Ucieczka na Wyspy Szczęśliwe, ciąg dalszy

Przed zapoznaniem się z treścią i przesłaniem tego wpisu, warto sięgnąć do odcinka poprzedniego: TU

Wizja: Marek Włodarczak

reżyseria i scenariusz: Marek
w roli głównej: Marek
ponadto: Aguula Marzycielka / Ewa / Bosman / kot Bosman / Syrena
produkcja, kamera, montaż, postprodukcja: Aga
muzyka: internetowi producenci dźwięków
czas akcji: lato 2019
miejsce: Wdzydzki Kąt
łodzie: Marek
kraj i rok produkcji: Polska 2019
długość: 3:50
dźwięk: oryginalny, podpisy

tytuł:


A tu jeszcze komentarz wizjonera, który w pewnych kręgach ma ksywkę Innowacja:

Na Ziemi nie ma już Wysp Szczęśliwych, ale są w Kosmosie, miliony albo i więcej zielonych planet, nie tkniętych ludzką stopą i niedostępnych dla kolonizatorów, czekają na pierwszych absolwentów kursu, jak nie czynić Ziemi sobie poddaną. No to, na co czekamy? Przystąpmy do egzaminu i w drogę.

Barataria w teatrze

Ewa Maria Slaska

Barataria nazywa się w teatrze po prostu Eiland – wyspa czy może Ostrów, bo Eiland to takie trochę archaiczne słowo, które chyba zresztą lepiej oddaje sens i intencje Cervantesa, który wprawdzie uczynił z wyspy przynętę, co to skusi Sancho Pansę, namówi do opuszczenia domu, żony i dzieci, by udać się na wędrówkę błędnych rycerzy, ale najpierw tej wyspy wcale nie wspomniał w swej opowieści, a gdy już wreszcie, w drugim tomie, który powstał wszak w dziesięć lat po pierwszym, wyspa się pojawiła, wcale nie była wyspą na morzach i oceanach, a przynajmniej rzekach lub jeziorach – nie, Barataria była wyspą na lądzie, ostrowem więc, który po polsku z rzadka jest prawdziwą wyspą i najczęściej oznacza miejscowość jak najbardziej lądową.

Ale ja tu wchodzę od razu głęboko w materię nierzecznej i nierzeczywistej rzeczy, jaką jest wyspa, a trzeba zacząć jednak od teatru. 12 października 2019 roku odbyła się w Teatrze Niemieckim (Deutsches Theater) w Berlinie premiera teatralnej wersji Don Kichota, w wersji stworzonej przez Jakoba Nolte na podstawie nowego tłumaczenia powieści z roku 2008, dokonanego przez Susanne Lange. Jest to też nowa wersja teatralna, jej premiera miała miejsce w czerwcu tego roku podczas  festiwalu teatralnego w Bregencji (Bregenze Festspielen), gdzie, jeśli dobrze pamiętam – wszystko odbywa się tak czy owak na wyspie.

Reżyseria Jan Bosse
Scenografia
Stéphane Laimé
Kostiumy
Kathrin Plath
Muzyka
Arno Kraehahn
Dramaturgia
David Heiligers

Po lewej: Ulrich Matthes jako Don Kichot
poniżej Wolfram Koch czyli 
Sancho Pansa

Nolte stworzył sztukę nowoczesną, ba – postmodernistyczną, a naszpikował ją cytatami, w czym zresztą dzielnie mu sekunduje reżyser (zresztą oczywiście mogło być na odwrót). Nawiązanie do słynnego autoportretu van Gogha z obciętym uchem, to tylko drobna próbka możliwości pary Jana Bosse i Jakoba Nolte. Już samo ucho oczywiście prowadzi nas dalej, głębiej, do Nowego Testamentu i ucha, które Piotr odciął żołdakowi na Golgocie, a Jezus mocą cudowną przymocował mu je z powrotem. Oczywiście w międzyczasie było jeszcze ucho Nietzschego, właściwy organ poznawania literatury, którym wcale nie jest oko – a to też nie jest bez znaczenia.

Jedynym elementem scenografii jest ogromny wóz w stylu Matki Courage Brechta, ale znowu – może to nie tak, może i Brecht, i Nolte cytują tu Tespisa i jego wózek. Tespisowy wóz czyli wędrowny teatr, który niczego nie potrzebuje oprócz człowieka, dwóch trzech symbolicznych rekwizytów i słowa. Słowa, słowa, słowa. Hamlet, a może Ewangelia wg św. Jana.

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało.

Innym podstmodernistycznym cytatem jest na pewno ministerstwo śmiesznych kroków Monty Pythona. Ale może i tu jest właśnie na odwrót, bo przecież wiemy, że Monty Python jest współczesnym Don Kichotem (nawet bez produkowanego przez 20 lat filmu Człowiek, który zabił Don Kichota).

To jest w tej sztuce dobre, ciekawe, interesujące, zaskakujące, śmieszne, ale mimo to nie wystarczy – prasa niemiecka pieje zachwyty nad tym wystawieniem, które zredukowało wielką siedemnastowieczną powieść do dialogów w stylu Becketta. Don Kichot i Sancho Pansa przez dwa akty tylko rozmawiają i niestety klawiatura aż się prosi, żeby napisać w tym miejscu: gadają. Gadają. I to nie jest Słowo tylko słownik. Słownik Don Kichota, donkichotyzmu, idealizmu. Dyskusja prgmatyzmu z szaleństwem, w której przedstawiciel “normalnych ludzi” wciąż krytykuje swojego pana. Ale to nieprawda. Gdy dwóch ludzi, dwa systemy światopoglądowe obcują ze sobą przez długi czas, zaczynają nabierać cech tego drugiego. W pewnym momencie Don Kichot mówi do Sancho Pansy: Im bardziej ja poważnieję, tym bardziej ty stajesz się szalony. I tak jest, gdy w drugim akcie Don Kichot umiera, umiera stary zwykły człowiek, a Sancho Pansa płacze rzewnymi łzami i nie zdziwilibyśmy się, gdyby, jak to ma miejsce w filmie Człowiek, który zabił Don Kichota, po śmierci swego pana, to jego prosty nieuczony giermek ruszy w świat, walczyć z wiatrakami o dobre imię księżniczki…

Dlatego pod koniec zdejmie z siebie paskudny kostium ze sztucznym brzuszydłem w opiętych elastycznych dżinsach. Nota bene – identyczny brzuch /a może ten sam ;-)/ ma przez chwilę Kleopatra w Berlinie w Operze Komicznej Barry Koskiego. Ale to już zupełnie inna historia, choć przy okazji powiem – idźcie, naprawdę warto! Tu więcej: Perły Kleopatry.

Drugi akt Don Kichota, krótki, spokojny, pozbawiony większości wydziwiań i udziwnień, które przesiąknęły akt pierwszy, akt, w którym umiera Rycerz Smętnego Oblicza, wynagradza smętną nudę gadulstwa dla gadulstwa – jest piękny i wzruszający.

Idźcie do teatru, jak przetrwacie gadaninę I aktu, poczujecie Wielki Majestat Śmierci. I dla tego momentu naprawdę warto pójść.

Känguru zwischen Shakespeare und Cervantes

Marc-Uwe Kling, Die Känguru-Offenbarung, Ullstein 2014

Hollywood

»Du willst einer von den ganz Großen werden?«, fragte der 30-Prozentling. »Du bist doch nur ein Zwerg!«»Ja, aber ich kan zaubern«, sagte der Zauberzwerg.
Aus Der Zauberzwerg
von Thorsten Mann

