Polski do Unii Europejskiej trwają; zdania są podzielone, jak to w rodzinie na temat jakiegoś małżeństwa. Jedni wzdychają, że taka piękna para, innym para wali w dekiel. Zapewne każdy z oponentów ma trochę racji, bo nie ma związków idealnych, a jeżeli ciekawi was, jak widziałem Kowalskiego, Nowaka i oczywiście siebie w marszu przed ten ofiarny ołtarz na początku tego wieku, to zapraszam do lektury:

Grüss Gott, grüss Gott

nad brzegiem Isary
niejeden nasz rodak
już poległ za wiarę
grüss Gott, grüss Gott
uwierzył dokładnie,
że jest w kraju cudów,
że fortunę zdobyć
to jak beknąć z nudów
grüss Gott, grüss Gott

przyjeżdża miss Pcimia
z ambitnym zamiarem
wyjść za mąż za Niemca
lecz ten ma już harem
złożony z dziesiątka
różnistych panienek
co w bajzlu pracują
by on miał, jak w niebie
grüss Gott, grüss Gott

Jan z Krzysiem budują
za marek dwanaście
gmaszysko Hiltona
w którym Helmuth zaśnie
jak się nawpierdala ruskiego kawioru
szampitrem go spłucze
i żonę Krzysiowi za stówę wydupczy
grüss Gott, grüss Gott

tak idziem do Unii kochani rodacy
pierś dumnie do przodu wypięta
a jaja z harówy na pańskim – po pięty
grüss Gott, grüss Gott

lecz póki na Wawelu
Zygmunta bije dzwon
nikt, nigdzie i nigdy
nie powie ci
won chamie, won
bo gdyby tak tylko
spróbował pomyśleć
oj, dostałby wpierdol
solidny nad Wisłą
grüss Gott, grüss Gott

Dookoła końskie pyski
najuprzejmiej szczerzą zęby
ten o zdrówko cię zapyta
tamten drogę wskaże chętnie
o pogodzie porozmawia
do tramwaju zaprowadzi
lecz nie próbuj cudzoziemcze
– zwłaszcza ty zza Łaby –
wejść Helmutom do mieszkania
prędzej wielbłąd w uchu igły
siądzie se na otomanie
niż ty skumasz się z Ottonem
dom za marki mu posprzątać
to się tobie godzi zrobić
pomalować także wolno
lecz pół litra z Jorgiem wypić
się rozmarzyć, ponarzekać
Wołga, Wołga z nim zaśpiewać
ot tak sobie bez powodu
bo po wódce wszak Słowianin
brata z braćmi się od młodu
nie uchodzi, nie wypada
szczęka sztuczna, lub prawdziwa
ze zdziwienia mu opada
kto to widział
jaki Gescheft
żeby bratać się z Pollackiem
jego Wirtschaft pachnie różnie
różne o nim są opinie
dzisiaj soli mu pożyczysz
jutro bmw ci zwinie
tak więc lepiej panie bracie
ty Helmuta miej gdzie trzeba
módl się, pracuj, pij i chędoż
a w unijne wejdziesz nieba.

Z archiwum Exodusu 5 – tekst ostatecznie ostatni (podobno)

W tym roku obchodzimy 25-lecie transformacji ustrojowej w Polsce. Z tej okazji pragnę odkurzyć kilka swoich materiałów dziennikarskich, opublikowanych pod pseudonimem Tomasz Paluch ćwierć wieku temu na łamach Exodusu, pisma polskiej emigracji, wydawanego w skromnym nakładzie, w Monachium, przez Ks. Czesława Nowaka, charyzmatycznego proboszcza Polskiej Misji Katolickiej II i współpracownika Radia Wolna Europa. Będzie to więc opowieść o innym czasie, innej emigracji, niż obecna, choć mentalnie podobieństw jest sporo. Ciekawie jest również spojrzeć na siebie – autora w przeszłości.

Exodus5

Zbigniew Milewicz

WIO KONIKU…

Minibar 56. Oddajesz sześć par spodni, sześć bluz, cztery koszule z długim, cztery z krótkim rękawem, trzy krawaty i trzy muszki…
Pryszczaty Dieter liczy z właściwą dla magazyniera skrupulatnością.
Wszystkie części uniformu kolejowego stewarda, które fasowałem siedem
miesięcy temu, musi mieć – ponieważ odchodzę z firmy – z powrotem na ladzie, oczywiście idealnie odświeżone.
– A gdzie muszka – pyta?
Wskazuję obojętnie na sufit, po którym ospale łażą skrzydlate stworzenia. Młody człowiek ze zdumieniem wybałusza na mnie gały i powtarza wolno nazwę rzeczownika, który kojarzy mu się tylko z odpowiednią pozycją w rejestrze. Dla podtrzymania żartu udaję, że nie wiem o co mu chodzi; tamten przechodzi więc na mowę gestów zrozumiałą dla każdego ,,kanake”. Rysuje dłońmi pod swoją brodą, najpierw małego, później już z pewnym zniecierpliwieniem tak nieproporcjonalnie dużego motyla, że siedząca przy sąsiednim biurku Marica, rodem z Bośni, nie potrafi dłużej powstrzymać śmiechu.
W czasie pierwszej, samodzielnej jazdy J C694 do Frankfurtu, nie było mi tak wesoło. Wydawało mi się, że wszyscy podróżni w wagonie widzą, jak mi się trzęsą ręce przy nalewaniu kawy i jak bezskutecznie próbuję wyłowić szczypczykami kiełbasę z pojemnika. Bockwursty tańczą w wodzie jak żywe i kiedy wreszcie wydaje mi się, że jednego już mam, ściśnięty zbyt mocno wyskakuje z aluminiowych obręczy i łagodnym łukiem spada na gazetę, którą czyta pod oknem pan w garniturze.
– Tego nie zamawiałem – oponuje z humorem poszkodowany, podczas, gdy ja – czerwony chyba, jak mój kubrak – spieszę do niego z serwetką i przeprosinami.
– Praktyka, czyni mistrza – dodaje ktoś inny uspokajająco.
Miałem szczęście do kulturalnej i wyrozumiałej klienteli właściwie w czasie większości mzch kolejowych podróży, które odbyłem jako pracownik Deutsche Service Gesellschaft der Bahn w Monachium, firmy stanowiącej odpowiednik polskiego WARS-u. Trafiały się oczywiście wypadki złośliwości i chamstwa, czasami podłożył „świnię” któryś ze współtowarzyszy pracy, ale po czterdziestce człowiek na ogół nie ma już złudzeń, że żyje na najlepszym ze światów. Nawet, jeżeli tkwi w samym jego tłustym pępku.
W DSG przygrubawa jest tylko część biuralistów i obsługi wagonów restauracyjnych. Minibarami powożą na ogół szczuplaki, o twardych mięśniach i zdeformowanych kręgosłupach, jeżeli zbyt ostro przkładają się do roboty. Do podstawowego osprzętu „konia” (najczęściej rasy bałkańskiej i wschodnioeuropejskiej) – jak nazywa się ich w kolejowym żargonie – należy czterokołowy wózek. Wyposażony jest w dzwonek, dwa spore termosy do kawy, pojemnik na gorące lciełbaski i mnóstwo przegródek, w których umieszcza się różne dania barowe, napoje i papierosy. Pusty pojazd waży 30 kg, pełny około 80. Do tego dochodzą dwie metalowe skrzynie z zapasami jadła i napojów, stanowiące podręczny magazyn „konia”, dodatkowe termosy z wrzątkiem, no i skrzynie z napojami, z tzw. drugiej rezerwy „na wszelki wypadek”. W zamian za średnią gażę 2.500 DM miesięcznie, „koń” musi być bowiem przygotowany na każdy apetyt podróżnych.
– Cały swój majdan pakujesz najpierw na paletę i wózek elektryczny, który prowadzi człowiek z transportu i jedziesz na peron, gdzie stoi twój pociąg – tłumaczę Nowemu. – Do odjazdu masz tylko l0 minut, trzeba się więc spieszyć. Za butelkę służbowego piwa, wózkowy pomoże ci jak należy w przeładowaniu towaru do przedziału służbowego. Bez piwa – wiadomo – pójdzie mu gorzej.
Nowy jest Słowakiem i zamierza przyjść do pracy w DSG, na stanowisko, które właśnie zwolniłem z powodu kłopotów z kręgosłupem. Siedzimy przy piwie w jugosłowiańskiej knajpie nieopodal firmy, w tej samej, w której parę miesięcy temu Stanko Makedonec wprowadzał mnie w tajniki zawodu ,,konia”. Tym razem ja jestem instruktorem.
– Jeżeli jedziesz na przykład do Frankfurtu przez Würzburg – a ta trasa powtarza się najczęściej – zaczynasz objazd przedziałów dopiero od Augsburga. Wcześniej się nie opłaca. Do tego czasu wypełniasz papiery, wpisujesz dokładnie stan towarów przed podróżą, okładasz colę i piwo w skrzyni suchym lodem, wypalasz sobie papierosa. I startujesz. Nie zapomnij o dzwonku, ale za mocno nim nie hałasuj, bo niektórzy z rana chcą jeszcze pospać. Rano Niemcy wypijają przede wszystkim morze kawy, czasami biorą kanapkę, niektórzy piwo na kaca. No i musisz być na luzie, ale z dystansem, uprzejmy. Kiedy zobaczysz, że jakiejś samotnej brzyduli jest smutno, powiedz jej jakieś miłe słówko. Na pewno zrobi się jej przyjemniej i zamówi coś u ciebie, nawet gdyby wcześniej nie chciała.
– A jak z napiwkami? – ożywia się Nowy.
– Różnie, na zbyt wiele nie licz. Piętnaście, dwadzieścia marek na dzień, to jest wszystko. Miewają gest Bawarczycy i ludzie z Kolonii, ale najwięcej dadzą ci Szwajcarzy, jak będziesz miał pociąg do Zurychu. Najmniej Anglicy i uważaj na Holendrów, mogą cię wykantować z guldenami. Koło Aschaffenburga lubi wpadać kontrola z DSG. Sprawdzą, ile już sprzedałeś, uprzejmie zapytają, czy masz jakieś problemy, a przy okazji zajrzą do skrzyń, czy nie wieziesz lewego towaru. Kiedy pojedziesz przez Stuttgart, bądź pewien, że sprzedasz dużo bockwurstów, ale dla Stuttgartli 10 pfenigów napiwku to już majątek.
– No dobrze, objeżdżam te swoje przedziały po kilka razy i co dalej? – pyta Słowak.
– Na pół godziny przed Frankfurtem kończysz robotę, pakujesz manele i przenosisz wszystko na korytarz, przed drzwi wyjściowe, żeby o wyładować na peron. Masz 5-7 minut czasu, później pociąg jedzie dalej do Hamburga. Jeżeli podejdzie człowiek z transportu z paletą, żeby pomóc ci przy wyładunku, to wszystko gra. W przeciwnym razie sam musisz poszukać na peronie wolnej palety i przeładować wszystko. Kiedy jest luz na peronie i w pociągu, to się wyrobisz.
– A przy tłoku? – niepokoi się Nowy.
– Może być różnie – odpowiadam wymijająco, mając w pamięci przygodę we Frankfurcie z paletą, której zawartość podróżni – pewno niechcący – zmietli pod koła pociągu. Byli to jacyś nagrzani kibice, jadący na mecz do Hamburga.
– Do powrotnego pociągu do Monachium, gdzie odwalasz drugą część roboty, masz czasem tylko 10 minut. Jeżeli jednak nie zmienią ci w ostatniej chwili peronu, to praktycznie powinieneś zdążyć – kończę.
Przemilczam fakt, że w Hannoverze na wyładunek góry towarów z pociągu są tylko 3 minuty czasu, albo że chłopcy z Bundeswehry lubią sobie, niekiedy dla kawału, „pożyczyć” z wózka butelkę wina albo papierosy, bo Nowy jakby wyraźnie oklapł. Mówi, że jeszcze zastanowi się, czy pójść za „konia” i ja go rozumiem.
Jest zwyczaj, że nowym starzy stawiają piwo w knajpie przy DSG. Zamawiam więc jeszcze jedną kolejkę i opowiadam mu jednak tamtą historię z paletą i kibicami.
Tak chyba lepiej.

