Kicia kocia dawniej i dziś

Dawniej…

Franz Marc (*1880; † Verdun, 4 marca 1916), Koty na czerwonej tkaninie, 1910

Miron Białoszewski (1922 – 1983)

Kabaret Kici Koci (KKK)

KKK to piosenki, monologi i skecze rozpisane na głosy pięciu osób, zapisujące polską codzienność początku lat 80, są to więc też zapiski stanu wojennego

Poeta w czasie reanimacji pisze tango dla Kici
Koci zamówione przez nią pilnie o 3 dni wstecz
w nastroju balowym

W mym półgrobie
Piszę Tobie
Zamówione tango

Póki żyłem
Nie zdążyłem
Teraz za to mam go

Canto:
Nie bój się nic
Bo życie nic nie znaczy
Bo śmierć jak rydz
Zdrowa dla umieraczy
Już Hamlet-fryc
Myślał, że przeinaczy
(tańczyć z przegięciem)
Nie wyszło mu
Nic a nic
Z tym jego
Byc albo nie byc

Kicia Kocia
odpisuje poecie na reanimację                  Arnaud d’Hauterives  (1933 – 2018)
dedykację

(oberek-mazurek)

Od zawały
Do zawału
Raz na prędko
Raz pomału.
Najważniejsze:
W te odstępy
Poupychać
Kręty-węty
I tak człowiek
Będzie święty,
Kiedy zejdzie
stąd

Dorota Nowakowska jako Kicia Kocia; Kabaret Kici Koci, 16 kwietnia 1988, Teatr Ateneum im. Stefana Jaracza (Warszawa). Fot. Zygmunt Rytka / Wiersz: Miron Białoszewski, Obmapywanie Europy. AAAmeryka. Ostatnie wiersze, 1988

Miron Białoszewski
Wybuch stanu
cykl: Kabaret Kici Koci; tomik: Oho

BŁOGOSŁAWIONA SIWULA Z WISZNU WOLI oraz STRESA (wpadają
do mieszkania KICI KOCI i SYBILLI GROCHOWA, krzyczą)
Stan wojenny!
KICIA KOCIA z SYBILLĄ GROCHOWA
Wojna?
z kim?
STRESA
nie z kim
BŁ. SIWULA
stan wojenny!
KICIA KOCIA
co za stan?
STRESA
w Polsce zawsze były trzy stany: przedwojenny, wojenny
i powojenny
SYBILLA GR.
teraz jest ten środkowy
KICIA KOCIA
rozumiem
BŁ. SIWULA
módlmy się do wszystkich bóstw o małe nic złego
(padają rzędem we cztery, głowy do podłogi, antygłowy wypięte)
BŁ. SIWULA
nic złego
i w tył:
ogełz cin
i w przód:
nic złego
WSZYSTKIE
i w tył:
ogełz cin
BŁ. SIWULA (antygłowa w dół, głowa w górę)
chyba że zaprotestujemy
WSZYSTKIE (odstają od podłogi)
BŁ. SIWULA
stanem pokoju
STRESA
wewnętrznego
KICIA KOCIA
zewnętrznego
SYBILLA GR.
powróżmy, którego
(sunie do okna)
wiecie, co weszło na drogi?
KICIA KOCIA, STRESA
czołgi?
BŁ. SIWULA
kryj się!
(padają głowami do podłogi, antygłowy wypięte)
CHÓREM
kryj się! nie daj się!
kryj się! nie daj się!

***
Dawniej ciachali głowy.
Teraz przyszła kolej na słowa.
Biorą — wronę — okonia — prom
i obciachowują końcówkowatości
WRON OKON PRON
Omyłki o literę…
Srom w niebezpieczeństwie!
Znormalizują erotykę.
Ostatnią przyjemnostkę narodową.
Prują suki w sukach syny
suwysuk na nasze wyłaniania
przepytujemy się z pałek użycia do bicia
O, Jezu! użyli gazu… — im o to żeby załzawić?
— e, o to żeby śmierdziało

Wiersze bez tytułu drukowane w „Kulturze Niezależnej” nr 63/1990

Dziś:

1/ Klubokawiarnia Kicia Kocia

A gdzie są koty? Czy koty jeszcze śpią? Mruczki poszły na spacer? Czy można przynieść jedzenie dla kotów? Czy dodzwoniłam (-em) się do kociej kawiarni?
To najczęstsze pytania, na które ostatnio odpowiadamy.
Nam one w ogóle nie przeszkadzają, ale widząc rozczarowane miny i słysząc zawiedzione głosy, czujemy się w obowiązku uprzejmie przypomnieć, że nie jesteśmy kocią kawiarnią, choć czasami bywają u nas te zwierzaki i zawsze są mile widziane.
Nasz lokal jest dedykowany wybitnemu poecie, Mironowi Białoszewskiemu, który bywał na Grochowie i unieśmiertelnił okolicę w swojej twórczości.
W kamienicy przy ul. Grochowskiej koło placu Szembeka rozgrywa się wiele scen napisanego przezeń „Kabaretu Kici Koci”. Pierwowzorem tytułowej bohaterki jest pani Halina Oberlaender, muza i przyjaciółka autora. To właśnie w jej rodzinnym mieszkaniu rozgrywa się akcja wspomnianego utworu. Próbujemy upowszechniać wiedzę o tym, że Grochów zapisał się w dziejach literatury polskiej i dlatego zatytułowaliśmy naszą klubokawiarnię Kicia Kocia. Jesteśmy dumni z tego dziedzictwa.
Pani Kicia Kocia bywała u nas. Odwiedzała pierwszą, nieistniejącą już siedzibę klubokawiarni przy ul. Garibaldiego. Po raz pierwszy wstąpiła z niezapowiedzianą wizytą latem 2013 roku. Pokrzepiła się oranżadą grochowską i opowiadała o przyjaźni z Mironem. Niezwykłe spotkanie utrwaliła na fotografii Maja Hałabuda.

***
Kicię Kocię założył Cezary Polak, dziennikarz, varsavianista, animator kultury i aktywista miejski.

2/ Kicia Kocia. Książeczki dla dzieci. Autorka: Anita Głowińska. Seria polecana rodzicom: Kicia Kocia wraz z przyjaciółmi Packiem, Adelką i Juliankiem uczy się, jak funkcjonować w świecie, poznaje jego zasady i reguły. Książeczki o Kici Koci są wyraziste i kolorowe. Przygody Kici uczą dzieci gotować, radzą, jak zachować się u lekarza, pozwalają poznać różne zawody, np. policjantów czy strażaków. Kicia ma braciszka, Kicia jeździ na rowerku, Kicia…

Czy autorka serii świadomie odwołuje się do Białoszewskiego? Nie wiem, wydaje mi się jednak, że nie jest to też bezczelny plagiat, tylko raczej nieświadome sięgnięcie po kocie imię do zasobów publicznej domeny współczesnej kultury codzienności. Białoszewska Kicia Kocia znaleziona pod postmodernistyczną mickiewiczowską strzechą. Gdyby było inaczej – autorka powiedziałaby to (chyba), odpowiadając na pytanie koleżanki-blogerki:

Bohaterką serii uczyniła Pani kotkę, co zdecydowało o wyborze kota na bohatera książeczek? Czy Kicia Kocia ma jakiś realny pierwowzór?

– Czasami mam wrażenie, że to nie ja, tylko Kicia Kocia zadecydowała, że stała się bohaterką książeczek. Koty są przecież wszechobecne! – na podwórku, w ogródku u babci, przy śmietnikach i… na kanapie. Ja miałam dwa koty. Pierwszy pojawił się, kiedy jeszcze studiowałam. Wspólnie z obecnym mężem uratowaliśmy czarnego dachowca z rąk energicznego trzylatka; drugiego wyciągnęliśmy kilka lat później spod kół naszego samochodu. Przyjaźń i codzienne obcowanie z kotami było dla mnie niezwykłym doświadczeniem (w dzieciństwie miałam psa). Obecność miauczącego indywidualisty nie tylko zreformowała moje wyobrażenia na temat kociego charakteru, ale – przede wszystkim – nauczyła mnie cierpliwości w poszukiwaniu wspólnego języka z ludźmi!