»Frag du bitte mal nach dem Weg«, sagt mein Agent, als wir den großen Studiokomplex betreten.
»Gleich nach meinem ersten erfolgreichen Film suche ich mir einen neuen Agenten«, sage ich. »Einen, dessen Englischkenntnisse sich nicht out of office und fuck you beschränken.«
»Manche Leute kommen mit fuck you durch ihr ganzes Leben«, sagt das Känguru.
»Wenzel hatte mir eine Wegbeschreibung geschickt, aber ich habe sie aus Versehen von meinem Telefon gelöscht«, sagt mein Agent. »Meine Finger sind irgendwie zu dick für den Tatschskrien.«
»Warum ist Wenzel Skowronek eigentlich nicht mehr bei dir unter Vertrag«, frage ich. (Wenzel Skowronek ist der Autor des Romans Wunderhure, der im Kling-Buch immer wieder zitiert wird, auch weiter unten, weil man ihn gerade in Hollywood verfilmt, mit Peter Dinklage in der Hauptrolle – Anm. der Red.)
»Ich frage mich bis heute warum, aber gleich nach seinem ersten erfolgreichen Film hat er sich einen anderen Agenten gesucht.«
»Understandable, understandable«, singe ich vor mich hin.
»Wie?«, fragt mein Agent.
»Nichts«, sage ich. »Nur ein Ohrwurm.«
Ich frage nach dem Weg, und wir werden in eine große Halle geführt. Drinnen wuseln ganz viele Menschen um einen sehr kleinen Schauspieler und eine sehr leicht bekleidete Schauspielerin herum, die vor einer grünen Wand stehen.
»I stood eye to eye with the faceless terror«, sagt der kleine Schauspieler gerade. »I have wrestled with the poisonous slime gnomes of Glubsch and have bin riding the guiant spider Gorocola, but I’ve never had such a fear as now, when I want ask you: Would you go to the prom with me?«»I can not!«, sagt die Schauspielerin, den Tränen nähe. »The king of the lost city, my pimp, wants me to go with Brian, the son of Dragondoel the pale blue wizzard!«
Das Känguru ist hin und weg.
»Schantt’al«, murmelt er entrückt.
Irgendwo ruf jemand: »Cut!«
Ein Assistent kommt und gleitet mich und meinen Agenten in das Büro des Produzenten.
»Sank you sat you meeting us!« sagt mein Agent. »We knowing you time is little…«
»Zufälligerweise spreche ich Deutsch«, sagt der Produzent. (Zufälligerweise sprechen in Klings Bücher immer alle Deutsch – Anm. d. Red.)
»Äh… danke für diese Audienz…«
Der Produzent tut so, als hätte er eine unsichtbare Fernbedienung in der Hand, drückt drauf und sagt: »Fast forward«
»Äh wie?« fragt mein Agent.
»Vorspulen«, sagt der Produzent. »Eräzhlen Sie mir ihre Idee. Meine Zeit ist klein.«
»Klar, klar«, sage ich. »Eine Endzeit-Story.«
»Teuer«, sagt der Produzent.
»Ja… äh… also, es gibt keine Länder mehr, sondern nur noch Konzerne. Die Leute haben keine Staaatsangehörigkeit mehr, sondern nur noch Konzernangehörigkeit.«
»Massives Product-Placement«, sagt der Produzent. »Sehr gut.«
»Aber es gibt nicht mal mehr richtige Konzerne«, sage ich, »es gibt nur noch sogenannte Failing corporations
»Zu verkopft«, sagt der Produzent. »Ich warte noch drei Sekunden auf eine zündende Idee. Drei, zwei…«
»Es ist eine Endzeitkomödie!« rufe ich. »Die Leute sind total glücklich, dass alles kaputt ist.«
»Lesen Sie mir den Anfang vor.«
Ich tue, wie mir geheißen.
»Eine Frau und ein Mann sitzen vor einer Ruine. Zahlreiche Kinder spielen auf einer Müllkippe.
DIE FRAU
Schau nur, wie glücklich unsere Kinder spielen… (…)«
Der Produzent drückt auf seine imaginäre Fernbedienung. »Stopp.«
»Wie?«
»Erzählen Sie mir das Ende.«
»Ach so. Na, am Ende kommt raus, dass alle nur deswegen so happy sind, weil haufenweise Stimmungsaufheller ins Trinkwasser gemischt werden. Aber die Leute, die es rausfinden, sind so gut drauf, dass es ihnen egal ist.«
»I will call you. Don’t call me«, sagt der Produzent. »I will be out of office.«
»Wie? Was?« frage ich.
»Er sagte, er sei aut off offiss«, sagt mein Agent. »Das bedeutet fack ju.«
»Ich habe noch eine andere Idee!« rufe ich.
»Stopp«, sagt der Produzent und drückt auf seine imaginäre Fernbedinung.
»Könnten Sie das bitte lassen?« frage ich. »Das ist irgendwie entwürdigend.«
»Stumm«, sagt der Produzent und deutet mit seiner imaginären Fernbedinung auf mich. »Es geht um Vampire!« rufe ich.
»Abspielen.«
»Shakespeare und Cervantes sind ja beide im Frühjahr 1616 gestorben. Das ist Weltbekannt, aber nur die wenigsten wissen, dass die Dichter von einem Groupie-Vampir gebissen worden waren und selbst Vampire wurden. Die beiden sind jetzt Mitte vierhundert und stecken voll in der Midlife-Crisis. Ich lese mal kurz Szene vor, die spielt nachts in einer Bar:

WILLIAM
Erinnerst du dich, Freund? Früher, da waren die Leute gastfreundlich. Rein oder nicht rein, das war gar keine Frage. Heutzutage hingegen öffnet einem keiner mehr seine Tür. Alle glauben, man wäre von den zeugen Jehovas oder von einer DSL-Anbieter…
MIGUEL
Ach, ich trinke, wenn sich mir eine Gelegenheit bietet, und ich trinke auch, wenn sich mir keine Gelegenheit bietet, aber entsetzlich ist es, dass man jetzt vor dem Biss immer einen Aids-Test machen muss!
WILLIAM
Meiner Eckzähne wegen hat mir mein Dentist eine festsitzende Zahnspange eingesetzt.
(William zeigt seine Zahnspange.)
Auch lässt mein Augenlicht nach, und leider fällt mir das Einsetzen der Kontaktlinsen immer sehr schwer, weil ich mich ja nicht im Spiegel sehen kann.
MIGUEL
Würde dir gerne helfen, aber wenn der Blinde den Blinden führt, fallen beide in die Grube. Ich glaube, ich habe mir auch schon wieder die rechte Linse ins linke Auge gestezt und umgekehrt.
WILLIAM
Klar, niemand heilt durch Jammern seinen Schaden, aber lasern lassen… ich weiß nicht, ich bin doch so lichtempfindlich. Apropos. Ich muss dann auch mal. Da geht ja schon fast die Sonne auf.

Und dann fliegt er behände mit dem Kopf gegen den Türrahmen. Die Handlung…«


»Stopp«, sagt der Produzent. »Kommen Sie wieder, wenn Sie etwas über die epische Schlacht zwischen Gut und Böse geschrieben haben.« (siehe dazu den Beitrag vom letzten Montag – Anm. d. Red.)
»Hexen!« rufe ich. »Ein Film über drei Hexen im Mittelalter, die alle so gestresst sind (…)«
Der Produzent deutet mit seiner unsichtbaren Fernbedienung erst auf einem Sicherheitsmann und dann auf uns.
»Eject?« fragt der Sicherheitsmann.
Der Produzent nickt, und gleich danach stehen wir vor der Tür.

Nazbierało się książek

Wczoraj Jacek Dehnel skarżył się tu, że nie czytamy, a Olga Tokarczuk dostała Nobla za wyobraźnię narracyjną, która z encyklopedyczną pasją reprezentuje przekraczanie granic jako formę życia. Komitetowi sztokholskiemu udało się stworzyć takie zdanie, które w żadnym języku nic nie znaczy, ale brzmi nader uczenie. Tym niemniej Tokarczuk jest powieściopisarką i pisze książki, a jej najważniejsza powieść, Księgi Jakubowe, jest niewątpliwie Dziełem, ale śmiem twierdzić, że wszyscy ją kupili, może nawet ci, którzy nie czytają, ale nikt nie przeczytał w całości, nawet ci, którzy czytają. Moi kochani Czytelnicy, z ręką na sercu…

Ewa Maria Slaska

Don Kichot, Wyspy Szczęśliwe i koty

Mnie tymczasem nazbierało się książek i nie nadążam z czytaniem. Nawet nie zamierzam się tłumaczyć. Książki leżą stertami w całym mieszkaniu, a ja tylko zmieniam układ tych stert – raz są czerwone, białe i niebieskie, raz stare i nowe, raz – te które trzeba przeczytać natychmiast i je tu od razu omówić, i te które mogą poczekać. We wszystkich są koty i Don Kichoty.

Zacznę od książki, która jest mała i lekka, łatwo więc można ją było zabrać w podróż – to zresztą też jest kryterium podziału: książki w sztywnych okładkach i paperbacki. Ukazała się w Ullstein Verlag już jakiś czas temu (rok 2006), a jej treść jest równie bezpretensjonalna i sympatyczna, jak owa skromna okładka. Historia życia młodej kobiety, Rosjanki, opowiedziana… kotami. Alle meine Katzen – Moje wszystkie koty to opowieść o niefrasobliwym dzieciństwie na Sachalinie, biednych studenckich czasach w Leningradzie (nie było to jeszcze Sankt Petersburg, o nie), z krótkimi wypadami do Moskwy. O pierestrojce i wyjeździe do Niemiec. O podróżach bez pieniędzy i o nadziejach. O przyjaciołach, chłopakach, osobistych narzeczonych, z których jeden zostaje mężem. Ten jest nawet bardzo znany (jest chyba najbardziej rozpoznawalnym pisarzem-imigrantem w Niemczech), ale w książce nie odgrywa żadnej pierwszoplanowej roli. Pierwszoplanowe są koty, własne i pożyczone. Między kotami biega banda dzieciaków, wpada do cioci Misi na obiad i wujka Włodka – pogłaskać kota. Był komunizm, ale dzieci na szczęście nie wiedzą, że gdzieś na świecie ich rówieśnicy żyją inaczej, po prostu żyją i jeśli tylko mogą, zbierają się w zgraje i hordy, biegając jak nieprzytomne. Sama tego nie przeżyłam – w naszym niewielkim domu jednorodzinnym we Wrzeszczu, podzielonym pomiędzy kilka rodzin, były cztery dziewczynki i chłopiec, u sąsiadów za płotem jeszcze dwie dziewczynki. Po lewej i prawej urzędy – nie było jak sformować zgrai. Ale opowiadała mi starsza ode mnie koleżanka, dorastająca w Berlinie, że wielkie podwórka pomiędzy zrujnowanymi kamienicami zaludniała horda dzieciaków, było ich co najmniej pięćdziesiąt. Biegały, tak jej zostało w pamięci. Kiedyś zniknęły wielkie podwórka, podzielono je płotami (teraz się je dzięki żmudnym staraniom – usuwa), zniknęły też biegające luzem rzesze dzieciaków. Usiadły w szkołach i na dodatkowych lekcjach angielskiego, przy pianinach i komputerach, czasem idą karnie ze szkoły na basen. Już nawet zapomniałam, że tak bywało, że biegały, ale zobaczyłam ostatnio taką kohortę tureckich dzieci, które pędziły z wrzaskiem przez ulicę. Dokąd się tak pędzi, jak jest się dzieckiem?

