Materiały do wpisu przygotowała Monika Wrzosek-Müller:
Wystawę “Nasi chłopcy” można oglądać w Galerii Palowej Ratusza Głównego Miasta w Gdańsku, przy ul. Długiej 46/47 do 10 maja 2026 roku. Bilety wstępu na wystawę: 11 zł (normalny) / 7 zł (ulgowy) lub w ramach biletu wstępu do Ratusza Głównego Miasta.
Wystawa, która wzbudziła mnóstwo kontrowersji, została przygotowana we współpracy z berlińskim Centrum Badań Historycznych PAN, co zresztą też było przedmiotem ostrej krytyki ze strony środowisk prawicowych.
M.in. na ten temat ACADEMIA przeprowadziła wywiad z dyrektorem Centrum, profesorem Igorem Kąkolewskim.
…garść wstępnych myśli znad Ruhry, Renu i fragmentu granicznego Odry
Dziś znalazłem zardzewiałej podkowy ułomek, zagrzebany w kurz gruby białego gościńca. Nie przybiję go jednak na progu przed domem — mego rdzą przeżartego, ułomnego „szczęścia”.
Matka Boska Zielna, J. Gałuszka
Never waste your pain.
„Saint Maud” (2019)
Pierwsza
Figurę, którą widzę zanim jeszcze wejdę przez skrzypiącą bramkę, otacza mgiełka kontrowersji. Lokalnej i niezbyt ostatecznie znaczącej, ale jednak — kontrowersji. Mnie natomiast otacza ten specyficzny zapach spotykany jedynie w ogrodach zoologicznych, gdyż w latach powojennych ktoś podjął decyzję, aby takowy zbudować po drugiej stronie szosy, vis a vis z cmentarzem poległych w Pierwszej Wojnie Światowej. Gdy wejdę w głąb kompleksu, zastąpi go ciężki zapach gęstego lasu, otaczającego ze wszystkich stron der Ehrenfriedhof Kaiserberg.
Krótka dygresja: Kaiserberg, od stojącej tu zawczasu figury konnej Wilhelma Hohenzollerna. Zawczasu, czyli do drugiej wojny światowej, gdy to, jeżeli zawierzyć źródłom internetowym, przetopiono ją na łuski i takie tam dla broniących miasta oddziałów. I jest niezaprzeczalnie pewna ponura poetyka, jeżeli to prawda oczywiście, w tym, iż ci żołnierze dosłownie zabijali wrogów swoim Kaiserem.
Figura nazywa się, podaje strona internetowa Volksbund Deutsche Kriegsgräberfürsorge e.V., Zygfryda (wagnerowskiego?) bądź zwyczajniej Młodego Wojownika; odsłonięto ją w 1921 r., dłuta duesseldorfskiego profesora nazwiskiem Netzer. Kontrowersja osadza się na tym, że Sigfriedzik uchwycony został w momencie ruchu obejmującego miecz i pochwę doń. Kontrowersja osadza się na tym, czy on ten miecz chowa ze smutkiem i pacyfistycznym przekazem, czy wysuwa go, z zmęczoną determinacją szykując na kolejny bój. Różnica dość ważna, i, świadcząc po śladach czerwonej farby na pomniku, które dostrzegłam w trakcie mojej wizyty, rozpalająca niektóre co serca. W moim osobistym ujęciu Zygfryd miecz chowa, a więc wydźwięk pacyfistyczny — nie wnioskuję tego na podstawie żadnych wypowiedzi czy analiz biografii, a kąta nachylenia wyrzeźbionego nadgarstka, który do wyciągania byłby po prostu kapitalnie nie adekwatny.
widok na cmentarz wojenny od strony wejścia, na dalszym planie tył figury młodego wojownika
Przez przypadek wchodzę na cmentarz od tyłu, więc doświadczam pewnej narracji. Na wejściu/wyjściu oglądam wyżłobionego na modłę „antyczną” wojownika chowającego miecz, za nim, w pięknym po prostu kompleksie cmentarnym na bazie nachodzących na siebie okręgów nagrobków, taki rozbudowany diagram Venna otoczony gęstym lasem. Przechodzę przez te kręgi, pomiędzy nagrobkami poddanych imperialnych, poddanych Kajzera, co między innymi wyjawia się w różnorodności nazwisk. Na drugim końcu kompleksu, przed reprezentatywną bramą, którą przegapiłam, umieszczono kopię rzeźby Sitzender Jüngling lokalnej sławy rzeźbiarskiej Lehmbrucka (ma on, m. in., własne muzeum niedaleko dworca). Kopię, gdyż oryginał przepadł w trakcie alianckich bombardowań, a i tak był przeznaczony na sprzedaż jako uznany przez nazistów za wyraz sztuki niemoralnej. Rzeźba jest ciemna i monotonna w tej swojej ciemności. Jüngling siedzi z pochyloną głową, zatroskany? plagowany PTSD? zmęczony? Od antyku do nowoczesności po ułożonych na równo rozmieszczonych cięciwach ciałach. Ave Kaiser, morituri te salutant!
Życzenie śmierci maszyny śmierci jest samo w sobie afirmacją życia. To śliska ścieżka oczywiście. Jeszcze nie spotkałam się z satysfakcjonującym rozwiązaniem Paradoksu Tolerancji Poppera, i wątpię, że kiedykolwiek takie napotkam. Taka już natura paradoksu. Życia. Jeżeli ten świat faktycznie stworzyła jakaś Wyższa Istota, to jest ona albo totalnym beztalenciem, albo szaleńcem. Mainländer pisał tak jakby o tym — u niego B-g stworzył świat aktem swojej samobójczej śmierci. Świat rozpoczął się w tym momencie, w którym B-g się skończył. Próbując upewnić się, że dobrze pamiętałam tę ideę, skonsultowałam się z internetem, i przypadkiem kliknęłam na posta, w którym użytkownik opowiada o tym, jak ich bliski przyjaciel, z którym omawiali właśnie myśl Mainländera ostatnimi czasy popełnił samobójstwo. I’m torn, wyjaśnia, between rejecting Mainlander’s thought in disgust and clinging to it all the more because it was an intellectual journey we took together and it was a belief he held in his last moments. {1}
Gdy to piszę, nade mną kraczą kruki, może i też niektóre z tych, co nas rozdziobią wraz z wronami.
Druga
Ta scena musi pojawić się w każdym filmie wzorowanym na figurze wampirzego hrabiego pierwotnie sformułowanej przez Brama Stokera — młody agent nieruchomości pojawia się w wiosce bliżej niespecyfikowanych „ludzi wsi”, „cyganów”, słowem „ludu”. Swoim niezrozumiałym, obcym językiem nadaremnie próbują odwieść młodego od podróży do złowieszczego zamku.
