Nasz człowiek w Australii (nawet kilku): Góra Kościuszki

Lech Milewski

Artur Rubinstein w swojej książce My many years wspomina, jak podczas pobytu w stolicy Australii, Canberze (rok 1937), zauważył plakat zachęcający do wycieczek w okolicach Góry Kościuszki. Wieczorem tego samego dnia był na przyjęciu u gubernatora Australii i opowiedział o swoim miłym zaskoczeniu.
Gubernator wybuchnął śmiechem – więc i pan dał się na to nabrać!
– No co nabrać?
– Na te mylące aborygeńskie nazwy.
– Ależ proszę pana, tutaj nie może być wątpliwości. Kościuszko, to może być tylko polskie nazwisko.
– Ha, ha, ha. Wszyscy tak mówią. Nie ma pan pojęcia, jakie podstępne są te aborygeńskie języki.

Trzeba oddać gubernatorowi sprawiedliwość, że następnego dnia, po koncercie, pospieszył do garderoby artysty.
– Miał pan rację. Tę górę nazwał tak jakiś polski podróżnik a ja znowu zrobiłem z siebie durnia.

Uwaga: powyższy tekst to nie jest cytat tylko moje wspomnienie czytanej dawno temu książki.

Jakiś polski podróżnik…

st

Paweł Edmund Strzelecki urodził się w 1797 roku w Głuszynie – zabór pruski – obecnie dzielnica Poznania. Uczęszczał prawdopodobnie do szkoły Pijarów, a następnie kształcił się w akademii rolniczej.
Przez dwa lata pracował jako nauczyciel w majątku Adama Turno, a gdy otrzymał swoją część spadku po rodzicach, wyruszył w podróż do Austrii i Włoch. Tam spotkał księcia Franciszka Sapiehę, na którym zrobił tak dobre wrażenie, że ten zatrudnił go jako zarzadcę swojego majątku na Ukrainie, w okolicach Mohylewa.

Franciszek Sapieha zmarł w 1829 roku i zapisał Strzeleckiemu bardzo duży spadek. Wkrótce potem Strzelecki opuścił Polskę.
Jakiś czas przebywał w Paryżu, gdzie studiował geologię, a następnie, w listopadzie 1831 roku, przybył do Anglii. Prawdopodobnie legitymował się paszportem pruskim jako Edmund von Strzelecki.
W Londynie nawiązał kontakty w wyższych sferach.

W 1834 roku wyruszył w podróż dookoła świata. Najpierw odwiedził Kanadę, gdzie prowadził badania geologiczne i odkrył pokłady żelaza i miedzi. Następnie powędrował na południe, do Brazylii, a stamtąd do Urugwaju, Argentyny, Chile i wreszcie, po odwiedzeniu wielu wysp Pacyfiku, w kwietniu 1839 roku dotarł do Sydney.
Został przyjęty przez George’a Gippsa, gubernatora kolonii Nowa Południowa Walia (Australia jako państwo jeszcze nie istniała), który zachęcał go prowadzenia badań geologicznych i obiecał uczestniczyć w kosztach wypraw badawczych.
Podczas pierwszej wyprawy, na zachód od Sydney, odkrył ślady złota. W listach do przyjaciół pisał, że na prośbę gubernatora nie podał tego faktu do wiadomości publicznej gdyż gubernator obawiał się napływu awanturników z całego świata.

Następna, dłuższa wyprawa, wiodła w kierunku południowo zachodnim. W marcu 1840 roku dotarł do masywu gór i zidentyfikował najwyższą z nich.

Mt Kosciuszko

Najwyższą z nich?

Może pomocny będzie wpis z dziennika podróży:

Szczyt… uderzył mnie swoim podobieństwem do kopca, który mieszkańcy Krakowa usypali na grobie patrioty Kościuszki, więc chociaż w obcym kraju, na obcej ziemi, ale wśród ludzi wolnych i miłujących wolność, nie mogłem się powstrzymać, aby jej nie nadać nazwy Mount Kosciuszko.

Góra podobna do kopca. No to chyba musi być ta najniższa…

Mt Kosciuszko

Może to zbliżenie rozwieje wątpliwości.

Mt Kosciuszko

Po zejściu z gór wyprawa kontynuowała wędrówkę dalej, na południowy wschód i dotarła do pagórkowatych i żyznych terenów, którym Strzelecki, na cześć gubernatora Gippsa, nadał nazwę Gippsland – KLIK.
Przeprawa przez Gippsland okazała się niespodziewanie trudna. Niezwykle gęsty busz i nieustanny deszcz utrudniały podróż i uniemożliwiały rozpalenie ognia. Z pomocą przyszli miejscowi Aborygeni, którzy nauczyli podróżników jeść surowe mięso koali.
W połowie maja Strzelecki dotarł do Melbourne, gdzie opublikował opis i mapę Gippslandu, co zachęciło wiele osób do przeniesienia się w tamte strony.

Następny etap to Tasmania. Strzelecki został bardzo dobrze przyjęty przez gubernatora – Johna Franklina – lepiej znanego jako badacz polarny – KLIK. Franklin zlecił mu badania geologiczne i analizę pracy istniejących kopalń węgla. Strzelecki spędził na Tasmanii ponad dwa lata.

Do Londynu wrócił w październiku 1843 roku. Ulokował swoje oszczędności w państwowej kasie, co mu zapewniło 400 funtów rocznego dochodu.
Następne dwa lata spędził na opracowywaniu i publikacji wyników swoich badań, za co otrzymał złoty medal Królewskiego Towarzystwa Geograficznego.
W listopadzie 1845 roku otrzymał obywatelstwo brytyjskie.

W latach 1845-51 Irlandię nawiedziła klęska głodu – KLIK. Paweł Edmund Strzelecki zgłosił się do pracy w Brytyjskim Towarzystwie Pomocy, które wysłało go do Irlandii. Wkrótce mianowano go kierownikiem generalnej agencji Towarzystwa w Dublinie.
Pracę w Dublinie zakończył w 1848 roku i został za nią odznaczony orderem Łaźni (Order of the Bath). Został również powołany przez izbę lordów jako rzeczoznawca w sprawach Irlandii.
Za swoją dwuletnią działalność w Irlandii nie przyjął żadnego wynagrodzenia.

Nie zerwał kontaktów z Australią. Współpracował z Australian Agricultural Company. Opracował dla niej plany irygacji. W marcu 1853 roku został wybrany prezesem filii tej kompanii (stanowisko płatne).
Również w roku 1853 otrzymał tytuł honorowego członka Royal Geographical Society.

W czerwcu 1856 roku, w końcowej fazie Wojny Krymskiej, Strzelecki został wysłany na statku na Morze Czarne, prawdopodobnie z tajną misją zleconą przez premiera Wielkiej Brytanii, lorda Palmerstona, który był z nim zaprzyjaźniony.

W czerwcu 1869 roku otrzymał z rąk królowej Wiktorii tytuł szlachecki (Sir) oraz order św Michała i św Jerzego – KLIK.
Zmarł 6 października 1873 roku. W testamencie zastrzegł, aby na jego grobie nie stawiać żadnego pomnika ani kamienia nagrobkowego. Ostatecznie postawiono tam płytę z napisem “Paul Edmund de Strzelecki died October 6th 1873“.
W 1997 roku metalową trumnę ze zwłokami Strzeleckiego ekshumowano i przeniesiono na Wzgórze św Wojciecha w Poznaniu – KLIK.

Dwa lata temu odsłonięto w Dublinie tablicę upamiętniającą działalność Pawła Edmunda Strzeleckiego w Irlandii.

P.E. Strzelecki

Góra Kościuszki.

Jaka jest, pokazują opublikowane zdjęcia. Wysokość 2,228 m. Bardzo łatwe dojście. Schody zaczynają się dopiero po zejściu.

Wikipedia – KLIK – wspomina, że podczas określania wysokości góry popełniono pomyłkę, wyższa okazała się sąsiednia góra o nazwie Mt Townsend. Chcąc uhonorować intencje Strzeleckiego – nazwanie najwyższej góry Australii Górą Kościuszki – w 1892 roku nazwy gór zamieniono.
Nie wspomina się tylko, kto popełnił tę pomyłkę.
Chyba nie Paweł Edmund Strzelecki, gdyż szczyt góry Mt Townsend nie przypomina Kopca Kościuszki. Pomyłkę popełnili chyba australiscy geodeci w 1870 roku.

Kolejna sprawa to nazwa góry. Paweł Edmund Strzelecki nazwał ją Mt Kosciuszko. Prawdopodobnie wspomniani powyżej geodeci, mając trudności z przeliterowaniem nazwy, zmienili ją na Mt Kosciusko. Organizacje polonijne w Australii doprowadziły w 1997 roku do przywrócenia poprzedniej nazwy.
Praktycznie nie ma to wielkiego znaczenia, gdyż Australijczycy wymawiają tę nazwę Koziasko. A nazwisko odkrywcy – Strezleki.
Ledwie poprawiono nazwę, a już zaczęła się kolejna afera.
Burmistrz położonej niedaleko Mt Kosciuszko miejscowości Tumbarumba – KLIK – zakwestionował europejską nazwę góry i zaproponował, aby nadać jej aborygeńską nazwę.
Inicjatywa zyskała poparcie politycznie poprawnych aktywistów. Lokalni Aborygeni niezbyt interesowali się tą sprawą, gdyż w ich tradycji góra ta nie miała żadnego znaczenia i nigdy nie została przez nich nazwana.
Po kilku latach i protestach organizacji polonijnych i ambasady polskiej sprawa ucichła.
Na marginesie muszę stwierdzić, że nazwa Tumbarumba wyjątkowo mi się podoba.

Górę Kościuszki odwiedziłem dwa razy.
W roku 1984, niecały rok po przybyciu do Australii, podczas pierwszego urlopu.
Dojechaliśmy samochodem do Charlotte Pass, a stamtąd czekało nas około sześciu kilometrów spaceru do podnóża “kopca”. Szeroka, kamienista droga, po której krążą samochody służb parku narodowego. Samo wejście na kopiec również szeroką drogą…

Kopiec Kosciuszki

… która dopiero pod samym wierzchołkiem zamienia się w ścieżkę.

Za drugim razem, w 2013 roku, wybrałem ciekawszą trasę. Wyciągiem narciarskim z Thredbo a następnie 6,5 kilometra ścieżką prowadzącą przez malowniczy płaskowyż.

Thredbo

Droga

Droga

To była połowa lutego, lato w pełni, ale pogoda na szczycie jak w Himalajach.

Kontrowersje na temat Strzeleckiego.

Są liczne.
Pierwsza z nich to zapis Franciszka Sapiehy i interwencja syna księcia.
Druga – romans z Adyną Turno, córką Adama Turno. Sprawę rozdmuchała w Polsce Narcyza Żmichowska – KLIK, zarzucając Strzeleckiemu niedobre intencje. Nieco łagodniej oceniał to ojciec Adyny: “…niewdzięcznik Strzelecki (…) dałem co mogłem, na koniec piękny zegarek, a ten łaydak mą córkę bałamucił, wyjechał przecież. Życzę mu wszystkiego dobrego tylko nie powrotu do nas“.
Strzelecki i Adyna Turno korespondowali regularnie przez dziesiątki lat. Tuż po odkyciu Mt Kosciuszko Strzelecki opisał jej to wydarzenie w liście i załączył stokrotkę zerwaną w okolicach szczytu. Spotkali się jeszcze dwa razy, ale doszli do wniosku, że ich drogi życiowe prowadzą w innych kierunkach (Źródła 4).
Trzecia – kiedyś spotkałem Australijkę, która spojrzała na mnie ze smutkiem – przykro mi, ale ja czytałam tyle złych rzeczy o Strzeleckim. Te złe rzeczy to: bezprawne używanie tytułu hrabiowskiego (Count), brak formalnych kwalifikacji geologicznych i geodezyjnych, tupet, przywłaszczanie osiągnięć innych osób. Źródłem informacji była książka Australijki, Helen Heney – In a dark glass. Okolicznościowy artykuł Helen Heney – źródła 5.
Czwarta – testament, w którym zapisał prawie cały majątek swemu zarządcy finansowemu. Żyjący w Polsce brat, Piotr, zakwestionował ten zapis i uzyskał pewien sukces – KLIK.

Trwałe ślady pobytu Pawła Edmunda Strzeleckiego w Australii.

Są nimi nazwy pasma gór w Gippsland – Strzelecki Ranges – i nazwa pustyni Strzelecki Desert. Widocznym śladem jest pomnik Strzeleckiego w miejscowości Jindabyne, u stóp Mt Kosciuszko.

Strzelecki

Dotykalnym, a raczej napijalnym, śladem jest piwo…

PiwoPiwo

Smacznego!

Źródła:
1. Wikipedia – hasła Strzelecki, Mt Kościuszko.
2. Strona działającej w Australii polskiej organizacji Kościuszko Inc – KLIK 
3. Strona Bumerang Polski – wpis okolicznościowy – KLIK
4. Strona Puls Polonii – who was Adyna Turno – KLIK
5. Helen Heney – Australian Dictionary of Biography – KLIK
6. Australian Geographic – artykuł okolicznościowy – KLIK

Stuart 31

All around me are familiar faces
Worn out places, worn out faces
Bright and early for their daily races
Going nowhere, going nowhere
Their tears are filling up their glasses
No expression, no expression
Hide my head I want to drown my sorrow
No tomorrow, no tomorrow

Dookoła widzę znane twarze
Zużyte miejsca, zużyte twarze
Ludzie wcześnie wstają, do swych codziennych wyścigów
Iść do nikąd, iść do nikąd
Ich łzy wypełniają szklanki po brzegi
Bez wyrazu, bez wyrazu
Chowam głowę, a chciałbym utopić smutek
Nie będzie jutra, nie będzie jutra.