Kicia Kocia powstała, kiedy nasze zwierzaki były już w kocim niebie, ja zaś byłam absolutnie szczęśliwą mamą. I patrząc na moje dzieci – córkę i synka – trudno mi się oprzeć wrażeniu, że ich zabawy, spryt, indywidualizm i potrzeba czułości – są już mi znane… Dlatego nie potrafię określić, kto tak naprawdę jest pierwowzorem Kici Koci – prawdziwe koty, czy te kociaki, z którymi oboje z mężem uwielbiamy chichotać po pracy.

400 godzin

Ewa Maria Slaska

Stoję za drzwiami…

Pisałam już, acz przyznaję – po niemiecku – że wielkie wrażenie zrobiło na mnie motto filmu Marka Koterskiego “7 uczuć”: Dzieciństwo to 5000 dni, a pamiętamy z nich około 400 godzin. To zdanie Andrzeja Samsona, nieżyjącego już, kontrowersyjnego psychoanalityka i psychoterapeuty, człowieka uważanego za coś w rodzaju boga polskiej psychoanalizy, który z powodu pedofilii spadł z wyżyn na samo dno, choć sąd nigdy nie zdołał do końca ustalić, ile w tym, co zarzucano Samsonowi, było prawdą (do niektórych działań sam się zresztą przyznał), ile przypuszczeniem, a ile wierutnym kłamstwem. Piszę tu o Samsonie, tylko dlatego że to on powiedział to zdanie i gdybym nie napisała, co się zwykłemu odbiorcy wiadomości kojarzy z tym imieniem i nazwiskiem, to któryś z czytelników mógłby mi zarzucić, że cytuję go, a to wstrętny pedofil (to teraz, nareszcie, bardzo wrażliwy i drażliwy temat), albo przeciwnie – piszę, że pedofil, a przecież wcale… Nie, pedofilia nie jest mi obojętna, nie, nie usprawiedliwiam i nie oskarżam bezpodstawnie, ale w tym co dziś piszę w ogóle nie chodzi mi o to, nie chodzi mi o Samsona, nie chodzi mi o 7 uczuć, chodzi mi tylko o te 400 godzin, które pamiętamy z 14 lat życia. 24000 minut. Każdy epizod, który pamiętamy to na pewno nie więcej niż 3 minuty czyli 8 tysięcy epizodów. A to już wielka powieść, na 8 tysięcy epizodów. Komedia. Boska, nieboska, ludzka… Sprawdzam jakość mojej pamięci na okresie przedszkolnym. Szkołę pamiętam już zupełnie dobrze, ale przedszkole niemal nie istnieje.

Dom

Urodziła się moja siostra. W pokoju w blaszanej wanience odbywa się pierwsza kąpiel. Ja stoję za drzwiami.

Przedszkole

Umarł Stalin. Stoimy w przedszkolu na baczność.

Siedzimy w kółko, każde dziecko na swoim nocniku. Naprzeciwko mnie chłopak, w którym się kocham, Andrzej Jagodziński (ale nie TEN).

Siedzę przy stole i żuję mięso. Wszystkie inne dzieci się bawią, tylko ja tak siedzę. Nie wolno mi wstać, dopóki nie zjem. Ale  nie zjem.

Za murem willi, gdzie mieści się biblioteka pani Kowalskiej rośnie miłorząb japoński. Karusia, moja cioteczna babka, pokazuje mi liść i mówi, że to niby liść, ale tak naprawdę sklejone szpilki. Teraz każdy wie, ale wtedy raczej nie.

Rozdzieram sobie skórę na dłoni, gdy próbuję podskoczyć i ułamać gałązkę rokitnika. Oczywiście mi się nie udaje i spadam.

Karusia uprawia ogród za domem. Kwitną piękne kwiaty, lilie smolinosy, irysy (do dziś bardzo lubię irysy); chowam się w krzakach koło płotu do konsulatu szwedzkiego, próbuję tam posadzić zawilce, które przyniosłam z wycieczki do lasu.

Panie przedszkolanki zawiązały mi prawe oko, żeby sprawdzić, czy to prawda, że nic nie widzę na lewe. Nic nie widzę, uderzam głową o framugę.

W Akademii Medycznej badają mi wzrok. Na czarnym tle migają świetlne zajączki.

Wyłączono prąd. Babcia mówi nam z pamięci wiersz Konopnickiej o rzece. Oj ty rzeko, oj ty sina, lody tobie nie nowina…

Idziemy do fotoplastikonu. Za szybkami pokazują się kolejne bladoniebieskie pocztówki. Byłam dorosła, jak dowiedziałam się, że inni widzą w fotoplastikone trójwymiarowe obrazki.

Panie zaprowadziły mnie do kuchni i pokazały kucharkom mój pierwszy siwy włos.

Mamy przynieść do szkoły wianki. Wszystkie dziewczynki mają wianki z kwiatów, ja – z liści dębu.

Zdechł Merdek, nasz czarno-biały kot; sąsiadka znalazła go w klatce na króliki. Króliki były jej, nasz był kot. Klatki stały też koło płotu, przed wejściem do ogrodu, który uprawia Karusia.

Pomiędzy dwoma drzewami czerwonego głogu na stalowej rurze wisi huśtawka. Latem wszyscy możemy się po kolei huśtać, ale są dzieci, które umieją wzlatywać bardzo wysoko i prawie stanąć na głowie. Ja nie potrafię.

W przedszkolu jest remont, przenoszą nas do innego przedszkola, pod lasem, nad stawem. Moja siostra też już chodzi do przedszkola. Bawimy się we dwie nad stawem. Przy brzegu kołysze się w wodzie drewniana skrzynka. To mogłaby być tratwa. Niestety siostra potyka się i wpada do wody, a ja ją wyciągam. Coś w rodzaju czynu bohaterskiego, ale wstydzę się i do dziś jest mi głupio, gdy o tym myślę. Może było w tym zdarzeniu coś więcej?

Na choince wiszą szóstki. Kiedyś, ale znacznie później, dowiedziałam się, że to z okazji zakończenia planu sześcioletniego.

Ojciec gra w tenisa. Ja siedzę za płotem, czekam na niego i patrzę. Ojciec umie grać w tenisa, ja nie potrafię.

Koniec przedszkola, mam siedem lat, jadę na pierwsze kolonie letnie (mam granatową bluzę-fartuch z satyny, z przypiętą czerwoną kokardką), a po powrocie idę do szkoły.

I to by było na tyle. 18 wspomnień. Wydaje mi się, że nic więcej nie pamiętam. Każdy inny epizod, gdy go wyciągnę i otrząsnę z kurzu, okaże się jednak wspomnieniem z czasów szkolnych. Przedszkola niemal nie ma.

Dotychczas zawsze myślałam, że  moim najdawniejszym wspomnieniem jest śmierć Stalina. Ale to nieprawda. Stalin umarł w marcu 1953 roku, a moja siostra urodziła się dwa miesiące wcześniej, w styczniu. To jej pierwsza kąpiel w domu jest moim najdawniejszym wspomnieniem z dzieciństwa.