Nie zabrakło jej również w wariacji autorstwa znanego niemieckiego reżysera Wernera Herzoga. I nie zwróciłabym na nią większej uwagi, pozwalając się prześlizgnąć dziwnie znajomym strojom (tatrzańskim, jak się za chwilę okaże), gdyby nie to, co uciekło z ust jednej z aktorek.
Proszę, proszę, mówi kobieta, która dopiero co pochlapała młodego święconą wodą, proszę. Klikam w ekran, z takim rozmachem nagle podnosząc rękę, że ledwie co a bym rozlała stojącą obok kawę. Cofam o kilka sekund, słucham jeszcze raz. Ewidentnie polski. Głowię się nad tym, w akompaniamencie podłożonego pod następną scenę (podróż idyllicznymi krajobrazami górskimi) przewodniego motywu z wagnerowskiej das Rheingold. Mam mroczne myśli, ubierające już reżysera w szaty ideologii odziedziczonej po nazistowskiej pogoni za tym ich pieruńskim Lebensraum, pisząc akt oskarżenia o poniżanie narodu. Aż znajduję zapis wspomnień jednej z konsultantek przy filmie, i dowiem się, że ta scena jest pokłosiem faktu, że nagrywając na górskiej granicy polsko-czeskiej, Herzog zapraszał napotkanych autochtonów do grania pojedynczych scenek {2}. Duch ideologiczny rozwiany, w sposób aż nader trywialny. Jednak ta krótka scena skrystalizowała moje skupienie i resztę filmu oglądam pod zagłębiowym niebem z znaczną uwagą.
Wampir, grany przez urodzonego w Zoppot, Freie Stadt Danzig aktora, wypowiada smutno zdanie „Time is an abyss.” Ten aktor, pochodzący z kraju, którego już nie ma, i nigdy nie będzie, który w wieku lat siedemnastu założył mundur Wehrmachtu, mówi: czas jest pustką. Mówi, okropnie jest przeżywać ciągle ten sam dzień. Nie mieć pozwolenia na proces starzenia. Utknąć w szczelinie, której za nic nie da się poszerzyć, ni w tę, ni we wtę.
przystanek Beeck-Denkmal w Duisburgu i Pieta ku pamięci „Poległych”
Kilka scen później, szczury wychodzą na miasto w akompaniamencie wagnerowskiego Rheingold, a za nimi Wampir, nocą, przemyka po cmentarzu z własną trumną w szponiastych dłoniach. Hochkultur chodzi ze swoją trumną, szuka swojego grabarza, szuka sprawy. Po wojnie musiała być wielce zagubiona. Przynajmniej tego by się oczekiwało.
Lucy jako jedyna nie stara się nauczyć żyć w katastrofie, tylko ją przemóc, kosztem własnej moralności i własnego życia. Znam powód tego zła, krzyczy, ale nikt jej nie słucha, żaden z ważnych mężczyzn, ludzi z władzą. Znam powód, mówi, ale nikt nie słucha, więc bierze sprawę w swoje ręce. W swoje ciało, które posłuży jej za broń.
Nikogo nie interesują żywi męczennicy, ich wartość przychodzi dopiero wraz z ich śmiercią. Żywi męczennicy jedynie brudzą, zagrażają, nie są jeszcze martwi, noż dlaczego jeszcze nie są.
Jeżeli zezwolimy na zanik nienawiści, to jak będziemy w stanie dopilnować dokonania się zemsty? „Po chwili wpada żołnierz niemiecki z rewolwerem i pyta, gdzie są bolszewicy? Ogarnia mnie jakieś niesamowite uczucie zadośćuczynienia. Odpowiadam mu z ironią, której smak czuję wyraźnie: „Mniej więcej wszędzie”.” {3} To słowa profesora Ludwika Hirszfelda, opisujące jego doświadczenie walk o wyzwolenie ruin warszawskich w 1944 r. Czytałam jego biografię na potrzeby zajęć z biologii i chemii, ale fragmenty wojenne zapadły mi w pamięć, jak się okazało, na lata.
Lucy umiera, ale dopiero po tym, jak widzi śmierć wampira. Jej życie nie pozwala sobie się dopełnić, dopóki nie doświadczy upodlenia wroga, dopóki nie doświadczy tego gorzko-słodkiego triumfu. Być trupem to jedno, ale być trupem z krwią wroga na rękach… Być patriotą tzn. być kimś, kto czerpie przyjemność z cierpienia “naszych” wrogów.
Można by pokusić się o tezę, że w chrześcijańskiej tradycji cierpienie uszlachetnia, gdyż inaczej nikt by za nią cierpieć aż tak się nie kwapił. Cierpienie, lecz nie śmierć, co widać dość wyraźnie na kanwie rozwoju chrześcijaństwa od rzymskiej sekty do europejskiego hegemona.
Tak właściwie to czyż nie nie ma w tym pewnych oznak aktu przemocy, w tym braniu czyjegoś cierpienia i przekształcaniu go na wartość. Podziwiając kogoś za doświadczone przez niego cierpienie, równocześnie wykluczamy możliwość odczuwania wobec niego współczucia. Do czego potrzebne jest współczucie Słusznym Męczennikom za Sprawę? W takim ujęciu ryzykuje ono wręcz stania się obelgą, spod szyldu ,,jak śmiesz im współczuć, powinnaś ich podziwiać!” Bohaterskiemu Męczennikowi współczucie wręcz ubliża, przykuwa na powrót do powszechności, cielesności, i wszystkich tych ‘przyziemnych’ spraw, które ten przecież pozostawił, przezwyciężył, &c.
Być może te kulty męczenników przemycił do polskiej tradycji katolicyzm, a być może wzięły się z innego źródła, czy źródeł, pewne jest natomiast, że ważność katolicyzmu na ziemiach polskich ten kult znacznie wspomogła, ocalała od zapomnienia i wynosiła na przysłowiową ulicę w newralgicznych momentach.
Trzecia
Jeżeli gdzieś istnieją ci mityczni wyborcy na kartkę z nazwiskami spoglądający z szczytu piramidy potrzeb Maslowa, to musi być to tu. Tak myślę, rano, jeszcze nim miasto się na dobre obudzi, spacerując średniowiecznymi uliczkami Utrechtu.
W takim mieście łatwo zapomnieć, się ukryć, schować. Czyste, uporządkowane, ludzie uśmiechnięci, uprzejmi. Grząski grunt.
Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej w głowie oddalam od siebie koncepty krycia i zapominania. Tzn., wciąż irytuje mnie, że Polska nie pozwala zapomnieć, ale doceniam równocześnie, że nie pozwala się ukrywać. Lecz może to pewnego rodzaju syndrom sztokholmski, ta estyma, w jakiej trzymam brak możliwości odpoczynku, spoczynku. Że, w wymiarze konceptualnym, poletko z żyzną ziemią acz trudnymi warunkami uważam za ostatecznie “lepsze” w tym, że bardziej rozwijające, niż bezpieczny kokon uwieszony nad ziemią. Jest to pewna flirtacja z pozytywizmem, lecz co do metodologii, wbrew celom ostatecznym.
po lewej kamienie pamięci, po prawej bloczki wiersza
De Letters van Utrecht to projekt, w którym od 2012 r. tygodniowo dokłada się po literce do nieskończonego wiersza ułożonego z kostek brukowych z wyrytymi literami. Łatwo je znajduję, idąc wzdłuż przesadnie wręcz urokliwego kanału okraszonego świeżymi kwiatami.
Litery z Utrechtu są o tyle fascynujące, że zawierają w sobie ogromną pewność co do stałości materialności. W takim mieście właściwie to nie ma co się jej dziwić, gdzie całe stare miasto wzniesiono w średniowieczu i tak je zostawiono, gdzie tabliczki nad kanałami informują, że układ korzeni falujący kostką brukową ma wartość historyczną. Otoczenie przetrwało z ponad dziewięć wieków, dlaczego i litery brukowe by nie miały powtórzyć tego wyczynu? Hulaj poczucie intelektualnej misji, zasady kopernikańskiej nie ma.
Podążam tą historią wyrytą w bruku, i choć nie rozumiem nic a nic z tej poezji, to jednak mam poczucie obcowania z pewną sztuką, z pewnym pięknem. Pięknem idei, pięknem konceptu, nie tego platońskiego, a naszego własnego, takiego ludzkiego, takiego patrzącego w przyszłość z nadzieją i ufnością, takiego wyciągającego rękę, aby za wiele lat zostało powiedziane, że byliście w naszym myślach nim byliście sensu stricto.
Wtem, erupcja sprężyny z pluszowego fotela, która bezwstydnie demaskuje iluzję wszelkiej miękkości {4}. Vis a vis ostatnich (w tym momencie) liter wbite w tę samą drogę są świecące wypłowiałym złotem Stolpersteine. Dosłownie tłumaczyć można to nie jako kamień pamięci, a kamień, o który się potykamy. Naprzeciwko tych liter, tego pięknego projektu humanizmu, potykam się.
Potyka się również moja piękna narracja o wyborcach “wyższych pobudek”, nazwijmy to. Gdzieś pijąc fenomenalne espresso nad cichym jeszcze kanałem, spowitym poranną mgiełką, przypominam sobie, że ostatnie wybory w tym kraju wygrała partia pewnego Geerta Wildersa, o którym im mniej, tym lepiej. Którego, i którego skrajnie prawicowych i nienawiściowych poglądów, im mniej, tym lepiej.
Aksjomatyka tego świata jawi się następująco:
Jeżeli nie masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby zdobyć. Jeżeli masz, zaciśnięte zęby i walcz, aby nie stracić. Zwycięstwa ani spokoju nie przewiduje się.
Niestety człowiek nigdy nie będzie wolny, gdyż nieważnie jak daleko ucieknie, zawsze zabierze ze sobą samego siebie. Cokolwiek stworzy, jakkolwiek się by nie starał, zostanie stworzone przez niego, bądź przez twór jego, bądź przez twór tworu jego, ad infinitum. I natura nie jest bezpieczna, bo przecież doświadczamy jej, a zwłaszcza tych jej właściwości nazywanych “prawami” przez sito, przez mielarkę własnej interpretacji. Fenomenologia na wrotkach, lecz przywołuję ją, aby uzasadnić postulat dyć anarchistyczny, a mianowicie — w ramach systemu politycznego nie zbuduje się prawdziwej wspólnoty, gdyż nie taki jest cel tegoż systemu istnienia. Jak głosi pewne internetowe porzekadło, the system is not broken and needs to be fixed – the system is working as intended and must be dismantled. To jest to unieruchomienie obu stron przez doświadczenie siły przemocy, o którym pisała Weil w kontekście Iliady…
Czwarta
Argument tzw. ad hitlerum uległ w ostatnich latach okropnej wręcz dewaluacji. Wielu teoretyków zauważyło już, że jest to problem rozmijania się kodów komunikacyjnych. Jedna strona mówi językiem ideałów, druga konkretów, określmy, z braku lepszego słowa. Gdyż nawet taka ekonomiczna godka lewicy jest, stety niestety, skomplikowana, zniuansowana, zawiła, &c., a prawicowa, w większości przypadków dość prosta, tak prosta, jak palec wskazujący na winnego.
Czym właściwie jest powiedzieć takiemu „prostemu człowiekowi” dziś, że tego polityka to nie powinien słuchać, gdyż jest faszystą? Inny język. Bycie faszystą nie dewaluuje polityk ekonomicznych, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka.
naklejka przy przejściu dla pieszych, okolice przystanku Thyssen Tor 30, Duisburg
Twoja jest krew a ich jest nafta, mówi Poeta, lecz aby była krew, musi być mięso, musi być pożywienie; skoro nasza jest krew, to naszym wrogiem jest anemia. Aby więc i nawet obronić tę swoją krew przed tymi od nafty, to trzeba wpierw mieć, czym tę krew nasycić. Wrogiem jest anemia, więc walka o zasoby, więc atawizm na „pełną gębę”, mimo wszystko, mimo tego dwudziestego pierwszego wieku po narodzinach Chrystusa.
Pogrążona w tych rozważaniach, prawie przegapiam, jak A., od którego deklaracji poparcia dla AfD się zaczęła ta cała linia myśli we mnie, pyta, czy chcę usłyszeć żart z jego dzieciństwa, spędzonego na świeżo polskich ziemiach śląskich powojennych. Rzecz idzie tak: „Rosja jest najcieplejszym krajem w Europie. Inaczej dlaczego nasi ojcowie by wracali stamtąd boso?”
Z perspektywy czasu, być może wymamrotanie, że obozy jenieckie były głównie zauralskie, więc już azjatyckie, nie było być może najlepszym komentarzem.
Piąta
Stalowa tabliczka, cienka, na oko tak z 30 na 50 cm. Pozbawiona logotypów, podpisów, innych znaków charakterystycznych, cytatów, elegii, &c. Można by wręcz powiedzieć, taka stereotypowo niemiecka. Przed nią, na bruku, kwiaty, wyglądające na dość świeżo. Ktoś musi się tym zajmować, lecz nie raczył zostawić najmniejszej nawet wskazówki, co do swojej tożsamości, czy to w kwiatach, czy na tabliczce. Początkowo nawet nie zamierzałam do niej podchodzić, skoncentrowana na znalezieniu grobu, dla którego na ten cmentarz przyjechałam, Josepha Thyssena, z „tych” Thyssenów. Lecz moje oko przykuł postawiony przed poletkiem krzyż prawosławny, co było zgrzytem w narracji o tyle, że byłam pewna, że krasnoarmiści Zagłębia Ruhry akurat nie zdobywali. A ich pozostawione na zwyciężonej/zgrabionej ziemi zazwyczaj są grobami bohaterów, wyzwolicieli i gatunków pokrewnych, nie „Gräber der Opfer von Krieg und Gewaltherrschaft”.
