Anoreksja na śniadanie 2

Ewa Maria Slaska

Tak, oczywiście, pisałam już o tej książce.

TU

Powtarzam temat, bo 20 czerwca o godzinie 19 zapraszamy do OstPost na Choriner Str. na spotkanie z Roksaną Wiankowską, autorką książki Anoreksja na śniadanie. Piszę “zapraszamy”, bo to ja poprowadzę to spotkanie. Roksana mnie o to poprosiła już PO tym, jak napisałam na blogu o jej książce.

Oferujemy więc z Roksaną niezły mix pokoleniowy – mogłabym spokojnie być jej babcią.

Więcej o wydarzeniu

Uprzedzam, będziemy rozmawiać po polsku. Roksana świetnie mówi po niemiecku,  ale spotkanie będzie po polsku, bo taka jest, że użyję współczesnej terminologii, grupa targetowa: młode kobiety, polskie nastolatki i ich matki, babcie, przyjaciółki, siostry… Oczywiście mogą to też być mężczyźni, chłopcy, ich ojcowie, dziadkowie i bracia, ale zakładam(y), że przyjdą głównie kobiety. Anoreksja podobnie jak bulimia to jednak przede wszystkim choroba, która dotyka kobiety. Ale oczywiście dotyka też mężczyzn, którzy kochają te kobiety.

Jak to się zaczyna? Jak to w ogóle jest możliwe, że się zaczyna?

Zdecydowałam: schudnę i zacznę się wzorowo uczyć. Poddam się temu całkowicie. Tak, właśnie! Pokażę wszystkim, że jestem wyjątkowa. Udowodnię, że potrafię wykorzystać swój potencjał i wykażę się siłą. Wkrótce poznałam Sabinę – było to moje drugie ja, mój wewnętrzny głos, który miał poprowadzić mnie przez drogę do sukcesu.
– Nie zjedz kolacji przez tydzień, zobaczysz, to pomoże – mówiła Sabina. Ta nowa, lepsza wersja mnie. Przynajmniej tak mi się wydawało. To tak, jakbyś dostał opakowanie ulubionych ciastek, a ktoś powiedziałby ci, że są one zdrowe i od nich nie utyjesz. Możesz zjeść ich ile tylko chcesz. Jednak po fakcie okazuje się, że w tym wszystkim był pewien haczyk. Nie masz gwarancji, że osoba, która powiedziała ci o cudownych „nietuczących” ciastkach, mówiła prawdę. Tak samo ja uwierzyłam Sabinie. Skutecznie mi wmówiła, że tylko z jej pomocą mogę osiągnąć wszystko, czego pragnę. Zaczęło się niewinnie. Po powrocie ze szkoły i zjedzeniu tam dwóch kanapek lub drożdżówki, napychałam się ogromną paczką top chipsów. Naiwnie sądziłam, że schudnę, jeśli zamiast kolacji zjem chipsy. Tak, wiem, wydaje się to śmieszne. Jednak to był dopiero początek podstępnego planu Sabiny. Chwaliła mnie za postępy, które robiłam, nawet jeśli chodziło o napychanie się „śmieciowym jedzeniem” zamiast zjedzenia obiadu i kolacji.

Roksana chce zacząć spotkanie od piosenki Skinny love zespołu Bon Iver z wydanego w 2007 roku albumu For Emma, Forever Ago. Piosenkę napisał i przejmująco śpiewa Justin Vernon. Uważa się powszechnie, że piosenka opowiada o byłej dziewczynie Vernona, Christy Smith, choć sam Vernon twierdzi, że to nie do końca tak: “[…] to utwór o tamtym czasie, o związku, przez jaki wówczas przechodziłem; jesteś w związku, bo potrzebujesz pomocy, ale to niekoniecznie musi tak być, niekoniecznie musisz być w tym związku. To ma bardzo cienką skórę.”

A tu ta sama piosenka w wykonaniu Birdy. Choć Birdy pięknie ją śpiewa, w komentarzach na youtubie słuchacze często podkreślają, że piosenka, niezależnie od tego, co głosi sam piosenkarz, jest tak osobistym wyznaniem Vernona, że nie powino się jej coverować. Ale to wersja Birdy przyniosła sławę tej piosence.