Stoję za drzwiami. Nikt mnie tam nie odesłał. Sama się tam ustawiłam. I tak stoję…*

7 uczuć / 7 Gefühle


Foto: 7emotions1©WFFiD

Aus der Pressemappe des Festivals:

Kategorie: Neues Polnisches Kino
Polnischer Titel: 7 uczuć
Deutscher Titel: 7 Gefühle / 7 Emotions
Produktionsjahr: 2018
Dauer: 01:56:00

Regie: Marek Koterski
Drehbuch: Michał Koterski
Kamera: Jerzy Zieliński
Darsteller: Joanna Kulig, Michał Koterski, Gabriela Muskała, Cezary Pazura, Andrzej Chyra, Robert Więckiewicz, Katarzyna Figura, Marcin Dorociński, Sonia Bohosiewicz
Musik: Marek Koterski, Arkadiusz Grochowski

Marek Koterski ist ein Regie-Klassiker des polnischen Kinos wie seine Kult-Kunstfigur Adaś Miauczyński, die schon durch diverse Filme geisterte. Nach sieben Jahren kehrt der Vollzeit-Neurotiker wieder auf die Leinwand zurück. Von seiner Psychologin erfährt er, dass er unzufrieden mit seinem Leben sei, weil er als Kind nicht gelernt habe, mit sieben elementaren Gefühlen umzugehen: Angst, Wut, Trauer, Freude, Ekel, Eifersucht und Scham.

Also macht sich Miauczyński auf eine Gedankenreise in seine Kindheit, genauer in die Zeit der anbrechenden Pubertät. Was folgt, ist eine Reise in die Emotionen von Präpubertären, der seinen Koterski-typischen surrealistischen Einschlag dadurch bekommt, dass alle Rollen bis in die kleinsten Nebenfiguren mit Erwachsenen besetzt sind. Die grandios agierenden Schauspieler_innen erzeugen in einer beeindruckenden Ensembleleistung mit satirischen Überzeichnungen einen bestechenden emotionalen Realismus, den Koterski geschickt nahezu musikalisch auskomponiert.

Meine 7 Gefühle zu dem Film:

1.

Man muss unbedingt erwähnen, dass es Koterski gelungen ist, die besten (und auch berühmtesten) Schauspieler des heutigen Polen für seinen Film zu gewinnen. Somit ist eine Art des polnischen “Orientexpress” entstanden, ein Film in dem in den kleinsten und unbedeutensten Rollen die Stars spielen.

2.

Interessant scheint mir, dass in dem Film, in dem es um Gefühle geht, die wichtigsten in unserem Leben, gar nicht die Liebe erwähnt ist. Es sind, wie schon oben gesagt, Angst, Wut, Trauer, Freude, Ekel, Eifersucht und Scham. Die aus dem off sprechende Psychoanalytikerin erklärt dem protagonisten, dass es die Liebe gar nicht gibt und sie lediglich eine Mischung aus den anderen Gefühlen ist. Darüber kann man natürlich diskutieren, wenn man diese Liste dieser vermeintlich wichtigsten Gefühle selber analysiert. Wo ist die Begierde dann, wo die Geborgenheit, wo Anerkennung, wo der Andere als Projektionsfläche unserer Bedürfnisse, wo Vertrauen, Feundschaft, Wissensdrang?

3.

Ich finde, es ist ein guter Film, sehr guter sogar, werde ihm aber seinen Anspruch an Universalität der conditio humana nicht anerkennen. Es ist einfach ein lustiger, ironischer Film über die Welt unserer Kindheit in der komunistischen Polen, und dazu noch die Welt, wie ihn der Regisseur selber sieht.

4.

Ich muss aber gestehen, dass mir der Film etwas zum Nachdenken gab, obwohl wir, allzukluge Metropolis-Menschen, ungern gestehen, dass es noch etwas gibt, das uns zum Nachdenken verleitet. Im Vorspann seines Films schrieb Koterski einen Zitat von dem Psychotherapeut Andrzej Samson: Kindheit das sind 5000 Tage, davon erinnern wir uns an 400 Stunden. 

Der Satz beschäftigt mich jetzt ununterbrochen. 5000 Tage sind ca. 14 Jahre, eine Zeitspanne, die in unserer Zeiten mit einer tiefen Zäsur endete – wir gingen aus der Grundschule in die weite Welt, ins Lyzeum, Technikum oder Hauptschule. Unsere Wege gingen auseinander, es hätte sein können, dass wir uns nie mehr im Leben treffen werden. Diese 5000 Tage sind ein klarumrissener Zeitabschnitt, an den ich mich sehr gut erinnern kann. Schlimmer geht es mir mit diesen 400 Stunden. Ich kann es nicht umhin, irgendwann werde ich meine Ereinnerungen auflisten und nummerieren müssen, um nachzuprüfen, wie es bei mir ist. Erinnere ich mich an 400 Stunden? Mal denke ich, ach Quatsch, man kann sich doch an viel mehr erinnern als die kümmerlige 400 Stunden, dann aber kommt ein nüchterner Gedanke, dass ich gar 100 Stunden nicht ansammle, geschweige denn 400, dass ich mich mein ganzes Leben lang, immer wieder Marcel Proust lesend, mich nur mit seiner Erinnerungsvermögen beschäftigt hatte und für mich keine eigene Methode entdeckt habe, mich an MEINER Kindheit zu erinnern. Zeitlang hasste ich meine Kindheit und fürchtete mich von ihr zugleich. Allein das Wort Kindheit – dzieciństwo – ist mir verhasst gewesen. Es hat sich geändert, jetzt bin ich 70 und mag meine Kindheit. Wann ist es passiert? Weshalb? Und was tatsächlich ist mir in Gedächtnis geblieben? 400 Stunden. Ich danke Marek Koterski für diese Inspiration.

5.

Die Tatsache aber, das Koterski seinen Film mit diesem Zitat von Andrzej Samson beginnt, bereitet mir einen mulmigen Gefühl. Der Andrzej Samson ist nicht irgendeiner, der ist Einer! Ein Mann, mit dem wir kontroverse, ach was! – ekelhafte Gefühle verbinden. Geboren 1947, gestorben 2009, war er einer der wichtigsten Psychologen Polens, einer der die Psychologie in die in Kommunismus verpönnte Psychotherapie und Psychoanalyse geführt hat. Eine Berühmtheit, einer, der behauptete, er kann mit seiner Methoden gar Autismus besiegen. Ein Gott, ein Besieger des Bösen, ein Meister… Und dann kam so ein Skandal, wie man ihm eigentlich im nüchternen polnischen Leben nicht vermutet, ein Skandal wie in einem amerikanischen Film, ein Fall des Ikarus von dem klaren Himmel in die Meerestiefe. Samson sollte die Kinder, die er betreute, misbrauchen. Er fertigte Pornofilme und -fotos mit seinen kleinen Patienten und verbreitete sie im Netz. Wohl wahr, es ist nie gerichtlich zweifellos bewiesen, dass er das alles tat, er selber hat nur (“nur”!) zugegeben, Pornografie mit seinen Patienten herzustellen, weil es ein wichtiger Teil seiner Heilungsmethode bildete. Die Presse nannte ihm Bestie und Monster…

Marek Koterski weißt, was er tut. Er weiß, wessen Satz (egal wie wundebar und klug) er seiner Filmgeschichte voranstellte. Was sagt er uns damit? Sind wir alle missbraucht worden in unserer Kindheit? Ist es der Grund, weshalb wir oft unsere Kindheit aus unserem Leben verbannen, sie hassen und uns an nur 400 Stunden erinnern, also ca. einen Monat aus den 14 Jahren?

6.

Die Filmkinder wollen sterben. Versuchen zu sterben. Es ist wahr. Es kann wahr sein. Ich weiss (dass ist eine Minute von dieser 400 Stunden), dass ich ja auch sterben wollte. War es nur damals so, oder ist es unzertrennlich von der Pubertät? Wieso weiß ICH gar nichts darüber? Wieso habe ich mich NIE dafür interessiert, ob meine individuelle Erfahrungen sich durch das allgemein Wissen erklären ließen?

7.

Der Film ist für mich Polnisch durch und durch und für alle Aussenstehende unzugänglich. Was verstehen die deutschen Zuschauern von ihm? Hat es Sinn, so einen Film bei einem Festival FilmPolska im Ausland zu zeigen?