Gary Jules, Mad World

Joanna Trümner

Pytania

Mijały ostatnie godziny starego roku, rozgrzane słońcem ulice Sydney zapełniły się młodymi, roześmianymi ludźmi podążającymi na sylwestrowe zabawy. Z okna swojego mieszkania na czwartym piętrze Meg wyglądała na ulicę i nie potrafiła zrozumieć nastroju radości, który zapanował na ulicach. „Z czego oni wszyscy tak się cieszą?”, zastanawiała się. „Przecież nic w życiu się nie zmienia tylko przez to, że zegar wybije dwunastą i zacznie się nowy rok”. Przypomniał jej się ubiegłoroczny Sylwester w mieszkaniu Chrisa – noc przepełniona śmiechem i muzyką w dużym gronie przyjaciół. Po wyjściu gości Meg i Chris zdecydowali się zostawić posprzątanie bałaganu na później i poszli na długi spacer po mieście. W najbliższym parku znaleźli wolną ławkę, na której mocno przytuleni do siebie czekali na wschód słońca. „Nie będzie ci ze mną łatwo, ale powinnaś wiedzieć, że od dawna nikt dla mnie tak dużo nie znaczył”, powiedział Chris. Prawdziwy sens tego romantycznego wyznania z nocy sylwestrowej zaczął docierać do niej w miarę upływu kolejnych tygodni. Chris coraz rzadziej miał czas na spotkania, tłumaczył się pracą i wyjazdami na szkolenia. Meg nauczyła się cieszyć z nielicznych wspólnie spędzanych godzin i nie stawiała żadnych wymagań. „To się na pewno niedługo zmieni”, powtarzała sobie w duchu, starając się zapanować nad coraz mocniejszym uczuciem rozczarowania. Gdyby nie doszło do jej feralnego wyjazdu z rodzicami do Melbourne, prawdopodobnie nigdy nie dowiedziałaby się o aferach Chrisa.

Z okien tramwaju, którym razem z rodzicami zwiedzała miasto, zobaczyła Chrisa obejmującego mlodą, nieznaną kobietę. „Na pewno mi się przywidziało. To musiał być ktoś bardzo do niego podobny”, uspokajała wątpliwości czekając na kolejne spotkanie. A kiedy w końcu miała okazję zapytać go wprost o pobyt w Melbourne z inną kobietą, Chris przeprosił ją za tę głupotę, incydent, który dla niego nic nie znaczył. „Przecież wiesz, że liczysz się tylko ty”, powiedział wręczając jej następnego dnia wielki bukiet róż. „To już się nigdy więcej nie powtórzy, obiecuję”, dodał drżącym głosem. Po jego wyjściu Meg długo patrzyła na róże w wazonie i myślała o początku ich znajomości oraz pierwszym pocałunku na szpitalnym łóżku. „Mamy wyniki badań, będziesz mogła niedługo wstać, za kilka miesięcy wrócisz do normalnego życia. Ale niestety coś się przez ten wypadek zmieniło – nie będziesz mogła mieć dzieci. Nie chciałem, żebyś się dowiedziała o tym od kogoś innego” , powiedział patrząc jej w oczy. Zobaczył w nich tyle smutku, że instynktownie przytulił Meg do siebie, nie myśląc o tym, że za chwilę w pokoju może zjawić się pielęgniarka lub pacjentka z sąsiedniego łóżka. Wiedział jak bardzo właśnie teraz Meg potrzebowała kogoś bliskiego. Pocałował ją, sam zaskoczony tym, że przekroczył pewne niepisane zasady pracy lekarza. Przez krótką chwilę wydawało mu się, że w budynku szpitala są tylko oni w dwójkę.

Podczas wielu tygodni pobytu w szpitalu Chris stał się ważną częścią jej życia, nic jednak nie zapowiadało wtedy dalszego przebiegu tej znajomości. Z czasem zaczęła rozumieć, że Chris był wielką pomyłką. Podczas ich prawie rocznego związku kilkakrotnie słyszała od niego przeprosiny. Kilkakrotnie wyrzucała do kosza wyschnięte bukiety róż, zadając sobie pytanie: „Dlaczego nie potrafię od niego odejść? Jak mogę pozwolić na to, żeby ktoś mnie tak traktował?” Z każdym dniem docierało do niej coraz mocniej, że odejście od Stuarta było największym błędem, jaki zrobiła do tej pory w życiu.

Dlaczego właśnie ja wpadłam po raz drugi w życiu na mężczyznę, który jest kaleką uczuciowym? Na kogoś, dla kogo jestem tylko jedną z wielu zdobyczy, potrzebnych do dowartościowania swojego ego? Jak mogłam się tak pomylić? I to właśnie ja, w końcu moja praca polega na tłumaczeniu pacjentom, jak powinni żyć, żeby nie zgubić poczucia własnej wartości?”, zastanawiała się nieraz, zbierając siłę na odejście. Dopiero po wielu miesiącach walki ze sobą udało jej się zakończyć tę znajomość.

Kiedy zegar w mieszkaniu wybił północ i rozpoczął się rok 1984 Meg dopijała do końca butelkę czerwonego wina. „Happy New Year”, pomyślała z goryczą i głośno powiedziała: „Nie chcę żyć w tym smutku! Przecież ja nawet nie mam przyjaciółki, nikogo, z kim mogłabym teraz porozmawiać. Nigdy nie miałam przyjaciółki, zawsze byłam samotnym dziwolągiem”, pomyślała. Przypomniała sobie jak będąc dzieckiem z zazdrością przyglądała się koleżankom z klasy, które przysyłały sobie podczas lekcji małe, zapisane drobnym pismem karteczki. Tajemnice, których Meg nigdy nie poznała. W czwartej klasie niespodziewanie i ona w końcu znalazła przyjaciółkę – Dianę, niezbyt ładną, grubą dziewczynkę z sąsiedniej klasy. Meg i Diana stały się wkrótce nierozłączne, spędzały ze sobą każdą przerwę pomiędzy lekcjami i każdą wolną chwilę, godzinami rozmawiały o tym, co wydarzyło się w szkole, o plotkach, sympatiach i antypatiach, chłopcach. Ta przyjaźń pomogła im w ciągu kilku miesięcy przemienić się ze smutnych, nie rozstających się z książką dziewcząt w rozchichotane nastolatki. Diana zaakceptowała nawet fakt, że Meg nigdy nie zaprosiła jej do siebie do domu. „Moja mama jest chora, u mnie nie można spokojnie porozmawiać”, tłumaczyła swój strach przed pijaną matką. W ostatniej klasie szkoły rodzina Diany wyprowadziła się do Londynu i Meg znów została sama. Przez kilka miesięcy po przeprowadzce Diany przyjaciółki pisały do siebie listy, z czasem stały się one coraz rzadsze, aż w końcu przestały przychodzić.

Podczas studiów Meg poświęcała prawie cały czas na naukę i czekanie na Stana. „Straciłam dla niego tyle lat!”, myślała otwierając drugą butelkę wina na powitanie roku 1984. „Może po prostu jestem jedną z tych kobiet, które zawsze podświadomie wybierają sobie nieodpowiedniego partnera. Jedynego mężczyznę, który był dla mnie dobry i uczciwy zawiodałam tak, że nie chce mnie więcej znać. I ma rację. Trzymałam szczęście w ręku i lekkomyślnie wypuściłam. Zamieniłam szczęście na upokorzenie. Jestem beznadziejna, a wszystkie te mądre rady, które od lat daję obcym ludzim, w moim życiu zupełnie się nie sprawdziły. Od miesięcy nie potrafię zapanować nad depresją”. Chwiejnym krokiem podeszła do okna i przysłuchiwała się odgłosom ulicy, temu, jak śmiali się ludzi powracający z zabaw do domu. „Ciekawe jak on zaczyna nowy rok?”, pomyślała siadając na parapecie okna.

Stuart śpiewał ostatni utwór na zakończenie sylwestrowego koncertu, kiedy w klubie nagle zapanowała kompletna ciemność. Opanował go dziwny niepokój, który nie ustąpił nawet wtedy, kiedy zapaliło się światło. Już raz w życiu, w chwili śmierci ojca, miał podobne uczucie strachu, poczucie, że stało się coś złego. Dlatego też zaraz po powrocie do domu zadzwonił do matki w Anglii. Usłyszał od niej, że w rodzinnym domu wszystko jest w porządku. Całe Walton przygotowuje się na powitanie nowego roku, jego siostra Eve odpoczywa po pierwszej chemioterapii, a matka przejęła na kilka dni opiekę nad małym Georgem. Po tej rozmowie Stuart zasnął jak kamień, nie pamiętając o ódziwnym, niewytłumaczalnym niepokoju po zgaśnięciu światła w klubie.

Dopiero w kilka dni później dotarła do niego wiadomość o samobójstwie Meg.

Wybrał się do Toma, bo nie chciał być w domu sam z natarczywą myślą: „Może to przeze mnie?” Przyjaciel próbował go uspokoić: „To nie jest twoja wina, to jej wybór, z którym nie masz nic wspólnego”. Stuart nie do końca był o tym przekonany. Wiedział jednak, że nikt nie odpowie mu już na pytania: „Może udałoby mi się ją uspokoić? Może powiedziałem poczas naszej ostatniej rozmowy coś, co ją zraniło? Może dzwoniła do mnie o północy i chciała się pożegnać?”

Po pogrzebie podszedł do rodziców Meg. „Nigdy nie będę w stanie zrozumieć”, zwrócił się do nich bezradnym tonem. „Nie potrafię sobie wybaczyć, że nie widziałam, że jest tak źle”, odpowiedziała matka Meg, trzymając go kurczowo za rękę. Następnie Stuart podszedł do Lucasa, księdza w kościele, do którego regularnie chodziła Meg. „Nie potrafię zrozumieć, że nie pomogła jej wiara”, powiedział po cichu Lucas. „Dla ludzi wierzących nie ma chyba większego grzechu niż odebranie sobie życia”, dodał. Stuart rozejrzał się wśród uczestników pogrzebu, z trudem rozpoznał młodego lekarza, dla którego Meg zostawiła go przed ponad rokiem. „Śmierć, szczególnie taka śmierć, zostawia po sobie taki smutek i dziesiątki pytań, na które nigdy nie poznamy odpowiedzi”, pomyślał opuszczając cmentarz.

Cdn.

Stuart 28

Out on the highways and the by-ways all alone
I’m still searching for, searching for my home
Up in the morning, up in the morning out on the road
And my head is aching and my hands are cold
And I’m looking for the silver lining, silver lining in the clouds
And I’m searching for and I’m searching for the philosopher’s stone

Zupełnie sam w drodze, na autostradach i bocznych drogach
Wciąż poszukuję, poszukuję swego domu
I chociaż boli mnie głowa i ręce mi marzną
Dalej poszukuję iskierki nadziei w obłokach
I szukam, szukam kamienia filozoficznego.

Van Morrison Philosopher’s Stone

Joanna Trümner

Melbourne

Nadszedł ostatni dzień roku szkolnego. Opuszczając budynek, który przez ostatnie cztery lata był jego miejscem pracy, Stuart zastanawiał się nad tym, czy udało mu się w pamięci uczniów zostawić przez te lata jakikolwiek ślad.

To Tom go namówił, aby wybrał się do urzędu zatrudnienia. „Pójdź tam, zamelduj się jako bezrobotny, będziesz dalej ubezpieczony i przez następny rok dostaniesz zasiłek. To w końcu też pieniądze i masz do nich prawo, wypracowałeś je sobie przez ostatnie lata”. Stuart na początku był niechętnie nastawiony do tego pomysłu, wzdragał się na myśl o wielogodzinnym czekaniu w kolejce i wypełnianiu wielostronicowych formularzy. „Przecież nigdy jeszcze nie chorowałem i mam na razie pieniądze”, usprawiedliwiał się przed Tomem, ale po wielu rozmowach dał się w końcu przekonać i poszedł. Na widok kilkudziesięciu osób, głównie starszych mężczyzn i kobiet z małymi dziećmi, czekających w w kolejce w poczekalni, pożałował decyzji przyjścia tutaj. Zajął ostatnie wolne miejsce, kurczowo trzymał w ręku swój numerek i walczył z impulsem wyrzucenia go do kosza i odejścia.