Z archiwum Exodusu 4 – (przed)ostatni tekst

W tym roku obchodzimy 25-lecie transformacji ustrojowej w Polsce. Z tej okazji pragnę odkurzyć kilka swoich materiałów dziennikarskich, opublikowanych pod pseudonimem Tomasz Paluch ćwierć wieku temu na łamach Exodusu, pisma polskiej emigracji, wydawanego w skromnym nakładzie, w Monachium, przez Ks. Czesława Nowaka, charyzmatycznego proboszcza Polskiej Misji Katolickiej II i współpracownika Radia Wolna Europa. Będzie to więc opowieść o innym czasie, innej emigracji, niż obecna, choć mentalnie podobieństw jest sporo. Ciekawie jest również spojrzeć na siebie – autora w przeszłości.

kolornadzieiZbigniew Milewicz

Kolor nadziei

Do Monachium najlepiej przyjechać na wiosnę, kiedy zielenią się drzewa w jego licznych parkach i dzięki pracowitości gastarbeiterów, reprezentacyjne punkty miasta, przygotowane na przyjęcie turystów z całego świata, przypominają różnokolorowy strojny bukiet. Poza tym o tej porze roku ludzie wydają się być dla siebie wzajemnie życzliwsi, bo częściej niż na przykład deszczową jesienią uśmiechają się do siebie i prześcigają w różnych gestach, które wyglądają efektownie, a niewiele kosztują.

Na przybyszach ze Wschodu nieodmiennie robi to duże wrażenie. Żurnalista, który dwa lata temu przyjechał tutaj z rodziną na „pochodzenie” i czasami zapisuje w zeszycie różne swoje spostrzeżenia i refleksje, odnotował na początku m.in.: „Centrum miasta, dokładnie zapchane samochodami, ale powietrze, jak na wsi. Chodniki są tak wysprzątane, że można byłoby z nich jeść.” Przy fontannie na Wasserburgeplatzu siedzą na ławeczce dwie niemłode już kobiety. Z wyglądu zadbane, beztroskie, rozprawiają o czymś z wielkim ożywieniem. Co jakiś czas wybuchają śmiechem, żywiołowym, jak u nastolatek. To jest tak zwana złota jesień życia. Czym się w końcu mają martwić, rentą ze starego portfela, która zapewnia im przeżycie tylko połowy miesiąca? Staniem w kolejkach, albo tym, że wnuczka chodzi w dziurawych butach do szkoły, bo innych nie ma, a na szewca zięć będzie mógł sobie pozwolić dopiero przy następnej wypłacie? To nie są ich problemy.”

Kiedy obserwował tamte dwie panie, które mogły mieć grubo po 70, przyszła na myśl jego zmarła przed czterema laty mama. Kobieta, która dzielnie radziła sobie w swoim trudnym życiu i dla innych ludzi miała zawsze pogodną twarz, zawsze gotowa spieszyć im z dobrą radą i pomocą. Zdaniem Żurnalisty za mało dbała o siebie i dlatego tak wcześnie, w wieku 63 lat, odeszła. Mogła jeszcze pożyć, pomyślał wtedy, po raz nie wiadomo który.

Po raz pierwszy ,,naciął” się na tej osławionej, zachodniej kulturze bycia, parę tygodni po przyjeździe, w „Aldim”. Nietypowo, jak na przeciętnych klientów tej firmy, bo nadęcie elegancko ubrany facet, bez ceregieli wypchnął go tuż przed kasą z kolejki. Kiedy Żurnalista kulawą niemczyzną zaczął domagać się wyjaśnień, zobaczył w odpowiedzi ironiczny wzrok Pana, który nie ma zwyczaju dyskutować z istotą niższego rzędu. Nie mniej usłyszał kilka słów pod swoim adresem, wypowiedzianych z uprzejmą pogardą, z których zrozumiał tylko jedno: ,,Ausländer”. Bardzo wiele kosztowało go, aby nie dać przyjemniaczkowi w ten jego środkowoeuropejski uśmiech.

Później otrzymał lekcję pokory od referenta w „socjalu”, w urzędzie do spraw pracy i od drobnego, polskiego przedsiębiorcy, który zatrudniał go dorywczo „na czarno”, przy robotach drogowych na przedmieściach Monachium. Urzędnicy dziwili się, że człowiek niby biegły w robocie papierkowej nie może połapać się w formularzach i potrzebnych załącznikach, więc wiele razy musiał je korygować i uzupełniać, zanim łaskawie przyjęto jego sprawę do rozpatrzenia. Natomiast rodak, za trzy dni ciężkiej pracy, rzucił mu 100 marek, a z reklamacjami doradził pójść na policję.

Z tamtego początkowego okresu najgorzej wspomina jednak spotkanie z kierowniczką pewnego działu w urzędzie mieszkaniowym, którą przyszedł prosić o przyznanie jego rodzinie bardziej ludzkich warunków lokalowych. Od miesięcy gnieździli się bowiem w cztery osoby w jednej ciasnej klitce domu dla azylantów i przesiedleńców, pozbawionym łazienek i ze wspólną kuchnią.
– Jesteście już uznani za Niemców? – padło pierwsze pytanie.
– Jeszcze nie – odparli Żurnalista i jego żona.
– W takim razie przykro mi, ale nie możemy wam nic innego zaoferować.
Szpakowata, krótko ostrzyżona kobieta, ubrana w zielonkawą, zapiętą pod szyję bluzkę i spodnie męskiego kroju, wstała zza biurka, na znak, że wizyta skończona. Petenci próbowali jednak postawić na swoim. Ich młodszy syn przeszedł wkrótce po urodzeniu skomplikowaną chorobę i z tego powodu potrzebował większego komfortu, a starszy nie miał gdzie odrabiać lekcji. Urzędniczka ledwo raczyła rzucić okiem na oficjalne zaświadczenie lekarskie i pismo ze szkoły. Nie jej wina, że wszyscy chcą mieszkać w Monachium, a z dzieckiem, które w wymaga szczególnej opieki, najlepiej wyjechać na prowincję, tam są lepsze warunki mieszkaniowe.
– I do widzenia – dodała widząc, że Żurnalista chce jeszcze coś powiedzieć. – Możemy porozmawiać, kiedy otrzymacie obywatelstwo.