 

 

 

 

Listy do Tymoteusza

Radosław Wiśniewski

Requiem dla dzika 2019

Próbowałem prześledzić w jaki sposób w Twoim sercu, synku, zagościł na stałe dzik i wszystko co dzikie. Może to się wzięło z tego, że drażniły mnie te wszystkie durne bajki straszące wilkiem, dzikiem i próbowałem je równoważyć opowieściami o tym, jak to jest naprawdę. Ty mimo to uwielbiałeś piosenkę z Akademii Pana Kleksa o dziku, który jest dziki i jest zły i bywały długie okresy, że żądałeś tylko dzika i jeszcze raz dzika.

Szybko Dzik zaczął odgrywać sporą rolę w twoich zabawach. Głównie jako postrach. Bywało, że chowałeś się przed dzikiem za plastikową kuchenką w pokoiku i potrafiłeś tam przesiedzieć dobrych dwadzieścia minut, mówiąc coś do siebie szeptem. A dorośli myśleli, że ty się po prostu tak świetnie bawisz sam ze sobą. Nie. Ty się chowałeś przed groźnym, dzikim dzikiem. I był czas, że bałeś się go na równi z mokiem i wikiem.

Musiałem ci tłumaczyć, że o ile nie mam zdania co do smoków, bo nie występują one w naturze, o tyle dziki czy wilki z bajek i te prawdziwe nie mają wiele ze sobą wspólnego i ogólnie te żywe są okej. Szczególnie wilki – są szlachetne i piękne. O tym, że daleko więcej dzieci zginęło z rąk ludzi niż od kłów wilków, o ile w ogóle jakiekolwiek dziecko zginęło od wilków – nie, o tym ci jeszcze nie mam serca mówić. Świat jest okrutny, ale jakoś nie spieszę się oswajaniem Ciebie z tą myślą. I to mimo że Twoje zabawy dowodzą, że wiedza o tym, że świat jest urządzony dosyć paskudnie i amoralnie – nie jest ci obca.

Tak było, kiedy bawiłeś się z mamą w lepienie zwierzątek i mama ulepiła ci węża, a potem ponieważ było mało plasteliny, zaczęła lepić myszkę. I Ty zobaczyłeś, że to myszka się tworzy i powiedziałeś w imieniu węża:
– Cieść myśko, cieść, ja loluje na ciebie, loluje!
– Poczekaj, jeszcze nie ulepiłam tej myszy – warknęła mama
– Ja pociekam myśko… – odpowiedziałeś i przysunąłeś swojego węża do rąk Mamy, tak żeby myszka nie miała wątpliwości, co ją czeka, jak zostanie ulepiona i powtórzyłeś z zimnem w oczach – ja pociekam…
Szybko wiedziałeś też, że misio robi foce „am-am” i ogólnie zwierzątka dzielą się na te które robią innym „am-am” i te, którym ktoś robi „am-am”.

A jednak przekonywałem Ciebie, że można próbować się zaprzyjaźnić i pokazywałem ci, że krokodyl może pomóc hipciowi, a z kolei lisek nie musi zjadać kurczaczka.
A potem kupiłem ci dzika z plastiku, razem z jeleniem, wilkiem, lisem, danielem, łosiem i rysiem. I znowu ze wszystkich najważniejszy był dzik, ale już jako synonim siły i dzikości, bez zła w tle. Dzik był przede wszystkim duzi i silny. I tobie to imponowało.

Zatem, będąc z Twoją siostrą na wypadzie w Wilnie, kupiliśmy ci kolejnego dzika, tym razem struganego z drewna, pomalowanego na różowo i nakrapianego na żółto. Jednak w Twoim dzikim utożsamieniu nie było granic, kiedy zachorowałeś na szkarlatynę i tata siedział z Tobą w domu, na Twoje życzenie pewnego dnia, nie wiedzieć kiedy, tata ulepił około dziesięciu różnych dzików z plasteliny. Były one małe i duże, z szablami i bez, z oczami czerwonymi, zielonymi i niebieskimi. Jakoś przeszły ci strachy. Zażądałeś nawet ostatnio po kąpieli futra wilka, bo będziesz teraz wikiem, pomijając momenty kiedy jesteś małym mockiem, lewkiem i – oczywiście – małym dzickiem.

Nawet pewnego dnia pojechaliśmy do lasu, w którym – mówiłem Ci o tym lojalnie, można spotkać mojego kolegę Kondzia, ale także dzika i jelenia. Gwałtownie oprotestowałeś Kondzia, krzycząc, że nie chcesz Kondzia, mimo że go nigdy nie spotkałeś. Potem zrozumiałem, że Kondzia pomyliłeś z koniem i kiedy sam to pojąłeś, powiedziałeś, że może być Kondzio. Co do dzika – pokazywałem ci zbuchtowane w lesie i przy drodze miejsca gdzie zapewne nie jeden dzik rył za smacznymi żołędziami. I mówiłem ci, że nie znam przypadku, kiedy dzik zabił człowieka, natomiast w drugą stronę – niestety to nie działa. Chodziliśmy trochę, zakręciliśmy się wokół pustego paśnika i wróciliśmy.

Myślę o tym teraz intensywnie synku, bo jednym z najpiękniejszych dźwięków jakim poprawiam sobie nastrój, powtarzając go w myślach – a przez większość czasu ostatnio mam podły nastrój – jest twój zaśpiew-zapytanie:
– A dziiiik? Dzie jes dziiik?
Kiedy idziesz do babci na noc i nie ma ciebie kilkanaście godzin w domu, często na wszelkie pytania odpowiadam Twojej mamie w taki sposób, naśladując Twoją melodię i dziecięcy timbre i ona się śmieje, że ledwo ciebie oddaliśmy, żeby odsapnąć chwilę, a już znowu jesteś między nami.

Tymczasem jak się dowiedziałem, w drodze jest postanowienie o wybiciu 210 z 200 tysięcy dzików w naszym kraju. Jeszcze nie zapadł ostateczny wyrok, ale nikt nie ma wątpliwości, że to kwestia czasu. I nikt normalny nie ma na to wpływu, bo żyjemy w takich warunkach, że nawet jak milion ludzi powie nie, a grupa 120 tysięcy facetów ze sztucerami, dużo groźniejszych niż jakikolwiek wik czy mok, będzie chciała sobie postrzelać – to ona sobie postrzela, bo ma poustawianych kameradów w rządzie, sejmie, służbach państwa. I oni będą strzelać do dzików, synku, tych twoich ukochanych dzików, dlatego, że świnki w fermach chorują na pomór świń. Nie pytaj mnie, jaki w tym jest sens. Nie jestem do końca pewien – ale wydaje mi się, że nie ma. Eksterminacje rzadko kiedy mają sens. Pewne jest, że niedługo dzików już nie będzie, poza tymi twoimi z plastiku, drewna i plasteliny.

W każdym razie, kiedy znowu zapytasz mnie śpiewnie za jakiś czas:
– A jes dziiiik?
Być może powiem ci:
– Chodź synku do lasu, poszukamy – żeby nie ranić twoich uczuć, chociaż będę wiedział, że już niczego tam nie znajdziemy poza pustym paśnikiem i żadnej zbuchtowanej ziemi na leśnych traktach.

Pozostanie nadzieja, że nikt nas w tym lesie przypadkiem nie zastrzeli, zamiast ostatniego żywego dzika.

#listydotymoteusza
#savethedzik

P.S. Jest jakaś petycja do podpisania w sprawie? Chętnie ją podpiszę.

PS.2. Jest petycja, podpisałem, podpisz i Ty


Ja też podpisałam.