Pierwszy raz stykam się z zbiorowym grobem tak pojemnym, że mieści w sobie dwie wojny. Właściwe to dwie wojny, trzy narodowości, i B-g jeden wie, ile wyznań. Gwoli sprawiedliwości, nie jest to zbiorowy grób sensu stricto, z imiennymi tabliczkami dla każdego z położonych w muellheimowskiej ziemi ciał, lecz tabliczka zdecydowanie wprowadza pewnego rodzaju ‘poetykę’ takowego.
rzeczona plakietka, wraz z fragmentem bukietu
Na potrzeby poszukiwań, rozdzielam jednak tych ludzi, zrównanych względem siebie hasłem „kriegstöte”, na dwa sorty. Ofiary pierwszej kataloguje jako prawdopodobnych poborowych żołnierzy armii imperialnej, których słowiańsko brzmiące nazwiska napotkałam już kilka dni wcześniej na Ehrenfriedhof Kaiserberg. Bardziej kłopotliwi wydawali się ci z lat czterdziestych. Wydawali, gdyż ja zawsze, ale to zawsze, zapominam o wywózkach na prace przymusowe. A tu internet informuje, że po ulicach Mülheim w 1943 r. wybijali marszrutę więźniowie-przymusowi pracownicy z Trzeciej SS–Baubrigaden, a rzeczą charakterystyczną tychże jest ich skład — zazwyczaj miks słowiański, polsko-rosyjski. Wskazówka, co do natury pracy potencjalnie przez nich wykonywanej kryje się w literach nad głową figury kobiety, artystycznie opierającej wieniec o wyrytą z detalami szatę. Joseph Thyssen, brat Augusta, przemysłowiec związany ściśle z przemysłem ciężkim, również w Zagłębiu Ruhry. W trakcie drugiej wojny światowej, znaczyło to primo huty.
Brak mi dokumentacji, która by potwierdziła narrację budującą się wręcz bezwiednie we mnie. Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że ci akurat pracownicy przymusowi, wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystanym do ciężkich prac fizycznych, mieliby, jak wielu z tych, którzy wywiezieni tu z subiektywnie odległego wschodu, skazani na bycie wykorzystywanym do ciężkich prac fizycznych, pracować w przemyśle wydobywczo-hutniczym, stać w zastępstwie tych milionów niemieckich mężczyzn, którzy udali się niszczyć domy, ziemie, codzienność tegoż wschodu, w jakimś upiornym ruchu wahadłowym? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że nie nawet na tym samym cmentarzu, co na tym samym poletku wydzielonym wydeptanym przez żywych kwadratem ścieżek, leży człowiek, którego rodzinne dziedzictwo stało się zgubą wielu, i tych właśnie wielu? Lecz czy tak trudno wyobrazić sobie, że na głos powiedziałam “bingo”, gdy w przydługiej recenzji drugiego tomu historiografii firmy i rodziny Thyssen w XX wieku przeczytałam zdanie “[a]t August Thyssen Hütte and the Mülheim Thyssen works (…) a „high mortality“ amongst Soviet POWs is said to have existed“{5}?
Memento mori.
Szósta
Heidegger, który wielkim filozofem był, w jednym ze swych ważniejszych tekstów z lat pięćdziesiątych, otwarcie nawoływał do ,,powrotu” niemieckich ,,utraconych” prowincji, które wymienił z nazwy: Prusy Wschodnie, Śląsk, Bohemia, w akcie solidarności z tzw. Heimatsvertriebenen i ich Recht auf Heimat. W ,,Was heißt Denken?“, transkrypcji wykładu wygłoszonego przez Heideggera w tym samym mniej więcej okresie, stwierdza on, że najbardziej znaczącą konsekwencją Drugiej Wojny Światowej jest ,,okropna konsekwencja dla naszej Ojczyzny” {6}.
Kilka lat później, w 1964 r., rząd landu Nordrhein-Westfalen przejął opiekę (die Patenschaft) nad die Landsmannschaft der Oberschlesier e.V. Był to początek procesu, który w 1983 r. zaowocował das Oberschlesische Landesmuseum, położonym w małym miasteczku w Zagłębiu Ruhry, muzeum ziemi śląskiej, które odwiedziłam kilka dni temu.
Jako objaw muzealnictwa oceniłabym je dość marnie, wybrakowany w równym stopniu z co których tabliczek z opisami, co z koncepcji przewodniej wystawy; nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż nie szłam tam przecież jak do muzeum Śląska, a potencjalnego przejawu niemieckiej narracji rewanchistycznej (teoretycznie ,,rewanżystycznej”, lecz mam urazę do tego tłumaczenia i używam bardziej dosłownego). Tego przynajmniej się spodziewałam, po tym, gdy szukając miejsc do zwiedzenia w Zagłębiu natknęłam się na OSLM i moją pierwszą myślą było, że to trochę tak, jakbyśmy mieli w Gdańsku Muzeum Wileńszczyzny.
Muzeum nie jest otwarcie rewizjonistyczne, jedynie w akcentach, jak nazwanie odznaki dla powstańców śląskich orzełkiem dla insurekcjonistycznych bojówek. Jednak jego głównym orężem jest przemilczenie, przeczekanie. Nie tyle niedopowiedzenie, co przeskoczenie. Nie kręcenie narracji, nie nakładanie strategicznych punktów nacisku, a zwyczajne niepodejmowanie niektórych tematów, aspektów, całych okresów (zadziwiająco, nie ma prawie nic o życiu codziennym w trakcie drugiej wojny, w porównaniu do kilku gablot poświęconych tej tematyce w czasie wojny 1914-1918). Wręcz eleganckie to jest.