Siedzący obok niego starszy mężczyzna obserwował go od dłuższego czasu. „Jesteś tu po raz pierwszy?”, zapytał i nie czekając na odpowiedź dodał: „To tylko tak źle wygląda, oni pracują bardzo sprawnie, po godzinie, najpóźniej półtorej wyjdziesz stąd z załatwioną sprawą. Wierz mi, ja jestem tu od pięciu lat stałym bywalcem.” Stuart przyjrzał się swojemu rozmówcy z zainteresowaniem. Nieznajomy był zadbanym, starszym mężczyzną w eleganckim, dobrze skrojonym garniturze i błękitnej koszuli. „Wygląda na pracownika banku, albo urzędnika. Widać, że ma za sobą dobry, a może nawet bardzo dobry okres w życiu. Coś jednak musiało w tym dobrym życiu nie wyjść, skoro przychodzi tutaj już od pięciu lat”, pomyślał. „Nie możesz znaleźć pracy?”, zapytał. „Do niedawna miałem super pracę, prowadziłem jedną z najlepszych restauracji w mieście i zarabiałem dobre pieniądze”, odpowiedział tamten. „Praca była moim całym życiem, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić w wolnym czasie. A na urlopach nie mogłem doczekać się powrotu do restauracji. Była moim dzieckiem – przez lata udało mi się zrobić z podrzędnej knajpy z byle jakim jedzeniem miejsce, w którym do dzisiaj spotyka się elita Sydney. Niczego mi nie brakowało, miałem więcej pieniędzy, niż mogłem wydać, od czasu do czasu zapraszałem do siebie na noc jedną z kelnerek z restauracji, dyskretnie, bez dalszych zobowiązań i oczekiwań. Mógłbym tak żyć przez następnych kilkanaście lat, gdyby nie przypałętał się rak. Spadł na mnie jak grom z jasnego nieba, w ciągu trzech lat miałem siedem operacji. Najgorsze już chyba za mną, ale pewnie nigdy nie pozbędę się strachu przed kolejnym badaniem i niepewności. Od dwóch lat choroba daje mi spokój i nagle mam bardzo dużo czasu dla siebie. Nikt nie chce zatrudnić faceta po pięćdziesiątce z nadszarpniętym zdrowiem. Pewnie już do końca życia będę żył na koszt państwa. Ale nie to jest najgorsze, najgorszy jest nadmiar czasu i samotność. Nigdy się do niej nie przyzwyczaję”. W tym momencie na tablicy wyświetlił się numer nieznajomego. Odchodząc powiedział z uśmiechem do Stuarta „Mam nadzieję, że tak szybko się tutaj nie spotkamy”.

W kilka minut później przyszła jego kolejka. „A jakie są Pana dalsze plany?” zapytał urzędnik. „Chcę się rozejrzeć za pracą w innych miastach Australii”, odpowiedział Stuart.

W kilka dni później ruszył w drogę do Melbourne, od pierwszego koncertu dzieliło go ponad tysiąc kilometrów. Na drogę zaplanował sobie trzy dni. Postanowił, że pojedzie dłuższą trasą, drogą wzdłuż oceanu. W kilka godzin po rozpoczęciu podróży zrobił przerwę, żeby zobaczyć ocean. Kiedy po kilkuminutowym spacerze dotarł z parkingu do miejsca z widokiem na morze nie mógł oderwać oczu od turkusu wody i rozbijających się o skały fal. Patrzył w dal i miał uczucie, że wzburzone fale zabierają ze sobą wszystkie ciężary, które nosił w sercu w ciągu ostatnich miesięcy. „To najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem w życiu. Dlaczego tu jeszcze nigdy nie byłem?”, pomyślał i wrócił do samochodu. Siadając za kierownicą spojrzał na zegarek i z zaskoczeniem uzmysłowił sobie, że spędził trzy godziny na wpatrywaniu się w dziki ocean. Droga przed nim była zupełnie pusta, przez kilometry z naprzeciwka nie nadjechał żaden samochód: „Przed kilkoma tygodniami każdy mój dzień był zaplanowany i przewidywalny. Gdyby teraz coś w aucie się zepsuło, albo gdybym zasłabł, umarłbym z pragnienia, zanim ktokolwiek by mnie znalazł”, pomyślał i ruszył w poszukiwanie miejsca na nocleg.

W trzy dni później dotarł do Melbourne. Odnalazł w centrum miasta klub, w którym wieczorem miał się odbyć jego pierwszy koncert. Od razu rozpoznał duży, elegancki budynek. Na drzwiach wisiał plakat z jego zdjęciem i napisem: „Londyn, Berlin, Wellington, Sydney – dzisiaj wieczorem u nas. Wstęp 20 dolarów”. Uśmiechnął się pod nosem, gdy przypomniał sobie, iż spodziewał się przecież koncertu w małej, ciemnej, podrzędniej knajpie na przedmieściach. Tym razem szczęście się do niego uśmiechnęło. Klub zarezerwował mu pokój w hotelu na najbliższych sześć nocy, a ten też sprawiał dobre wrażenie. Stuart rozgościł się w pokoju i skoncentrował się na przygotowaniu koncertu, przejrzał jeszcze raz listę utworów, które chciał grać dziś wieczorem i przećwiczył je z gitarą. Był ciekawy spotkania ze swoim zleceniodawcą. O piątej zajechał pod klub. Przywitał go Chuck, szef klubu, starszy pan z długimi siwymi włosami i czarnym t-shircie z napisem „Peace”. „Ciekawe, ile on może mieć lat?”, zastanowił się Stuart. Sposób bycia i ubiór mężczyzny świadczyły o tym, że nie miał zamiaru się zestarzeć. Chuck przywitał go z pewną rezerwą. „Grało u mnie kilku naprawdę dobrych muzyków. Mam nadzieję, że też dasz sobie radę”.

W trzy godziny później Stuart stał na scenie. Miał szczęście, bo już po kilku utworach udało mu się dotrzeć do publiczności. Spontanicznie zdecydował, że wprowadzi do koncertu kilka znanych standardów, które publiczność będzie moa wspólnie zaśpiewać. Kątem oka widział Chucka i czuł, że bacznie go obserwuje. W jego wzroku była ciekawość, ale też dziwny smutek i refleksja. „Może nie jestem dla niego wystarczająco dobry? Pewnie zaraz mnie objedzie za to, że zmieniłem program. Ale przecież publiczność dobrze reaguje i chyba go nie rozczarowałem?”, zastanawiał się Stuart podczas kilkuminutowej przerwy w koncercie.

Drugą część występu zaczął od „Looking for a heart of gold” („W poszukiwaniu serca ze złota”). Publiczność śpiewała razem z nim tę starą, zapomnianą piosenkę w nowej aranżacji. Zauważył młodą kobietę z wyraźnymi oznakami syndromu Downa stojąca w drugim rzędzie, która chyba śpiewała najgłośniej ze wszystkich. Stuart obserwował ją od dłuższego czasu, nieznajoma intensywnie reagowała na muzykę, kiwała się, głośno nuciła pod nosem. Przy „Looking for a heart of gold” odniósł wrażenie, że miała w oczach łzy. „Co ona może wiedzieć o miłości?”, pomyślał i zganił się w duchu za tę niedobrą myśl, pozbawioną szacunku do skrzywdzonych przez los ludzi.

Po koncercie poczuł wielką ulgę – nie spodziewał się, że po tak długiej przerwie w występach odniesie duży sukces. Kilka osób podeszło do niego z prośbą o autogram, a nieznany młody mężczyzna pochwalił go za dobry repertuar: „Szkoda, że do tej pory nie byłeś jeszcze w Melbourne. Super koncert, fajnie, że tu będziesz jeszcze przez kilka dni. Na pewno się jeszcze zobaczymy”. Jako ostatni podszedł Chuck, w towarzystwie kobiety z zespołem Downa. „Bardzo nam się twój koncert podobał. Przepraszam cię za nieufność, ale chcę utrzymać pewien poziom w klubie, a nowe osoby zawsze oznaczają ryzyko. Chciałbym, żebyś poznał moją córkę – Janet”. Stuart podał młodej kobiecie rękę na przywitanie i zrozumiał, co oznaczał taksujący, pełen smutku wzrok, którym Chuck obserwował go podczas koncertu.

Cdn.

Stuart 27

Picture of the moon You gave to me that night.
The stars were out to play, the moon was shining bright.
If only I had known that it would end so soon.
I was left with a picture of the moon.

Widok księżyca, który dałaś mi tamtej nocy.
Gwiazdy bawiły się na niebie, księżyc świecił jasno.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to się tak szybko skończy
I że zostanie mi tylko widok księżyca.

Van Morrison, Picture of the moon

Joanna Trümner

Przygotowania

Ta niedziela strasznie się dłużyła. „Są dni, które nie mają końca. Kiedy to przestanie tak boleć?”, pomyślał, zastanawiając się jak zabić kolejne godziny i doczekać poniedziałku. Nie potrafił wyjść z labiryntu złych, smutnych, pełnych żalu i smutku myśli. Patrzył na świecące za oknami słońce i zdecydował się na spontaniczną wycieczkę do domu starców, w którym kiedyś pracował. Przypomniały mu się koncerty muzyki, które dawał pacjentom i radość, jaką widział w ich oczach, i z przerażeniem uzmysłowił sobie, że od jego ostatniej wizyty tam minęły całe dwa lata. Ciekaw był zmian, które tam w tym czasie zaszły. Przy wejściu do budynku Stuart od razu rozpoznał charakterystyczny zapach starości i środków dezynfekcyjnych. „W tej kwestii nic się nie zmieniło”, pomyślał i zadał sobie pytanie, dlaczego tu właściwie przyszedł, czego szukał – wspomnień szczęśliwszych czasów? powrotu do początku pobytu w Sydney? spokoju, który dawała mu świadomość, że czeka na kobietę, z którą przejdzie przez resztę życia?

W jadalni spotkał kilku mieszkańców, wpatrzonych w ekran telewizora, jedyną osobą, która go rozpoznała była stuletnia pani Bennet. „A kiedy nam znowu coś zagrasz?”, zapytała z kokieterią w głosie. W tym momencie pożałował, że nie przyniósł ze sobą gitary, żeby chociaż na chwilę muzyką przerwać dziwną atmosferę w jadalni. „Oni wyglądają jak ludzie, którzy już tylko czekają na przyjście śmierci, wszystko inne od dawna przestało ich interesować”, pomyślał z litością. W hallu natknął się na pielęgniarza, z którym w czasach pracy w ośrodku wychodził na przerwy na papierosa. Z zaskoczeniem zdał sobie sprawę z tego, że nie pamięta jego imienia. Pielęgniarz opowiedział mu o oszczędnościach, wprowadzonych przez nowe kierownictwo i o tym, jak niewielu mieszkańców odwiedza ktoś z rodziny. „Starzy ludzie nie mają tu żadnych dodatkowych zajęć – jedzą, śpią, oglądają telewizję i czekają na koniec. Jedynymi atrakcjami są comiesięczne wizyty uczniów z sąsiedniej szkoły”.

Stuart z ulgą opuścił to miejsce, w którym przed kilkoma laty przeżył wiele szczęśliwych chwil, „jak dobrze, że ja mam jeszcze tyle lat przed sobą”, pomyślał w drodze do domu.

W połowie czerwca przyleciała do Sydney matka z Nieznajomym. Goście zamierzali zatrzymać się na trzy noce u Stuarta, a potem udać się w podróż po Australii. „Po tym koszmarnym locie musimy u ciebie odpocząć”, powiedział Nathan przy przywitaniu na lotnisku. Stuart od pierwszego spojrzenia poczuł do niego sympatię. Wieczorem wspólnie zjedli kolację w chińskiej restauracji i Nat opowiedział mu o sobie. Był, jak to nazywał, „we wcześniejszym życiu” pediatrą i ten zawód był jego wielką pasją. Nie miał własnych dzieci, młod chodził zi pacjenci mu je zastępowali. Praca była sensem jego życia, a roześmiane dziecięce oczy i wdzięczność rodziców były najpiękniejszą zapłatą. Nie potrafił pogodzić się ze śmiercią dzieci, a co najmniej raz w roku tracił jednego ze swoich pacjentów, przegrywał walkę z białaczką i innymi chorobami, na które medycyna nie znalazła jeszcze żadnego remedium. W miarę upływu lat czuł na sobie coraz mocniej ciężar i bezsilność, przygniatało go uczucie niemocy i niesprawiedliwości losu, z każdym zmarłym pacjentem i w nim coś wygasało i odbierało mu ochotę do dalszego życia.

Długo walczył z myślami, po wielu nieprzespanych nocach zdecydował się zrezygnować z prowadzenia praktyki lekarskiej. Sprzedał ją z zyskiem i zaczął na nowo szukać sensu w życiu. Rozstał się z żoną i przeprowadził z Brighton do Walton. „Tam nikogo nie znałem, w nowym domu chciałem zacząć nowe życie. Początki nie były dobre, przez długie miesiące tkwiłem w depresji. W punkcie zero – bez rodziny, bez zawodu, bez celu. I wtedy poznałem twoją mamę. To była najlepsza terapia”, uśmiechnął się, patrząc na matkę Stuarta.