Niestety wszyscy wiemy, że decyzja już zapadła, od niedzieli już się na potęgę strzela do dzików, podobno nawet do prośnych macior. A na pociechę można sobie być może (ale tylko “być może”) powiedzieć z Adamem Wajrakiem:

Czasami jestem jednak fanem naszego państwa z tektury powiązanego sznurkiem do snopowiązałki. Tego naszego polskiego lelum polelum, które sprawia, że wielu rzeczy nie jesteśmy w stanie zrobić lub zrobić dobrze. Mam nadzieję, że przy akcji eksterminacyjnej dzików też to zadziała. Ktoś się upije, ktoś zaśpi, inny nie dojedzie, kolejny trafi w drzewo (broń Boże kolegę!), tu czegoś zapomną, tam przesadzą, zgubią się w lesie, albo pogubią sprzęt i niektóre dziki przetrwają, bo to mądre zwierzęta. No bo, kurcze na co mam liczyć jak żadne argumenty nie trafiają!

Barataria 84 Babcia i wnuczek – opowieść 2

Pierwsza była tydzień temu i napisał ją Gałczyński. Teraz my…

czyli Bóg i Franz w limuzynie

Tekst i zdjęcia Anton Lee Slaski
spisała i opatrzyła komentarzami Ewa Maria Slaska


Bawiliśmy się na skwerku w sklep. Była to nasza ulubiona zabawa, kiedy Antoś był mały, a teraz ją sobie przypomnieliśmy.

Anton jest sprzedawcą, ja kupuję. Czasem kupuję samolot, czasem ołówki i farby, tym razem chciałam kupić białe i niebieskie filiżanki do herbaty. I spodeczki – niebieskie do białych filiżanek, białe do niebieskich. Talerzyki, dzbanek, półmisek do ciasta, miseczki do lodów. Łyżeczki i widelczyki. Okazało się jednak, że goście przyjdą też na obiad – kupiłam więc talerze głębokie i płytkie, kilka półmisków i misek, kieliszki do wina i szklanki do wody.

Okazało się, że w sklepie mają pyszne ciasto, kupiłam więc, zamiast piec. Mieli też dobre lody. Kupiłam owoce i sałatę, kotlety i kluski. Zapytałam o zupy, bo jak już to już – nic nie będę gotowała. Okazało się, że mają ogórkową i pomidorową i potrafią ją zapakować do wspólnego garnka, oddzielając jednakże od siebie obie zupy pionową przegródką.

Towarów było coraz więcej i sprzedawca zawołał Franza, żeby mi to wszystko zapakował w pudełka i obwiązał niebieskimi wstążkami. Poprosiłam, żeby doczepił do pudeł kółka i rączki, no bo jak ja się zabiorę do autobusu z taką ilością paczek. Przyjechał autobus, ale nie mogliśmy jeszcze wsiąść, bo Franz nie zdążył wszystkiego spakować.

Okazało się zresztą, że przecież muszę kupić jeszcze miski dla kota i masę smakołyków (kot jest bardzo wybredny). Biedny Franz zwijał się jak w ukropie. Przyjechał autobus, ale machnęliśmy na niego ręką. Miałam za dużo paczek. Franz poszedł po limuzynę.

Płaciłam, płaciłam i płaciłam. Ale towar był zaiste pierwszorzędny.

Gdy wsiedliśmy wreszcie do trzeciego lub czwartego z kolei żółtego autobusu, była to już fioletowa limuzyna, którą moje bambetle wypełniły niemal w całości. Siedzieliśmy z Franzem z tyłu za kierowcą.

Chyba właśnie wtedy znana nam od lat i od dawna traktowana z przymrużeniem oka zabawa zmieniła się w urządzanie świata. Demiurgiem-wykonawcą był Franz czyli mój wnuk Antoś. Okazało się, że ma firmę złożoną z fachowców, znających się na każdej pracy. Ja już nie byłam babcią – Franz naradzał się z Bogiem, jak urządzić świat, żeby był jak najlepszy. Zaczęło się od porządków w domu, do którego wieźliśmy zakupy. Firma Franza umyła podłogi, okna, ściany i dachy, wysprzątała strychy i piwnice, posadziła kwiaty na balkonach, zamiotła alejki wokół domów. Wszystko zostało odmalowane. Franz zarządził, żeby stare i zbyt brudne domy wymienić na nowe. Posprzątane zostało całe miasto, cały kraj, morze, oceany. Nareszcie nie było już plastiku. Firma Franza wymyśliła nihilator, który zamieniał śmieci w tlen, powietrze stawało się więc też coraz lepsze. Nie było już żadnych urządzeń pracujących na węgiel czy ropę naftową – wszystko zastąpiła energia wiatru, słońca i fal (nie na próżno dziecko od lat jeździ  z mamą do duńskiego centrum energii odnawialnych). Bóg płacił Franzowi za każde wykonane zadanie, ale naprawdę się opłacało, bo świat był coraz lepszy, czystszy i przyjemniejszy. Piękny.

Jednym z ciekawszych pomysłów w procesie odnawiania świata było wysłanie 8 miliardów mieszkańców na sąsiednią planetę, po to by raz wreszcie posprzątać ten cały bałagan, jaki ludzie zrobili na Ziemi. Uporano się z tym bardzo szybko – pach pach, wszyscy wrócili na Ziemię i mogli nareszcie żyć długo i szczęśliwie.

Zanim dojechaliśmy do domu, Franz przeżył kolejną przemianę. Przestał mianowicie kasować od Boga pieniądze za każdy przedmiot i wszelką pracę. Zresztą Bóg nie miał już z czego płacić, bo wszystko, co miał, przeszło na własność Franza. Ale Franz przestał właśnie być handlarzem, który ustanowił cennik na wszystko. Teraz stał się Wykonawcą Szczęścia. Każdy człowiek na Ziemi dostał od Franza pieniądze, żeby już nikt nie był biedny ani głodny. Naukowcy wymyślili dla ludzi obrączki i bransoletki, a dla zwierzaków obroże usuwające wszystkie choroby. Gdy ktoś był zły, na przykład bił dzieci, szedł na zabieg hipnozy usytuowany na innej planecie (na Marsie) i już nawet nie pamiętał, że był kiedyś zły. Odbywało się to w specjalnych domach, gdzie w pięknych pomieszczeniach wszystko, co było odrażające, brudne i złe  stawało się piękne…

Cały świat stał się piękny i taki zostanie już na zawsze.

Na zdjęciach – Franz i Bóg w limuzynie. Rozmawiają o kolejnych metodach poprawiania świata.

Uwaga adminki.

Już kiedyś babcia i wnuczek bawili się w historię o dobrej królowej, pomagającej ludziom, którzy musieli uciekać przez Białe Góry z kraju, w którym była wojna. Ale, choć staram się nie tworzyć za wnuka jego zabaw, tylko podążać w nich za nim, przyznaję, że opowiadałam mu czasem o mojej pracy z uciekinierami… Tamta zabawa wzruszyła mnie, ale nie wzbudziła zdumienia.

Zabawa w utopię zdumiała mnie natomiast w najwyższym stopniu, bo choć od półtora roku zajmuję się Baratarią czyli nieistniejącym dystopijnym państwem, rządzonym przez sprawiedliwego władcę, wydaje mi się, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy z Antosiem. Teraz musiałam mu jednak powiedzieć, że to, co stworzył, pasuje do tego, czym się zajmuję i o czym piszę. Spytałam, czy mogę zapisać i opublikować na blogu historię o Franzu, który rozmawia z Bogiem w limuzynie i którzy razem urządzają świat. Powiedziałam też, że piszę książkę o doskonałych państwach, jakie zostały wymyślone przez ostatnie sześć tysiącleci.

Ciekawe, że zanim nie powiedziałam tego głośno w berlińskim autobusie, wcale nie wiedziałam, że piszę książkę…

Ale słowo się rzekło…

Jeszcze jedna uwaga: zauważmy, że cała historia zaczęła się od dwóch biało-niebieskich filiżanek do herbaty. To czysty Zen. Zacznij gdziekolwiek, a ogarniesz cały świat.