Trudna jest ta oczywiście tematyka, tych przesiedleńców, głównie dlatego, że empathy for the displaced Germans is often equated with minimizing Nazi horrors, a umacaniania w ten sposób the continued emphasis on collective guilt as a justification for the expulsions and the rejection of the idea of victimhood for those displaced civilians form the intellectual basis for this “ultimate example of ethical cleansing.” {7}
Tak właściwie, skoro co jakiś czas ktoś pobąkuje o tym Lwowie i Wilnie (włączonym w granice II RP, nota bene nielegalnie; wielu obserwatorów bardziej nacjonalistycznych wydaje się mieć alergię na wspominanie o Buncie Żeligowskiego, co aż dziw, bo to taka przecież romantyczna rzecz — złamać prawo i konwenanse, aby włączyć swoją małą ojczyznę do tej wielkiej; ale moje rozumienie dróg myśli pewnych środowisk jest znacznie ograniczone), tak właściwie, to jednak jaki mandat mamy, aby pouczać o tym samym impulsie zza zachodniej granicy.
historyczna mapa Breslau vel Wrocławia w witrynie niczym nie wyróżniającego się antykwariatu na Bahnhofstrasse, Duisburg
Rozmawiałam kilka dni wcześniej z A., i zeszliśmy na temat reparacji wojennych. Powiedział, tą swoją śląską polszczyzną piękną pięknem antykwariatu, pięknem skansenu, że RP nie ma co dochodzić reparacji, przecież już dostała tę ścianę zachodnią od Niemiec. Kontrargument znalazłam w odmętach pamięci, złożony z logiki tak prostej, że jedynie małe dziecko, jakim byłam zresztą słysząc go na lekcji historii w podstawówce, nie stanie się podejrzliwe. „Nie, nie, to nie były reparacje od Niemiec. To były nasze polskie reparacje za Wileńszczyznę i Kresy. To było w zamian za tamto.”
Czysta etyczna, czystka moralna, kto odważy się podnieść cierpienie tych, których kamraci wcześniej cierpienie zadawali, i to nie byle komu, a nam?
Powrócę na chwilę do Profesora Hirszfelda: „Gdy mówię teraz, staje mi przed oczyma uciekająca w tej chwili ludność bombardowanych miast niemieckich. I myślę o tym bez współczucia. Gdyż nie usuniemy wcześniej pojęcia humanitarnej wojny błyskawicznej, póki ci którzy pierwsi zabijali bezbronnych, nie zniosą tych samych cierpień. Widocznie, by móc współczuć, trzeba współcierpieć. Nie wcześniej wojny przestaną trapić ludzkość, aż wszyscy nie zaznają ich skutków i cierpienia. Chacun a son tour.”
Z perspektywy czasu (prof. Hirszfeld zmarł w 1954 r.) można niestety stwierdzić, że i współcierpienie, przynajmniej takie, nie zapuści silnych korzeni dla sadzonki współczucia.
Siódma
Stoję w galerii sztuki współczesnej, wpatrzona od kilku minut w zbiór spotkań czarnej i białej farby na płótnie autorstwa jednego z niemieckich abstrakcjonistów dwudziestego wieku, których imiona napotkane w salach tej galerii/muzeum grzechocą mi w głowie. Wpatruję się tak, i dopiero po chwili werbalizuje, co próbuje dostrzec.
Szukam ciał. Szukam konturów torów kolejowych, murów obozowych, ostrych przestrzeni znaczących broń. Szukam abstrakcyjnego uchwycenia cierpienia, najprawdopodobniej to nawet Cierpienia. Nie mogę się powstrzymać, taki już mam odruch, jakby wizyta w zwykłej galerii stała się nagle przeprowadzaną na mojej osobie wariancją na temat testu Rorschacha.
Całe życie wypychano mnie patetyzmem i wzruszeniami duszy niczym poduszkę pierzem, i uczyniło to ze mnie osobę upodlająco wręcz przyziemną.
Od dzieciństwa nauczono mnie dostrzegać w rzeczach poświęcenie dla Sprawy z wielkiej litery, ogólnie nauczono mnie wypatrywać wielkich liter, Bohaterów, Oprawców, Męczenników, etc. Znaczy to tyle, że nauczono mnie wypatrywać wszędzie ciał wykręconych w cierpieniu, zaschniętych plam krwi, nieudolnie odbudowanych ruin. Szukam zawsze leju po bombie w całym. Blizny w całym. Rany w całym. Gdzie jest to cierpienie, ta droga, co tak prosto prowadzi do zrozumienia.
Przy niektórych z biogramów galeria-muzeum zamieściła cytaty, i to jeden z nich służył za pierwsze motto tego szkicu, zanim się rozmyśliłam. Trümmer sind an sich Zukunft; Weil alles, das ist, vergeht. To słowa Anselma Kiefera. Dla mnie to ruiny właśnie są drogowskazami, latarniami w sztormie. Ruinę mogę odtworzyć, a wraz z nią przeszłość i prawdopodobną przyszłość za jednym zamachem. Alles, das ist, vergeht. Takie pokraczne esperanto. Podążam ku zrozumieniu prawie zawsze właśnie tropem ruiny, tropem zgnilizny, bo z tego momentu jasno rysują się drogi w obie strony z teraźniejszości wiodące…
Myślę, że być może jedną z najgorszych rzeczy jaką może się współczesnemu Europejczykowi przydarzyć, jest świadomość. Może nawet gdy jest to jedynie przebłysk świadomości, powidok, którego źródła nie można zlokalizować, to wtedy taka świadomość jest jeszcze gorsza. I taka właśnie świadomość mi się przytrafiła. Od jakiegoś czasu pewną sympatią darzę koncept mikro-utopii, wysp intelektualnych w katastrofie, o których pisał w swoich wspomnieniach Heisenberg. Bunkrów ziaren, czekających, aż znów będzie można siać bez strachu. Takie przebłyski, takie momenty świadomości, pytające, czy fakt, że coś jest skuteczne, neguje, że jest niepomocne? Czy fakt, że coś jest niepomocne neguje jego skuteczność? Zbyt wiele rzeczy ostatnio wydaje mi się jest robionych, jest przeżywanych, w jakieś groteskowej odmianie zawołania l’art pour l’art. Oczywiste niebezpieczeństwo leży w tym, że sztuka, jak zresztą większość rzeczy na tej ziemi, nie dzieje się w próżni. Dzieje się w pełnej krasie druków, zgód, stypendiów, itp., itd. O próżnię i może nie trzeba by było dbać, bo jest stała w swoim niebycie. Ale nie jesteśmy w próżni, i nie wywołamy jej raczej jak jakiegoś bóstwa zaklinaniem, że można być “z boku od tego wszystkiego.”
Wyżalam się Matce, która pozostaje nietknięta odczuwanym przeze mnie marazmem. „Masz spleeen (sic) na koniec urlopu,” stwierdza spokojnie.
Ósma
Świeżo były Prezydent RP kojarzy mi się głównie ze zdaniem wypowiedzianym na jednym z jego wieców, które wydaje mi się zostało zbyt szybko mu zapomniane. Artystka Maria Peszek użyła go jako tzw. sampla do jednej ze swoich piosenek, w której radzi słuchaczowi „biegnij, uciekaj, tu krew wsiąka w beton.” Próbuje się nam, proszę państwa, wmówić, że to ludzie. Więc oto jestem, oto wsiadam do autobusu, wmówiony człowiek, który nie chce wracać do nas, proszę państwa, gdyż zadomowiłam się w tej wyobrażonej O Litwo, która z oddali traci ostrość swoich konturów, może więc stać się czymś, nie napiszę łagodniejszym, gdyż wartość przecież dostrzegam właśnie w tym, że taka nie jest. Czymś wartym przetrwania? Nie umiem do końca stwierdzić, ta koncepcja dopiero we mnie kiełkuje. Ze względu na okoliczności, łatwo nie ma.