W międzyczasie otrzymali już owe niemieckie papiery i stali się kandydatami do mieszkania socjalnego, podlegają innej urzędniczce w urzędzie mieszkaniowym, która jest bardzo miła w obejściu. Kiedy tylko odwiedzają ją, aby zapytać, czy nie ma dobrych nowin w ich sprawie, niezmiennie łagodnie odpowiada, że jeszcze komputer nie wybrał ich numeru, ale nie powinni tracić nadziei i, tu zawsze lekko wzdycha, cierpliwości.

W pokojach i poczekalniach niemieckich urzędów stoi zawsze dużo rozmaitych roślin doniczkowych. Czasami ich zieleń jest przywiędła i zakurzona, ale mimo to nie przestaje być ona kolorem nadziei. Nadziei na uregulowanie prawnego statusu, na otrzymanie własnego dachu nad głową, na znalezienie dobrej pracy. Może dobrze, że praca niemieckiego aparatu urzędniczego jest tak powolna, że czasami nie widać, aby tryby machiny w ogóle się poruszały. Dzięki temu ludzie korzystający z jej usług, mają ważny cel w życiu – pokonać inercję bezwładnej materii. Ci nieliczni, którym się owa sztuka, zanim umrą, udaje, stają przed niezwykle skomplikowanym problemem: co dalej?

Tego momentu Żurnalista bardzo się obawia. Udokumentowanym Niemcem już jest, własne mieszkanie może uda mu się otrzymać do 2000 roku i jeżeli do tego czasu opanuje niemiecki, to przyjmie stanowisko naczelnego redaktora ,,Süddeutsche Zeitung”, po pomniejsze funkcje w branży go nie zainteresują. Obawia się jednak, że wówczas dojdzie do wniosku, że to wszystko o co zabiegał i co wreszcie osiągnął, nie było warte zachodu, że w pogoni za swoim życiowym sukcesem zagubił coś ważniejszego, mianowicie wartości ludzkie, które wpajano mu w rodzinnym domu – otwarcie na potrzeby innych, zamknięcie na nienawiść i na kompromis ze złem oraz cnotę skromności.

Pani Julii, która jest dobrą znajomą Żurnalisty i jego rodziny, wpajano w domu podobne cechy, w związku z powyższym programowo do niczego na Zachodzie nie doszła. W linii żeńskiej jej rodzina wywodzi się z Wileńszczyzny, po mieczu – ze Śląska. Przodkowie pani Julii walczyli w powstaniach Listopadowym i Styczniowym, w legionach i Powstaniu Warszawskim. Zajmowali się nauką, prawem i polityką, część rodziny miała zacięcie pedagogiczne. Dziadek pani Julii po kądzieli był założycielem jednej z warszawskich uczelni technicznych. Babcia, profesorka gimnazjum, zakochana w poezji i literaturze romantycznej, karmiła wnuczki strofami z „Pana Tadeusza”(którego znała na pamięć), balladami i opowieściami o antenatach, którzy stawali zbrojnie w obronie Ojczyzny. Na poczesnym miejscu w rodzinnym domu wisiał obraz Wojciecha Kossaka, przedstawiający bohaterską dziewicę Emilię Plater. Z początkiem lat 60, wskutek nagonki gomułkowskiej na inteligencję, co to ,,karmiła się krwawym dorobkiem klasy robotniczej”, rodzina 16-letniej wówczas Julii wyemigrowała z Warszawy do Monachium. To była dla nich, pamięta, trudna decyzja. Ojciec, były AK-owiec, lekarz, pochodził z Katowic. Chciał zdobyć w Monachium tzw. dokumenty na „pochodzenie”, a później z całą rodziną ruszyć dalej. RFN miało być dla nich tylko stacją przesiadkową i po czasie dopięli swego, ale nie wszyscy. Rodzice wraz z młodszym rodzeństwem Julii osiedlili się we Francji, w Bretanii. Tam ojcu i mamie udało się ponownie otworzyć gabinety lekarskie. Julia po ukończeniu gimnazjum poszła na studia medyczne, ale pewien Bawarczyk tak skutecznie zakręcił się koło niej, że w końcu wybrała małżeństwo i do dziś mieszka w Monachium. Ma trzech synów, najstarszy rozpocznie w tym roku studia na politechnice, dwaj pozostali chodzą jeszcze do szkoły średniej. W domu mówią z mamą po polsku i po niemiecku z ojcem. Najmłodszy odziedziczył po przodkach prawnicze zainteresowania, ciągnie go także w stronę polityki. Niedawno oświadczył na rodzinnym forum, że chciałby w przyszłości studiować w Polsce. Panią Julię zatkało ze wzruszenia. Zawsze marzyła o tym, aby przynajmniej któryś z jej synów pociągnął kiedyś tam, gdzie są korzenie ich drzewa. Wychowując ich robiła wszystko, aby tak się stało. Po mężu, człowieku na szczęście światłym i tolerancyjnym, ma niemieckie obywatelstwo, ale dusza, serce i charakter pozostały, tak przynajmniej przypuszcza – polskie. Większość czasu poświęca na bieganie z rodakami – tymi, którzy dopiero co przyjechali do RFN i nie znają jeszcze języka – po monachijskich urzędach, wypisuje dla nich stosy różnych podań, a kiedy trzeba, występuje w roli tłumacza przed sądem. Oczywiście za ,,dziękuję”, o którym nawet, bywa, niektórzy zapominają. Żurnalista z rodziną mają jej też sporo do zawdzięczenia.

– Tak mnie uczono kiedyś w domu – mówi pani Julia – że człowiek nie żyje dla siebie wyłącznie i że dawanie jest ważniejsze od brania. Co z tego mam? Zadowolenie, jak mi się uda czasami komuś pomóc, a to bardzo dużo znaczy.

Dzisiejszy artykuł miał być ostatnim przedrukiem tekstów Zbyszka z Exodusu, tymczasem dziś Zbyszek znalazł na biurku jeszcze jeden felieton. Zmieniłam więc tytuł dzisiejszy na “(przed)ostatni tekst”, a za tydzień – tekst ostatni, “Wio koniku”

Z archiwum Exodusu 3

W tym roku obchodzimy 25-lecie transformacji ustrojowej w Polsce. Z tej okazji pragnę odkurzyć kilka swoich materiałów dziennikarskich, opublikowanych pod pseudonimem Tomasz Paluch ćwierć wieku temu na łamach Exodusu, pisma polskiej emigracji, wydawanego w skromnym nakładzie, w Monachium, przez Ks. Czesława Nowaka, charyzmatycznego proboszcza Polskiej Misji Katolickiej II i współpracownika Radia Wolna Europa. Będzie to więc opowieść o innym czasie, innej emigracji, niż obecna, choć mentalnie podobieństw jest sporo. Ciekawie jest również spojrzeć na siebie – autora w przeszłości.

amerykanZbigniew Milewicz

Amerykan i inni

Skończyła się emigracja polityczna do Stanów Zjednoczonych, Australia nie przyjmuje, pozostaje Kanada albo RPA. W kraju klonowego liścia trzeba jednak mieć bardzo dużo zdrowia, żeby do czegoś dojść, natomiast w Południowej Afryce jest jak na wulkanie, biali uciekają przed czarnymi, rewolucja wisi w powietrzu, strach tam jechać. Eksperci z emigracyjnej giełdy niezmiennie więc typują, że w Bundes jest najlepiej. Każdy sposób na pozostanie tutaj, w tym raju ludzi zawsze ładnie pachnących i uśmiechniętych oraz marek leżących na ulicy, po które wystarczy się tylko schylić, jest dobry. Jeżeli nie da się udokumentować, że dziadek służył w Wehrmachcie, albo przynajmniej jedno z rodziców było niemieckiej narodowości, to najnowsze przepisy w sprawach przesiedleńców z Polski praktycznie wykluczają szansę na uzyskanie tzw. pochodzenia i wtedy trzeba radzić sobie inaczej.