I uwaga trzecia: wszystko w swoim czasie. Babcia i wnuczek urządzili świat wtedy, gdy babcia jako autorka opowieści o Baratarii, dzięki Mietkowi W., dotarła wreszcie do oryginału czyli sztuki Gałczyńskiego. Babcia i wnuczek czyli noc cudów.

Wyalienowani z rozentuzjazmowanego tłumu, babcia i wnuczek, oboje w żółtych butach, podczas wielkiego wernisażu. Zajmujemy się sprawamy wyższymi, choć siedzimy najniżej.

Wierszyki na dzień dziecka

Z okazji Dnia Dziecka „Bajeczki Broma”, dla tych najstarszych, średnich, oraz najmłodszych, czyli pra… dziadków, rodziców, dzieci, wnuków et caetera, z życzeniami dziecięcej radości oraz miłej, świątecznej, rodzinno-pokoleniowej zabawy

Roman Brodowski

Dzień dziecka

Każdy z nas, i Ty, i ja
Dzieckiem był i dzieckiem jest
Każdy to „coś” z dziecka ma
Choć nie każdy o tym wie.

Pierwszy czerwca mamy dzisiaj
Więc na spacer weźmy dzieci
Lub kochane wnuki, wnuczki
I szalejmy do wieczora
Robiąc z nimi figle, sztuczki

Zapomnijmy dzisiaj o tym
Że gdzieś strzyka, lub coś boli
Bądźmy tacy jak … przed laty
Nie pytając czy przystoi

Żeby dzieci swe zrozumieć
I być z nimi zawsze w zgodzie
Powinniśmy żyć ich życiem
Nie raz w roku ale… co dzień

Więc nie licząc swoich lat
I bez względu na pogodę
Ślę życzenia dzisiaj nam
Bo w nas jeszcze dusze młode.

Berlin 26.05.2018

Myszka

Spotkałem raz myszkę maleńką.
Pod krzewem niedużym siedziała.
Ach witaj mój drogi olbrzymie
Ach witaj ! – w mą stronę wołała.

Spojrzałem na myszkę z wysoka
Zdziwiony tym faktem wyraźnie
I szeptem, by myszki nie spłoszyć
Odrzekłem jej, witaj…, przyjaźnie

A potem dłoń do niej zbliżyłem
(Bo w dłoni trzymałem bułeczkę)
I chciałem podsunąć pod ryjek
By myszkę nakarmić troszeczkę

Lecz myszka niestety uciekła
Ukryła się w norce przy krzaku
Bo myszki na ogół się boją
I ludzi i kotów i ptakòw.

Więc moją bułeczkę spokojnie
Powoli wsunąłem pod krzaczek
A potem szybciutko odszedłem,
Do tyłu, spokojnie jak raczek.

Czekałem ukryty w oddali
Cierpliwie, z nadzieją że wróci.
Bo chciałem ją jeszcze pożegnać,
Bo chciałem jej piosnkę zanucić.

Lecz myszka została w swej norce
Nie chciała się więcej pokazać…,
I tak się skończyło spotkanie,
Przygoda, co rzadko się zdarza.

Dla Kasi. Berlin 11. 05. 2013

Kwiatowa kołysanka

W naszym ogródku na rabatce,
Gwiaździstą nocą lub o świcie,
Można usłyszeć mowę kwiatów
Mówiących o swym krótkim życiu

Czerwona róża – herbacianka
Spiera się z kwiatem piwonii
O to, kto pachnie intensywniej
W czyjej wiatr letni tańczy woni.

Stokrotka chwali się przed bratkiem
Bogactwem śnieżnobiałych płatków,
Bo bratek chociaż też jest kwiatkiem,
Żyje w swych płatków niedostatku.

W dali, przy płocie śliczna lilia
Stoi samotnie w cieniu krzewów.
Spogląda z góry na narcyza
Słuchając jego – córko – śpiewu

Tylko maciejka milczy skromnie.
Czekając wieczorowej chwili,
Błękitem kwiatków z trawy zerka,
Pragnie by ludzie ją chwalili.

I ludzie chwalą ją, wąchają…,
Choć niepozorna jest, nieduża
Pachnie wieczorem najprzyjemniej
Swoim zapachem wprost odurza.

Żeby usłyszeć mowę kwiatów
Musimy zamknąć swe oczęta.
We śnie możemy ją zrozumieć
Rankiem? – możemy ją pamiętać.

Więc zamknij oczka moja Kasiu
Niechaj przytuli Cię poduszka,
Niechaj melodia wszystkich kwiatów
Napełni twoje małe uszka.

Czerwcowy poranek

Zapukało słoneczko do okna
Rozjaśniło porankiem komnatkę
I uśmiechem złocistych promieni
Zaprosiło Kasię na herbatkę.

Wstawaj miła panienko z łóżeczka
Czas powitać czerwcowego przybysza.
To kolejny, szósty już miesiączek.
Radość dziecka przyniósł sobą dzisiaj

Kasia wstała pospiesznie z pościeli
Do okienka podeszła wesoło
I spojrzała na świat spoza szyby
A tam pięknie, kwieciście wokoło.

Bez liliowe otworzył dzwoneczki
Niby kiście winogron wśród liści.
Tulipany zakwitły w ogródku.
Nieopodal bardzo starej wiśni.

Na zielonym jak morze dywanie
Pośród trawy wyrosły żonkile
Stoją dumnie ciesząc ludzkie oko
Uśmiechając się do świata mile.

Nawet ptaki śpiewają weselej
W swoich małych mieszkankach.
Zapraszają Cię moja księżniczko,
Na ich koncert ciepłego poranka.

Więc nie czekaj aż poranek minie
Szkoda czasu na leniuchowanie
Niespodzianka dziś czeka na ciebie…,
Ale najpierw…, rodzinne śniadanie.

Berlin 01.05.2015.

Bajka o Koparce

Dziś zapytał mnie Kamil z przedszkola
Czy znam jakąś o koparce bajeczkę?
Cóż, nie znałem niestety, tak bywa.
Więc odrzekłem, pomyślę troszeczkę.

Pomyślałem, i bajka na życzenie powstała.
„Bajka o przyjaźni walca i koparki“
Z którą razem wiosenną oraz letnią porą
Budowali drogę z Krakowa do Warki.

Koparka, co w ziemi kopała bez przerwy
Pomagając ludziom na placach budowy,
Zapragnęła zmienić swoje nudne życie
I ruszyła w drogę, w świat zupełnie nowy.

Wędrowała długo, przez lasy, przez pola
Szukając wokoło ciekawej posady.
Aż w końcu dotarła na budowę drogi
Na budowę nowej, pięknej autostrady.

Podeszła cichutko do szefa odcinka
Skłoniła się nisko, po czym przedstawiła,
I warkotem spokojnym swojego motoru,
O przyjęcie do pracy grzecznie poprosiła.

Szef koparkę zatrudnił po krótkiej kontroli
Obok walca, co asfalt niby ciasto rozgniatał,
By mu swoją pomocą w każdej chwili służyła… .
I chcąc nie chcąc maszyny obie z sobą pobratał.

Więc pracują codziennie niby para dobrana.
Dni, tygodnie, miesiące, podążają przed siebie
Przebywając ze sobą od wieczora do rana,
Kiedy słonko przypieka i gdy chmury na niebie.

Tak za nimi, powstaje droga nowa i piękna.
Autostrada wiodąca z Krakowa do Warki
Po niej będą niebawem autokary jeździły
Kiedy skończą budowę ludzie, walce, koparki.