Nie miałam już tej książki ze sobą, w następną podróż zabrałam felietony Haralda Martensteina, gdy w kuluarach Kongresu Młodej Polonii w Bonn zobaczyłam maleńką wystawę tego, co, nie szukając specjalnie, można nazbierać w Niemczech, jak się szuka czegoś polskiego. Wieczorem wystawa wracała z powrotem do swojej walizki.


Foto EMS /Krystyna Koziewicz

Podobne prawda, ta walizka z okładki i walizka-wystawa?

Z kolei na okładce felietonów Haralda Martensteina, publikowanych swego czasu w Die Zeit i w Tagespieglu, grafik umieścił podobiznę kota podobnego do Hitlera, która jest wprawdzie podróbą, ale podobną i do kota i do Hitlera. Kiedyś już słyszałam o takim kocie, teraz dowiedziałam się, że istnieje nawet cała strona internetowa poświęcona tylko kotom podobnym do Hitlera. Cats that look like Hitler. Takie kotki zwą się kitlersy. Martenstein jest felietonistą mądrym i prowokującym. Przyjmuje jako autor możliwie najgorsze postawy, po to by zobaczyć, jak będzie wyglądało oburzenie czytelników. Czasem publikuje te głosy oburzenia pod tekstem kolejnego felietonu.
Felieton na stronie 102 został zatytułowany Ulica Karola Marksa, a zaczyna się zdaniem Karol Marks był wielkim myślicielem, nawet jeśli nie zawsze miał rację. Nie wiadomo, czy w ogóle żyli kiedyś jacyś myśliciele i myślicielki, którzy zawsze mieli rację. W roku 2009 ukazał się audiobook z listami, jakie pisali do siebie Marks i Engels. Z listów wynikało, że obaj Wielcy mieli paskudny charakter, byli zrzędni i nikt im się nie podobał. O własnych rodzinach wygłosili zdanie, że “najlepiej, jak już wszyscy wykitują”, a o robotnikach, że “nadają się tylko na mięso armatnie”. Szwajcarzy byli ich zdaniem “głupi”, Duńczycy to “kłamczuchy”, a “Polakom nie należy się Existenzberechtigung – prawo egzystencji”. Po lekturze tych epistoł recenzent z Die Zeit, ocenił, że ci smutni panowie dwaj reprezentują “nacjonalizm, seksizm, antysemityzm, rasizm i że obrażają własnych zwolenników”. To oczywiście prawda, pisze Martenstein, ale nie wolno jednak zapominać, że rasizm i nacjonalizm były w XIX wieku czymś absolutnie na porządku dziennym. Dlatego nie wolno ludzi z tamtej epoki oceniać, przykładając do nich nasze własne miary.

Pod tym felietonem autor cytuje pewien komentarz. Marks, ten pruski grabieżca z Trewiru, głosił w swym życiu retorycznym wiele poglądów, które się wzajemnie wykluczają. Odmówił Polakom Existenzberechtigung? No proszę, a w Londynie w roku 1867 na tzw. polskim mityngu wygłosił płomienną mowę wspierającą Polaków. Zakończył ją słowami: “Europa ma tylko jedną alternatywę – albo spadnia na nią lawina wschodniego barbarzyństwa rodem z Moskwy, albo musi pomóc odrodzić się Polsce, po to, by w razie potrzeby stanęły w jej obronie miliony polskich bohaterów”.

Podpisano donqichotte.

Książka Jadwigi Żylińskiej Kapłanki, amazonki, czarownice (opowieść z końca neolitu i epoki brązu, 6500-1150 lat p.n.e.) została wydana w roku 1972. W dzisiejszym pojęciu to staroć z lamusa, i być może nikt jej już nie czyta poza mną (wracam do niej regularnie raz na dziesięć lat) i Grażyną Plebanek, która poświęciła i tej książce, i jej autorce wiele przepięknych stron. Jeśli jesteście kobietami, koniecznie przeczytajcie. Jeśli nie – też Wam się przyda, ale pewnie nie będziecie chcieli.
We wpisie o kotach i Don Kichotach trzeba wspomnieć Kapłanki, amazonki, czarownice, bo dwukrotnie pojawiają się w niej Wysypy Szczęśliwe, które w baratarystyce zajmują ważne miejsce. To zawsze kobiety odpływają na Wyspy Szczęśliwe.
I zabierają ze sobą jabłka. (Pamiętacie? U Sapkowskiego Avalon, mglista kraina śmierci zawsze pachnie jabłkami).

Pozostały jeszcze dwa Don Kichoty niejako “właściwe” – Jose Ortega y Gasset, Medytacje o “Don Kichocie”, w tłumaczeniu Janusza Wojcieszaka, pierwsza książka Ortegi, opublikowana w roku 1914. Wydawca pisze na okładce, że książka:

…zawiera zręby całej późniejszej koncepcji autora. Odwołanie do genialnego dzieła Cervantesa stanowi pretekst nie tylko do rozważań o istocie hiszpańskości, ucieleśnionej w donkichotyzmie, lecz także o specyfice kultury śródziemnomorskiej w ogle, w zestawieniu z kulturą germańską…

Graham Greene, Monsignore Kichote – powieść, jak to zawsze u Greena – świetnie skonstrowana, dobrze napisana, pełna niespodzianek i zasadzek. Uczciwe pisanie, gwarantujące serdeczne czytanie.

Dobranoc. Zbliża się północ. Ten wpis się zaraz ukaże. Jeszcze w przyszłości napiszę o tych obu książkach, na razie więcej już nie mam siły, oczy mi się kleją. A przecież jeszcze trzeba poczytać…

 

 

 

Każdy, kto (o coś) walczy, jest Don Kichotem

EMS: Może zresztą nie każdy, ale Autor tego tekstu na pewno nim jest… Tekst znakomicie pasujący do dzisiejszego święta

Marek Włodarczak

MARS I WENUS

Marsjanie byli wybitnymi myśliwymi i doskonałymi tropicielami śladów – znaków – świadczących o tym, co się wydarzyło. A Wenusjanki były wieszczkami, ze znaków na niebie i ziemi przewidywały przyszłość. Nazywały te znaki komunikatami. Nic zatem dziwnego, że świat widziany przez Marsjan był odmienny od Wenusjańskiego świata komunikatów. Na Marsie wyroki zawsze były sprawiedliwe, bo zgodne z prawem, a jak się komuś prawo nie podobało, to siedział, diagnozy lekarskie zawsze były trafne, choć nie wszyscy pacjenci przyjmowali to do wiadomości i chorowali dalej, a szkoły były wyłącznie zielone. Na Wenus szkół nie było, bo po co, skoro wiedza tajemna była wrodzona, nie było też wymiaru sprawiedliwosci, były wyrocznie przewidujące skutki czynów niegodnych, zamiast do lekarza szło się do wyroczni, a że droga była daleka, wychodziło to tylko na zdrowie. Świetnie rozwijały się poezja, malarstwo i muzyka. Nie, religii nie było, choć roiło się od bogów, bogiń i różnych dobrych duszków. Jak nietrudno się domyślić, w końcu doszło do spotkania Marsjan z Wenusjankami, do zderzenia dwóch sposobów patrzenia na świat i porozumiewania się w nim. Od razu rozgorzał spór o wyższości śladów nad komunikatami. Świat był na krawędzi wojny, na szczęście Wenusjanki miały coś, czego Marsjanie bardzo pożądali. Strony podjęły negocjacje, ale te nic nie dały, a wręcz zaogniły sytuację. W końcu ustalono, że przedstawiciele obu stron pozostaną na Ziemi i będą kontynuować rozmowy w małych dwuosobowych zespołach. Z tej okazji urządzone zostało wielkie wesele, po czym strony rozjechały się, pozostawiając negocjatorów samych sobie. Historia tych negocjacji opisana jest w licznych dziełach filozoficznych, teologicznych i z zakresu teorii sztuki. Te bezowocne negocjacje trwałyby do dziś, gdyby nie pewne wydarzenie w sklepie samoobsługowym…

Tekst jest niedokończony.

To nieskończenie jest celowe.