Come on skinny love just last the year
Pour a little salt we were never here
My, my, my, my, my, my, my, my
Staring at the sink of blood and crushed veneer

I tell my love to wreck it all
Cut out all the ropes and let me fall
My, my, my, my, my, my, my, my
Right in the moment this order’s tall

And I told you to be patient
And I told you to be fine
And I told you to be balanced
And I told you to be kind
And in the morning I’ll be with you
But it will be a different kind
And I’ll be holding all the tickets
And you’ll be owning all the fines

Come on skinny love, what happened here?
Suckle on the hope in light brassieres
My, my, my, my, my, my, my, my
Sullen load is full, so slow on the split

And I told you to be patient
And I told you to be fine
And I told you to be balanced
And I told you to be kind
And now all your love is wasted
And then who the hell was I?
And I’m breaking at the britches
And at the end of all your lines

Who will love you?
Who will fight?
Who will fall far behind?

To piosenka o miłości, która być może nie poradzi sobie z wyzwaniem. W powieści Anoreksja na śniadanie autorka pisze, że nie dałaby rady, nie wróciłaby do życia, gdyby nie miłość matki.

To wielka odpowiedzialność – kochać osobę chorą na potrzebę destrukcji własnego ja. Kochać…

O tym porozmawiamy w środę za dwa tygodnie. Czekamy. Roksana i ja.

Szopa w salonie 27

Łukasz Szopa

Najbardziej wartościowi

Na początek: Ludzie nie są wcale tacy głupi. (Ale o tym na końcu.)

Poza tym: warto się liczyć z pieniędzmi, a i warto być przyzwoitym. (O tym za chwilę).

(A teraz małe preludium:)

Jak często w Berlinie bywa, gdy tam bywam, wychodzę świeżym rankiem, tak po szóstej, po bułeczki do piekarni za dwoma rogami. Po drodze spotykam czasem roznosiciela abonowanych gazet – i podziwiam, że o tej porze wstaje, bym mógł do śniadania czytać „co tam na świecie“ (przeważnie czytam na start program telewizyjny, bo telewizji samej niemal nie oglądam).

Czasem zdarzy się napotkać i naszego „hausmajstra“ czyli stróża, który coś tam już wnosi, sprząta, układa… No i za każdym razem, gdy wchodzę do piekarni (o tej porze już całkiem zaludnionej), od lat, mam podziw dla tych pań (czasem zdarzy się jeden młody, przystojny chłopak), i myślę sobie: „A o której oni wstali?… Piekarnia otwarta codziennie od… 5 rano. Czyli oni już na nogach od której, bym miał świeże cieplutkie rogaliki i bułeczki z makiem na śniadanko?…“

Z kolei gdy w „pierwszej przerwie przedobiadowej“ idę sobie w słoneczku na kawkę „to go“ (z własnym kubkiem, jak na ekofundamentalistę przystało!!) do tej samej piekarni, nadal ta sama zmiana co rano – ale już więcej osób na krzesełkach i przy stolikach. Głównie jest to grupka ośmiu do dziesięciu tych samych ludzi z naszego Kiezu (czyli okolicy), znająca się, żywo dyskutująca albo kontemplacyjnie popijająca kawkę (po południu, czasem w innym składzie, zdarza się piwko). Nieraz łapałem się i tu na myślach: „Co oni tutaj robią? Widać sami bezrobotni i inni zasiłkowcy, skąd ich w ogóle na to stać, by tak cały dzień przesiadywać na kolejnych kawkach, piwkach, bułeczkach i ciasteczkach??“ Na szczęście, najpóźniej po 2008 i kryzysie finansowym, zaraz „populistycznego Łukasza“ efektywnie blokował „Łukasz pragmatyczny“: „A co cię to obchodzi? Mają, to wydają, na co chcą! A mogliby na narkotyki, broń, gry hazardowe. Siedzą sobie tu spokojnie i tyle! W sumie, jakby policzyć, to są mniej szkodliwi dla budżetu miasta i kraj, niż cała masa prawdziwych pasożytów: menadżerów, banksterów, lobbystów…“ (Tu i „Łukasz pragmatyczny“ stał się trochę populistyczny…). No gdyby tak policzyć…