Nat przekonał go do siebie szczerością i ciepłem. Kilka dni wizyty minęło bardzo szybko, Stuart wracał z pracy do posprzątanego mieszkania, w którym czekał na niego obiad. Miał ochotę przytulić się do matki, tak jak kiedyś, kiedy był dzieckiem, i podziękować jej za ciepło, które wniosła do jego domu i za piękne uczucie, że ktoś na niego czeka. Wieczorami rozmawiali o Sydney i o wrażeniu, jakie to miasto na nich zrobiło. Obydwoje unikali tematu Meg, wiedząc, jak bardzo to rozstanie musi jeszcze boleć. „Zachowują się tak, jakby Meg nigdy nie zaistniała w moim życiu”, pomyślał, czując równocześnie wdzięczność za to, że nikt nie zadaje mu pytań, na które on sam nie zna odpowiedzi. Często rozmawiali o przyszłej karierze muzycznej Stuarta. Nat miał dużo dobrych pomysłów, namawiał go do nagrania w studio profesjonalnej płyty, którą można byłoby wysyłać do wytwórni muzycznych. W trakcie tych rozmśw w notesie Stuarta powstał skrupulatnie zapisany plan działań na następnych kilka miesięcy. Nat spędził godziny na szukaniu w bibliotece adresów agencji muzycznych na terenie całej Australii. Większość z jego propozycji była tak dobra i logiczna, że Stuartowi w pewnm momencie nasunęła się myśł „Więc mam 60-letniego menadżera, który swoim zapałem przerasta niejednego z młodszych kolegów”.

Wizyta matki i jej partnera w Sydney trwała za krótko, pomyślał Stuart żegnając gości. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że w ciągu kilku dni ich wizyty był tak zajęty, że ani razu nie pomyślał o Meg. „Może powinienem odkreślać takie wieczory, tak jak więzień skreśla na kalendarzu dni. Przecież czeka na mnie wielka przygoda, powinienem w końcu przestać żyć przeszłością i zamknąć za sobą drzwi do tego, co było kiedyś”, pomyślał z przyjemnością. „Za kilka miesięcy będę wolnym człowiekiem, jednym z niewielu, którzy robią to, co jest ich przeznaczeniem. Mam pieniądze, które w najgorszym wypadku pozwolą mi przeżyć następnych kilka lat. Mam rodzinę i sprawdzonego przyjaciela. A ten potworny smutek przestał paraliżować każdą moją myśl”. Pierwszy samotny wieczór w mieszkaniu spędził na słuchaniu płyty Billie Holiday, którą Nat przywiózł mu w prezencie.

Od dnia, kiedy poinformował dyrektora szkoły o swoich planach, praca z uczniami przestała być dla niego ciężarem. Poczuł ulgę i starał się zatrzeć niemiłe wspomnienia uczniów z okresu po rozstaniu z Meg, powoli przemieniał się z powrotem w ich ulubionego nauczyciela, który był cierpliwy i miał dużo poczucia humoru.

Na początku grudnia spotkał się z Tomem w pubie na piwie i opowiedział mu o przygotowaniach do trasy koncertowej, o godzinach ślęczenia w bibliotece i studiowania książek telefonicznych dużych miast w Australii, rozmowach telefonicznych i konkretnych terminach koncertów w Melbourne, Perth i Canberze. „Cieszę się, że znowu nabrałeś ochoty do życia”, powiedział Tom. „Uspokajam się, bo mam plany i nową drogę przed sobą, najgorsze, co mogłoby się teraz zdarzyć, to gdybym ją spotkał gdzieś z nim i wszystko zaczęłoby się od początku. Ale niedługo wyjadę z Sydney i nie będę się musiał niczego obawiać”, odpowiedział Stuart.

Kilka dni przed Bożym Narodzeniem zadzwonił do niego Lucas, ksiądz z kościoła, do którego chodziła Meg z zapytaniem, czy nie chciałby podczas świąt dać koncertu w kościele. Stuart chciał uciąć tę rozmowę jak najszybciej, jedynym łącznikiem pomiędzy Lucasem a nim była Meg i nie chciał rozmawiać na temat ich rozstania. Ku jemu zaskoczeniu rozmowa była bardzo przyjemna. Lucas – mężczyzna, który prawdopodobnie nigdy nie przeszedł w życiu miłosnego zawodu i zdrady, okazał mu wiele zrozumienia i ciepła. Ciepła, które brzmiało w jego głosie, nawet w chwili, kiedy Stuart kategorycznie odmówił przyjścia do kościoła. „Pamiętaj, najważniejsze w życiu, to umieć przeczekać”, powiedział Lucas na zakończenie rozmowy. „Gdybyś potrzebował pomocy, kontaktów albo pieniędzy, daj mi znać, chętnie ci pomogę, wiem przecież że masz talent”. Odkładając słuchawkę Stuart pomyślał, że ma szczęście do ludzi. Jedyną osobą na której się zawiódł był Ian, który od miesięcy nie odzywał się do niego.

Boże Narodzenie i Sylwestra spędził z Tomem. Od kilku dni przestał pracować w szkole, był więc wolnym człowiekiem i nie mógł doczekać się pierwszego koncertu na początku stycznia w Melbourne. Przez szczęśliwy przypadek udało mu się podnająć mieszkanie kuzynce Toma, która przyjechała na studia do Sydney. „Powoli wszystko samo się układa”, pomyślał patrząc na pełnię księżyca za oknami mieszkania.

Cdn.

Stuart 25

Day after day
The clock is ticking and winding away
Where are you tonight?
I can still hear the chimes
Oh, why, oh why
What I’ve got in the end
Is a life to try and mend
And all I need is a chance to be myself again

Dzień po dniu zegar wybija godziny
I nakręca się ponownie.
Gdzie jesteś dzisiaj wieczorem?
Ciągle jeszcze słyszę melodię kurantów.
Dlaczego wszystko, co mi pozostało
To życie, które muszę spróbować naprawić.
A wszystko, czego potrzebuję to szansa, żeby znowu być sobą

Scott Matthews, Myself again

Joanna Trümner

Zmiany

Stuart przedłużył pobyt w Anglii o tydzień, koniecznie chciał być na pogrzebie wuja, który nawet zza grobu dalej odgrywał w jego życiu rolę anioła stróża. W dniu pogrzebu w kancelarii notariusza w Camden Town rodzina poznała testament zmarłego. Stuart-senior przekazał dzieciom swojej siostry – Stuartowi i Kate po piętnaście tysięcy funtów. Najstarsza siostra Eve wymieniona była w testamencie pełnym ironii zdaniem: „Eve w bardzo konsekwentny sposób wyegzekwowała ode mnie swój spadek na długo przed moją chorobą. Życzę jej więcej szczęścia i pokory w życiu.” Z niesmakiem Stuartowi przeszła przez głowę myśl. „Na pewno przeczuwała to i dlatego nie przyjechała do Londynu, tłumacząc się chorobą dzieci”. Matka dostała w spadku po bracie najcenniejszy, warty kilka tysięcy funtów obraz z jego galerii, a wieloletni partner życiowy Brian odziedziczył dom i pozostałe obrazy. Podczas odczytywania testamentu wuja Stuart pomyślał, jak przyda mu się ta odziedziczona suma. Po zakupie pierścionka zaręczynowego i niespodziewanej podróży do Anglii konto w banku świeciło pustkami: „On mi nawet po śmierci umie pomóc”, pomyślał z wdzięcznością.

Podczas tego pobytu w Anglii, który stał pod znakiem choroby i śmierci Stuarta-seniora, zabrakło mu czasu na wizytę w domu rodzinnym w Walton. Zdaniem Kate niczego nie stracił: „Tam nic się od twojej ostatniej wizyty nie zmieniło i nie zmieni. Powinniśmy być szczęśliwi, że udało nam się stamtąd wyrwać”.

W samolocie do Sydney Stuart doszedł do wniosku, że po tylu perypetiach życiowych wraca do miejsca, które stało dla niego domem… Na lotnisku czekali na niego rodzice Meg. Rozpoznał ich od razu w tłumie – byli tak zajęci rozmową, że wydawać by się mogło, że cały świat dookoła przestał dla nich istnieć. Liza przywitała go z uśmiechem: „Meg czeka w domu, zdziwisz się, jak szybko dochodzi do siebie”.

Mieszkanie bardzo zmieniło się podczas jego nieobecności – w wazonie stały świeże kwiaty, lodówka wypełniona była po brzegi, panował sterylny porządek, nigdzie nie leżały jego porozrzucane w pośpiechu po podłodze ubrania. Wprawiło go to w zakłopotanie, ze wstydem przypomniał sobie bałagan, jaki zostawił przed wyjazdem do Anglii. „Najważniejsze, że w końcu Meg jest z powrotem w domu”, pomyślał całując ją na przywitanie. I mimo że odwzajemniła jego pocałunek. nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest między nimi dystans, że ostatnie cztery miesiące wprowadziły do ich związku element obcości i to go przeraziło. „Przecież nic się między nami przez ten cholerny wypadek nie zmieniło”, pomyślał, próbując uspokoić sam siebie.

Ale jednak Stuart coraz silniej czuł, że coś się jednak zmieniło. Meg nie wróciła jeszcze do pracy, spędzała czas w domu, a trzy razy w tygodniu chodziła do położonego o kilka ulic dalej gabinetu na fizjoterapię. Wieczorami często wychodziła, tłumacząc, że „musi nadrobić zaległości towarzyskie”. Wracała z tych spotkań w środku nocy. Jej dziwne zachowanie bardzo go bolało i zdecydował się na przeprowadzenie z nią rozmowy. Czuł, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Ciągle jeszcze miał nadzieję, że to tylko chwilowy kryzys, część procesu rekonwalescencji, tym bardziej, że sypiali ze sobą i za każdym razem przeżywali to bardziej intensywnie i piękniej niż przed jej pobytem w szpitalu: „To trochę tak, jakby to miał być ostatni raz”, pomyślał Stuart wstając po kolejnej nieprzespanej nocy do pracy.

Przez kilka dni zastanawiał się, jak zacząć tę rozmowę, wreszcie w słoneczne niedzielne popołudnie odważył się zapytać Meg wprost: „Czy coś się między nami zmieniło? Obiecaliśmy sobie, że zawsze będziemy szczerzy”. Meg unikała jego wzroku i dopiero po długiej chwili powiedziała: „Zakochałam się w kimś innym. Takie rzeczy się po prostu zdarzają, w tym nie ma ani twojej ani mojej winy”. Z rozgoryczeniem Stuart przypomniał sobie, że dokładnie tymi samymi słowami uspakajał niedawno w szpitalu w Londynie wyrzuty sumienia Briana.

„Czy to ten lekarz, który cię operował?”, zapytał Stuart, chociaż w duchu znał odpowiedź na to pytanie. „Tak, to on. Uwierz, naprawdę nie sądziłam, że coś takiego może mi się zdarzyć. Byłam pewna, że to z tobą jest prawdziwe i takie na zawsze”. „Ale nie było”, powiedział Stuart, czując jak drży mu głos. „To nie tak. Dużo o nas myślałam, nie wiem, kiedy staliśmy się przede wszystkim parą przyjaciół, dwójką ludzi, która idzie razem przez życie, kiedy to, co uważałam za miłość, zmieniło się w przyzwyczajenie, kiedy zabrakło między nami iskrzenia się. Czuję się bardzo winna, wiem, że nigdy się na tobie nie zawiodłam, ale ja naprawdę nie potrafię tego zmienić. Przez te miesiące w szpitalu on przychodził do mnie co wieczór, siadał przy moim łóżku i prowadziliśmy długie rozmowy. Mamy wspólne zainteresowania, podobny pogląd na życie, nieudane, nieszczęśliwe dzieciństwa. Sama nie wiem, jak to się stało, ale nie mogłam się doczekać jego przyjścia, zła byłam na dni, kiedy miał wolne, liczyłam godziny do kolejnego spotkania. Czekałam na te randki w szpitalu jak ktoś, kto zakochał się po raz pierwszy. A ty byłeś częścią starego życia. Jest mi bardzo przykro, ale już cię nie kocham”.

Po ciszy, która zapanowała między nimi, Stuart walczył z odruchem, żeby złapać ją za rękę i prosić o szansę. Jak mogła przekreślić cztery wspólnie spędzone lata w imię jakiejś przygody, która jest jedną wielką niewiadomą?

Równocześnie wiedział, że nawet gdyby ona kiedykolwiek do niego wróciła, ta jej obecna miłość, zawsze stałaby pomiędzy nimi. Czuł się upokorzony i nie chciał upokarzać się jeszcze mocniej, prosząc Meg o litość nad sobą i nad wspólnie spędzonymi latami.

Meg w milczeniu zdjęła z ręki pierścionek zaręczynowy. Stuart nie mógł znieść milczenia, które zapanowało w mieszkaniu, nie mógł znieść samego tego mieszkania, które jeszcze do niedawna było miejscem ich wspólnego szczęścia, zamknął za sobą cicho drzwi i wyszedł. Szedł przed siebie i po długim spacerze ulicami Sydney zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie sam unieść tego bólu. Zdecydował się pójść do zaprawionego w nieszczęśliwych historiach miłosnych Toma.

Przyjaciel od razu rozpoznał po minie Stuarta, że musiało stać się coś strasznego. Stuart opowiedział mu o swojej rozmowie z Meg, o podejrzeniu, które miał już od dawna, o rozczarowaniu i bólu. Tom był wspaniałym, uważnym słuchaczem, prawdopodobnie rozpoznawał w słowach Stuarta swoje własne uczucia, nie przerywał jego potoku słów i nie wpatrywał się z ciekawością w jego twarz – widział, że przyjaciel walczy ze łzami. Nie komentował zwierzeń, czasami zadał jakieś pytanie, jakby chciał przejąć od przyjaciela część bólu. A kiedy Stuartowi zabrakło już słów do opisania swojego rozgoryczenia, Tom położył mu delikatnie rękę na kolanie i powiedział: „Tak po prostu miało być, po coś to było potrzebne. Może po to, żebyś znowu zabrał się za pisanie piosenek i pocieszał innych. Za kilka lat zapomnisz o tym, będziesz myślał o Meg z sympatią, do wszystkiego trzeba czasu”.