Jeder, der kämpft, ist Don Quijote

Für Michał T.-S. Dankend

Michał hat mich regelrecht gezwungen, die Känguru-Bücher zu lesen. Ich wollte nicht, ich habe mich ernsthaft gewährt, was aber nicht half. Eines Tages lag das dritte Buch aus der Reihe, weil es schon drei davon gibt (Achtung! Werbung!), einfach im Treppenhaus meines Hauses. Ich nahm es mit nach Hause, mit dem mulmigen Gefühl, sich der Bestimmung beugen zu müssen. Und gleich am ersten Tag bei der Lektüre der ersten Seiten wurd’ ich findig und zitierte in einem der Barataria-Beiträge aus dem Vorwort. Mea culpa, Michał, dass es so lange gedauert hat. Ich glaube, du hast recht. Marc-Uwe Kling ist ein verdammt guter, kluger und witziger Autor, der darüber hinaus noch immer das schreibt, was man (dh. Du und ich) politisch so denkt und für richtig hält, was natürlich bedeutet, er ist genial (weil wir es sind – obwohl, ob man heutzutage, als die Ironie, und damit auch Autoironie, verschwunden sind, noch etwas derartiges schreiben kann?)

Louie

“Das sind Gefühle, wo man schwer beschreiben kann”, Thomas mann bei der Nobelpreisverleihung 1929

»Ahahamuhmuhmuh. Und der Deutsche Buchpreis der Ullstein Buchverlage in der Kategorie ‘Buch mit sprechendem Tier’, muh, geht dieses Jahr an…«
Die Moderatorin Julia Müller öffnet das Kuvert, juchtzt und ruft: »Louie, der lustige Leguan von den Kindern der Kindertagesstätte Sümpfe der Traurigkeit

»Ich fasse es nicht«, sage ich. Auf der Tribüne hinter uns jubeln Kinder. Die Gäste der Preisgala beginnen zu applaudieren.

»Du hättest deıı Preis beim ersten Mal nicht ablehnen sollen«, sagt das Känguru. Es sitzt links neben mir, in einem rosa Tutu, und liest vollig gelangweilt Wendy. Auf dem Kopf hat es eine Krone, ein Zauberstab liegt auf dem Tisch. Mein Agent, der rechts neben mir sitzt, kratzt sich ratlos am Kopf.
»Das scheint auch mir eine inhaltlich wirklich aııgreifbare Entscheidung«, sagt er und nimnıt sich ein Salınetönchen vom Tabiett mit Desserts, welches das Känguru irgendeinem Kellner abgenommen hat.
»Kommt auf die Bühne, Kinder«, ruft die Moderatorin. Unter lautem Geschrei stürmt eine Gruppe Fünfjähriger mit ihrer Erzieherin die Bühne. Fast alle Anwesenden erheben sich und spenden stehend Applaus.
»Ich werde gerade unfassbar attrakiv« (dies bedeutet in der Tat: aggressiv – Anm. der Administratorin), sage ich.
»Und wie Sie ja alle wissen, ist der Preis dieses Jahr zum ersten Mal dotiert« sagt die Moderatorin. »Tante Isabel, was werden Sie denn mit den 10.000 Euro machen?«
»Damit können wir endlich das Dach unserer Kita reparieren lassen, damit die Kinder bei Regen nicht mehr nass werden«, sagt Tante Isabel.
»Das ist doch wirklich ein Skandal«, rufe ich. Ein paar Leute drehen sich zu uns um, die große Menge hat aber nichts gehört, denn ihr Applaus hat mein Rufen verschluckt.
»Du hast ja recht …«, beschwichtigt mein Agent, »aber bitte etwas leiser. Die hatten halt einen Bonus, weil sie noch so klein sind«.
»Ach was …«, fauche ich, »Aber kuck dir die Bilder mal an! Da hat doch garantiert ein Erwachsener geholfen«
»Ja, das ist wirklich gemein«, sagt das Känguru. »Wenn dir ein Erwachsener geholfen hätte, wäre dein Buch bestimmt auch besser geworden.«
»Nicht aufregen«, sagt mein Agent. »Probier lieber mal eins von diesen leckeren Sahnetörtchen.« »Louie, der lustige Leguan spricht ganze fünf Sätze«, sage ich eingeschnappt. »In diesem ganzen sogenannten ‚Buch‘!«
Ich setze mit Zeige- und Ringfingem wütende Anführungszeichen um das Wort Buch.
»Du kennst das Buch?«´, fragt das Känguru.
»Ich habe alle nominierten Bücher gelesen«, sage ich. »Alle beide …«
Endlich verebbt der Applaus.
»Ahamuhmuh«, sagt Julia Müiler. »Und wie geht es nun weiter für euch Kinder?«
Ein kleines Mädchen tritt ans Mikrofon.
»Wir schreiben eine Fortsetzung, wo Louie in die Schule kommt. Damit wollen wir genug Geld verdienen, um das Abzest…«
»Asbest«, sagt Tante Isabel.
»Asbest aus der Kita wegzumachen», sagt das Mädchen.
Wieder stehen die Leute auf und klatschen.
»Buh!«, rufe ich. »Buh!«
»Bitte beruhige dich doch!«, sagt mein Agent.
»Louie läuft lässig«, zische ich. »Louie lacht lustig. Louie lebt locker. Louie liebt liegen. Louie lutscht Lutscher. Das ist alles, was der bekackte Leguan sagt. Das ist der komplette Text von dem bekackten Buch«
Die Kinder verlassen unter erneutem Applaus die Bühne.
»Und dabei stellt sich noch die Frage, warum der bekackte Lemur…«
»Leguan«, sagt mein Agent.
»…das überhaupt alles sagt. Und zu wem! Der ist allein auf den Bildern. Der spricht mit sich selbst, oder was? Der hat doch ‘ne Macke! Und so was gibt man Kindern zum Lesen? Kein Wunder, dass unsere Gesellschaft so kaputt ist. Ich fasse es nicht«
Der Applaus brandet noch mal auf, als Tante Isabel und ihre Kinder Kusshände in den Saal werfen. »Ich habe ein Manifest verfasst, voller Witz und Weisheit«, schimpfe ich innerlich brodelnd. »Einen Fels in der Brandung stumpfer Pipi-Kaka-Witze, eine Rettungsboje für alle, die etwas faul dünkt an dieser widerwärtigen Weltordnung, ein Buch voll Tucholsky’schem Witz, voll Orwell’scher Weitsicht, voll Beckett’scher Radikaliıät…«
»Voll Goeıhe’scher Beschieidenheit«, wirft das Känguru ein.
»…eine große Satire über ein idealistisches, wenn auch leider wahnsinniges Känguru und seinen flexiblen, belastbaren, innovativen, kreativen, teamfähigen, begeisterungsfähigen und kreativen Begleiter …«
»So beruhige dich doch«, sagt mein Agent eindringlich. »Bitte, bitte. Die Leute kucken schon.« »LASS SIE DOCH KUCKEN!«, brülle ich, »ICH BIN KÜNSTLER! DIE LEUTE SOLLEN MIR ZUKUCKEN! ICH BIN KÜNSTLER!«
»Kleinkünstler«, sagt das Känguru.
»NEIN! NEIN! NElN!«, rufe ich, »KÜNSTLER! Nichts Geringeres als einen modernen Don Quijote habe ich verfasst! ABER NEIN! Louie, der lustige Leguan. Das ist natürlich relevanter. Das ist natürlich…«
Das Känguru schlägt mir mit der Wendy auf den Kopf. »Halt die Klappe, Knappe!«
Der Applaus verebbt zum letzten Mal.
»Ahahamuhmuhmuh«, sagt Julia Müller. »Glauben Sie mir, das war der schönste Moment meiner professionellen Karriere.«
»Du dumme Kuh!«, rufe ich.
»So bringen Sie ihn doch zum Schweigen«, fleht mein Agent das Känguru an.
»Muh! Muh! Muh!«, rufe ich. »Die Kuh, die lach…«
Das Känguru stopft mir ein Sahnetörtchen in den Mund:
»Halt mal kurz.«


© 2014 by Ullstein Buchverlage GmbH, Berlin

 

Barataria oder was passiert mit unseren Utopien

Für Christine anhand von Auszügen aus einem fabelhaften Buch, das ich von ihr bekommen habe; es wäre auch für Konrad, der aber noch kein Deutsch kennt

Klappentext:

Orient und Okzident, Einwanderer, Auswanderer, Aussteiger, Islam, Christentum, Kapitalismus und die Suche nach dem Glück: Michael Kleeberg erzählt Geschichten und Schicksale in einer globalisierten Welt. Mühlheim bei Frankfurt. Ein Kreis von Freunden trifft sich und versucht, über Freundschaft und Gesellschaft nicht nur nachzudenken, sondern auch Utopien eines anderen Zusammenlebens zu verwirklichen.
Dabei: Hermann, einst Doktorand der Philosophie, dann Aussteiger, jetzt Lehrer in Frankfurt. Maryam, eine iranische Sängerin, die auswandern musste, weil ihr das Singen verboten wurde. Ausserdem: Younes, ein libanesischer Pastor, Zygmunt, ein polnischer Handwerker, Bernhard, ein Ex-Sponti, der lange einen Verein für Jugendsozialarbeit leitete, Ulla, seine Frau, Kadmos, ein arabischer Lyriker.
In einem kaleidoskopischen Roman in zwölf Büchern (angelehnt an Goethes West-Östlichen Divan und Nezamis Leila und Madschnun) erzählt Michael Kleeberg ihre Geschichten und Geschichten um sie herum und begibt sich zu den Wurzeln ihrer Kulturen. Kleebergs Buch spielt in Deutschland, Iran, im Libanon und im Reich der Mythen.