Policzono. W 2009 roku „New Economics Foundation“ opublikowała ciekawy raport, głównie statystyczny, pod tytułem „A bit rich“ (http://neweconomics.org/2009/12/a-bit-rich/?sf_action=get_results&_sf_s=social+worth). Wiem, to już prawie 9 lat temu, ale i tak pamiętam ten tekst do dziś, i przekonany jestem, że jest nadal aktualny nie mniej niż wtedy, rok po wybuchu kryzysu finansowego. Piszą o wielu rzeczach, ale najbardziej zafascynowało mnie zestawienie, „Czyja praca ile jest warta?“ Nie, nie chodziło o typową statystykę zarobków w Wielkiej Brytanii (obojętnie czy na rok czy na godzinę), a o wyliczenie, ile ktoś jest wart dla społeczeństwa („from surplus value to social value“). I nie są to jakieś „wartości emocjonalne“ jak „sympatia obywateli“ czy „docenienie zasług“ itp. – a czysto ekonomiczna statystyka. Można wręcz powiedzieć, że zestawiona i wyliczona w neoliberalnym dyskursie p.t. „Liczy się tylko efektywność i kasa!“

Rzecz jednak w tym, że policzono (uwaga, nadal niemiły dyskurs „antyczłowieczy“!), ile wart jest jeden funt włożony w edukację i inne inwestycje każdej osoby, gdy ta osoba osiąga najwyższy pułap swoich zawodowych zdolności. Czyli n.p. menadżer w swoim najlepszym roku, tak samo jak listonosz, dziennikarz, prostytutka, polityk w „kwiecie swojej aktywności zawodowej“, czy nawet bezrobotny. I co się okazuje?

Okazuje się, że na przykład jeden funt zainwestowany w wychowawczynię przedszkolną – daje społeczeństwu między 7 a 9,50 funta „zysku“. Jeszcze więcej wart jest sprzątacz szpitalny – zysk dla nas wszystkich z jego dobrej pracy to aż 10 funtów! Rekordzistą są jednak „śmieciarze pracujący w recyclingu“ – ich „społeczna wartość dodatnia“ to 12 funtów.

Z kolei… ze specami od reklamy już gorzej, tu zaczyna się… minusowa skala statystyki. Na każdym włożonym w ich edukację funcie społeczeństwo traci 11 funtów! Ale i tak nie są najgorsi. Pewnie jak ja typowaliście na bankierów, ale błąd! Dzięki ich pracy tracimy jako społeczeństwo tylko 7 funtów od każdego włożonego. Rekordzistą są… doradcy podatkowi, z niebywałym minusem 47 funtów! Oznacza to, że – przyjmując że już ten jeden funt w ich edukację jako społeczeństwo włożyliśmy – dużo lepiej (taniej, efektywniej) byłoby dla nas, żeby w ogóle nic nie robili!

A jak się to ma do mojego zdania na początku, że „ludzie nie są jednak tacy głupi“? Ano trochę ma – bo jak pokazują inne statystyki, nie tylko z Wielkiej Brytanii, to gdy spytamy „przeciętnego obywatela“ o najbardziej cenione zawody – to w czołówce lądują właśnie te najbardziej „wartościowe społecznie“ (strażacy, pielęgniarze, nauczyciele, policjanci), a w dolnej skali – menadżerowie, politycy, bankierzy… Czyli „pan Kowalski“, który zapewne raportu „New Economics Forum“ nie zna – czuje i wie, kto jest co wart i kogo szanować.

No, teraz tylko warto by przekonać większość „Kowalskich“, żeby postarała się o coś więcej niż szacunek dla tych osób – a mianowicie aktywną zmianę ku modelowi społeczeństwa i gospodarki, w której rzeczywiście będzie więcej tych zysków i mniej strat – bo i te, i te są koniec końców wspólne.