Jeszcze rok, a nawet pół roku temu można było bez zbytniego trudu zdobyć tak zwaną ,,azylancką szmatę”. Wystarczyło pogadać z Januszem, on wiedział jak się smaruje takie specjalne życiorysy, żeby urzędnicy kupili temat. w podaniu o azyl bez skrępowania odcinało się więc kupony od autentycznych rewolucyjnych życiorysów ludzi, którzy przecież przeważnie zostali w kraju, mimo biedy i prześladowań. Pisało się obowiązkowo, że człowiek działał w „Solidarności” albo w KPN, brał udział w różnych antykomunistycznych demonstracjach i sabotażach, roznosił bibułę i był za to szykanowany przez reżim. Więziony, katowany, agenci bezpieki strzelali do niego, kiedy uciekał z obławy, a w domu bez przerwy miał rewizje. Taki mniej więcej tekst złożył w urzędzie azylowym Paweł Wymoczek, l8 lat, z Radomia. Latem 1988 r. Paweł został zakwaterowany w słynnej „stajni” na Gommelsdorferstrasse. Miał za sobą jakieś pijackie burdy w innym monachijskim obozie i, zdaje się, dwa lata poprawczaka w Polsce, za kradzieże i rozbój, ale o tym nie wspomniał w podaniu. Drobny, nieważny szczegół z przeszłości. Natomiast kiedy na Marienplatzu odbyła się demonstracja „Solidarności” w sprawie ujawnienia zbrodni katyńskiej, wystąpił w jej pierwszym szeregu i dał się sfotografować ze wszystkich stron na tle odpowiednich transparentów, haseł i osób. Zdjęcia z imprezy dołączył do wniosku o azyl.

Podobnie zresztą postąpiło wielu innych uczestników demonstracji i choć trudno tego typu ruchy rozpatrywać w kategoriach czystego, bezinteresownego patriotyzmu, to przecież nie można także odebrać ludziom prawa do lepszego życia. Nawet wtedy, jeżeli nie są u siebie i dążą do celu przy pomocy różnych tricków. Byleby tylko nie zostawiali za sobą spalonej ziemi i smrodu, bo ciągnie się on później za całym narodem, zwłaszcza tutaj, na emigracji.

Przykład Wymoczka – niestety nie jedyny. Parę tygodni po występach na Marienplatzu, użył noża w pijackiej bójce z kolegą z sali (nawiasem mówiąc, poszkodowany był słabszy fizycznie) i Pawłem zajęło się Kripo. Później na kradzieży skór wpadł Wojtek, krzykacz, który też ubiegał się o azyl i Stary, specjalista od sprzętu fotograficznego. Starego nie złapano na gorącym uczynku. Ktoś go sypnął, że trzyma w obozie kradziony towar, przyjechała policja, znalazła sprzęt, delikwent nie miał na to żadnego pokrycia w rachunkach, więc musiał pofatygować się do komisariatu, w celu złożenia odpowiednich zeznań. Niedługo po tej aferze, pod formalnym pretekstem upływu ważności wizy, otrzymał nakaz wyjazdu z RFN z trzydniowym terminem przekroczenia granicy. Wojtek spędził dwa miesiące w areszcie i p wyjściu na wolność pojechał w ślady Starego. Nie pomogło mu odwołanie do sądu, ani też wykombinowane zaświadczenie lekarskie, że jest chory na serce i wymaga dłuższego leczenia w jednej z klinik monachijskich. Urzędowy lekarz tej opinii nie potwierdził. Natomiast Wymoczkowi udało się pozostać w Monachium, bo znalazł dobrego adwokata, a tamten, za odpowiednią opłatą, okoliczności łagodzące w jego sprawie.

W ,,stajni” na Gamelu, zanim oddzielono łóżka od siebie gipsowymi przegrodami, mieszkało za moich czasów około 70 ludzi, głównie mężczyzn, przeróżnych narodowości, kultur, tudzież temperamentów i jest to temat na oddzielną opowieść, a może nawet – scenariusz filmowy. Chcę tylko powiedzieć, że właśnie w stajni poznałem Janusza, zwanego Amerykanem. Nie Amerykaninem, tylko Amerykanem i w trosce o autentyzm relacji tak będę go tutaj tytułował.

Było to dwa lata temu. Janusz miał wtedy 36 lat, był słusznej postury, mocno szczerbaty i prawie zawsze ubierał się na czarno, w czarne sztruksy, czarny sweter, czarną koszulę, do tego – czarny wąs i czarne włosy, od razu czuło się więc, że człowiek piastuje w sobie ważne tajemnice. Palił tylko Camele, jego ulubionym trunkiem była whisky i cały obóz wiedział, że chłopcy z amerykańskiej bazy wojskowej w Monachium to jego najlepsi kumple.

W Polsce, opowiadał każdemu, kto tylko chciał go słuchać, przez szereg lat działał w antykomunistycznej opozycji i współpracował z CIA, za co skazano go na 4,5 roku pozbawienia wolności, ale na mocy amnestii wyszedł z więzienia wcześniej. Bał się, żeby ludzie z bezpieki po kryjomu nie wsadzili mu kulki w plecy, dlatego na początku 1988 roku wyjechał turystycznie do RFN i zapisał się na emigrację polityczną do Stanów Zjednoczonych. W Chicago mieszka jego babcia i mnóstwo innych krewniaków, wszyscy są bogaci i mogliby Amerykana prywatnie sponsorować, ale on tyle zrobił dla rządu USA, że powinien tam wyjechać na jego koszt i otrzymać odpowiednią rentę w dolarach.

Whisky, którą między innymi i mnie hojnie częstował, dostawał przeważnie w prezencie od Amerykanów. Oni także opiekowali się Januszem w dzień i w nocy, żeby mu włos z głowy nie spadł. Jako ich zasłużony współpracownik mógł być śledzony, tu w Monachium, przez wschodni wywiad, dlatego stale miał obstawę. Zawsze ktoś szedł za nim, albo jechał autem, ale była to tak dyskretna robota, że nigdy żadnego agenta nie udało mi się wypatrzyć. Zdaniem obozowych sceptyków, Amerykan whisky kradł, a w więzieniu, gdzie stracił zęby, siedział nie za politykę, tylko za łobuzerię i tam naczytał się kiepskich powieści szpiegowskich, ale czego to ludzie z zazdrości nie plotą.

– Dlaczego nie wyjeżdżasz do Stanów? – zapytałem go kiedyś.
– Dwa razy już miałem wizę, sam konsul mi ją proponował, ale odmówiłem, bo chcę jeszcze w Europie wydać książkę.
Tę książkę, ściślej swoją autobiografię, miał już rzekomo w głowie. Wystarczyło tylko lekko wszystko uporządkować i napisać. Wtedy, nie pamiętam już z czyjej strony, jego albo mojej, padła propozycja, abym wystąpił w roli pierwszego czytelnika tej autobiografii i jednocześnie krytyka literackiego, bo strona merytoryczna miała pozostać wyłączną sprawą autora. Faktem jest, że zgodziłem się uporządkować mu wstęp do książki, bo ciekawiła mnie jej treść. Poza tym nie wiedziałem, czy mam do czynienia z nawiedzonym mitomanem, oszustem, głupcem w szatach mędrca, czy też rzeczywiście z tragicznym męczennikiem za Sprawę, za którego się podawał, gotowym nawet do współpracy z diabłem, żeby obalić fałszywego boga i sądziłem, że po zakończeniu wspólnego dzieła będę bliższy prawdy.
Książka, według życzenia autora będzie nosić tytuł – będzie, ponieważ niedawno Amerykan powiedział mi, że jeszcze nie jest gotowa – „Syn białego orła”. Profil ma faktycznie trochę orli i potrafi bujać w obłokach. Sam to przyznaje, ale twierdzi, że w książce nie zmyśli niczego, pod słowem honoru. Wszystko będzie od początku do końca oparte na faktach oraz dokumentach, które w większości przekazał urzędnikowi biura emigracyjnego w Monachium, albo chłopakom z bazy i dlatego nie możne mi ich przedstawić. Niektóre zresztą są nie do ujawnienia bez osobistej zgody konsula.
– Jakiego konsula? – pytam, jak skończony naiwniak.
– No, tutejszego konsula Stanów Zjednoczonych, z którym jestem w przyjaznych stosunkach – odpowiada Janusz z prostotą.

Amerykan pochodzi spod Tarnowa, ma średnie wykształcenie, jest byłym pracownikiem administracji państwowej, a ustroju komunistycznego nienawidzi m.in. z pobudek rodzinnych. W czasie okupacji wiele osób z najbliższej rodziny Janusza należało do Armii Krajowej, niektórzy mieli powiązania z Rządem RP w Londynie i za to po wojnie byli w różny sposób szykanowani przez polskie władze. Ojciec Janusza, partyzancki pseudonim „Młode Godło”, był dowódcą grupy AK, działającej na żywiecczyźnie, a zginął w marcu 1968 roku w krakowskim więzieniu Montelupich. Służba Bezpieczeństwa aresztowała go w związku z podejrzeniem o współudział w przygotowywaniu zamachu stanu. W lakonicznym telegramie o śmierci aresztanta, nie podano przyczyn zgonu. Nie wydano także rodzinie ciała zmarłego, pomimo usilnych, kilkakrotnie ponawianych starań.