»Die Fundamentalisten wie die Materialisten sind sich ja darin einig, dass wir an gar nichts glauben, was nicht stimmt, wie wir wissen. Aber die Rückbindung ist das eine, wie jedoch steht es mit der Zukunft? Wollen wir etwas bewahren, oder wollen wir etwas schaffen?
Eine Utopie? Muss es dann nicht, wie alle Utopien, eine mosaische sein? Ein Ausblick? Eine Hoffnungskarotte? Ein Vorgefühl von höchstem Gliick? Wir blicken darauf wie Muse hinunter ins Gelobte Land (…). Betreten kann man sie immer nur kurzfristig, denn alle Utopien verwandeln sich zu totalitärem irrsinn, wenn sie sich konsolidieren. (…)«

(…)
»Liest du was Neues? Oder ist das hier aus dem Bestand?«
»Was Neues. Judith Shklar. Der Liberalismus der Furcht. Kennst du sie?«
Ernst nickt. ››Sie ja. Das Buch noch nicht. (…) Aber warum Furcht?«
»Es geht um die Sicherheit vor Grausamkeit als Grundbedingung für die individueile Freiheit. Die Grausamkeit jeglicher Machtausübung. Ihr großes Thema. Und woran arbeitest du?«
»Ich habe mich für den Bachelor gerade an einer Analyse der Spontibewegung versucht.«
Hermann lacht. »Eine geistige Herleitung deines Vaters. Hast du ihn gelöchert?«
»Ja, aber da kriege ich nur Anekdoten über Fußball und Äppelwoi zu hören.«
»Dabei gehört Bernhard zu den wenigen, die sich ihre ideale nie haben korrumpieren lassen«, sagt Hermann.
»Ja, leider«, erwidert Ernst. »Sonst könnte er vielleicht heute auch von seinem Management 50000 pro Vortrag verlangen lassen wie Joschka Fischer.«
»Na komm, es reicht doch auch so. Wobei, du hast insofern recht, als wenn wir alle auf Hartz IV wären und nur unsere Armut zu teilen hätten, auch dieser Ort hier nicht existieren würde. Die innere Freiheit ist und bleibt bis zu einem gewissen Punkt eine Funktion der Mittel, die du dir erwirtschaftet hast.«
»Notwendige, aber nicht hinreichende Bedingung«, sagt Ernst.
»Ja, und da wären wir bei dem ›überschüssigen Bewusstsein‹ von Marcuse oder Bahro oder beiden. Den humanen Kapazitäten, die übrigbleiben, nachdem du für dein materielles Überleben geschuftet hast. Die beiden haben zwar geglaubt, dass nur im Sozialismus so ein geistiger Mehrwert herauskommt, aber das wissen wir ja nun besser.«
»Wie war das nochmal?« fragt Ernst.
»Es werden Bedürfnisse freigesetzt, und zwar entweder kompensatorische oder emanzipatorische? (…) Willst du Erstere befriedigen, um dich für die Arbeiterei zu entschädigen, kaufst du Autos, machst Kreuzfahrten und spielst Golf. Die emanzipatorischen dagegen ließen in die Bildung, die Kultur, die Schönheit, die Menschlichkeit und die Gerneinschaft. Und genau darin, lieber Ernst, bist du groß geworden. Wenn Ulla und Bernhard ihr Geld lieber für sich ausgeben würden, dann gäbe es diesen Ort nicht,wo wir leben, lieben, denken und trinken können.« (…)

Und weiter:

Um ein offenes Haus führen zu können, braucht man ein Haus. Das Essen, das jeder, der hereinschneit, vorgesetzt bekommt, muss eingekauft werden (…). Großzügigkeit braucht Mittel, und Großherzigkeit kommt aus der Selbstachtung, die wiederum daher rührt, dass man Arbeit hat und angemessen dafür bezahlt wird. Das Gefahr ist immer, dass man solch einen Ort für selbstverständlich nimmt, für gegeben und unveränderlich, und ausschließlich am Wesen der Gastgeber festmacht anstatt an den komplizierten und unsichtbaren Mechaniken des Lebens, die die Existenz dieser Gastgeber bedingen.

Und so ist es auch im Divan. Der Gastgeber, Bernhard oder TK genannt, verliert gerade seine Existenzgrundlage, was von seinem früheren Freund verursacht wird, aber doch letztlich an ihm selbst liegt und seinen Prinzipien, aud die er nicht verzichten will. TK und sein Kumpel Krüger unterhalten sich darüber beim Jogging. Krüger möchte wissen, was sich in der Sache gerade tut.

TK antwortet nicht.