Reblog: Chrześcijanin kulturowy

Kolejny tekst znaleziony na Facebooku

Jacek Wesołowski
dzien-nik:fb.obrazy/teksty, 19 maja 2018

Przymiotnik „chrześcijański” może odnosić się do religii lub do kultury. „Religia chrześcijańska” i „kultura chrześcijańska” nie są określeniami synonimicznymi. Pierwsze oznacza doktrynę określonego wyznania, określonego Kościoła któregoś z licznych odłamów zinstytucjonalizowanego chrześcijaństwa, drugie odnosi się do zespołu tradycji, obyczajów, wartości i norm postępowania, mających owszem swą genezę i umocowanie w religii, ale już od niej bezpośrednio niezależnych, niejako wyodrębnionych, wyalienowanych – w tym sensie ktoś określający się jako chrześcijanin może być nim tylko w rozumieniu kulturowym, a niekoniecznie religijnym. Przyznaje się do korzeni chrześcijańskich, wyznaje wartości chrześcijańskie, lecz może być ateistą czy agnostykiem, i jeśli chodzi niekiedy do kościoła, to nie z wiary, lecz z tradycji, z wychowania, z poczucia więzi kulturowej – z chrześcijaństwem. Jestem chrześcijaninem, a nawet katolikiem – kulturowym. W tym sensie większość chyba chrześcijan dzisiejszej Europy, a w szczególności zachodniej i północnej, to są chrześcijanie kulturowi. Niekoniecznie wierzą w Boga, a już zwłaszcza w takie szczegóły nauki Kościołów jak Piekło, Niebo i Czyściec oraz Sąd Ostateczny – zresztą poszczególne wyznania chrześcijaństwa co do tych szczegółów różnią się między sobą: np. w protestantyzmie nie ma kultu swiętych – stąd w krajach wyznań wyłonionych z Reformacji nie obchodzi się imienin, a tylko urodziny. Premier Morawiecki nie tak dawno powiedział, że widzi przed Polską misję chrystianizacji Europy. Przez ostatnich 35 lat nabyłem spore doświadczenie bezpośrednie, gdy chodzi o Europę zachodnią i stwierdzam, że jej kraje są chrześcijańskie dość – gdy chodzi o kulturę chrześcijańską: o chrześcijańskie wartości i ludzkie zachowania etyczne. Np. Niemcy dzisiejsi pod tym względem wydają mi się przewyższać Polaków. Natomiast z pewnością Niemcy nie są tak chrześcijańskie, jak Polska w sensie uprawiania kultu religijnego i bardzo im w tym polskiemu sąsiadowi daleko. Kościoły w Niemczech (a zwłaszcza wschodnich) – tak ewangelickie jak i katolickie – są pustawe, niektóre od dawna już pełnią funkcje kulturalne, nie religijne. Ja myślę, że polski premier, mówiąc o chrystianizacji Europy miał na myśli nie tyle chrystianizację, ile klerykalizację. Z zamiaru, woli i ambicji naszego pobożnego, bogobojnego narodu, a ścisle polskiego rządu narodowego ramię w ramię z polskim (katolickim) Kościołem, który jest nie tylko instytucją religijną, lecz także w wysokim stopniu polityczną, tak więc kulturową – pod płaszczem religii. Etyka w polityce występuje fasadowo.


Boutique sacré de Jacek Wesolowski, instalacja zbiorcza, fragment (ściana centralna: Ołtarz), Hradczanska Galeria, Praha, 1995

Karl Marx zum 200. Geburtstag

Christine Ziegler

“Frau Kapital trifft Dr. Marx”
vom Weber-Herzog-Musiktheater

Es war der Donnerstag vor genau einem Monat, 5.4.18 um 20 Uhr im RegenbogenKino.

Ein schwarzer Vorhang vor der Kinoleinwand, ein altes Klavier, ein Sofa und ein Lehnstuhl, viel mehr brauchen sie nicht, die Leute vom Weber-Herzog-Musiktheater, um die Thesen von Karl Marx aus dem ersten Band des Kapital in 100 Minuten auf die Bühne zu bringen. Wichtiger war ihre Geduld in unzähligen Diskussionen, die wichtigen Worte und Sätze herauszuschälen, auf die es ihnen ankommt. Hinwenden, herwenden, alles im Licht der Ereignisse der seitdem vergangenen Jahre betrachten, das hat das Distillat dann hervorgebracht.