Chodzi mi o to, że niezawodnym lekarstwem na moje chwilowe zauroczenia elementami tzw. myśli polskiej jest styczność z Polakami. Chyba to jest właśnie powód, dla którego byłam w stanie tak obiektywniej niż zazwyczaj patrzeć, mieć wobec niej nowe myśli – nie musiałam doświadczać Polaków. O Litwo ojczyzno moja, jak ciebie kochać ten tylko się dowie, kto nie będzie musiał cierpieć twoich synów i córek przez okres czasu nie krótszy od miesiąca.
Grenzschutz (czyli straż granicy wszelaka, w tym też ta samowolna; słowo samo się właściwie na potrzeby tekstu wybrało) chyba jest właśnie tym mitycznym zawodem, któremu nic nie grozi. W pewnych kręgach internetowych od jakiegoś czasu krąży cytat z tzw. anonima, POLAND WILL HAVE ITS BORDERS EVEN IF THEY’RE ON THE LAST MAP HUMANITY EVER DRAWS. Utrzymany w dobrej, sanacyjnej estetyce, i zapakowany wprost na eksport (z wersją polskojęzyczną się jak dotąd nie spotkałam). W pewnym sensie jesteśmy wszyscy zniewoleni przez mapy. Są takie fragmenty Kaukazu posowieckiego, gdzie wciąż nie skończyli wytyczać granic, i są to zazwyczaj miejsca najbardziej w tym zaaferowanym regionie stosunkowo spokojne. Trudno przecież bić się o granice, której jeszcze nie wytyczono. Jeszcze nie wiadomo, czy ta wioska, o tożsamości mieszanej, o tożsamości swojej, o tożsamości takiej, jakiej propaganda akurat potrzebuje, aby miała, nie wiadomo jeszcze, czy ta wioska będzie nasza do obrony, czy nasza do odbicia. W żadnym sensie nie piszę tego jako apologii dla ZSRR, są po prostu regiony tego naszego euraskiego kontynentu, gdzie półpłynna granica wewnątrzpaństwowa sprawowała się, wydaje się z perspektywy czasu i kilku już wojen, najlepiej z możliwych opcji. Tym bardziej niepokojąca jest obecna degradacja strefy Schengen. Nie w tym sensie, że za realistyczne uważam walki o terytorium między członkami UE, a o aspekt miękki tego zwrotu.
pomnik ku pamięci pomordowanych w IIWŚ, Utrecht
Gdy na chwilę przysypiam, już za Berlinem lecz jeszcze przed granicą, budzę się wielce zaaferowana, że z Ojcze Nasz pamiętam jedynie Vater unser im Himmel, geheiligt werde dein Name, dein Reich komme. Samą w sobie granicę również przesypiam. Polska budzi mnie ostrymi światłami znaczącymi zjazd na kontrolę naszej legalności.
Oczywiste wręcz jest, że gubię w plecaku portfel, i szukam go jak stoi nade mną kobieta z Grenzschutzu. Nie odzywam się, trochę dla celów badawczych, a trochę z nerwów. Moja wartość eksperymentalna i tak jest marna, zbyt pomorsko wyglądam, i należę do tej nieszczęśnie porządnej demografii „kobiet samotnie podróżujących z książkami w plecaku”. Zresztą.
Ta kobieta wyglądała na mój wiek, więcej, wyglądała jakby mogła być ze mną na studiach, jakbym mogła ją ledwo co wyminąć na targu książki. Chodzi mi tu o to, że czasem patrzysz na członka Systemu, i nie tyle widzisz w nim człowieka, co kogoś dokładnie takiego jak ty. Ile to z moich kamratów z szkoły przy psychiatrycznym oddziale dziennym mówiło, że pewnie pójdą do pobliskiego technikum mundurowego, z klasami m. in. straży granicznej, gdyż nigdzie indziej się nie dostaną, nigdzie indziej sobie nie poradzą, nigdzie indziej nie chcą? Łatwo osunąć się w System. Niczym w grzęzawisko.
„Do widzenia,” mówi wychodząc ta kobieta, jedyna z zespołu trzech Grenzów, i zdaję sobie sprawę, że chyba nie mamy w tym języku pożegnań, które by nas nie wiązały, nie zobowiązywały, w sposób taki czy owaki. A na marginesie, to ciekawe, że przeprowadzając kontrolę w autobusie na relacji Paryż-Wilno, więc RP jedynie przecinającym, posłużono się w całości jedynie językiem polskim. Polska dla Polaków, Ziemia dla Ziemniaków.
Blisko już do miasta, za blisko, ten punkt chyba to jednak na granicy samej to nie jest, Festung Stettin, Festung Polen, wjeżdżamy, łapie pierwszą nazwę ulicy, i nie wiem, czy śmiać się czy płakać z takiego powitania. Potulicka. W tzw. Potulicach Bydgoskich siedzieli najpierw jeden z moich pradziadków, gdy więzili tam Polaków, a następnie jeden z moich prapradziadków, zresztą przyszły szwagier tego poprzedniego, gdy więziono tam Niemców.
Kurwa moja, nasza ta mać.
Ostatnia.
W blogowym wpisie z 2008, a więc z czasów odległych, wręcz prehistorycznych, pracujący ówcześnie w jednym z gdańskich teatrów komentator pisze, że:
„Zawsze odczuwam pewnego rodzaju wzruszenie, gdy czytam o „inteligenckiej widowni”. W czasach w których samo istnienie „inteligencji” wydaje się problematyczne, oczekiwanie, że ta społeczna grupa o nieustalonym statusie (istnieje jeszcze, czy już nie?) będzie jeszcze na dodatek chodzić do teatru może tylko wzruszać. (…)
„Inteligenci” mogą też mieć te same potrzeby, co przedstawiciele innych zawodów. Wbrew wzniosłym oczekiwaniom dyrektorów teatrów, na przykład nauczycielka (czyli nie dosyć, że „inteligencja”, to jeszcze „misja niesienia oświaty”) może w teatrze realizować „po godzinach” swoją potrzebę rozrywki.” {8}
Jest możliwe, że tak jak nie ma już “inteligencji”, jest pewna klasa “post-inteligencka”, gdzie post oznacza tylko, i zarazem aż tyle, że są to ludzie wychowani w rodzinach, które ongiś nosiły takowe miano. Są oni naznaczeni tym wychowaniem, piętnem, którego mogą nawet nie dostrzegać. To różnica wynikająca z środowiska domowego, nurtów, na jakie steruje, więcej, nurtów, które dla człowieka weń wychowanego jawią się jako jedyne możliwe. W ostatnich czasach jest to również luka wspólnoty, luka posiadania czasu i chęci na bycie w swoim wzajemnym towarzystwie. Ta luka, ta luka domostwa będzie się zapewne jedynie powiększać, jak jeszcze teraz zaczną modele językowe wyłączać po kolei kolejne połączenia neuronalne w naszych mózgach, jak to ostatnio wykazali Kosmyna i wsp. A to wszystko, te neurony, te wyładowania, te samodzielne myśli, od wieków uznawane za główny definiens naszego gatunku, to wszystko oddajemy z własnej woli, bez przymusu (jak na razie), w imię czego dokładnie? I know your days are precious/on this earth./But what are you trying/to be free of?/The living? The miraculous/task of it?/Love is for the ones who love the work. {9}.