»Mit einem Wort«, sagt Krüger, „du hast nie die Machtfrage gestellt.«
»Nein, warum hatte ich auch sollen. Der ganze Verein war doch über all die Jahre auf flache Hierarchien und den gedanken kollektiver Gemeinschaftsentscheidungen ausgerichtet.«
»Und das ist genau der Punkt, wo du dich täuschst! (…) Wenn nicht explizit in festen Hierarchien, dan implizit in Form von individueller Exzellenz.«
»Exzellenz, hör auf«, lacht TK.
»Und vor allem füllt sich Machtvakuum immer sofort. Wenn einer die macht abgibt oder ausschlägt, ist ein anderer da, der si übernimmt. Aber denk doch mal nach: Wessen Idee war dieser Verein?«
»Meine.«
»Und wer hat ihn aufgebaut und ausgeweitet?«
»Ich. Aber nicht nur.«
»Und wer hatte die Ideen dazu?«
»Die kamen aus gemeinsamen Diskussionen.«
»Schon. Aber wer hat solche Diskussion eingefordert, angeregt und ihnen eine Richtung gegeben? Sei ehrlich!«
»Ich«, sagt Bernhard (…).
»Und wer hat die Richtungsentscheidungen gefällt?«
»Immer gemeinsam im Kollektiv. Aber stimmt schon, ich habe die anderen schon meist in die Richtung gelenkt, die mir am besten vorkam.«
»Und deshalb bist du ja auch der Vorsitzende des Vereins gewesen.«
»Nie. War ich nie. (…) War mir nie wichtig.«
»Aber was für eine Position hast du denn dann innegehabt?«
»Gar keine. Mitarbeiter.«
»Aber du hast den Verein doch nach außen repräsentiert. Gegenüber der Stadt, dem Sozialamt, dem Jugendamt, was weiß ich?«
»Naja sicher, ich kenne die ja alle.«
»Bernhard, du bist naiv!«
»Mag schon sein. Aber warum ist es naiv, sich nicht in den Vordergrund zu drängen, wenn sowieso alle wissen, dass man den Laden schmeißt?«
»Genau deshalb, mein Lieber. Weil sich sonst jemand dahin drängt, der ihn eben nicht schmeißen kann, oder der ihn auch schmeißen kann. aber anders als du. Ich nehme doch an, dass dein Freund und Mitgründer, der dich jetzt rausgeekelt hat, der Vorsitzende des Vereins ist.«
»Ja, für den war das wichtig. (…) Die Probleme hatten ganz unscheinbar begonnen. Vielleicht damit, dass A.S. vor einigen Jahren neben dem Verein eine eigene Entrümpelungs- und Umzugsfirma gegründet hat, die jugendliche Alkoholiker und Straftäter resozialisierte. Eigentlich ein tolles Projekt. Nur dass er, als im ersten Jahr die Liquidität fehlte, in die Vereinskasse griff, um das auszugleichen. Sie hatten das durchdiskutiert und die Summe dann in ein offizielles Darlehen umgewandelt.«
»Kein Wunder, dass er einen Rochus auf dich hat!« sagt Krüger.
»Wieso denn er auf mich?«
»Weil er in deiner Schuld steht. Und weil du seine Schwäche und sein Fehlverhalten kennst und gerade nicht öffentlich gemacht hast. Und natürlich, weil er die Gelder hätte ganz bequem und legal verschieben können, wenn es alles sein Laden gewesen wäre.«
»Es war aber so lange alles gut. Bis er mit der Überwachung anfing. Effizienzsteigerung. Monitoring! Wo dann kein Platz für Vertrauen und Selbstverantwortung bleibt.«
»Die gewiss jeder bis ins letzte Glied in jeder Minute geübt hat …«
»Krüger, jetzt wirst du zynisch. Wir sind alle Menschen und machen Fehler. Und das muss auch erlaubt sein. Jedenfalls fing A.S. dann mit Stichprobenkontrollen an, und es gab die ersten Abmahnungen statt eines Gesprächs. Und dann kam er mit der Idee, den Verein in eine GmbH umzuwandeln. Und erst dagegen habe ich offen opponiert«
»Ohne dir die Machtmittel gesichert zu haben«, sagt Krüger. »Ich nehme mal an, da hast du dann auch deine erste Abmahnung bekommen. Aber weißt du, wenn du von der Wut und der Enttäuschung abstrahieren kannst, wird dir Folgendes auffallen: Dass die entscheidende Rolle bei alledem nicht der gewiss schäbige Charakter deines früheren Freundes spielt (…), sondern der Zeitpunkt und das Alter. (…) Der natürliche Weg aller jugendlichen, idealistischen Gründungen und Unternehmen ist gleich. Sie fangen alle mit der alleinigen Konzentration aufdie Sache an. das Ziel, den Stern am Horizont. Einigkeit herrscht.Jugend herrscht, da können die Hierarchien flach bleiben, die Einkünfte symbolisch, und die Diskussionen finden schnell zu einem gemeinsamen Ergebnis, und Macht ist ein Zwangsmittel, das nur Alte und Analneurotiker brauchen, und gleich sind wir sowieso und können im Kollektiv entscheiden, denn alle leitet uns die Vernunft.
Aber irgendwann merkt der Klügste oder Arbeitssamste oder Ehrgeizigste, dass es immer schon er war, der die Sache entscheidend vorangebracht hat. Und jetzt wird er älter und will endlich auch persönlich etwas von dem Ganzen haben. Dass die Gleichheit aller Beteiligten eine fromme Illusion und Lüge ist und immer war, das fällt ihm jetzt langsam wie Schuppen von den Augen. Das machen das Alter und die Erfahrung und der Blick nach rechts und links. Irgendwann stellst du fest, du bist ein Individuum geworden, das ganz anders ist als die anderen. Und du sagst dir: Jetzt muss es aber auch endlich mal um mich und meine Meriten gehen. Und mit Alter und Erfahrung steigt auch die Verachtung für die Mitläufer und Profiteure und die Nichtskönner und Faulenzer und Durchmögler. Oder wenn dir Verachtung ein zu scharfes Wort ist, dann die Unduldsamkeit für Schlamperei und Dummheit. Es wächst einem ein Bewusstsein für Rangunterschiede zu. Wir reden nicht von Menschenrechte, Achtung! Es geht nicht darum, einen netten Versager auszupeitschen, aber muss er unbedingt das Gleiche verdienen wie ich? Du bekommst ein Gefühl dafür, dass Gerechtigkeit, von der immer so viel die Rede ist, eigentlich das wäre, wenn der Bessere und Klügere und Fleißigere, derjenige, der die Verantwortung trägt und auf sich nimmt, auch den größeren Teil des Kuchens für sich beanspruchen dürfte. Nochmal: Nicht dass die anderen darben sollen. Nie und nimmer. Aber mitreden sollen sie nicht, wenn sie nichts verstehen und sich im Grunde ihrer Seele auch nicht dafür interessieren, gottverdammt!«
»Ja, so ungefahr hat A.S. wohl gedacht«, sagt Bernhard.
»Und zweifellos hättet ihr die GmbH zusammen gründen können, euch zu Geschätsführern machen, die Gewinne teilen und der Realität endlich eine adäquate Struktur geben. Teilen und herrschen.«
»Ja«, sagt TK schweratmend. »Ja, aber das wollte ich nicht. Das kam mir wie Verrat vor an dem Grundgedanken der Unternehmung. Außerdem haben wir alle sehr ordentliche Gehälter bekommen, und ich hab’ auch beizeiten für eine erstklassige betriebliche Altersvorsorge gesorgt. Mehr brauche ich nicht.«
»Klassischer Denkfehler aller Utopisten der Machtlosigkeit. Zu glauben, es gebe einen endlichen Bestand an Bedürfnissen und alles, was darüber hinausgeht, sei Gier.«
»Ich will gar nicht mit dir darüber streiten, dass die Dinge die Tendenz haben, größer werden zu wollen, und dass nichts schwieriger ist, als sich mit einem Status quo zu begnügen. Worurm‘s mir geht, sind die menschlichen Schäden dieser Vergrößerungs- und Optimierurıgs- und Effizienz- und Kontrollwut. Weil sie so zutiefst unnötig sind. Weil wir fast dreißig Jahre bewiesen haben, dass man gute und sinnvolle Arbeit eben auch ohne Macht leisten kann.«
»Was du sagst«, meint Krüger, »erinnert mich an Utopia von Thomas Morus. Aber der logische Fehlschluss daran lässt sich in einen Satz fassen: There is no free lunch. Sowas wie kostenloses Mittagessen gibt es nicht.«
»Ich kann dir gleich das Gegenteil beweisem, erwidert Bernhard.«
»Ja, aber warte ab, wie du reagierst, wenn ich Geschmack daran finde und jeden Mittag bei euch vor der Tür stehe und es einfordere. Es gibt ein Grundprinzip, das überall wirkt, wo der Versuch gemacht wird, die Macht auszublenden. Es mag gelingen, Hierarchien, Eigentum und Geld abzuschaffen. Aber in dem Maße, in dem die Macht aus den hierarchischen Ungleichheitsverhältnissen verschwindet, kehrt sie durch die Hintertür zurück als strukturelle Gewalt. Es braucht ein rigides System der Überwachung, um sicherzustellen, dass alle sich an die Regeln der Gleichheit, Besitzlosigkeit und Briiderlichkeit halten. Das utopische System kommt nicht ohne drakonischen Strafenkatalog aus. Strafen zu können ist aber einer der Grundpfeiler von Macht. Und eine Quelle permanenter Gewalt. Deshalb lieber eine GmbH mit einem Chef als ein Kollektiv mit einem Revolutionstribunal, das den Eierdieb dann irgendwann einen Kopf kürzer macht, um ein Exempel zu statuieren. Der vermeintliche Verzicht auf Macht kann eine perverse Sache sein.«

Sie kommen ins Haus zurück, wo man gerade für alle, es sind acht oder zehn Personen da, free lunch vorbereitet. Der Hermann, derselbe, der Judith Shklar liest, lauscht dem Gespräch des Joggers und füg seinen Senf hinzu:

»Ich verstehe, was du meinst, Krüger«, sagt er, »aber auf Bernhard bezogen, also auf den Einzelnen bezogen, will das nicht viel heißen. Gewiss, er hätte die Umwandlung des Vereins in eine GmbH zustimmen können, er hätte der Hierarchisierung des Betriebs zustimmen können, aber dazu hätte er ein anderer Typus sein müssen als er ist. Der Bernhard, der diese Dingeaus betriebswirtschaftlicher Logik und Eigeninteresse getan hätte, wäre eben ein anderer Mensch, eine andere Weseneinheit als die, die hier sitzt. Oder besser: Bei der wir sitzen. Und jener Bernhard wäre eben vielleicht niemand, dem andere Werte durch den Kopf gehen als macht und Effizienz. Mit der Konsequenz, dass beispielweise ich hier nicht sitzen würde bei diesem Bernhard. (…) Die richtige Frage ist also nicht die, ob unser Bernhard naiv gehandelt hat und letztendlich selbst Schuld an seinem Schicksal ist, sondern die, welche sonstige Auswirkungen auf das Leben anderer jener Bernhard hätte. Und da scheint die Waage doch sehr zugunsten des Unsrigen auszuschlagen.«


Galiani-Berlin
ISBN: 978-3-86971-139-3
Erschienen am: 16.08.2018
464 Seiten, gebunden mit SU
Preis 24,00 €

Michael Kleeberg, geboren 1959 in Stuttgart, lebt als Schriftsteller und Übersetzer (u.a. Marcel Proust, John Dos Passos, Graham Greene, Paul Bowles) in Berlin. Sein Werk (u.a. Ein Garten im Norden, Vaterjahre) wurde in mehr als ein Dutzend Sprachen übersetzt. Zuletzt erhielt er den Friedrich-Hölderlin-Preis (2015), den Literaturpreis der Konrad-Adenauer-Stiftung (2016) und hatte die Frankfurter Poetikdozentur 2017 inne.

Barataria jako projekt szkolny

Chciałam napisać o książce kucharskiej Tortilla u Sancho Pansy Janiny Pałęckiej i Oskara Sobańskiego, tymczasem poszukiwania zawiodły mnie do pewnej szkoły w pewnym niewielkim mieście, gdzie kilka lat temu nauczyciele i bibliotekarze zorganizowali taki oto projekt:

Świat na widelcu: tortilla u Sancho Pansy – opis projektu

Cel główny: rozpowszechnianie rezultatów projektu:
Wyspy Szczęśliwe
drogą do doskonałości, kariery i osiągnięcia mistrzostwa zawodowego
dla uczniów i nauczycieli Zespołu Szkół nr 7 w T.

Cele szczegółowe:
– kształtowanie postawy ciekawości, otwartości i tolerancji wobec kultur innych krajów
– zainteresowanie odbiorców kuchnią hiszpańską i kulturą żywienia
– upowszechnienie wiedzy na temat hiszpańskich tradycji kulinarnych
– promowanie i rozwój czytelnictwa dzieci i młodzieży
– integracja społeczności lokalnej
– rozwijanie zdolności pracy w grupie

Uczestnicy: – nauczyciele i uczniowie Zespołu Szkół nr 7 w T. (w tym uczniowie zakwalifikowani do wyjazdu na staż na Teneryfę, w ramach przygotowania kulturowego)
– pracownicy Biblioteki Miejskiej w T. (oddział dla dzieci)
– dzieci i młodzież, czytelnicy oddziału dla dzieci Biblioteki Miejskiej w T.