Tym wydarzeniem chce autor zamknąć wstęp do swojej autobiografii, który stanowić ma uzasadnienie jego późniejszych życiowych decyzji. W tym momencie także przestaje mnie interesować sprawa książki, jej dalszej treści i procentów z honorarium, które Amerykan obiecuje mi po publikacji ,,odpalić”. Kiedy widzę, jak z gorączką w oczach spekuluje, ile dolarów może zgarnąć np. za przytoczenie swoich wzruszających rozmów z ojcem i za szczegóły z akcji wywiadowczych, które przeprowadził dla CIA na terenie Krakowa, doznaję małego olśnienia. Ta książka to jego trick, sposób na zdobycie na Zachodzie fortuny i sławy, choć może, myślę, całkiem wydumany i trochę spóźniony. Żegnając samozwańczego „Syna białego orła”, przypominam sobie pewne zdarzenie z dzieciństwa. Miałem wtedy 11 lub 12 lat i po lekturze książek Julesa Verne’a sporo nadziei na znalezienie jakiegoś podziemnego skarbu, albo lotniska z wyrzutnią rakietową, która mogłaby mi pomóc w locie na Księżyc. Popyt jest motorem podaży. Któregoś dnia jeden z klasowych kolegów powiedział mi w najgłębszej tajemnicy, że ma na podwórku przy swoim domu zejście do podziemnego lotniska, gdzie stoją różne latające maszyny i kiedyś mnie tam zaprowadzi. Oczywiście nie dotrzymał słowa, więc pewnego wieczoru zakradłem się pod jego dom i przy pomocy jakiegoś pręta otworzyłem metalową klapę na podwórku. Z czarnej czeluści wionął na mnie charakterystyczny fetor i przeszła mi ochota na dalszą eksplorację podziemnej tajemnicy. No i nie wróciła mi do dzisiaj.

Następna, ostatnia już, opowieść z cyklu Exodus – za tydzień

Z archiwum Exodusu 2

W tym roku obchodzimy 25-lecie transformacji ustrojowej w Polsce. Z tej okazji pragnę odkurzyć kilka swoich materiałów dziennikarskich, opublikowanych pod pseudonimem Tomasz Paluch ćwierć wieku temu na łamach Exodusu, pisma polskiej emigracji, wydawanego w skromnym nakładzie, w Monachium, przez Ks. Czesława Nowaka, charyzmatycznego proboszcza Polskiej Misji Katolickiej II i współpracownika Radia Wolna Europa. Będzie to więc opowieść o innym czasie, innej emigracji, niż obecna, choć mentalnie podobieństw jest sporo. Ciekawie jest również spojrzeć na siebie – autora w przeszłości.

nakrycie
Zbigniew Milewicz

Nakrycie dla wędrowca

Staszek przekręca klucz w stacyjce i spogląda na zegarek, dochodzi druga po południu. W nocy, jak dobrze pójdzie, powinni dotrzeć na miejsce. Oni, to znaczy: kierowca, jego żona, córka, syn i wiktuały z Aldiego, które wiozą dla niedojadającej rodziny w Polsce. Siedzący w samochodzie są dobrze odżywionymi Niemcami, którzy myślą po polsku, czy też Polakami z niemieckim obywatelstwem, co fordowi zresztą spływa po błotnikach. Zapłacili w firmie za jego wypożyczenie, więc niech sobie będą, kim chcą i jadą dokąd chcą.

W przededniu Wigilii ruch na ulicach Monachium jest wyraźnie ograniczony. Ci, którzy zaplanowali sobie świąteczne wczasy gdzieś W Alpach, Paryżu, czy na Karaibach, wyjechali wcześniej. Inni już po trochu ucztują w swoich domach, choć Dzieciątko jeszcze się nie urodziło, ale jest Wochenende. Na 20 kilometrów przed niemiecko-czechosłowacką granicą Staszek myli drogę. Stuka więc do drzwi jakiegoś przydrożnego, zamkniętego na cztery spusty zajazdu. Stara kobieta uchyla okno, taksuje badawczo przybysza, po czym przywołuje wnuka i mówi mu po bawarsku, że jakiś Prusak zabłądził. Dla Bawarczyka każdy obcy, czyli nie bawarczyk, to Prusak i Staszek, aczkolwiek niechętnie, musi się z tym pogodzić. Konformizm przychodzi z wiekiem. Przed dwudziestu paru laty w Krakowie, gdzie studiował prawo, dał w zęby pewnemu Krakusowi za to, że tamten nazwał go Hanysem. Jestem Ślązakiem, mawiał z przekonaniem, ale nie Niemcem.

Ojciec Staszka pochodził z Wilna, mama z Chorzowa, dawniej Królewskiej Huty. Pasją ojca było zakładanie rodziny, więc w rok po ożenku doprowadził do rozwodu, wyjechał na Pomorze i po pewnym czasie powtórnie się ożenił. Staszek wychował się przy boku mamy i jej rodziców, w typowej rodzinie z pogranicza, gdzie mówiło się trzema językami – po polsku, po Śląsku i po niemiecku. Niemieckiego używano wówczas, kiedy w grę wchodziły Ważne Sprawy dorosłych, o których Staś nie powinien wiedzieć. Gwarą porozumiewali się z niektórymi krewniakami i znajomymi, ale językiem głównym był polski. Obowiązywał z urzędu i serca.

Pradziad Staszka po kądzieli był prostym górnikiem, człowiekiem poczciwej natury i czuł się Niemcem. O prababce wiadomo niewiele, zaledwie tyle, że pacierze wolała odmawiać po polsku oraz że zmarła wkrótce po urodzeniu dwunastego, albo trzynastego dziecka. W związku z tym smutnym wydarzeniem, częścią dzieci zaopiekowali się krewni. Erwin, dziadek Staszka trafił mając 16 lat do domu kuzyna ś.p. mamy, w którym hołubiono polską kulturę i tradycje. Podobnie, jak jego ojciec i większość braci, Erwin poszedł pracować do kopalni. Dla chleba, bo jego pasją był cyrk, zwłaszcza popisy zręczności, i śpiew. Nowy dom pomógł mu te młodzieńcze upodobania częściowo spełnić. Stryjeczni bracia wciągnęli Erwina do sekcji gimnastycznej „Sokoła”, polskiej organizacji, która działała na Śląsku i poza ćwiczeniem tężyzny fizycznej i celnego oka u młodzieży na wypadek konieczności militarnej samoobrony, zajmowała się jej edukacją patriotyczną. Później wstąpił do „Lutni”, polskiego towarzystwa śpiewaczego, gdzie poznał Annę, swoją wielką miłość i przyszłą żonę. Tym sposobem dołączył do ludu, który kiedy nadszedł czas powstań śląskich, nie rzucił ziemi, skąd jego ród. Podobnymi, choć przecież nie takimi samymi, oryginalnymi w swych liniach osobistych wyborów, a może i przeznaczeń, drogami poszli jeszcze dwaj bracia Erwina. Reszta, albo wyznawała swą przynależność do rasy germańskiej, albo też uważała, że Ślązak to ani Niemiec, ani Polak, tylko Ślązak i basta. Charakterystyczne jednak, że na tle tych podziałów nie dochodziło do żadnych istotnych konfliktów w rodzinie, nie naruszały one wzajemnej życzliwości i przywiązania.

Kiedy dziadek Staszka szedł na trzecie powstanie, spotkał w sieni rodzinnego domu starszego brata Jerzego, który mieszkał wspólnie z ojcem. Jerzy ubrany w mundur Grenzschutzu, wracał właśnie ze służby.
– Kaj to idziesz, Erwin? – zapytał.
– Na powstanie, pysk wom utrzeć – lekko odparł młodszy brat.
– A mosz jako giewera? – zainteresował się tamten.
Erwin przytaknął i pokazał Jorgowi jakiś mały pistolet, bodaj czy nie Browning.
– Tym psinco zrobisz – mruknął starszy, po czym sięgnął do kabury i dał bratu sporych rozmiarów służbowego gnata wraz z zapasową amunicją.
– Z Panem Bogiem – pożegnał się Erwin.
– Wracaj szczęśliwie do domu – odrzekł po niemiecku Jorg.
Uścisnęli się i rozeszli, każdy w swoją stronę.

Kobiety w rodzinie reagowały bardziej nerwowo w różnych dramatycznych momentach. Rankiem 1 września 1939 roku Hela, starsza córka Erwina, spotkała na ulicy swoją kuzynkę Gretę. Nawiasem mówiąc nie przepadały za sobą wzajemnie.
– Heil Hitler – przywitała Greta Helę.
– Dzień dobry – odparła Hela i wymierzyła kuzynce mocny policzek.
W południe w oknach niemal wszystkich domów przy ulicy, przy której mieszkali dziadkowie i przyszła mama Staszka wraz ze swoją młodszą siostrą, wisiały już hitlerowskie flagi. Wyjątek stanowiły okna mieszkania Erwina, który w domu miał tylko flagę biało-czerwoną. Pięknie odprasowana przez Annę, leżała w szufladzie komody, jak zwykle przygotowana już na święto 3 Maja. Kiedy do drzwi zastukał sąsiad, pełniący jakąś ważną funkcję w NSDAP i już zza zamkniętych drzwi, z pretensją w głosie wytknął domownikom karygodny brak, w progu stanęła 18-letnia panienka w polskim stroju harcerskim. W ręku trzymała kuchenny nóż, a dla przybysza miała następującą propozycję: albo zostawi ich rodzinę w spokoju, albo będzie miał do czynienia z tym oto narzędziem, bo dobrowolnie żadne z nich takiej szmaty w oknie nie wywiesi. Ważniaka z wrażenia zamurowało. Na szczęście w tym samym momencie przyszli z miasta rodzice wraz z młodszą córką i sumitując się za zachowanie starszej latorośli, za które mogły im wszystkim grozić poważne kłopoty, obiecali niezwłocznie wywiesić właściwe barwy.
– Hela ostatnio trochę choruje na nerwy – załgali się przed sąsiadem. Oczywiście musieli skądś lub z czegoś tę flagę wytrzasnąć. Anna uszyła ją naprędce z jakichś starych wsyp na pierzyny.