Przespał się kilka godzin na kanapie u przyjaciela. Rano wyszedł do pracy w pożyczonej od Toma, o wiele za dużej koszuli. W drodze do szkoły myślał o tym, że bez przyjaciela nie zniósłby tej nocy. Tom zaproponował mu, żeby wprowadził się do niego na jakiś czas, bo mieszkanie pod tym samym dachem z Meg będzie torturą.

Podczas zajęć w szkole Stuart był nieobecny myślami, zadał uczniom jakieś zadania z podręcznika i chciał tylko, żeby wszyscy zostawili go w spokoju. Uczniowie wyczuli, że z ich ulubionym nauczycielem dzieje się coś niedobrego, odrabiali lekcje w kompletnej ciszy. Stuart patrzył na świecące za oknami klasy słońce i pomyślał z żalem: „Teraz jestem zupełnie wolny, nie muszę się z nikim liczyć, mogę skoncentrować się wyłącznie na muzyce”.

Cdn.

Stuart 24

Here may come a time
You just can’t seem to find your way
For every door you walk on to
Seems like they get slammed in your face
That? s when you need someone
Someone that you can call
And when all your faith is gone
Feels like you can’t go on
Let it be me

Może nadejść taki czas,
Kiedy nie będziesz mógł znaleźć dalszej drogi

Z każdym otwarciem drzwi
Przed nosem zatrzasną ci kolejne
I wtedy będziesz potrzebował
Kogoś do kogo możesz się zwrócić
Gdy stracisz wiarę
I nie będziesz w stanie zrobić kolejnego kroku
Pozwól żebym to ja był tą osobą

Ray LaMontagne – Let It Be Me

Joanna Trümner

Pożegnanie

Zbliżał się koniec roku, Stuart cieszył się na ponad miesięczny urlop od pracy w szkole. Z niecierpliwością czekał na wyjście Meg ze szpitala za kilka dni i wykorzystywał ciszę, która zapanowała w jego mieszkaniu od czasu, kiedy Liza zaczęła spędzać każdą wolną chwilę z Chrisem – ojcem Meg, na pisanie nowych utworów. Liza przedłużyła swój pobyt w Sydney o miesiąc. Zaskakująca miłość rodziców Meg – dwójki ludzi, którzy po trzydziestu latach zaczęli poznawać się na nowo, nabierała szybkiego tempa. Stuart patrzył z zaskoczeniem na tę dwójkę starszych ludzi, która zachowywała się jak para zakochanych nastolatków i z trudnością rozstawała na kilka godzin. „Życie pisze niesamowite historie”, myślał patrząc na nich podczas odwiedzin w szpitalu, „ktoś, kto ich nie zna, mógłby pomyśleć, że ma przed sobą rodzinę, która zawsze była razem”.

Nie mógł doczekać się Sylwestra, końca roku 1981 – roku, który przyniósł wiele złych, niepotrzebnych wydarzeń. W kilka godzin przed północą siedział na niewygodnym krześle w pokoju szpitalnym. Opowiadał Meg o planach porzucenia pracy w szkole i życia z muzyki. „Musisz to zrobić, inaczej będziesz kimś, kto przez całe życie będzie żałował, że z wygodnictwa nawet nie próbował znaleźć swojej drogi”, skomentowała. Krótko po północy ktoś nieśmiało zapukał do drzwi pokoju. Stuart od razu rozpoznał lekarza, który operował jego dziewczynę w tę fatalną noc przed czteroma miesiącami, kiedy los decydował o tym, czy będzie dalej żyła. „Chciałem złożyć życzenia noworoczne mojej ulubionej pacjentce”, powiedział podchodząc do łóżka. „Meg, zostało ci jeszcze tylko pięć dni pobytu w szpitalu, mam nadzieję, że i po twoim wyjściu na wolność będziemy mieli okazję do dalszych ciekawych rozmów”, powiedział. Stuart poczuł rosnącą zazdrość, zaskoczyła go intymność tej rozmowy, nagle wydało mu się, że pokój stał się za ciasny dla trójki ludzi. Zdał sobie sprawę z tego, jak mało wie o dziesiątkach godzin, które jego dziewczyna spędziła na czekaniu na kolejną wizytę, badania i zabiegi. Nic nie wiedział o „ciekawych rozmowach” pomiędzy lekarzem a młodą psycholożką, o tym, jak Meg spędzała czas, o jej czekaniu i wrażeniu, że stoi na bocznym torze życia. „Czas już, żeby w końcu była w domu”, pomyślał.

W kilka godzin później wrócił do swojego mieszkania, już na schodach usłyszał odgłos dzwoniącego telefonu. Dzwoniła matka: „Musisz koniecznie przylecieć, Stuart umiera na raka, bardzo chce się z Tobą przed śmiercią zobaczyć”. „Jak mogłem do niego tak długo nie zadzwonić?”, pomyślał ze wstydem, przypominając sobie ostatnią rozmowę z wujkiem, od której minął ponad miesiąc. Rozmowę zakończoną słowami Stuarta-seniora: „Kto wie, czy jeszcze się kiedykolwiek zobaczymy”, słowami, które teraz nagle nabrały sensu. Stuart-senior – jego ukochany wujek, dobra, życzliwa dusza, której opiekuńcze skrzydła czuł nad sobą przez wiele lat, umierał.

Następnego dnia poszedł rano do szpitala i powiedział Meg, że musi na co najmniej dwa tygodnie wyjechać do Anglii. Dziewczyna uspokoiła jego obawy, że nie da sobie rady po powrocie ze szpitala. „Poradzę sobie, musisz do niego polecieć. Mną się przecież mogą w tym czasie zająć rodzice”. W kilka dni później Stuart wsiadł do samolotu, a podczas długiego lotu przypominał sobie spotkania z wujkiem i jego partnerem, koncerty w ich galerii i cztery lata pobytu w Londynie.  „Ten nowy rok fatalnie się zaczyna”, pomyślał i mimowolnie przed jego oczami pojawiła się twarz młodego lekarza ze szpitala.

W Londynie na lotnisku czekał na niego Brian, partner i wspólnik Stuarta seniora. „Jest fatalnie, to dla niego bardzo ważne, że jesteś. To rak płuc i lekarze nie dają nam żadnej nadziei. Do śmierci zostało mu prawdopodobnie kilka dni, w najlepszym wypadku tydzień, albo dwa. Nie zdziw się, on ma straszne bóle i dostaje morfinę, a przez to nie zawsze wie, co się wokół niego dzieje.” Stuart wszedł więc do budynku szpitala „Royal Hospital” z obawą, czy uda mu się jeszcze w ogóle porozmawiać z człowiekiem, któremu tak wiele zawdzięczał i na którym zawsze mógł polegać. Przyszli razem z Brianem. Na widok chorego z trudem powstrzymał łzy – choroba zmieniła tego przystojnego mężczyznę w karykaturę człowieka, zapadnięte policzki, jeden cienki kosmyk włosów na środku głowy i przebarwienia skóry, wyglądające na rany po poparzeniach, nadały jego wyglądowi coś niesamowitego. Z myśli wyrwał go głośny szept pacjenta: „Bardzo się cieszę, że jesteś. Ostatnio dużo o tobie myślałem, żegnam się przecież z wami wszystkimi”.

Stuart przejął inicjatywę prowadzenia rozmowy, ale w pewnym momencie przerwał swoje opowiadanie o nowościach w Sydney, bo poczuł, że chory jest bardzo zmęczony. Zostawił pacjenta samego i poszedł do szpitalnej stołówki, gdzie czekał na niego Brian.

Brian powiedział Stuartowi, że choroba pojawiła się nagle, wtedy, gdy, niestety, obaj mieli ze sobą duże problemy. „Przez ostatnie lata byliśmy przede wszystkim partnerami i przyjaciółmi”, mówił Brian. “W ciągu ostatnich lat spadło na nas niemało kłopotów. Podjęliśmy kilka złych decyzji, zainwestowaliśmy pieniądze w obrazy, których nikt nie chce kupić. Zdarzało się, że nie mieliśmy pieniędzy na czynsz. Na szczęście od roku ta zła passa się skończyła, galeria znowu przynosi niezłe zyski. Wszystko to bardzo zmieniło nasz związek – ja przestałem w którymś momencie wierzyć w to, że go jeszcze kocham. No i kogoś poznałem.” Brian był wyraźnie zakłopotany. „Do końca życia nie pozbędę się uczucia, że jego rak jest moją winą. Tamtą historię skończyłem, jak tylko dowiedziałem się o jego chorobie, dopiero wtedy zrozumiałem, że on jest dla mnie najważniejszą osobą na świecie.” Stuart nie wiedział jak zareagować na intymne zwierzenia Briana. „Najważniejsze, że teraz przy nim jesteś. Ważne, żeby wiedział, że nie jest sam i że jest kochany”, powiedział, próbując uspokoić wyrzuty sumienia Briana.

Następnego dnia Stuart-senior był w lepszej formie. Po kilku minutach rozmowy spytał siostrzeńca o jego muzykę. „Nigdy o niej nie zapominaj, masz talent i musisz coś z nim zrobić. Ja też zawsze marzyłem o własnej galerii, zawsze wierzyłem w to, że kiedyś mi się to uda. Proszę cię nie rezygnuj. Większość ludzi nie ma żadnego celu, przeżywa to życie niczego nie pragnąc – a ciepłe mieszkanie i obiad to nie wszystko”. Stuart-senior mówił ostatnie słowa tak emocjonalnie, że przez chwilę sprawiał wrażenie człowieka zdrowego, który za chwilę wstanie z łóżka i pójdzie przygotowywać kolejną wystawę, prawie można było zapomnieć, że zostało mu zaledwie kilka dni.

Zaraz po tym wybuchu emocji pacjent zasnął, Stuart zostawił go więc w spokoju i poszedł do kantyny. Tam z radością zobaczył, że przy stoliku razem z Brianem siedzą jego matka i siostra Kate. Przywitał się z nimi, z pewnym rozczuleniem wziął z rąk matki ciepłą kurtkę, którą zostawił w domu wyjeżdżając do Australii. „Matka zawsze pozostaje matką, jak to dobrze”, pomyślał, bo przez ten spontaniczny przyjazd nie przygotował się do zimy, a ta, w nowym roku 1982, po raz pierwszy od wielu lat, dawała się w Anglii we znaki. Londyn był biały – śnieg, o istnieniu którego Stuart zapomniał, utrudniał co prawda życie w mieście, paraliżując jego komunikację, ale zmienił równocześnie obraz metropolii – miasto miało w sobie teraz coś niewinnego, czystego i optymistycznego.

Rozmowa przy stoliku w stołówce dotyczyła głównie chorych – zarówno Stuarta-seniora jak i Meg. Brian zadecydował o tym, kto i jak długo będzie odwiedzał Stuarta. Następna w kolejce była matka. Brian wręczył Stuartowi klucz do domu, sam zdecydował się zostać na noc przy łóżku chorego. Wieczorem Stuart, Kate i matka zasiedli ze szklaneczką w ręku w salonie Briana i Stuarta i opowiadali sobie nowiny. Stuart odnosił wrażenie, że wszyscy troje starają się unikać tematu nowego związku matki, może dlatego że nie był przecież częścią ich wspólnej przeszłości, był czymś świeżym, nowym, należącym do innego, właściwie nie znanego im, dzieciom, etapu życia.

Kate była w ciąży i nie mogła doczekać się urodzin dziecka, którego pragnęła od lat.

Matka obiecała Stuartowi, że w maju przyjedzie do Sydney. „Czy mogę kogoś ze sobą wziąć?”, spytała, a z jej tonu Stuart wywnioskował, że nieznany nowy partner jest dla niej ważny. Stuart pomyślał, że matka odmłodniała i po raz pierwszy od lat sprawia wrażenie osoby szczęśliwej. O trzeciej nad ranem zbudził ich odgłos dzwoniącego telefonu. Brian płakał. Przed kilkoma minutami Stuart umarł.

Cdn

Stuart 22

Joanna Trümner

I can see clearly now the rain is gone
I can see all obstacles in my way
Gone are the dark clouds that had me down
It’s gonna be a bright bright bright bright sunshiny day
It’s gonna be a bright bright bright bright sunshiny day

Teraz, kiedy przestał padać deszcz widzę wszystko wyraźnie,
Widzę jak zniknęły wszystkie przeszkody na mojej drodze
I rozeszły się jak ciemne chmury, które mnie przedtem otaczały
To będzie jasny, słoneczny dzień
To będzie jasny, słoneczny dzień

Johnny Nash, I can see clearly now

Szpital

Zbudziły go głosy i śmiech ludzi opuszczających salę operacyjną. Młody lekarz, którego Stuart widział po raz ostatni przed kilkoma godzinami przed drzwiami sali, podszedł do niego z uśmiechem: „Mieliśmy szczęście, operacja się udała. Teraz potrzebny jest tylko czas i cierpliwość. Niech Pan się nastawi psychicznie na kilka ciężkich miesięcy. Jutro będzie mógł odwiedzić narzeczoną”. Po lekarzu widać było, że ma za sobą długą, dramatyczną noc i że walczy ze zmęczeniem. Stuart też się do niego uśmiechnął i podziękował pielęgniarzom i lekarzom. Nagle poczuł jak znika napięcie i niepewność ostatnich godzin, a z serca spada jakiś niewidzialny ciężar. „Najważniejsze, że Meg będzie żyła, wszystko inne powoli się poukłada” – pomyślał i patrzył na wychodzące z sali operacyjnej osoby, zastanawiając się, jak ludzie, którzy codziennie widzą tyle nieszczęść i nieraz przekazują komuś wiadomość o śmierci najbliższej osoby, potrafią o tym zapomnieć, wracać do swoich domów i prowadzić normalne życie – tak jakby wszystkie te nieszczęścia, których stali się świadkami podczas pracy w szpitalu, zostały gdzieś daleko, hermetycznie zamknięte za drzwiami tego budynku.