Etapy projektu
Spotkanie nauczycieli i pracowników Biblioteki Miejskiej w T., opracowanie szczegółowego planu działań
Wybór i przygotowanie materiałów, niezbędnych do realizacji programu:
– wyszukanie przepisów na potrawy charakterystyczne dla kuchni hiszpańskiej, listy składników, sposób wykonania oraz zdjęcia gotowych dań
– przygotowanie informacji na temat bohaterów książki Miguela de Cervantesa: Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manchy i ich ulubionych potraw (tortilla Sancho Pansy)
– Przygotowanie prezentacji multimedialnej na temat Hiszpanii i hiszpańskiej kuchni oraz wiatraczków z ciasta
– Spotkanie z czytelnikami oddziału dla dzieci Miejskiej Biblioteki Publicznej w T. (w ramach obchodów Międzynarodowego Dnia Książki / rocznicy śmierci autora Don Kichota –23.04)
– Prezentacja multimedialna, podstawowe informacje na temat: Hiszpanii, potraw hiszpańskich i Sancho Pansy, bohatera książki Cervantesa
– Przygotowanie hiszpańskiej tortilli (wspólne zajęcia dzieci i pracowników Biblioteki Miejskiej) wg przepisu Sancho Pansy – uczta dla ciała (tortilla) i dla ducha (głośne czytanie fragmentów „Don Kichota”, wykonanie prac plastycznych – ilustracji do odczytanego tekstu)

***

Miguel de Cervantes: Don Kichot
Rozdział czterdziesty siódmy, w którym Sancho Pansa nadal rządzi na wyspie Baratarii, lecz wydaje mu się to coraz uciążliwsze

Wyglądało na to, że życzenie pana gubernatora zostanie zaraz spełnione, z sali przyjęć bowiem zaprowadzono go do sali jadalnej, gdzie czekał już stół obficie zastawiony, czekała też służba do mycia rąk, do usługiwania przy stole i do innych, na razie niewiadomych czynności. Fotel przy stole był tylko jeden i nakrycie na stole jedno, z czego łatwo było zrozumieć, że to dla Sancha i że on jeden będzie się posilał, a pozostali będą mu pomagali swą obecnością. Kiedy wkroczył na salę, rozległa się muzyka, która trwała, póki mył ręce i wycierał, a kiedy usiadł – zamilkła. W tej samej chwili pojawiła się obok gubernatora jakaś nieznajoma postać o dosyć ponurej twarzy i z fiszbinową pałeczką w dłoni. Nie zwracając uwagi na tę asystę, Sancho Pansa rozejrzał się po stole, na którym pełno było naczyń z rozmaitymi daniami, mokrymi i suchymi. Skinął z zadowoleniem głową i podczas gdy zawiązywano mu serwetkę pod brodą, zastanawiał się, od którego by zacząć. Sięgnął po najbliżej stojący półmisek z ostrygami, ale zanim zdążył której skosztować, jegomość u jego boku machnął pałeczką i pośpiesznie zabrano mu półmisek sprzed nosa. Chcąc nie chcąc zdecydował się na drugi, z pasztetem z królika, ledwie jednak wyciągnął doń rękę, gdy dotknięty pałeczką i ten półmisek uciekł przed Sanchem. To samo powtórzyło się i z trzecim półmiskiem, na którym leżały świeże jarzyny. – Czy to obiad, czy sztuczki z królikiem i kapeluszem? –zapytał zdenerwowany gubernator.
– Wasza niespożytość – powiedział z szacunkiem ów osobnik, na którego znak znikały potrawy – spełniam tylko swój obowiązek, jestem mianowicie lekarzem waszej niespożytości i mam pilnować, byście nie spożyli, uchowaj Boże, nic takiego, co zaszkodzi wam na żołądek; ostrygi były stanowczo za ciężkie, ten pasztet za ostry, te jarzyny zbyt wzdymające; z góry powiem, że nie radzę wam też jeść tej zupy, bo zawiera zbyt wiele płynu, ani tego mięsa, bo jest za suche – co powiedziawszy, wskazał pałeczką, a służba natychmiast sprzątnęła wazę z zupą i półmisek z pieczenią.
– Zostały więc – rzekł Sancho – jeśli mnie wzrok nie myli, te apetycznie przyrządzone przepiórki.
– Raczej umrę, niż pozwolę je tknąć waszej nietykalności – oznajmił lekarz.
– A to dlaczego? –zdziwił się Sancho.
– Ponieważ, jak uczy Hipokrates, ze wszystkich niestrawności najniebezpieczniejsza jest ta, którą powodują przepiórki.
– Zacznijmy więc od innego końca – powiedział Sancho. – Pan doktor zrobi przegląd całego stołu i usunie wszystko, co może mi zaszkodzić, a tym, co zostanie, zajmę się już spokojnie, bez obawy, że mi ucieknie.
Lekarz skinął głową na znak zgody, następnie wbił jastrzębie spojrzenie w nakryty stół i pałeczka zaczęła wykonywać konwulsyjny taniec nad całą jego przestrzenią, w miarę zaś, jak się poruszała, służba ogołacała stół z naczyń, aż zamieniła go w białą pustynię, na której i mysz by się nie pożywiła, nie tylko człowiek, zwłaszcza zaś człowiek o tak dobrym apetycie jak Sanczo Pansa. Głodnemu i złemu gubernatorowi na widok znikającego jedzenia oczy coraz bardziej wyłaziły z orbit, aż doprowadzony do szału trzasnął pięścią w stół, z ostatniego uciekającego półmiska złapał ręką kawałek wilgotnego placka, zwanego po hiszpańsku tortillą, i wpakowawszy go sobie do ust, przełknął prawie bez żucia, po czym wrzasnął:
– Wynoś mi się stąd, przeklęty łapiduchu, bo ci łeb utnę za próbę zamorzenia głodem władzy państwowej! Mnie zaś niech natychmiast dadzą jeść albo zrezygnuję ze stanowiska, bo ziarnka bobu nie jest warta posada, na której się nie można najeść do syta!

WIATRAKI Z POWIDŁAMI

zob.

Ciasto:

1/4 szklanki ciepłej wody
2,5 łyżeczki suchych drożdży, instant
1/2 szklanki mleka, ciepłego
1 duże jajko
1/4 szklanki cukru
1 łyżeczka soli
2,5 szklanki mąki
200 g masła, chłodnego

Wodę wlać do dużej miski, wsypać drożdże i zostawić na minutę, żeby drożdże zmiękły. Dodać mleko, jajko, cukier i sól i wymieszać. Odstawić.
Mąkę wsypać do drugiej miski. Masło pokroić drobno w 1/2 cm plasterki i dodać do mąki. Lekko zmiksować lub zagnieść łyżką, ale tylko na tyle, by masło i mąka lekko się połączyły, a masło ciągle było w małych kawałkach. Wlać drożdże z mlekiem i łagodnie wymieszać łyżką.
Ciasto zawinąć w folię spożywczą i chłodzić w lodówce przez całą noc. Rano dużą stolnicę wysypać lekko mąką. Położyć na niej ciasto:
rozwałkować je na kwadrat o boku 40 cm,
złożyć ciasto tak, jak kartkę -1/3 dolnego boku składamy do środka, na to nakładamy 1/3 górnego boku, teraz rozwałkować na prostokąt o wymiarach 25 cm na 60 cm, złożyć wzdłuż krótszego boku tak jak na początku.
Rozwałkować na kwadrat o boku 50 cm.
Złożyć. Rozwałkować na prostokąt 25 x 60 cm.
Złożyć jak kartkę. Zawinąć w folię i schłodzić 30 minut.

W znalezionym tekście i stronie, na którą się on powołuje, przepis kończy się na tym, że ciasto trzeba ponownie schłodzić. To jednak nie koniec, bo po pół godzinie trzeba je wyjąć z lodówki, rozwałkować, pociąć radełkiem na kwadraty, te zaś nadciąć z 4 stron jak na zdjęciu. Pośrodku każdego ciastka położyć kleks powideł, zagiąć nacięte części, skleić ze sobą nad powidłami, położyć na blasze wyłożonej papierem do pieczenia i piec w nagrzanym piekarniku – jak sądzę co najmniej 15 minut albo aż uzyskają złoty kolor.

TORTILLA PO CHŁOPSKU

tortillaespañola

1. Ziemniaki obrać i pokroić w plasterki, cebulę pokroić w piórka, czosnek drobno posiekać.
2. Na patelni rozgrzać odrobinę oliwy, podsmażyć cebulę, i czosnek.
3. Dolać oliwy i wrzucić ziemniaki, posolić, usmażyć na złoty kolor.
4. Ubić na sztywno białka, wciąż ubijając dodać po jednym żółtku i łyżkę mleka.
5. Do jaj dodać ziemniaki i cebulę
6. Przelać masę jajeczną na rozgrzaną patelnię, smażyć na maluteńkim ogniu.
7. Potrząsać patelnią tak, aby tortilla nie przykleiła się.
8. Kiedy się zetnie, przewrócić na drugą stronę, delikatnie nożem oddzielić od krawędzi patelni
9. zdjąć tortillę.
10. Duży talerz położyć na patelni i jednym ruchem ją odwrócić.
11. Położyć tortillę drugą stroną.
12. Smażyć na małym ogniu około 2 minut.
13. Gotową tortillę przełożyć na talerz, ale tak by się nie połamała, pokroić jak ciasto.

***

PS od adminki. Podobnie jak w wyprawie, o której już TU pisałam, tak i w tym projekcie szkolnym okazuje się, że Wyspy Szczęśliwe znaczą dziś coś zupełnie innego niż kiedyś – dziś pod tą nazwą rozumiemy świat, w którym żywi ludzie mają pędzić szczęśliwe życie – ongiś było to miejsce wiecznego odpoczynku ludzi szlachetnych w zaświatach. Dzisiejsze Wyspy Szczęśliwe to dawna Cytera, wyspa miłości.