Konformizm przychodzi z wiekiem i w strachu.

Staszek przerywa rozmyślania, bo zbliża się kontrola paszportowa. Na granicy z Czechosłowacją, jak wymiótł, przed nami stoi tylko jakaś „Skoda” z przyczepą, załadowana używanymi oponami. Wszystko w porządku, można jechać dalej. Czeski celnik, na dźwięk polskiej mowy, wychodzi z roli uroczego bywalca europejskich salonów, który tylko mocą jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności przebrany został w mundur granicznego kontrolera. Z zawodową rutyną sprawdza, co za towary Staszek wiezie, ale zbytnio nie chce mu się pracować, więc po chwili wraca do postawy wytwornego światowca i życzy podróżnym szczęśliwej drogi.

Smutną szarość czeskich miast w nocy barwią plakaty: ,,Havel na Hradl”, porozklejane szczodrze w wyborczej kampanii na murach kamienic i w sklepowych witrynach. Z więzienia, z pozycji opozycyjnej zakały, na prezydencki fotel. Nieźle. Miło patrzeć, jak wszędzie kruszeją betony systemu, który tak, jak nazizm, pogardzał człowiekiem i jego prawami.

W 45 roku, kiedy wojska marszałka Koniewa wkroczyły do Chorzowa, Erwina postawiono pod murem. Nie miał czasu, a także komu wytłumaczyć się, że walczył w powstaniu przeciw Niemcom, a czas wojennego poboru do Wehrmachtu przesiedział w piwnicy, za kopcem kartofli. Ten, kto tak jak on posiadał Volkslistę z numerem 3, uznawany był przez Wyzwolicieli za faszystę, a więc podlegał wysiedleniu w głąb Rosji lub likwidacji.Erwina niemal w ostatniej chwili uratował polski oficer. Zaręczył, zgodnie z prawdą, że znają się od lat i to z jednej strony barykady.

Wojna przetrzebiła zarówno rodzinę Anny, jak i Erwina. Jeden z jej braci, wcielony do Wehrmachtu, poległ zaraz na początku, w 39 roku; drugi uznany został za zaginionego na froncie. Dwaj bracia Erwina – Maks i Paulek zginęli pod Stalingradem, także w mundurach żołnierzy Wehrmachtu. Jorg przeżył, wzięty do niewoli amerykańskiej, osiedlił się po wojnie w Niemczech. Hanek, młodszy brat Erwina, działający w czasie okupacji w szeregach Armii Krajowej zmarł na początku lat 50, na krótko po wyjściu z aresztu katowickiego UB, w którym przebywał pół roku w związku z podejrzaniem o wrogą działalność na szkodę państwa.

Taki sam zarzut spotkał Staszka w marcu 1968 roku w Krakowie. Na krótko przed obroną pracy magisterskiej wylądował w celi na Montelupich i choć odsiedział w niej tylko miesiąc, ta sprawa długo się za nim wlokła. Na początku groził mu wilczy bilet z uczelni. Dzięki przedsiębiorczości mamy, czyli owej Heli, córki Erwina, no i jej łapówkom, przez które zadłużyła się po uszy, udało się jednak tego uniknąć. Ale potem przez lata odmawiano Staszkowi paszportu, zawsze z tych samych ,,innych względów wagi państwowej”.

W latach 70, w okresie świetlanego panowania Edwarda Gierka, syna ziemi zagłębiowskiej, łatwiej było wielbłądowi przejść przez ucho igielne, aniżeli przeciętnemu Ślązakowi na Śląsku wspiąć się po szczeblach kariery społecznej i zawodowej. Staszek wiódł więc marny żywot radcy prawnego w pewnym przedsiębiorstwie handlowym w Katowicach, choć marzyła mu się przecież lepiej płatna i ciekawsza praca, a przede wszystkim podróże po świecie. Kiedy ożenił się i na świat przyszli w rocznych odstępach córka i syn, znalazł sobie jeszcze trzy radcowskie ćwierćetaty, ale i to ledwie wystarczało im na życie i opłacenie spółdzielczych dwóch pokoi z kuchnią. Z nastaniem ,,Solidarności” włączył się w działalność. Później wypadki potoczyły się szybko: stan wojenny, weryfikacja, bezrobocie. Żeby wraz z rodziną przetrwać trudny czas, wziął się wspólnie z kolegą, którego wywalili z pracy w telewizji, za wyrób huśtawek dla dzieci. Kolega namówił Staszka do wyjazdu na stałe do RFN.

Wybrali się tu we dwie rodziny, natychmiast, kiedy tylko otwarto znowu polskie granice. O dziwo, tym razem Staszek i jego żona bez przeszkód otrzymali paszporty.
W formularzu paszportowym, w rubryce ,,cel wyjazdu”, napisali: „turystyczny”, ale wszyscy tak przecież robili. Na miejscu nie chciał złożyć podania o azyl, wybrał starania o uzyskanie dokumentów stwierdzających niemieckie pochodzenie narodowościowe. Kiedy urzędnik w Ausgleichsamcie zadawał Staszkowi pytania w stylu, jakie książki niemieckie czytali jego dziadkowie i mama i jakich kompozytorów lubili, gładko recytował nazwiska Goethego, Schillera, Nietschego, Wagnera i Schumanna. Nie mógł przecież powiedzieć, że przede wszystkim rozczytywali się w dziełach Sienkiewicza i Kraszewskiego, że znali na pamięć całe strofy z „Pana Tadeusza”, że mama w wolnych chwilach grywała na pianinie Chopina. Brzydził się sobą, za to strojenie się w germańskie piórka, wyobrażał sobie, że w tej chwili jego dziadkowie i mama przewracają się z oburzenia w grobach, ale brnął w uprzejmym dialogu z urzędnikiem.
Słodkie owoce konformizmu.
Teraz, po raz pierwszy po sześciu latach jadą na święta do Polski. Pamięć podsuwa obrazy Wigilii z dzieciństwa i lat młodości. Stół w jadalni nakryty śnieżnobiałym obrusem, krucyfiks, dwie świece w lichtarzach, opłatek, dodatkowe nakrycie dla wędrowca. Zawsze zastanawiał się, czy ktoś kiedyś zasiądzie na tym miejscu i kim ów Wędrowiec mógłby być.
Najczęściej wyobrażał go sobie, jako strudzonego starca z kijem podróżnym w ręku i z węzełkiem na plecach. Innym razem widział jeźdźca na spienionym koniu, w rozwianej burce. Obrazy z literatury romantyczne, którymi zarażono go w domu i w szkole. Teraz sam jest tym wędrowcem.
– Gdzie spędzimy Wigilię? – pyta Staszek żonę.
– Może u mojego brata – zastanawia się Barbara.
Mieszkanie przed wyjazdem wynajęli znajomym; nie chcieliby im przeszkadzać przynajmniej dzisiaj. Najważniejsze, że już widać polską granicę, a za nią dom. Jest w nim jeszcze bardzo biednie i niektóre meble stoją do góry nogami, a ludzie chodzą w nim zmęczeni z kąta w kąt, za bardzo nie wiedząc, co z sobą robić, ale miejsca w nim dla swoich starczy. Jest to dom ciepły, serdeczny i otwarty dla każdego, o progach, które nie są dla nikogo za wysokie. Staszek i jego najbliżsi wierzą, że znajdą w nim miejsce także dla siebie. Na razie tylko na krótką chwilę. Później może na stałe.