Berlin, 16.10.2013

Barataria 54 Sieroty

Ewa Maria Slaska

Literatura dziecięca i młodzieżowa roi się od sierot. Nie próbuję wprowadzić żadnej chronologii i nie sprawdzam, czy jest strona internetowa zatytułowana “sieroty w literaturze”. Piszę, tak jak sobie przypominam: Rasmus (ten od włóczęgi), Ania Shirley, Aga Abbot, Tom Sawyer, Huckelbery Finn, dzieci kapitana Granta, Polyanna, mała księżniczka, Mary Lennox z czarodziejskiego ogrodu, oczywiście sierotka Marysia, oczywiście Mowglie i Tarzan, oczywiście Słoneczko, król Maciuś I, Harry Potter, ale też Jane Eyre, Heathcliff, Oliver Twist, Kozeta, Quasimodo i złodziejka książek…

Z jednej strony to dzieci zasługujące na współczucie, z drugiej zdane na siebie, a zatem wykazujące cechy, których progenitura żyjąca w rodzinie wcale nie musi posiadać – być może muszą być czujne, być może – ostrożne, być może mądre, sprytne lub inteligentne, zapewne muszą umieć się przypodobać, ale też nie umieją tego tak naprawdę, bo muszą być przedsiębiorcze, zaradne, a nawet waleczne… Autor zatem, jeśli chce pokazać dziecko odważne i nie liczące się z otoczeniem, a zatem takie, którego udziałem staną się liczne przygody, właściwie musi pisać o sierotach, bo rodzice nie pozwoliliby na żadną z opisanych w książkach awantur.

Cara Nicoletti, autorka książki Voracious – A Hungry Reader Cooks Her Way through Great Books, widzi tu jednak jeszcze jeden aspekt – uważa, że autorów i czytelników ciekawi, co robią dzieci pozostawione same sobie i nie kontrolowane przez dorosłych. Historia Kaspara Hausera, Dwa lata wakacji, Władca much czy Orkan na Jamajce to skrajne i niekiedy drastyczne przykłady, ale Nicoletti uświadamia nam, że również Mary i Colin w Tajemniczym ogrodzie żyją właściwie w pustym świecie, nominalnie zaledwie ograniczone kontrolą ze strony opiekunów, którzy się nimi w najmniejszym stopniu nie interesują.

Nie zdziwiło mnie więc, że i w Baratarii pojawiły się sieroty. Jeżeli coś mnie zaskoczyło, to jedynie fakt, że obie książki, o których dziś napiszę, “przyszły do mnie” w tym samym czasie, w lutym 2018 roku. Znalazłam je najpierw na ekranie komputera, potem przeczytałam jako prawdziwe książki, te z okładką i papierowymi stronicami…

Lato w Baratarii, przysłane mi z USA przez Iwonę Schweizer (amerykańska przyjaciółka, jakież cenne źródło wiadomości!), to amerykańska powieść przygodowa, która dzieje się w Nowym Orleanie i okolicach – na osławionych nowoorleańskich bagnach w roku 1925, a Pirat z Baratarii to niemiecka powieść dla młodzieży, która dzieje się w Nowym Orleanie i okolicach – na osławionych nowoorleańskich bagnach w roku 1852. Bohaterem Lata jest szesnastoletni chłopak, sierota, którym opiekuje się wujek, bohaterami Pirata jest trójka rodzeństwa – szesnastoletnia dziewczyna i dwóch jej braci w wieku 13 i 8 lat. Dzieci zostały właśnie osierocone przez ojca, a opiekuje się nimi rzekomy przyjaciel zmarłego. Autorem pierwszej powieści jest Amerykanin, drugiej – Niemiec. Obie zostały napisane w roku 2007 i naprawdę nie sądzę, by jeden z pisarzy podglądał, o czym pisze drugi. Myślę, że się nie znali i że to przypadek, a związki między oboma książkami są wprawdzie znamienne – scenerią jest niezwykłe miasto, jeszcze niezwyklejsza jego okolica i jednak niecodzienna sytuacja sieroctwa młodych ludzi – ale są to jednak dwie powieści na zupełnie inny temat.
Co mnie jednak wzruszyło, to fakt, że ich tłem jest Zatoka Barataria i niewielka bagnista wyspa Barataria, położona u ujścia Mississipi do Zatoki Meksykańskiej. Oczywiście pamiętamy, że to nie ta wyspa w Hiszpanii, którą przez dziesięć dni rządził Sancho Pansa, tylko ta, gdzie przez kilkadziesiąt lat miał swą siedzibę słynny pirat Jean Lafitte, ta, która została nazwana na cześć owej wyimaginowanej wyspy z Don Kichota. Przy okazji – chłopak z Lata nazywa sią ni mniej ni więcej tylko Le Moyne, tak jak legendarny założyciel miasta, pisane wprawdzie Lemoyne, ale cóż tam…

Tak chcą źródła, ale ja im nieco nie ufam. Dlatego wciąż szukam i dlatego trafiłam na obie powieście o przygodach sierot w labiryntach Baratarii. A szukam, bo wciąż, po roku badań baratarystycznych, nie chce mi się wierzyć, że ktoś w XVII wieku użył tej nazwy dla wyspy i zatoki w Nowym Świecie. Wyimaginowana kraina z hiszpańskiej powieści została opisana w roku 1615, a nazwa Barataria została przez Cervantesa użyta tylko raz.

Ale, jako się rzekło, tak chcą źródła, i póki nie znajdę dowodów, że było inaczej, muszę się zgodzić z tym, co twierdzą inni.

Nowy Orlean – La Nouvelle-Orléans – został założony przez francuskich osadników pod kierunkiem Jeana-Baptiste’a Le Moyne de Bienville’a. Przybył on do Luizjany w 1699 roku. Utworzył pierwszy fort – Fort Maurepas, a w roku 1718 wybrał miejsce pod założenie miasta, które postanowił nazwać na cześć Filipa II Burbon-Orleańskiego. W roku 1722 miasto stało się stolicą francuskiej Luizjany.

W 1762 roku miasto przeszło pod panowanie Hiszpanii. W 1801 roku na krótko wróciło ponownie pod władanie napoleońskiej Francji. W 1803 roku zostało wraz z terytorium Luizjany sprzedane przez Napoleona Bonaparte Stanom Zjednoczonym. Na początku roku 1815 podczas ostatnich tygodni wojny brytyjsko-amerykańskiej brytyjska ekspedycja podjęła próbę zdobycia miasta. Brytyjski szturm generalny na amerykańskie umocnienia pod miastem, przeprowadzony 8 stycznia 1815 roku i zwany bitwą pod Nowym Orleanem, został krwawo odparty przez Amerykanów.

Oczywiście wszyscy – Francuzi, Hiszpanie, Anglicy i Amerykanie mogli czytać powieść Cervantesa. Mogli, ale czy czytali. Francuzi zresztą są tu najbardziej “podejrzani”, bo to za ich czasów Barataria miała otrzymać swą nazwę i bo w XVII wieku literatura francuska lubowała się w barokowych opowieściach hiszpańskich.

Pani Betsy Swanson napisała w liście do redakcji Gazety Nowoorleańskiej w roku 2014:

As early as 1732, French maps show the “Isle Barataria,” encircled by Bayous Villars, Barataria, Rigolettes and Perot and Lake Salvador. The colonist Le Page du Pratz stated in his “History of Louisiana” (1758) that the area was named for the fictional Barataria “because it was enclosed by these lakes and their outlets to form almost an island on dry land, as was that island of which Sancho Panza was made governor.”