widok z promenady Innenhafen na Synagogę, Duisburg
Prawie na samym początku studiów, w listopadzie bodajże, siedziałam w sali seminaryjnej starego budynku szpitalnego i słuchałam wykładu o piramidzie potrzeb Maslowa.
Po zajęciach zapytałam Wykładowczynię, artykułując wątpliwość, którą obracałam w myślach od ponad godziny, „a co z ascetami?”.
„A co z ascetami?” odpowiedziała.
„Są przeciwieństwem teorii piramidy Maslowa. Uważają, że na intelektualny szczyt można dojść nie przez zaspokojenie niższych potrzeb, a poprzez ich negację.”
„Hm, możliwe. Człowiek, w moim ujęciu, jest mięsem animowanym przez elektryczność. Wielu waszych wykładowców by polemizowało, ale moje doświadczenie zawodowe na to wskazuje.”
„Ale jak wyjaśnić piramidę potrzeb w kontekście ascetów?”
„Po prostu. Przepraszam, ale za chwilę będzie tu kolejny wykład. Nie, żebym Panią wyganiała.”
pisałam DUISBURG, GDAŃSK, I AUTOBUS NA TRASIE POMIĘDZY NIMI
Vor ein paar Tagen bin ich ins Museum Barberini gegangen; das Wetter war schon wieder sommerlich, alles aber nach den sintflutartigen Regenfällen grün, sauber, frisch, blühend, lebensbejahend. Die Gegend um das Barberini ähnelt inzwischen der Kulisse aus einem Film, der Anfang des 19. Jh. spielt und wo alles picobello aussieht; doch eigentlich gefällt mir das, die Patina und das Alltägliche werden sich noch schnell genug einnisten, der Grauschleier auf den Fassaden ausbreiten.
Engel der Geschichte und andere Engel – und weitere Kunst in Bode-Museum
Paul Klees Engelsbilder begleiten mich schon seit langem. Es gab 2013 eine wunderbare Ausstellung dazu in der Kunsthalle Hamburg: Engel von Paul Klee. Da waren sie fast alle versammelt, kleinformatig und ungeheuer poetisch, immerhin 80 Bilder der geflügelten Wesen, die mit dem Betrachter in Dialog traten. Manchmal mit gesenkten Augen, nur mit leichtem Lächeln bescheiden etwas andeutend, was in der Luft lag, oder auf dem Herzen, aber nicht direkt und offensichtlich gezeigt werden konnte. Die meisten der Engelbilder entstanden in Klees letzten Lebensjahren, zwischen 1938 und 1940. Sie waren schon Boten, Beschützer, Begleiter und Flüsterer; man spürt die Nähe zum Tod aber auch die Verbindung zum Leben, so als ob sie mit letzter Kraft gezeichnet, gemalt worden wären; mit leichtem Pinselstrich oder gar dem Bleistift, markierten sie die Verbindung zwischen der irdischen und überirdischen Existenz.
Das Pergamonmuseum ist zwar noch Dauer-Baustelle, doch nun gibt es für Besucher die Möglichkeit, vom 7. bis 9. März Teile des Südflügels zu besichtigen, der Eintritt kostet 5 Euro. Der Ansturm wird gewaltig sein, denn es wird das letzte Mal sein für mindestens zwei Jahre.
Kurhaus zbudowano w dolinie. A dolina jest w górach, w górach Fläming, najniższym paśmie górskim w Niemczech, gdzie najwyższe szczyty sięgają aż 200 m n.p.m., ale i ona posiada “Alpenverein”. Nazwa nie pochodzi od flamingów ale od Flamandów. Przedtem byli tu Słowianie. Słowiański gród znajdował się niedaleko zamku Eisenhardt, obecnie w Bad Belzig. Słowianie trzymali się mocno, zanim oddali ziemie Albrechtowi I Brandenburskiemu (Albrecht der Bär). Etymologia nazwy Belzig wywodzi się też z bardzo odległych czasów. Przedrostek “bel” (z połabskiego – biały) nawiązuje do słowiańskiej nazwy grodu zamieszkałej przez plemię Bělota. Flamandowie przybyli tu dużo później.
Znaleziony przez Elę irys Don Kichot wydaje się najnormalniejszy w świecie, jasnofioletowy, z zółtym runem na płatkach, gdzie mu tam do starry night czy chociażby królowej śniegu.
A jednak to jest właśnie TEN irys. Takie wysokie jasnofioletowe irysy rosły, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką, w ogrodzie za domem. Ogród założyła i dbała o niego ciotka mojej mamy, moja ukochana cioteczna babka Karolina Lubliner-Mianowska, przez wszystkich, a więc i przeze mnie, nazywana Karusią. I to od TEGO właśnie irysa zaczęła się moja miłość do tych kwiatów.
Wysoki, chudy, blady, brodaty (tak botanicy nazywają to, co ja nazwałam runem na płatkach) – zaiste zasłużył sobie na swoje imię. Po tych cechach przecież każdy z nas nieomylnie odróżnia Don Kichota od wszystkich innych istot na świecie.
***
Po kilku miesiącach dotarł do mnie zamówiony w marcu katalog “donkichotów” z Ostrowa Mazowieckiego. To było jedno ze świetniejszych znalezisk Eli – małżeństwo państwa Wosiów i ich niezrównana kolekcja “donkichotowskich” grafik i ekslibrisów. Pisałam o nich TU i TU, i jeszcze TU.
Nie kopiuję tu katalogu, nie ma sensu, pokazuję kilka zdjęć. Właściwie przez przypadek na stole, na którym leżał katalog, leżała też książka Andrzeja Banacha o Hasiorze, otwarta na na stronach 82 i 83. Rycina po lewej stronie to “Wizerunek obrazu Pana Jezusa Konającego w Cerkwi Parochialnej Zarwanickiej na Podolu Cudami słynącego. od W. Atanazego Szeptyckiego, Metropolity Całej Rusi roku 1742 approbowanego”, a po prawej rzeźba Hasiora, Krzyż III.