Następna opowieść z cyklu Exodus – za tydzień

Z archiwum Exodusu 1

W tym roku obchodzimy 25-lecie transformacji ustrojowej w Polsce. Z tej okazji pragnę odkurzyć kilka swoich materiałów dziennikarskich, opublikowanych pod pseudonimem Tomasz Paluch ćwierć wieku temu na łamach Exodusu, pisma polskiej emigracji, wydawanego w skromnym nakładzie, w Monachium, przez Ks. Czesława Nowaka, charyzmatycznego proboszcza Polskiej Misji Katolickiej II i współpracownika Radia Wolna Europa. Będzie to więc opowieść o innym czasie, innej emigracji, niż obecna, choć mentalnie podobieństw jest sporo. Ciekawie jest również spojrzeć na siebie – autora w przeszłości.

urodziny
Zbigniew Milewicz

Urodziny

Gospodarzem imprezy jest „Indyk”. Ma wśród mieszkańców obozu taki pseudonim, bo po pierwsze lubi się chwalić. Po drugie, kiedy wypije, robi się czerwony, jak indor i kiedy

„Inżynier” przestrzega go, że szlag trafia tylko raz, zwykle śmieje się i odpowiada, że zna lepsze szlagiery. Na przykład ,,w gorącym słońcu Casablanki…” Jedno mamy miejsce, tu jest twój ciasny, ale własny kąt… Ą zawodzi ochrypłym barytonem i zaraz dodaje, że to jego miejsce jest i będzie w Bundes, bo jego dziadek wprawdzie służył w legionach Piłsudskiego i dochrapał się tam stanowiska starszego rotmistrza, ale pochodził z Mysłowic, więc był poddanym pruskim. Toteż on „Indyk” śmiało może startować na pochodzenie i ma gdzieś wątpliwości ,,Inżyniera”. Na miejscu kumpla zastanowiłby się raczej nad tym, czy jego matka, z którą „Inżynier”nie widział się od chwili wyjazdu z kraju, a więc od ośmiu lat, jeszcze żyje. Wtedy miała 68 lat i od tamtej chwili nie wysłał jej nawet pocztówki. Pewnie starsza pani zamartwiła się na amen brakiem wiadomości od synusia. „Inżynier” obrusza się: bzdura, raz wysłał, zaraz na samym początku, ale później dali mu kopa z pensjonu, w którym mieszkał i musiał sobie szukać innego kąta. Na pewno więc mama odpisała mu na stary adres, a obecnego nie zna, bo skąd. Fakt, że wypadałoby odezwać się, ale jak wytłumaczy jej tyle lat milczenia? Co napisze o sobie? Ona ma intuicję, nie uwierzy w jakiś jego wyimaginowany sukces. Kiedy zaś przyzna się, że praktycznie niczego dobrego – poza sławą dobrego pijaka i złodzieja w ciągu tych ośmiu lat życia na Zachodzie nie osiągnął, to ją załamie. Starsza pani ma chore serce i beznadziejnie wierzy w uczciwość swoich dzieci. Kiedy jeszcze mieszkał w Poznaniu, mało się nie przejechała na numerze, który wykręcił jego młodszy brat. Jednego dnia do domu wpadła milicja i bez słowa zgarnęli synusia. Jak się później okazało, za włamania do Pewexów. Starszy syn miał matce zrekompensować ten cios. Ukończył Politechnikę i jako dobrze zapowiadający się absolwent wydziału budownictwa lądowego znalazł się w biurze, gdzie za trzy i pół tysiąca złotych miesięcznie kazali mu segregować jakieś bezsensowne papierki. Marzył mu się raczej zagraniczny kontrakt gdzieś w Iraku albo w Egipcie i twardowalutowe apanaże, za które mógłby sobie zafundować upragnione BMW i dalsze podróże po świecie. Na łapówkę kontraktową niestety nie miał środków, matka z nauczycielskiej renty też nie mogła dołożyć, ale słyszał, że na Zachodzie Polacy na własną rękę i to w szybkim tempie dorabiają się fortuny, postanowił więc sam spróbować dorobić jeszcze jedną, własną. Do Niemiec było najbliżej, poza tym miał w Bremie stryja, który czasami przysyłał listy – pisał, że tęskni za rodziną. W Niemczech też mieli najlepiej płacić za prace budowlane… Wizę dostał na miesiąc. Przez ten czas spodziewał się „odkuć”, przynajmniej na używane, jakieś pięcioletnie BMW. Stryj owszem, ugościł bratanka, ale po trzech dniach grzecznie wyprosił go z mieszkania pod pretekstem wyjazdu z rodziną na wczasy do Hiszpanii. Nie poczytał mu tego za złe, po trzech dniach i tak brakowało im tematów do rozmowy, a stryj roboty żadnej też nie potrafił załatwić. Za to dał stówkę na drobne wydatki, a od stryjenki wałówkę na drogę.

„Indyk” rozlewa’ następną kolejkę i każe kumplowi po raz nie wiadomo który relacjonować, jak dziewczyny we Frankfurcie obrobiły go z forsy. „Inżynier” nie ma ochoty odgrzewać tego wspomnienia, ale ponieważ jestem nowy w towarzystwie, to mi powie. Dwie Niemki zdjęły go ze stopu na rogatkach Bremy i zawiozły autem do Frankfurtu. I tak nie wiedział, dokąd ma jechać. Na miejscu okazało się, że panienki pracują w wesołym interesie i w jakimś barze, do którego go zaciągnęły i gdzie urwał mu się film. Musieli mu w tym barze czegoś dodać do sekta, bo przecież miał wtedy jeszcze mocny łeb. Świadomość odzyskał dopiero nocą, na jakimś skwerze, torba turystyczna leżała obok, ale z czterystu marek, które stanowiły jego cały majątek, nie znalazł ani feniga. Policjantom z patrolu, którzy chwilę później zainteresowali się jego osobą, próbował łamaną angielszczyzną wytłumaczyć, co się stało, ale nie mógł sobie przypomnieć nazwy baru, ani miejsca, gdzie się znajdował.

Tak się zaczęła jego zachodnia przygoda, która trwa do dziś. O melinach z bezdomnymi, w których mieszkał i o zwyczajach panujących w lagrach dla azylantów i przesiedleńców i tych co jadą dalej na emigrację, zarówno tych we Frankfurcie, jak i monachijskich, mógłby „Inżynier” napisać książkę. Ale kto by ją czytał? Takim starym emigrantom, jak on niepotrzebna, bo to wszystko przeżyli na własnej skórze, a w kraju i tak większość ludzi patrzy na Zachód, jak na raj. Dlatego tym nowym, co przyjeżdżają nikt nie wytłumaczy, że mają na nosie różowe okulary.
– Pożyjesz tutaj „Indyk” trochę, to je zdejmiesz – mówi ,,Inżynier”.
Ma za sobą dwa wyroki za kradzieże. Zaczął od wynoszenia wódki z Aldiego, póżniej wyspecjalizował się w skórach z eleganckich domów handlowych. Za pół ceny bez problemu znajdowały zbyt w obozach. Wpadł na głupim tytoniu na skręty, a następnym razem – na flaszce whisky, ale przecież i tak prawie wszystko z tego, co miał z kradzieży, to przepuszczał na alkohol. Po odwykówce, na którą namówiła go ostatnia narzeczona, Czeszka, nie pił prawie rok. Kiedy dziewczyna wyjechała do Kanady, znowu zaczął, ale już nie tak, jak kiedyś.
– Pracowałeś? – pytam.
– Jasne. Najpierw na „czarno”, na różnych budowach, za siedem, albo osiem marek na godzinę. Później na „biało”, za dwanaście, trzynaście. Za każdym razem były to podrzędne funkcje pomocnika budowlanego, po których wysiadły „Inżynierowi” dyski i musiał pójść do zmywania naczyń w knajpach. Innej pracy jako auslender, nie potrafił sobie załatwić i to mimo iż nie miał żadnych trudności językowych. Już po dwóch latach nieźle mówił po niemiecku. Mógł jeszcze załapać się na dworcowego sprzątacza, ale te cholerne dyski mu nie pozwalały. Kiedy więc stwierdził, że żadnej kariery zawodowej tutaj nie zrobi, wrócił pod pretekstem złego stanu zdrowia na socjal – trzysta parę marek miesięcznie to też w końcu pieniądz – a na kielicha zaczął… naciągać „Hertiego” albo ,,Kaufhof”. Ale teraz i z tym przystopował. Nie uśmiecha mu się przymusowy wyjazd do Polski. Powiedzieli mu na policji: jeszcze jedna kradzież i musi opuścić Bundes. I tak są nad podziw tolerancyjni. Dostał dwie odsiadki po pół roku i do zapłacenia w sumie kilkaset marek grzywny, w ratach, ale mógł pozostać w Niemczech, dalej na tym samym pobycie tolerowanym.

Czy chciał kiedyś sam wrócić do kraju? Owszem, zaraz na początku, ale wprowadzono stan wojenny i został. Jakoś tych osiem lat zleciało, a teraz…? Wróciłby, ale z czym, jak dziad z czarno-białym telewizorem z wystawki i ciuchami z Caritasu?