Nagle przypomniało mu się, że on sam za godzinę ma się zjawić w szkole i prowadzić lekcje. Zdecydował się zadzwonić do dyrektora i poprosić o kilka wolnych dni. W poszukiwaniu telefonu zszedł o piętro niżej i zapytał pielęgniarkę w dyżurce, skąd mógłby zadzwonić. Rozpoznał pielęgniarkę, z którą rozmawiał w środku nocy, ale nie zapytała go, jak przebiegła operacja. Prawdopodobnie promieniowała z niego taka radość i ulga, że i bez zbędnych pytań można było zrozumieć, że operacja się udała. Może kobieta myślała tylko o tym, że za pół godziny skończy się jej dyżur i będzie mogła w końcu po tej nieprzespanej nocy, przerywanej przyjmowaniem pacjentów w krytycznym stanie, wrócić do siebie do domu. „O ile więcej taktu miał lekarz w sali operacyjnej. A ma przecież większą odpowiedzialność i trudniejszą pracę od tych pań na dyżurce”, pomyślał Stuart w drodze do budki telefonicznej.

Wybrał numer szkoły i opowiedział dyrektorowi o przebiegu ostatniej nocy i o tym, że nie może przez najbliższych kilka dni przyjść do szkoły. Po krótkim milczeniu usłyszał po drugiej stronie słuchawki zwiastujące niezadowolenie sapanie: „W drodze wyjątku może Pan przyjść w poniedziałek, daję Panu trzy dni wolnego i weekend, ja rozumiem, że sytuacja jest wyjątkowa ale szkoła też ma swoje prawa i musi funkcjonować. Myślę, że i tak idziemy Panu bardzo na rękę, przecież to nie Pan jest chory, a narzeczona ma w szpitalu przez cały dzień opiekę i za rękę nie trzeba jej cały czas trzymać”.

Stuart z trudem ukrywał rozczarowanie słowami szefa. „Może jestem przewrażliwiony?”, pomyślał i doszedł równocześnie do wniosku, że te dziwne, obojętne zachowania obcych ludzi nie są w tej chwili ważne, najważniejsze jest to, że Meg przeżyła tę koszmarną noc.

Kiedy opuszczał szpital, poczuł tak potworne zmęczenie, że zdecydował się wrócić do domu taksówką. Miasto budziło się ze snu, zapowiadał się kolejny słoneczny dzień i Stuartowi przeszła przez głowę myśl, że w jego życiu panuje pewna reguła – najgorsze przeżycia zdarzają się w pięknie, słoneczne dni, tak jakby cały świat dookoła śmiał się z panującego w jego wnętrzu nastroju.

Wrócił do domu i poczuł głód. Znalazł w lodówce resztki obiadu sprzed dwóch dni i kiedy podgrzewał je na patelni w głowie pojawiła się melodia piosenki I can see clearly now, pełnego ciepła i optymizmu utworu, który zawsze znajdował się w repertuarze jego koncertów. Po jedzeniu wziął do ręki gitarę i czuł, że każdy akord uspakaja go i pozwala odejść myślami od przeżyć tej potwornej nocy w szpitalu.

Kolejne miesiące wyznaczał rytm codziennych odwiedzin w szpitalu. Najgorsze były pierwsze tygodnie pobytu Meg w sali intensywnej terapii, czas, w którym znajdowała się w sztucznej śpiączce. Stuart spędzał godziny przy łóżku swojej dziewczyny, głaskał ją po głowie i opowiadał o tym, co wydarzyło się tego dnia. Opowiadał jej o swoich coraz większych wątpliwościach dotyczących pracy w szkole, o wizytach przyjaciół i rozmowach telefonicznych z jej matką. Kiedy zabrakło mu pomysłów na monolog milczał i wsłuchiwał się w odgłosy medycznych urządzeń w pomieszczeniu. Po trzech tygodniach Meg wybudziła się ze śpiączki i zaczęła robić małe postępy. Kroki, którymi powoli zaczęła panować nad funkcjami swojego organizmu były niewielkie i deprymujące, w dniu, w którym jego dziewczyna uśmiechnęła się do niego i powiedziała po raz pierwszy od tygodni kilka słów, Stuart zrozumiał, że osoba, która leży w szpitalnym łóżku nigdy nie stanie się osobą sprzed wypadku.

Bardzo deprymowało go to, że policja nie potrafiła znaleźć sprawcy wypadku. „Więc gdzieś po mieście chodzi bezkarnie osoba, która o mały włos nie zabiła Meg. Może nawet jest to ktoś, kogo znam”, myślał z bezsilną złością. Ten wypadek zmienił w ciągu jednej chwili całe ich życie. Jedynie muzyka pozwalała Stuartowi zachować równowagę, nie pozwalała poddawać się wątpliwościom i pesymizmowi. Z każdym dniem coraz mocniej docierało do niego, że zajęcia w szkole są kompromisem i oszukiwaniem samego siebie. Jedynym argumentem, który powstrzymywał go od natychmiastowego wypowiedzenia pracy była konieczność zarabiania pieniędzy w sytuacji, kiedy jego pensja była po wypadku Meg ich jedynym dochodem.

Na razie nie miał wyjścia, postanowił więc bardziej się do tej pracy przyłożyć. Zaczął robić konspekty lekcji, układać szczegółowe plany i poświęcać więcej uwagi uczniom, których do tej pory uważał za trudnych lub pozbawionych motywacji do nauki. Efekty nowej koncepcji nauczania widać było już po kilku tygodniach, jego uczniowie wygrali olimpiadę matematyczną w Sydney, dyrektor szkoły zaprosił go na rozmowę do gabinetu i wyraził swoje zadowolenie z jego pracy. „W przyszłym roku szkolnym porozmawiamy o podwyżce, chciałbym Panu podziękować za dobrą pracę. Mam nadzieję, że nie zamierza nas Pan opuszczać”, powiedział na zakończenie rozmowy. „Przez następny rok szkolny na pewno nie”, odpowiedział Stuart z zakłopotaniem.

Przyjaciele nie zawiedli go, co kilka dni odwiedzał go Ian, Tom albo znajome Meg. Ian wrócił do pracy w banku i ograniczył swoje eskapady z narkotykami do sporadycznego palenia trawy w soboty. Wyprowadził się od żony do jednopokojowego mieszkanka niedaleko Stuarta i zaczął chodzić na terapię u psychologa.

Po jednej z wizyt Iana Stuart pomyślał, że jego przyjaciel, który do niedawna był strzępkiem człowieka, zagubionego we własnym nieszczęściu, potrafi teraz spędzać godziny na pocieszaniu innej osoby i szukaniu pozytywnych myśli. „To tak jakby moje nieszczęście stało się dla niego terapią i ucieczką, jakby świadomość tego, jak bardzo jest mi teraz potrzebny, zmobilizowała w nim resztki chęci życia, z którą się teraz ze mną dzieli. Jakby przestał żyć tylko przeszłością i wychodzić z tego biegu wstecznego, którym szedł przez ostatnie miesiące. Coś się w nim zmieniło, ten wypadek miał jakiś sens”.

Pewnego wieczoru zaskoczył go wizytą ksiądz z kościoła, do którego regularnie chodziła Meg. „Niech on mnie zostawi z tym swoim Bogiem w spokoju”, pomyślał Stuart na widok niespodziewanego gościa w drzwiach. Rozmowa z Lucasem trwała kilka godzin, po jego wyjściu Stuart z zawstydzeniem pomyślał o swej uprzedniej niechęci. Pełna pozytywnych myśli rozmowa z Lucasem, podczas której ani razu nie padło słowo „Bóg”, przekonała go, że znalazł właśnie nowego przyjaciela, kogoś, komu jego życie nie jest obojętne i na kogo będzie mógł liczyć w przyszłości. Lucas był też pierwszą osobą, nie licząc leżącej w śpiączce Meg, której Stuart opowiedział o tym, że zdecydował się wrócić do muzyki i zrezygnować w niedalekiej przyszłości z pracy w szkole. Po wyjściu gościa zastanawiał się nad tym, dlaczego nie odważył się powiedzieć tego ani Ianowi ani Tomowi. Może dlatego, że bał się ich reakcji, bał się usłyszeć, jak absurdalne jest rzucanie pewnej, dobrze płatnej pracy w imię jakiejś mrzonki. „Może czasami łatwiej jest zwierzyć się osobom, które mało znamy?”, pomyślał.

W ciepły listopadowy dzień po raz pierwszy wyprowadził Meg w wózku inwalidzkim na spacer do małego parku przy szpitalu. Po raz pierwszy od miesięcy miał pewność, że skończyła się zła passa.

Cdn

Stuart 21

My face above the water, My feet can’t touch the ground,
Touch the ground, and it feels like
I can see the sands on the horizon
Everytime you are not around
I’m slowly drifting away, drifting away
Wave after wave, Wave after wave
I’m slowly drifting, drifting away
And it feels like I’m drowning
Pulling against the stream

Moja twarz jest nad taflą wody, stopy nie mogą dotknąć dna
I wydaje mi się, jakbym widział na horyzoncie ziemię
Za każdym razem, kiedy ciebie nie ma w pobliżu
Powoli odpływam, odpływam

Fala za falą
Powoli odpływam, odpływam
Czuję się, jakbym tonął
Ciągnięty pod prąd

Mr. Probz Waves

Joanna Trümner

Szpital

W taksówce do szpitala Stuart pogrążył się w myślach o tym, co go czeka w szpitalu, tykanie taksometru brzmiało w jego uszach jak uciekający w pośpiechu czas. Miał wrażenie, że tonie w morzu niepewności i samotności, ale nie chciał się z nikim dzielić swoimi myślami i wdzięczny był kierowcy, że nie próbował nawiązać z nim rozmowy. Prawdopodobnie wieloletnie doświadczenie za kierownicą taksówki nauczyło go, że pasażerowie, którzy w środku nocy jadą do szpitala, potrzebują czasu dla siebie – czasu i ciszy, które pozwolą im poukładać myśli i poszukać wewnętrznego spokoju. Za oknami auta Stuart widział światła wielkiego miasta i pogrążony w ciemności park – jeden z tych niewielu parków Sydney, którego nie poznał podczas zwiedzania miasta wspólnie z Meg. „Musimy się tu kiedyś wybrać”, pomyślał i w tej samej chwili uświadomił sobie, że ich życie po wypadku nigdy już nie będzie biegło starym, utartym torem. Po kilkunastu minutach jazdy wysiadł i zapłacił rachunek. „Może nie jest aż tak źle jak myślisz” – taksówkarz zaskoczył go pełnymi ciepła słowami.

Stuart popatrzył na nieznajomego z wdzięcznością, zamknął drzwi samochodu i ruszył biegiem do szpitala, tak jakby Meg czekała na niego, jakby spóźnił się na umówione spotkanie. W sali przyjęć zastał dwie zajęte rozmową pielęgniarki. Nie tracąc czasu na przedstawianie się Stuart podał nazwisko Meg i zapytał: „Gdzie mogę ją znaleźć?” „Czy jest Pan członkiem rodziny?” – zapytała jedna z pielęgniarek wertując grubą księgę przyjęć pacjentów. „To moja dziewczyna, jesteśmy zaręczeni”, odpowiedział w nadziei, że to małe kłamstwo da mu prawo do otrzymania informacji o stanie zdrowia Meg.
Kątem oka zauważył na ostatniej stronie księgi przyjęć nazwisko Meg zaznaczone czerwonym markerem, na marginesie ktoś zrobił dwa wykrzykniki i napisał uwagę: „stan krytyczny”. „Nie mamy prawa udzielać Panu informacji”. „Ale przecież szpital dzwonił do mnie, dlatego tu jestem”. „W drodze absolutnego wyjątku”, powiedziała zła za pouczenie pielęgniarka, „mogę Panu powiedzieć, że operacja jeszcze trwa, Pana narzeczona doznała poważnych obrażeń wewnętrznych i sytuacja jest krytyczna”. „Czy wiadomo, jak to się stało?”, zapytał Stuart. „Prawdopodobnie ktoś ją potrącił i uciekł z miejsca wypadku. Więcej nie wiemy, ja Panu i tak już za dużo powiedziałam. Niech Pan się skontaktuje z policją, może tam dowie się Pan czegoś więcej.”