Jean Antoine Watteau, Przybycie na Cyterę, 1718, Pałac Charlottenburg, Berlin

Barataria na lato: książki, koty i Don Kichoty

Ewa Maria Slaska

Nie ma nic równie starego jak wczorajsza gazeta. I rzeczywiście poniższy obrazek został opublikowany w najważniejszym dzienniku berlińskim, Der Tagesspiegel, 26 czerwca czyli 40 dni temu. To całe wieki! Wszystko nieaktualne.

Wtedy były to jednak najświeższe aktualności.

Don Kichot mówi: SPD potrzebuje podwójnej szpicy (czyli dwóch osób na stanowisku szefa partii), a jego giermek odpowiada z uśmieszkiem: Zrobimy to.

Czy rzeczywiście była o tym mowa w czerwcu? Nie pamiętam.

Tytuł pod spodem nie wiąże się nijak z obrazkiem, a znaczy mniej więcej tyle co Dobrobyt za godność. Artykuł dotyczy planowanej misji Jareda Kushnera, zięcia Trumpa, który chciał od Palestyńczyków kupić za spore pieniądze obietnicę, że nie będą się więcej domagać samostanowienia. Nie będą więc walczyć o swoje państwo, ani wzniecać powstań i uprawiać terroryzmu, tylko wezmą kasę i położą uszy po sobie. Nawet nie wiem, czy Kushner, który pojechał z tym dealem do Bahrainu, dobił targu z Palestyną. Wiem tylko, że zastanowiłam się wtedy, jakby to było, gdyby w roku 1944 taka np Francja, ta petainowska, przysłała do Polski delegata w identycznej misji. “Wiecie co, Polacy”, powiedziałby ów francuski pan, “bardzo cenimy wasze dążenia do wolności, też uważamy, że lepiej umierać na stojąco niż żyć na kolanach, ale wiecie, Niemcy pozwolą Wam wstać z kolan, dadzą Wam pieniądze na odbudowę stolicy… A zatem dogadajmy się co do kasy, bo doszły nas słuchy, że planujecie niebawem godzinę W, a musicie przyznać, że powstanie jednak bardzo utrudni proces porozumienia między Waszymi zwaśnionymi narodami…”

I tak dalej.

Miesiąc później w Sopocie na wystawie ulicznego karykaturzysty znalazłam kolejną ilustrację polityczną, posługującą się wizerunkiem dwóch Hiszpanów z XVII wieku.

I kota.

Ciekawe, że autor odmienił role obu mężczyzn. Ten mały jest giermkiem, ale jednocześnie Zbawicielem. Dlatego jedzie na przedzie.

Za kotem.

Ten duży podąża wprawdzie jako drugi, ale jest rycerzem i zamierza kruszyć kopie.

O kota czyli karakala stepowego (Caracal caracal).

Karykatura dziś nieco przedawniona. Helikopterów nazwanych na cześć kota już w Polsce nie będzie, ale kot piękny.

Kolejny kot objawił się tego lata mojej młodej koleżance, gdy pojechała na wakacje do Bari – żył sobie z uczonym kolegą jak kot z psem.

Bari to miasto kultu św. Mikołaja i świetnego pisarza Gianrico Carofiglio, który urodził się tu w roku 1961. Carofiglio bywał też politykiem, prokuratorem, działaczem antymafijnym i antykorupcyjnym. Występował w procesach przeciwko zorganizowanej przestępczości, handlowi bronią i ludźmi. Piastował urząd senatora z ramienia Partito Democratico. Popularność przyniósł mu cykl kryminałów o adwokacie Guido Guerrierim, nader sympatycznym gościu, który cierpi na bezsenność. Bardzo lubię Guerririego, może nawet bardziej niż Wallandera, a to już coś, bo może nie wszyscy wiedzą, ale Wallander, bohater powieści Mankella, jest moim ulubieńcem i pisałam o nim  już nieskończenie wiele razy. Są mądrymi, myślącymi, zatroskanymi o kondycję ludzką facetami.

I to by było na tyle, na ten sierpniowy poniedziałek, gdyby nie fakt, że w książce, którą czytam, a czytam ją, bo pewna szacowna, zdałoby się, instytucja pańastwowa, wysortowała ją na śmietnik i ktoś ją zabrał do domu, a od tego ktosia ja ją pożyczyłam, znalazłam siebie. Było to lekko niepokojące przeżycie, bo otworzyłam tę książkę na zdaniu… “W numerze drugim czasopisma WIR, poświęconym ‘poetkom z ciemności’ (…) Ewa Maria Slaska pisze…” (str. 135 rozdział Agaty Araszkiewicz o melancholii Ginczanki).

Nic na to nie poradzę, jestem tylko maleńką wzmianką w tej książce i nie o mnie tu chodzi, ale przecież poczułam się wyrzucona na śmietnik. Wraz z innymi oczywiście, z Zuzanną Ginczanką i Gertrud Kolmar, z Derridą i Castanedą, z Joycem, Proustem i Borgesem. I z Don Kichotem. No tak, również z Don Kichotem, bo skoro jest on (a tak twierdzę od jakiegoś czasu) “w każdej książce”, to musiał być i tu. Pojawia się nawet kilkakrotnie, raz w rozdziale o nudzie powtórzeń Marka Zaleskiego, który rozważa konieczne i niekonieczne związki oryginału i jego kopii, odwołując się do opowiadania Borgesa o Pierre Menardzie. Menard pisze od nowa powieść o Don Kichocie, która jest wprawdzie słowo w słowo identyczna z tekstem Cervantesa, a przecież ma zupełnie inną, nowatorską wartość. (Pisałam o nim stosunkowo niedawno, jakby więc ktoś chiał, to proszę, można TU zajrzeć).

Z kolei Radosław Okulicz-Kozaryn w rozdziale o prozie Romana Jaworskiego, Nuda w zwierciadle nudy, omawia szalone książki tego zapoznanego, młodopolskiego pisarza (1883-1944), przede wszystkim Historie maniaków, zbiór opowiadań poświęconych ludziom żyjącym w świecie urojeń. W opowiadaniu Medi niejaki Yetmeyer urządza wielokondygnacyjną siedzibę z licznymi komnatami w dawnej oberży Don Kichota.

Tak to jest z nudą w kulturze. Nikt jej nie umknie, ani Ginczanka, ani Borges, ani Cervantes. Bo…

Barataria czyli nowy blog (reblog)

Pojawił się nowy blog poświęcony komiksom: Bare Comic Book Art. Gdy tworzyłam ten wpis, przyznaję – dwa tygodnie temu, było tam jeszcze niewiele treści, bo też i blog właśnie był powstał. W międzyczasie, gdy ja zażywałam wywczasów, Autor na pewno dodał mnóstwo nowych wpisów, ja siłą rzeczy poprzestanę na tym, co znalazłam tam 13 lipca o świcie.

Przypomnę, że jedna z gałęzi baratarystyki zajmuje się śledzeniem tropu Don Kichota i Sancho Pansy we współczesnej kulturze, a te nader często prowadzą do popkultury i komiksu, gdzie nierówne pary przyjaciół od ponad stu lat gwarantują dobrą rozrywkę. Jak zauważyła w jednym z komentarzy nasza autorka, Ela Kargol, takich par jest nieskończenie wiele – Flip i Flap, Bolek i Lolek, Żwirek i Muchomorek, Romek i Atomek (oczywiście, oczywiście, kolega komentator ma rację – TYTUS, Romek i Atomek), Robinson i Piętaszek, Dedal i Ikar… Autor bloga o komiksach podsunął mi wtedy sugestię, że również Kajko i Kokosz są naśladownictwem chudego Rycerza o Smętnym Obliczu i nieudacznego gubernatora Baratarii. Stało się to oczywiście pretekstem do stworzenia nowego wpisu, jednego z ostatnich numerowanych wywodów na temat baratarystyki.

Na blogu Bare Comic Book Art Kajko i Kokosz pojawiają się jako pierwszy post.

Uwaga – włączcie głośniki i słowniki, bo od tego momentu wpis składa się z krótkiego wprowadzenia, kilku obrazków i audycji radiowej. Tekst i audycja – po niemiecku, ale nawet Czytelnicy nie znający niemieckiego znajdą tu ciekawe materiały, bo w tle pojawiają się też oryginalne głosy po polsku. Zwracam uwagę na wypowiedź pięcioletniej Jagusi.

NEUE ABENTEUER VON KAJKO UND KOKOSZ
Nach 30 Jahren wird ein polnischer Kult-Comic wiederbelebt

Vor knapp dreißig Jahren ist der letzte Comic des polnischen Comic-Zeichner, Janusz Christa, erschienen. Seine Abenteuer über zwei slawische Krieger Kajko und Kokosz waren hier im Lande sehr begehrt. Nun ist vor einer Woche ein neues Heft mit einer aus dem Christa-Archiv herausgeholten Geschichte erschienen. Arkadiusz Łuba hat sie sich schon angeschaut und gelesen.
foto: Umschlagbild von „Die königliche Kavallerie“, (c) Egmont Polska.