Ten, kto nazwał tę okolicę Baratarią musiał zatem albo znać hiszpański albo przeczytać to oto tłumaczenie drugiego tomu powieści Cervantesa:
Seconde Partie de L’Hitoire de L’ingénieux don Quixote de la Manche
(vol. 2), traduit par François de Rosset, 1618

 

Tłumaczenie II części na francuski (rycina po lewej) ukazało się z ilustracją z I wydania angielskiego (i to pierwszej części a nie drugiej), a badacze angielscy twierdzą, że jest to pierwsza na świecie ilustracja przedstawiająca obu naszych bohaterów – Don Kichota i Sancho Pansę. Badacze niemieccy nie bardzo chcą się z tym zgodzić i dowodzą, że pierwsza ilustracja, przedstawiająca Don Kichote jako Kapitana Karnawału w cudacznym stroju przebierańca ukazała się już w roku 1613 w Lipsku, a jej autorem był Andreas Bretschneider. Co pozwala mi przypomnieć, iż już rok temu sugerowałam, że Sancho Pansa jako gubernator Baratarii to Król Karnawału, ten, któremu najpierw wolno wszystko, ale potem zetnie mu się głowę…

Wieczory w Rembówku (1)

Lech Milewski

Zbliżają się Święta. Ostatnie dni Adwentu, okresu oczekiwania, dla mnie również okres wspomnień.
Gdy byłem już uczniem szkoły średniej (w Kielcach), na Święta byłem zapraszany do Warszawy, do domu stryja Ziemowita, brata mojego ojca. Jedną z atrakcji było przeglądanie rodzinnego pisma – Wieczory w Rembówku.

Pismo znajduje się w posiadaniu mojej kuzynki, córki stryja Ziemowita, ale mam kopię  mogę więc odświeżyć wspomnienia.

Pierwszy numer – Boże Narodzenie 1901 roku.

Początkowo gazetę prowadził najstarszy z braci Stanisław – 14 lat.

Każdy numer rozpoczynal się kolejnym odcinkiem powieści przygodowej pisanej pod pseudominem przez prowadzącego gazetę. Czasami numer zawierał odcinki kilku powieści pisanych przez współpracowników redakcji.

Następnie były rozrywki umysłowe…

Łamigłówki i rebus – odpowiedzi proszę nadsyłać w komentarzach.
Wyjaśnienie istoty pierwszej zagadki: Wyrazów 7. Pierwszy wyraz i początkowe litery następujących składają postać z poematu Mickiewicza.

Dalej – Wiadomości Krajowe…

i … ciąg dalszy Wiadomości Krajowych…

Wspomniany powyżej Lech M., który nie uczestniczył w bitwie tylko zbierał zepsute naboje to mój ojciec, wtedy miał pięć lat.

Numer kończył się Odpowiedziami Redakcji…

Jak widać listy nadsyłało wiele osób a redakcja nie wahała się odpowiadać ostro.

Nr 3 – styczeń 1902 roku. Wiadomości Krajowe…

Wiadomości zagraniczne…

Korzystając z okazji podam trochę informacji z pamiętnika osoby dorosłej – najstarszego z redaktorów – Stanisława M.
Majątek należał od 1862 roku do Wiktora Łebkowskiego, pradziadka autora wspomnień. Wydzierżawił go on swojemu wnukowi – Jakubowi Milewskiemu, ojcu Stanisława. Jakub Milewski, gdy się ożenił, odkupił majątek wykorzystując posag żony. Obszar majątku – 10-12 włók – czyli 200 hektarów.

Wiktor Łebkowski wybudował dworek – drewniany, pokryty stalową blachą pomalowaną na czerwono.
Dom miał pięć pokoi: sypialny, stołowy, salon, gabinet i przedpokój. Prócz tego kuchnia dworska i czeladnia.
W sypialni łóżka rodziców, toaletka z lustrem, szafa z mahoniu , łóżka dziecinne i kołyska. Gdy dzieci przybyło, ostatecznie było ich sześcioro, do dworku dobudowano sypialnie dla dzieci. Inna rzecz, że po ukończeniu 4 klas, dzieci wyjeżdżały do szkoły do Warszawy i do domu przyjeżdżały tylko na ferie i wakacje.
Kanalizacji oczywiście, jak wszędzie wówczas na wsi, nie było. Drewniana wanna słuzyła do kąpieli a wygódka była umieszczona dyskretnie w ogrodzie.

Do zabaw na powietrzu mieliśmy kompanię chłopców z czworaków. W zabawach byliśmy na równych prawach. My imponowaliśmy im pomysłami, wiadomościami i obyciem. Oni uczyli nas sposobów wchodzenia na drzewa, wyszukiwania gniazd ptasich i obserwowania matek i piskląt, obchodzenia się z końmi, zsuwania się ze stogów, ślizgania po lodzie, kręcenia fujarek, robienia gwizdków i wielu, wielu innych wyczynów.

Śniadanie było wydawane od godziny 8-mej, więc dzieci musiały przyjść nieco wcześniej umyte, ubrane i po odmówieniu pacierza. Obiad podawany był punktualnie o 12 i nie wolno było się spóźniać. O godzinie 4-ej zasiadaliśmy do podwieczorku, a o wpół do ósmej do kolacji.
Odżywianie było proste: mleko, chleb, masło, ser zwykły, twaróg, dżemy i miód. Żadnych wędlin nie dostawaliśmy normalnie, podawane były tylko w święta lub dla gości. Herbaty dzieci nie dostawały. Trzeba było być chorym, aby dostać szklankę herbaty.
Obiad składał się z trzech dań: zupy, potrawy mięsnej lub postnej i deseru z kompotu lub leguminy. Na kolację podawano zawsze jakieś zupy na mleku z kluskami lub kaszą, a poza tym można było dostać mleka z dodatkami takimi jak na śniadanie,

W lecie nosiliśmy letnie ubrania szyte zwykle przez Matkę na maszynie Singera. W dnie ciepłe chodziliśmy boso. Zimowe ubrania i palta szył nam krawiec Birman z Ciechanowa.

Matka hartowała nas. Nie uznawała żadnych swetrów, ciepłych pończoch i bielizny. Nie mieliśmy nigdy futer i futrzanych czapek. Nosiliśmy paletka na wacie, sukienne czapki i włoczkowe rękawiczki.
W domu też zawsze była niska temperatura. Była ustalona opinia, że dwór jest zimny, ale powód był inny. Ojciec miał uprzedzenie, że wychodzi zbyt dużo opału… w rezultacie temperatura w zimie wynosiła zaledwie około 15 stopni Celsjusza.

Na zakończenie mapa okolic Rembówka. W sąsiedztwie widać Opinogórę – majątek rodu Krasińskich a tuż obok, należącą do gminy Opinogóra, wioskę Zygmuntowo. Wikipedia nie podaje żadnych informacji na jej temat, ale nazwa nieodparcie kojarzy się z autorem Nie-boskiej komedii.

Ciąg dalszy wiadomości zagranicznych…

Ogłoszenia drobne…

Uwaga – nagroda…

Na zakończenie cytat ze wspomnień stryja Stanisława, najstarszego z redaktorów, na temat początków pisma:
…od 1901 roku z inicjatywy Matki zaczęliśmy wydawać “Wieczory w Rembówku”.
Wydawane były w jednym egzemplarzu w okresie w okresie Świąt Wielkanocnych i Bożego Narodzenia. Pisywaliśmy powiastki, wiersze, dowcipy, reportaże o ważniejszych wydarzeniach w Rembówku i okolicy, układaliśmy rebusy, zagadki i każdy dział zawierał odpowiedzi od redakcji.

Autorami było troje najstarszych dzieci i syn oprzątki (*) Stasiek Skorupski. Redaktorem była Matka.
Powiastki były bardzo naiwne. Ja i brat Jurek pisaliśmy o przygodach, siostra o dzieciach, Stasiek o podróżach po kraju, ale głównym tematem były rodzaje potraw.
Dział odpowiedzi od redakcji umożliwiał przytaczanie urywków wierszy odrzuconych przez redakcję, co było naśladownictwem podobnego działu w Tygodniku Ilustrowanym“.

*Oprzątka – google miał ogromne trudności, ale znalazłem – dziewka zajęta przy hodowli drobin (sic) na dworze.