Pielęgniarka powiedziała mu, gdzie jest sala operacyjna z poczekalnią, w której wolno mu będzie poczekać na koniec operacji. „Ale to może jeszcze bardzo długo potrwać, może lepiej byłoby, gdyby Pan pojechał do domu i czekał na nasz telefon. Na salę operacyjną i tak Panu nie wolno wejść”.

Szedł pustym o tej porze korytarzem. Cisza panująca w szpitalu przerażała go, było w niej coś niesamowitego i nierealnego, za drzwiami każdego mijanego przez Stuarta pokoju leżeli przecież pacjenci, którzy walczyli właśnie o życie. Dotarł do małej poczekalni i usiadł na niewygodnym krześle. Po głowie chodziły mu tysiące myśli, zastanawiał się, czy wypadek Meg byłby do uniknięcia, gdyby nie spotkała się po pracy z koleżankami, gdyby wróciła do domu jak zwykle po piątej, a nie przed dziesiątą, gdyby odebrał ją z pracy.

Rozglądał się po pomieszczeniu i z ulgą zauważył, że jest tam zupełnie sam. Ostatnie, czego teraz potrzebował to zwierzenia innych ludzi, ludzi znajdujących się w tej samej sytuacji jak on, bezradnie i biernie czekających na to, co los zdecyduje. Na małym stoliku w rogu poczekalni leżało kilka wyczytanych, nieaktualnych gazet i reklamy zakładów pogrzebowych. „Dyskretnie, z szacunkiem do zmarłych, punktualnie i tanio”, wyczytał na jednej z ulotek reklamowych zakładu pod nazwą „Ogród Eden” i pomyślał równocześnie o tym, jak mało taktowne jest wykładanie ulotek informujących o usługach pogrzebowych w takim miejscu. „Każdy che jakoś zareklamować swój biznes”, skomentował pod nosem z przekąsem i złością.

Z sali nie docierały żadne odgłosy, pomyślał, że za drzwiami muszą być przecież ludzie, lekarze i pielęgniarki walczące o życie Meg i maszyny. Ta absolutna cisza była tak niesamowita, że przyszła mu do głowy myśl, że to, co teraz przeżywa, to tylko zły sen, jakiś koszmar, z którego zaraz się przebudzi i wróci do swojego normalnego życia. „Przecież młodzi ludzie tak nagle nie umierają”, pomyślał. W sekundę później przypomniał sobie śmierć kilkutygodniowego dziecka Iana i zdał sobie sprawę z absurdalności i naiwności tej myśli.

W poczekalni pojawił się starszy mężczyzna. Stuart popatrzył na niego z niechęcią, przeczuwając, że starszy, samotny pan nie zostawi go w spokoju. „Długo już czekasz?”, zapytał nieznajomy po kilku minutach. „Godzinę”, odpowiedział Stuart w nadziei, że ta lakoniczna odpowiedź zasygnalizuje mężczyźnie niechęć do rozmowy. „Ja jestem tutaj już od sześciu godzin, musiałem tylko wyjść na chwilę na świeże powietrze, coś zjeść i chociaż przez chwilę popatrzeć na coś innego”, odparł mężczyzna. „Nigdy bym sobie nie podarował, gdyby żona umarła przeze mnie. Przez głupią, niepotrzebną awanturę o to, kogo zaprosimy na nasze złote gody. Od jednego głupiego słowa do drugiego zrobiła się z tego nagle potworna awantura. Żona chce wyprawić eleganckie przyjęcie dla sąsiadów i rodziny, ja wolałbym zobaczyć Europę, gdzie nigdy jeszcze nie byliśmy. Teraz w końcu mamy pieniądze na taką podróż, trzeba obejrzeć świat, dopóki jeszcze jesteśmy na nogach. Nie chcę wywalać pieniędzy na przyjęcia dla darmozjadów, z którymi nigdy nie miałem wspólnego języka. Tak się obydwoje podczas tej kłótni zdenerwowaliśmy, że Betty nagle zasłabła. Na początku myślałem, że to jakiś jej żart, że chce mnie tylko przestraszyć i postawić na swoim, ale to był zawał. Ostatnia rzecz jaką jej powiedziałem, to wyrzut, że zawsze chciała się popisywać przed innymi, że dla niej najważniejsze jest i było zawsze to, żeby ludzie ją widzieli i podziwiali. Przecież ja wcale tak nie myślę. Nie wyobrażam sobie, żeby mogła odejść, nie usłyszawszy ode mnie „dziękuję” za pięćdziesiąt wspólnych lat. Nie mieliśmy dzieci, myślę, że przez to jest mi tak bliska jak nikt inny na świecie, to moja cała rodzina, mój dom, ktoś, kto słyszy jak zaczynam zdanie i wie, jaki będzie jego koniec, ktoś, w kim zawsze będę widział osiemnastoletnią Betty, śliczną, wesołą dziewczynę, która cieszy się na pierwszą randkę ze mną. Tyle się nazbierało rzeczy, których nigdy jej nie powiedziałem”.

Stuart popatrzył na mężczyznę i zrobiło mu się go żal. „Dlaczego wcześniej nie oświadczyłem się Meg? Przecież ja sobie nawet nie wyobrażam, że mogę się obudzić i jej nie będzie koło mnie.”

Ich rozmowę przerwało otwarcie drzwi od sali operacyjnej. Młody, wyglądający na bardzo zmęczonego lekarz podszedł do starszego mężczyzny i powiedział: „Tym razem mieliśmy szczęście, żona wyjdzie z tego zawału. Może Pan ją jutro odwiedzić”. Stuart popatrzył na nieznajomego i widział ulgę na jego twarzy. „A ja? Co z moją narzeczoną?” – zapytał z nadzieją w głosie. „Operacja wciąż jeszcze trwa”, odpowiedział lekarz, unikając wzroku Stuarta.

„Dlaczego ta stara kobieta ma mieć więcej szczęścia niż Meg? Meg ma przecież większe prawo do życia niż ona”, pomyślał Stuart, przerażony równocześnie bezwzględnością tej myśli.

W kilka minut później został sam w poczekalni i zasnął na niewygodnym krześle.

Cdn

Stuart 20

Joanna Trümner

I can understand how the edges are rough
And they cut you like the tiny slivers of glass
And you feel too much
And you don’t know how long you’re gonna last (…)

But, I won’t let you make the great escape
I’m never gonna watch you checkin out of this place
I’m not gonna lose you
Cause the passion and pain
Are gonna keep you alive someday

Potrafię zrozumieć, jak to boli
Ten ból kaleczy cię jak małe kawałki szkła
I czujesz zbyt wiele
I nie wiesz, jak długo będziesz potrafił to znieść (…)

Ale ja nie pozwolę Ci na wielką ucieczkę
Nie będę biernie patrzył jak opuszczasz to miejsce
Nie stracę Cię
Bo te uczucia i ból pozwolą Ci wrócić znowu kiedyś do życia

Pink, The great escape

Ian

Od wielu tygodni Stuart bezskutecznie próbował skontaktować się z Ianem, czuł, że z przyjacielem dzieje się coś niedobrego i że nie może pozbierać się po nagłej i niespodziewanej śmierci synka. Codziennie dzwonił do Iana i kilkakrotnie przyszedł do jego mieszkania. W końcu po wielu nieudanych próbach nawiązania kontaktu udało mu się zastać w mieszkaniu żonę Iana – Ritę. Od niej Stuart dowiedział się, jak bardzo sprawdziły się jego złe przeczucia – Ian popadł w depresję, rzucił pracę u teścia, zaczął brać jakieś mocne narkotyki, a w domu pojawiał się tylko parę razy w tygodniu, przeważnie w środku nocy, tak odurzony i nieobecny, że rozmowa z nim była niemożliwa. Ze wspólnego małżeńskiego konta znikało coraz więcej pieniędzy, co sprawiło, że zaalarmowany teść zablokował zięciowi dostęp do pieniędzy. Rita powiedziała mu, że jej ojciec miał nadzieję, iż pozbawiony środków Ian w końcu zmuszony będzie do rozmowy na temat dalszej przyszłości swojego małżeństwa i być może zgodzi się na terapię. „Jakie to szczęście, że ja, kiedy zostałam z tym wszystkim zupełnie sama, miałam koło siebie rodziców, bardzo mi pomagają, inaczej pewnie i ja bym się kompletnie załamała” – powiedziała Rita. W tym momencie Stuart zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo samotny i zagubiony czuje się jego przyjaciel. Następne dni minęły na intensywnym poszukiwaniu Iana. Stuart odwiedzał ich wspólnych znajomych, jednak nikt nie wiedział, gdzie może podziewać się Ian. Po wielu rozmowach i spotkaniach Stuartowi w końcu udało się znaleźć przyjaciela na zapleczu kiosku Changa.

Z trudnością go rozpoznał, przez kilka tygodni Ian schudł, sprawiał też wrażenie o wiele starszego, na jego bujnej czuprynie pojawiły się pasma siwych włosów, wzrok miał zamglony i nieobecny. To narkotyki, pomyślał Stuart.

„Co ty wyrabiasz?”, zapytał, patrząc przyjacielowi prosto w oczy. „Próbuję się zaćpać na śmierć”, odpowiedział Ian. „Nie chce mi się żyć, nie mam dla kogo. Ale jak widzisz jestem zbyt wielkim tchórzem, żeby raz na zawsze z tym skończyć, skoczyć z jakiegoś mostu albo podciąć sobie żyły. Niedługo nie będę miał pieniędzy na dalsze ćpanie, może mi to ułatwi decyzję. Przed kilkoma dniami mój ukochany teść poinformował mnie, że nie zainwestuje już we mnie ani grosza więcej. To, co dzięki niemu zarobiłem przez ostatnie lata, to pieniądze wyrzucone w błoto, przez moje zachowanie przysporzyłem jego rodzinie tyle nieprzyjemności i kłopotów, że powinienem zachować się jak mężczyzna i albo skończyć z tym swoim bezsensownym i nikomu niepotrzebnym życiem, albo jak najszybciej się pozbierać i postarać o nowe dziecko. Jesteśmy przecież jeszcze młodzi, świat się jak to nazwał „na jednej porażce” nie kończy. Tylko, że ja już od dawna wiem, że nie chcę dłużej ciągnąć tego małżeństwa, jedyne, co nas łączyło to Leo, dla niego zostałbym z Ritą i starałbym się dalej być dobrym mężem i ojcem. Każde dziecko potrzebuje przecież i matki i ojca. I może z czasem przyszłaby miłość albo przywiązanie i bliskość. Wszystko to, czego między nami nigdy nie było. Ona nigdy dla mnie nic nie znaczyła, była po prostu kobietą, z którą dobrze mi było w łóżku. A poza tym było mi z nią wygodnie – ja byłem dla niej wielkim autorytetem, no wiesz, ten oczytany, elokwentny, przystojny Ian, z dobrymi manierami i ujmującym brytyjskim akcentem – byłem dla niej guru, alfą i omegą. Ale ja już dłużej nie chcę ani tego jej podziwu, ani pieniędzy i upokorzeń tatusia, mam dosyć całej tej porąbanej rodziny”, Ian mówił o swoich teściach z taką nienawiścią i złością, że Stuarowi przeszła przez głowę myśl że chyba tylko ta nienawiść trzyma go przy życiu. Równocześnie z niesmakiem pomyślał: „Jak on mógł przez ponad trzy lata być z kobietą, która dla niego nic nie znaczyła? Codziennie kłaść się z nią do łóżka, spędzać razem czas, wyjeżdżać na wakacje, snuć plany, zdecydować się na ślub i wspólne dziecko?” Popatrzył wnikliwie na Iana, ale widząc jego zagubienie, zdał sobie równocześnie sprawę z tego, że nie był to odpowiedni moment do moralnego oceniania małżeństwa przyjaciela, nie kopie się leżącego. Ian potrzebował go teraz wyłącznie jako znanego od lat człowieka, któremu jego los nie jest obojętny i który zrobi wszystko, żeby go uratować przed smutkiem i beznadzieją, przywrócić chęć do dalszego życia. Stuart długo szukał w głowie odpowiednich słów. Z bezradnością i przeświadczeniem, że nie ma pocieszenia, adekwatnego do tragedii, która dotknęła Iana i jego rodzinę. Jaki sens miała śmierć kilkumiesięcznego dziecka? Może tylko taki, że zaczyna się bardziej cenić ludzi, którzy nas nie opuścili, ludzi, którzy do tej pory nam towarzyszyli w życiu? Ale każde uczucie, nawet najciemniejsza rozpacz, ma swój początek i koniec, i nawet ta straszna rozpacz miała minąć.

„Nawet nie wiesz, jak bardzo mi ciebie brakowało. Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek inny mógł zostać świadkiem na moim ślubie, jesteś moim najstarszym przyjacielem”, zwrócił się do Iana, zaskoczony własnymi słowami, słowami, które wyszły z jego ust jeszcze, zanim nabrały w głowie właściwego kształtu. Nieraz myślał o tym, że Meg jest kobietą, z którą chciałby spędzić resztę życia, że powinien jej się oświadczyć, ale do tej pory zawsze odsuwał tę myśl na jakieś jutro, na później. Trochę przerażała go nieodwołalność takiej decyzji, trochę bał się tego, że małżeństwo oznaczać będzie dla niego całkowitą rezygnację z muzyki i marzeń o życiu koncertującego na całym świecie muzyka.