,,Indyk” jest przeciwieństwem ,,Inżyniera”. Postawnej postury i niezłomnej wiary, że podbije Niemcy, jako wykwalifikowany stroiciel organów i fortepianów. O jego zatrudnienie ubiegała się już telewizja bawarska oraz filharmonia, ale nie mógł przyjąć żadnej oferty, bo jeszcze nie ma niemieckich papierów. Siedzący przy stole wybuchają spontanicznym zdrowym śmiechem. Skrzydła boksu, w którym mieszka „Indyk”, wykonane tak jak wszystkie – z prześcieradeł, uchylają się. Wzrok Wernera, który dzisiaj ma nocny dyżur w biurze, omiata zastawiony flaszkami stół i dwa łóżka, na których siedzi towarzystwo.
– Mąż ma dzisiaj urodziny – wyjaśnia żona „Indyka”, też zaczerwieniona na twarzy, ale z tego powodu, że kłamie.
– Ach tak, to wszystkiego najlepszego – uśmiecha się sztucznie Werner. – Ale o dziesiątej proszę zgasić światło, inni chcą spać.
W obozie, zwyczajowo można tylko wtedy się napić, kiedy ktoś ma urodziny. Szczęśliwie na sali mieszka około 70 osób – Polaków, Jugosłowian, Węgrów i innych, więc prawie co dzień można zrobić imprezę. Pojutrze zdaje się moja kolej.

Następna opowieść z cyklu Exodus – za tydzień

Reblog: Muzeum Kraszewskiego w Dreźnie

pol-cafe-logo

opublikowała piękny tekst Leonarda Paszka o Muzeum Kraszewskiego w Dreźnie. Leonard jest twórcą i administratorem Pol-Cafe i Pepe TV, tak w wersji wirtualnej, jak i całkowicie realnej. Poprosiłam go o zgodę na zreblogowanie jego tekstu Kraszewskim.

Był autorem nadzwyczajnym! Napisał 232 powieści!

kraszewski2

Muzeum niczym z bajki

Już w momencie przekroczenia bramy posesji przy Nordstrasse 28 w Dreźnie można wyczuć dziwny i niecodzienny klimat. Drzewa, wypielęgnowana trawa, alejki i kwiaty, a w głębi piękna willa w szwajcarskim stylu. Wszystko to przypomina obrazy niczym z „Tajemniczego ogrodu”. W takim to miejscu mieszkał i tworzył w okresie drezdeńskim Józef Ignacy Kraszewski – najpłodniejszy pisarz polski wszystkich czasów i jeden z najpłodniejszych pisarzy świata. Obecnie w domu tym, od 1960 roku, mieści się muzeum upamiętniające jego twórczość i związki Polski z Saksonią. Jest to obecnie jedyne muzeum polskie na terenie Niemiec, a także miejsce spotkań i konferencji polsko-niemieckich i polonijnych.

Dom

Sam Kraszewski, chociaż po zakupie domu narzekał na wysokie koszta remontu, to jednak cieszył się jak dziecko z lasu za domem i z drzew w ogrodzie. W liście do najmłodszego brata – Kajetana pisał: U mnie zielono, drzewa szumią, a ja piszę i piszę lub w ogródku pracuję. Kosy, szpaki i wróble mi się przypatrują, a wiewiórki tylko czasami (…) Z okna pokoju, w którym piszę, zupełnie wiejski widok w las, na łąkę i strumień. Było dla niego wielkim szczęściem, że udało się znaleźć w Dreźnie, stolicy Saksonii, która zawsze rozjaśniała kulturalną mapę Niemiec, zakątek tak uroczy i sprzyjający twórczej pracy.

A pracował w Dreźnie bardzo konsekwentnie, narzucając sobie surową dyscyplinę, którą podziwiali wielbiciele jego talentu. Wstawał o ósmej, pół godziny na poranną toaletę, później skromne śniadanie i kawa, a przy tym przegląd prasy, której otrzymywał wówczas 60 tytułów. Później odpisywał na liczne listy. Doręczyciele z korespondencją przychodzili czasami kilka razy dziennie. Zawsze starał się odpisywać własnoręcznie i w tym samym dniu. O jedenastej robił przerwę i przyjmował gości. Przed obiadem jeszcze starał się wrócić do lektury prasy i korespondencji. O czternastej zasiadał do obiadu, a po nim obowiązkowa godzinka pieszego spaceru lub praca w ogrodzie. Miedzy szesnastą a osiemnastą znowu wracał do korespondencji i prasy. Do dziewiętnastej, godzinę poświęcał na fortepian, tylko oczywiście dla przyjemności. Później kolacja, po której w pokoju na piętrze, przy lampce olejnej przystępował do pisania, które kończył około drugiej w nocy. Pisanie przychodziło mu łatwo. Pismem drobnym zapełniał szybko kolejne kartki brulionu. W willi przy Nordstrasse powstały takie powieści jak: „Hrabina Cosel”, „Brühl” czy „Z siedmioletniej wojny”, które nazywane są również saską trylogią.

(…)

Kraszewski i Drezno

Kraszewski przyjechał do Drezna w lutym 1863 roku, czyli w 51 roku życiu. Była to ucieczka przed zesłaniem na Sybir z powodu zaangażowania w Powstanie Styczniowe. Ta 800-letnia metropolia od początków XIX wieku służyła jako schronienie dla uchodźców politycznych m.in. po upadku Powstania Listopadowego. Kraszewski nie zamierzał zostawać tutaj dłużej. Pragnął jedynie przeczekać polityczną zawieruchę i szybko wrócić do Warszawy, gdzie zostawił rodzinę. Pobyt w Dreźnie jednak przedłużył się na niemal całą resztę jego życia. Wspominał później: Z Warszawy wyjechałem w przekonaniu, że ją opuszczam na parę miesięcy, a pozostałem za granicą lat przeszło dwadzieścia w oczekiwaniu na coś nieokreślonego.

Słowa powyższe przypominają niejeden emigracyjny życiorys. Wielu uchodźców politycznych w ciągu całej historii Polski, opuszczało najbliższe sercu okolice, z myślą o rychłym powrocie. Jednak po pewnym czasie zapuszczają korzenie i zostają, traktując nowe miejsce jako drugą ojczyznę. Autor „Starej baśni” bronił się jednak przed nasiąkaniem niemieckością. Podczas wcześniejszego pobytu w Paryżu widział jak niektórzy uchodźcy polityczni z 1831 roku powoli „francuzieli”, dlatego był na tym punkcie przewrażliwiony. (…)

Całość tekstu i galeria zdjęć: TU.

Straszne wiersze

Dawno tu nie widziana Łucja Fice przysłała wiersze. Są straszne.

OPIEKUNKI W NIEMCZECH

W prywatnych domach jak w więzieniach
Niekiedy luksusowych co atrapą gniazd w Polsce
Pieski na łańcuchu
Tygodniowa porcja Euro
Bogata w witaminy bezpieczeństwa
Opiekunki kręcą się w kółko
Czekają na wieczorne wiadomości
Telefon z Polski rozrywką

Niewidzialna ręka
Zakłada długą smycz
Wyprowadza raz dziennie na spacer
Jedna smycz na jeden kark
Krystaliczna z kranu woda
Niemiecka oszczędność
Najprzyjemniejsze są sny w bogatych budach
Opiekunki wtedy wracają do swoich domów

OSTATNIE REJONY

Za oknem jeszcze żywe krajobrazy
Babie lato i sznurki pajęczyn
Na których moi podopieczni
Zawieszają wyprane ze złudzeń myśli
Usta szepczą wiarę w jutro
A wiara giętka jak te pajęczyny

Najczęściej jesienią ludzie gnają
W ostatnie rejony
Przed dniem ostatnim są jak Łazarze
Wstydzą się swoich odbić
Ich modlitwy palą się w głowach
Zostaje tylko popiół po prośbach

NA EMIGRACJI

Czuję się jak wędrujący cygan
Od domu do domu
Z kraju do następnego kraju
Tysiące takich cyganów
Tęskniących za rodzinami
Weź w swoją opiekę
Boże! Oświeć mnie i nie odbieraj
Rozumu w chwilach słabości
Niech kwiaty z ogrodu
Przemówią do mnie ludzkim głosem
Boże! Stoję przed Tobą i proszę Cię

Zlikwiduj moje piekło

MOJE DRZEWO

Na tylnym siedzeniu samochodu
Rozsiadło się drzewo. Znam je z dzieciństwa
Co robisz w moim samochodzie??
Zasłaniasz mi widok rozłożonymi za szybą ramionami

Drzewo:
To ty mnie tu posadziłaś
Samochód to nie miejsce dla drzewa
Zobacz! Usychają mi korzenie, nie mam wody
Przesadź mnie! bo umrę

Dlaczego mi przeszkadzasz?
Nie mogę się teraz zatrzymać
Nie dyskutuj więc ze mną
Mogę spowodować wypadek

Drzewo:
Musisz mnie zaraz przesadzić
Umieram z pragnienia
Nie ważne dla mnie twoje cele
Sięgnąć muszę korzeniami w ziemię

Kocham przyrodę Lubię drzewa
Ale załatwiam swoje pilne sprawy
Zaczekaj! Dojedziemy na miejsce
Wówczas cię przesadzę

Drzewo:
Wiem! Kiedy dojedziesz do celu
Znajdziesz sobie drugi cel
Zamknę więc okno i zostanę
Zaczekam aż zwolnisz

Muszę sięgnąć korzeniami w ziemię
Poznać jej tajemnice i przekazać je niebu.