Jakoś i ten Hasior, i ten Jezus, i ten jego krzyż pasują mi bardzo do Don Kichota, więc wstawiam tu te zdjęcia tak, jak je zrobiłam.
Lubię irysy. Wszyscy wiedzą, że lubię koty, irysy, poziomki, czerwone sukienki i kolor niebieski. No i Don Kichota. Ale to nie o nim tym razem. Jest lato i wszędzie kwitną irysy, a ja lubię irysy. Jedna z moich przyjaciółek – Danusia Starzyńska-Rosiecka – co roku wynajduje dla mnie jakieś niezwykłe cudo, ale w tym roku przeszła samą siebie. Oto irys Starry night:
Oczywiście nazwa jest zrozumiała sama przez się, ten irys wygląda jak gwiaździste niebo. Tym niemniej możliwe, że można było użyć innego sformułowania, nie wiem, wiem, że Starry night to termin kulturowy, osadzony w trzewiach pop kultury już od wielu lat: Van Gogh, Don McLean, film Kobieli i Welchmanna i … moje skarpetki. W tej kolejności. 🙂
Vincent van Gogh, Gwiaździsta noc, Starry night, Sternennacht, La nuit étoilée, De sterrennacht; olej na płótnie, czerwiec 1889, w zbiorach MoMa w Nowym Yorku (reprodukcja z Wikipedii); artysta przebywał wtedy w zakładzie dla chorych psychicznie w Saint-Paul-de-Mausole i to jest to miasteczko na obrazie, ukazane z perspektywy pokoju Van Gogha.
Don McLean opisał ten obraz w piosence Vincent (Starry night) – w 1972 roku
Starry, starry night. Paint your palette blue and grey, Look out on a summer’s day, With eyes that know the darkness in my soul. Shadows on the hills, Sketch the trees and the daffodils, Catch the breeze and the winter chills, In colors on the snowy linen land.
Now I understand what you tried to say to me, How you suffered for your sanity, How you tried to set them free. They would not listen, they did not know how. Perhaps they’ll listen now.
Starry, starry night. Flaming flowers that brightly blaze, Swirling clouds in violet haze, Reflect in Vincent’s eyes of China blue. Colors changing hue, morning field of amber grain, Weathered faces lined in pain, Are soothed beneath the artist’s loving hand.
Now I understand what you tried to say to me, How you suffered for your sanity, How you tried to set them free. They would not listen, they did not know how. Perhaps they’ll listen now.
For they could not love you, But still your love was true. And when no hope was left in sight On that starry, starry night, You took your life, as lovers often do. But I could have told you, Vincent, This world was never meant for one As beautiful as you.
Starry, starry night. Portraits hung in empty halls, Frameless head on nameless walls, With eyes that watch the world and can’t forget. Like the strangers that you’ve met, The ragged men in the ragged clothes, The silver thorn of bloody rose, Lie crushed and broken on the virgin snow.
Now I think I know what you tried to say to me, How you suffered for your sanity, How you tried to set them free. They would not listen, they’re not listening still. Perhaps they never will.
Ta piosenka kończy polsko-angielski malowany film LovingVincentz roku 2017; film powstawał przez osiem lat i jest dziełem pary Dorota Kobiela, polska malarka i Hugh Welchman, angielski producent. W ubiegłym roku wyprodukowali oni tą samą techniką film Chłopi. Oba filmy były nominowane do Oskara i oba tego Oskara nie dostały.
Wiele lat temu firma Opal zaczęła sprzedawać wełnę na skarpetki, która była odmierzona wg wielkości stopy i jest to ważne, bo żeby pomysł rzeczywiście dał się zrealizować, z kłębka nie powinno nic zostać. Każdy kłębek reprezentuje proporcje kolorystyczne jednego ze słynnych obrazów artysty, ja dwa razy w życiu w odstępie kilku lat dostałam takie skarpetki: Gwiaździstą noc i Gwiaździstą noc nad Rodanem. Mam te skarpetki do dziś. Skarpetki Gwiaździsta noc nad Rodanem (obraz po lewej na dole, a skarpetki też po lewej, ale na górze) zrobiła Christine Ziegler, Gwiaździstą noc – jakaś pani, która mnie w ogóle nie znała: zrobiła małe skarpetki dla mojego wnuka i duże dla mnie. Kiedyś mieliśmy zdjęcie w tych skarpetkach, myślałam nawet, że było tu na blogu, ale niestety, nie ma zdjęcia.
Tym razem wpis zawdzięczam nie tylko Eli Kargol, ale i Tomkowi Fetzkiemu, który przysłał mi taki oto obraz, znaleziony, kto wie, może w sieci, ale może bezpośrednio na miejscu, czyli w Muzeum d’Orsay w Paryżu. Uwielbiam to muzem, zatęskniłam więc za Paryżem. Ech… Może namówię wnuka, żeby ze mną pojechał.
PS. Namówiłam.
Honoré Daumier żył w latach 1808–1879 i bardzo często malował Don Kichota. Ten obraz (olej na płótnie) powstał w roku 1867. Podpis głosi, że kiedyś zdobił westybul Muzeum Malarstwa Daubigny w Auvers sur Oise; w roku 1965 został podarowany Muzeum przez baronową Evę Gebhard-Gourgaud. Ciekawe, któremu muzeum, temu w Auvers czy temu w Paryżu?
Es tut sich viel in der Berłiner Museumslandschaft. In der Alten National Gallerie gibt es die grose Caspar-David-Friedrich-Ausstellung; in Barberini in Potsdam – Akte von Modigliani und im Altes Musem die Frauen der Antike.
Monströs wie Medusa, schön wie Aphrodite, treu wie Penelope – viele Frauen der antiken Mythologie sind vor allem durch Stereotype weiblicher Rollenbilder bekannt. Inspiriert von einem Boom aktueller Lesarten der Mythen wirft die Antikensammlung einen neuen Blick auf die Göttinnen und Heldinnen.
Antike Mythologie fasziniert bis heute: Medusa, Kirke, Medea und Persephone – Neuerzählungen der Geschichten mythologischer Frauen sind in Romanen für Jugendliche und Erwachsene zurzeit beliebt. Die vorwiegend weiblichen Autorinnen geben den mythischen Frauengestalten eine eigene Stimme. So entsteht ein Perspektivwechsel auf Geschichten, die bislang vor allem durch Autoren der männlich geprägten antiken Gesellschaft überliefert sind.
Buste von Cleopatra und Julius Cesar; (c) Johannes Laurentius