Wracając ze spotkania z Ianem układał sobie w głowie scenariusz oficjalnych oświadczyn. Jutro kupi kwiaty i pierścionek, poprosi Iana o pomoc, on już to robił, będzie wiedział, na co trzeba uważać. Znowu brakowało mu słów, nie chciał, żeby były zbyt patetyczne i sztuczne, mało było słów, które nie brzmiałyby w jego uszach jak niewiele znaczący banał i oczywistość. „Muszę jak najszybciej przygotować odpowiednią mowę”, pomyślał zbliżając się do domu i patrząc w ciemne okna mieszkania.

Meg

Od kilku nocy miała bardzo niespokojne sny i codziennie przy śniadaniu zastanawiała się, czy nie zwiastują kłopotów z matką. Dzwoniła do niej kilkakrotnie i uspokajała się słysząc przez słuchawkę jej trzeźwy głos. Meg nie należała do ludzi, których kilka koszmarnych snów wyprowadzi z równowagi, miała swojego Boga i wierzyła w przewidzianą przez niego drogę, której się nie zmieni człowieczą wolą. Nie wiedziała, że o kilka domów dalej znana jej z widzenia piętnastoletnia Sally od kilku dni wieczorami wykrada się z domu i uczy się prowadzić samochód rodziców. Samochód, którym za tydzień chciała wyruszyć ze swoim chłopakiem w podróż po Australii, ucieczkę od zakazów w domu, od niechęci rodziców do jej pierwszej miłości i od awantur, które ją czekały, kiedy wyjdzie na jaw, że przez złe oceny będzie musiała powtarzać klasę. Często chwile decydują o naszym życiu. Taką chwilą był moment, kiedy Sally straciła panowanie nad samochodem, pomyliła pedał hamulca z pedałem gazu i potrąciła przechodzącą przez ulicę Meg. Przerażona dziewczyna zatrzymała samochód i przez kilka minut nie wychodziła z niego, zastanawiając się, co ma dalej zrobić. Zdecydowała się najpierw odstawić samochód na miejsce, tak żeby rodzice nie zorientowali się o tym, że nim jeździła. A potem wróciła do domu i w szoku powtarzała pod nosem słowa „Wszystko się dobrze skończy”, trochę uspokoiła się dopiero wtedy, kiedy usłyszała odgłos karetki pogotowia tuż za oknami mieszkania.

W środku nocy Stuarta zbudził odgłos telefonu. Telefony w środku nocy nigdy nie zwiastowały niczego dobrego, a to, co usłyszał po drugiej stronie słuchawki brzmiało jak koszmar. Dzwoniła pełniąca dyżur nocny pielęgniarka i powiedziała, że Meg miała ciężki wypadek samochodowy i leży właśnie na stole operacyjnym. „Jeszcze nie wiadomo, czy uda się jej z tego wyjść”, poinformowała go na zakończenie. Powiedziała to tak pozbawionym emocji głosem, że równie dobrze mogła informować go o pogodzie w Sydney. „Żeby chociaż spróbowała udawać, że ją to w jakiś sposób dotyka”, pomyślał Stuart, odkładając słuchawkę. „A może ten codzienny kontakt z nieszczęściem i śmiercią zabija wszelkie uczucia?” Zrzucił z siebie resztki snu, ubrał się i pojechał do szpitala.

Cdn

Stuart 19

Joanna Trümner

The book of love is long and boring, no one can lift the damn thing
It’s full of charts and facts, some figures and instructions for dancing
But I, I love it when you read to me.
And you, you can read me anything.

Książka miłości jest długa i nudna, nikt nie potrafi unieść tej cholernej książki
Pełno w niej faktów i tabelek, kilka liczb i instrukcji dotyczących tańca.
Ale ja uwielbiam, kiedy mi ją czytasz
Bo ty, ty możesz mi czytać cokolwiek

 The book of love, Peter Gabriel

Tom

Po tragedii w domu Iana życie zaczęło płynąć codziennym rytmem, Stuart i Meg po pracy wspólnie gotowali obiad albo szli na długie spracery nad morze, do muzeum lub do kina. „Jesteśmy jak stare, zgodne małżeństwo” – komentowała nieraz Meg ich popołudnia i wieczory, spędzane na słuchaniu muzyki, czytaniu albo długich rozmowach, w których im nigdy nie brakowało tematów. Nawiązywali nowe znajomości i przyjaźnie – oprócz Toma do ich mieszkania zaglądali teraz nauczyciele ze szkoły, w której pracował Stuart i koledzy i koleżanki poznane przez Meg w pracy albo podczas wykładów na uniwersytecie. Spotkania kończyły się często późno w nocy i Stuart patrząc na roześmiane grono młodych ludzi myślał o samotności, którą odczuwał w tym mieście jeszcze przed kilkoma miesiącami, o samotności, która dzięki po przyjeździe Meg wydawała się teraz jak zły sen, z którego się przebudził. Na prośbę gości Stuart często brał do ręki gitarę i podczas tych krótkich koncertów dla przyjaciół starał się zwalczyć natrętną myśl, że to będzie być może już do końca jego życia jedyny jego kontakt z muzyką.

Tom zapatrzył się w Sally, koleżankę Meg z pracy w szkole dla dzieci niepełnosprawnych. Ta młoda, filigranowa kobieta prowadziła z uczniami zajęcia manualne. Przyjechała do Sydney z Filipin jako ośmioletnie dziecko, zaadoptowane przez bezdzietne małżeństwo lekarzy. Stuart obserwował rozwijający się na jego oczach romans Toma z bardzo mieszanymi uczuciami. Z jednej strony cieszył się, widząc, że nareszcie przyjaciel przestaje być niemową i dziwakiem, nabiera pewności siebie, jak w jego oczach pojawia się radość i ciepło, z drugiej strony jednak Stuart miał duże wątpliwości, co do przyszłości tego związku. Sally podchodziła do ludzi z dystansem, było w niej coś zimnego i wyrachowanego – może były to urazy z dzieciństwa spędzonego w slumsach Manilii albo zbierane latami kompleksy, może była po prostu złą, wyrachowaną kobietą, dla której w życiu liczyło się tylko to, żeby jej było dobrze.

Stuart wiedział, że Sally zaciągała długi u Toma i obserwował z dezaprobatą, jak na jego oczach flirtuje z innymi mężczyznami. Miał ochotę wziąć przyjaciela na stronę i powiedzieć mu: „Daj sobie z nią spokój, przestań się z nią spotykać, ona cię może tylko zranić i będziesz się potem miesiącami zbierał”.

Równocześnie patrzył na uszczęśliwioną twarz przyjaciela i zastanawiał się, czy mówienie o uprzedzeniach w stosunku do Sally ma jakikolwiek sens: „Przecież on jest zakochany i nieważne, jak bardzo będę starał się go sprowadzić na ziemię, to i tak nic do niego nie dotrze. Gdzie są granice przyjaźni – czy należy być szczerym aż do bólu, otworzyć przyjacielowi oczy na prawdę, a potem, kiedy upadnie, zawiedzie się, a przy tej dziewczynie na pewno upadnie, powiedzieć: „przecież od początku mówiłem, że to się tak skończy”, czy lepiej nie mówić nic, patrzeć na to, jak Tom wielkimi krokami idzie w kierunku ogromnego rozczarowania i po prostu być przy nim, kiedy ten znajdzie się w prawdziwym dołku. Przecież cokolwiek bym mu teraz powiedział na jej temat i tak do niego nie dotrze, a przez tą szczerość mogę go tylko zrazić do siebie”.

Stuartowi przypomniały się miesiące po rozstaniu z Ann, miał przed oczami sceny ze swojego pobytu w Londynie wkrótce po ich rozstaniu – pobytu podczas którego patrząc na miejsca w mieście, które były kiedyś częścią ich wspólnej przeszłości, odczuwał paraliżujący go ból. Ten smutek, żal i samotność, które towarzyszyły mu przez długie miesiące po rozstaniu, z perspektywy dzisiejszego życia i wszystkiego, co wydarzyło później, przestały mieć jakiekolwiek znaczenie i stały się częścią jego przeszłości – jednym z rodziałów w książce o jego miłościach.

Zdecydował więc, że nie będzie rozmawiał z Tomem na temat Sally, będzie czekał na to, co się jeszcze wydarzy i nie zostawi przyjaciela samego, kiedy będzie go naprawdę potrzebował.

Koncert w kościele

I don’t believe in an interventionist God
But I know, darling, that you do
But if I did I would kneel down and ask Him
Not to intervene when it came to you
Not to touch a hair on your head
To leave you as you are

Nie wierzę w Boga, który interweniuje,
Ale wiem, kochanie, że Ty w niego wierzysz,
Gdybym wierzył, klęknąłbym i poprosił
Żeby niczego w Tobie nie zmieniał
Nie doknął włosa na Twej głowie
Zostawił Cię taką, jaka jesteś

Into my Arms, Nick Cave and The Bad Seeds

W rodzinnym domu Stuarta Bóg nie odgrywał większej roli, zaś kilka lat spędzonych w kościelnym chórze Walton służyły tylko temu, żeby nauczyć się gry na gitarze. Sama instytucja kościoła zniechęciła Stuarta – drażnił go ton, w jakim ksiądz przemawiał do wiernych, jakby dane mu było posiadanie absolutnej racji. Na widok wiernych, którzy w kilka minut po zakończeniu mszy podejmują swoje codzienne walki, uprzedzenia i nienawiści, Stuart doszedł do wniosku, że on tak pojmowanego Boga i wiary w swoim życiu nie potrzebuje. Tym bardziej zaskoczył go fakt, że Meg dosyć regularnie chodziła do kościoła. Podczas jednej z ich długich wieczornych rozmów opowiedziała mu, jak, jako samotne i nieszczęśliwe dziecko, spędzała godziny w kościele, modląc się o to, żeby wydarzyło się coś, co wyrwie matkę z nałogu. A potem, już jako dorosła kobieta, modliła się o siłę, żeby skończyć ten toksyczny związek z żonatym mężczyzną, który latami nie dawał jej odejść. „Wierz mi, gdybym miała przyjaciółkę albo kogokolwiek, z kim mogłabym na ten temat porozmawiać, zrobiłabym to, ale ja nie miałam nikogo. Patrząc na to z mojej perspektywy, On był jedyną osobą, albo istotą, która mi pomogła. I od tamtej pory wiem, że Go potrzebuję. To wszystko jest dosyć skomplikowane, więc nie musisz się bać, że będę cię kiedykolwiek przekonywała albo namawiała do chodzenia do kościoła”. „A o co teraz się modlisz?” – spytał Stuart ze zdziwieniem, myśląc o tym, jak mało o niej wie. „To tylko sprawa między Nim a mną” – odpowiedziała z uśmiechem.

W kilka tygodni po tej rozmowie Meg poprosiła go o pomoc – ksiądz obiecał wiernym, że po mszy w poniedziałek Zielonych Swiątek odbędzie się koncert. W dwa tygodnie przed świętami muzyk, który miał dawać koncert, złamał sobie nogę i musiał odmówić.

Meg poprosiła Stuarta o występ w kościele, przez co w kilka dni później Stuart spotkał się z księdzem. Zupełnie inaczej go sobie wyobrażał – Lucas był tylko o kilka lat od niego starszy i kiedy Stuart patrzył w jego uśmiechniętą twarz i oczy tak błękitne, że przypominały niebo w słoneczny dzień, poczuł do niego od pierwszego wejrzenia sympatię i zaufanie. „Chciałbym, żeby na msze przychodziło więcej młodych ludzi, muzyka daje tyle radości. Twój koncert nie musi się wcale składać z wielkich religijnych przesłań. Śpiewaj o miłości, wierze i nadziei. Słyszałem, że grałeś Jezusa w Jesus Christ Superstar, świetny musical, widziałem go w Sydney trzy razy, może coś ci się przypomi z tamtych piosenek. Masz godzinę na koncert po głównej mszy o szóstej. Dostatniesz 150 dolarów i to, co zbierzemy w koszyku, wiem, że to niedużo, ale jeżeli uda nam się przyciągnąć kilku młodych ludzi, to myślę o regularnych spotkaniach raz w miesiącu, a może nawet raz na dwa tygodnie. To tylko taki pomysł, próba, bo gdybym nie wierzył w to, że kościół nie należy tylko do starych, zniechęconych albo po prostu zmęczonych życiem ludzi, to dawno zmieniłbym zawód”. Stuart popatrzył na niego z podziwem.

W dzień koncertu przyszedł do kościoła o godzinę wcześniej. Stroił gitarę i patrzył na ołtarz z wielkim srebrnym krzyżem. „Jeżeli jesteś, to pomóż mi żyć z muzyki, nie daj mi się dzisiaj skompromitować po tak długiej przerwie w koncertowaniu. Pomóż” – pomyślał, dziwiąc się równocześnie, że prowadzi dziwną rozmowę z kimś, kto go na pewno nie słucha. Po wypowiedzeniu tych słów poczuł jak powoli przechodzi mu trema, a za to zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo mu brakowało występów przed publicznością. Powoli do kościoła zaczęli schodzić się ludzie, Stuart patrzył na ich twarze, zaskoczony ilością młodych ludzi i rodzin z małymi dziećmi, z radością rozpoznał twarz Meg. W tym momencie wiedział, że uda mu się do zebranych w kościele ludzi dotrzeć przez muzykę.

Cdn.