Ein studierter Marx mit Hang zum Dozieren trifft auf eine feine, etwas exhaltierte Dame mit Lust am Rausch der Macht. Wer besucht hier wen auf wessen Geburtstagsparty?

Ausbeutung, Mehrwert, Öl als Droge und die Betrachtung, wie eigentlich alles anfing mit der Akkumulation, wir können mit Frau Kapital gemeinsam auf Reisen gehen und die Rolle des Kapitalismus als ökonomische Entwicklungsstufe wiedererkennen.

Wie wir das alles wieder loswerden können, das skizzieren sie notwendigerweise nur, denn die Aufgabe, die da vor uns liegt, ist natürlich ans Publikum zurückgegeben.

Wenn wir aber unsere Gesundheit und das Leben auf dem Planeten bewahren wollen, dann muss sich grundlegend was ändern.

Das würde ohne die tolle Musik dann doch an der einen oder anderen Stelle wie ein Seminar daherkommen. Nachdenken ist halt auch anstrengend. Mit Lust an der Zuspitzung und mit ganz verschiedenen Stilmitteln unterstützt die Musik den Erkenntnisprozess mit einem Couplet aus den zwanziger Jahren ebenso wie mit einem Choral.
Und immer wieder schaut auch Kurt Weil erfreut um die Ecke.

So kommen alle auf ihre Kosten, ganz sicher die, die sich ihren Marx selber erarbeitet haben, aber auch die, die keinen einzigen Kapitalkurs durchstehen wollten.

Es wirken mit:
Raiko Hannemann, Christof Herzog, Martin Orth und Christa Weber.

Produktionsleitung / Regieassistenz: Dennis Kupfer

Nochmal Gelegenheit, das selber zu sehen:
Di., 15.5.18 um 20 Uhr, wieder im RegenbogenKino
Lausitzer Straße 22
10999 Berlin

Reblog: Tunix

Wenn etwas, was du machst, plötzlich die Welt verändert…

Jacek Slaski: Interview mit Diethard Küster

Zitty Berlin

Am Anfang war Tunix

Eine linke Szene gab es in Deutschland schon vorher. Aber beim Treffen in Tunix, einem Kongress von Gruppen, Künstlern und Organisationen aus dem gesamten linken Spektrum, der zwischen dem 27. und 29. Januar 1978 an der Technischen Universität in West-Berlin stattfand, wurde die Alternativbewegung geboren. Wir sprachen mit dem Aktivisten und Filmemacher Diethard Küster, der damals zu den Organisatoren gehörte, über die politische Situation vor Tunix, Formen der Vernetzung, Hochschulpolitik, die Depression nach dem Deutschen Herbst und einen Urlaub in Schweden.

Herr Küster, Sie haben im Winter 1977 mit einigen Mitstreitern die Idee zum Tunix- Kongress gehabt, der dann vom 27. bis 29. Januar 1978 in der Technischen Universität stattfand. Tunix gilt heute als Geburtsstunde der deutschen Alternativbewegung. Sehen Sie das auch so?

Diethard Küster: Tunix war tatsächlich so eine Art Erweckungserlebnis, nicht nur für Spontis, sondern letztendlich auch für die gesamte Linke, und zwar bundesweit. Berlin war zu der Zeit eine ummauerte Insel, ein Mikrokosmos. Ein Ort, in dem Kommunikation gut funktionierte. Aber in den kleineren Städten und in der Provinz war das zu der Zeit noch anders. Die Leute, also die nicht-organisierten, undogmatischen Linken, lebten vereinzelt in Landkommunen oder in Städten mit an einer Hand abzählbaren Wohngemeinschaften. Nur Frankfurt war da ein bisschen weiter. An dem Wochenende von Tunix trafen diese Leute plötzlich auf unerwartet viele Gleichgesinnte und waren völlig fasziniert, dass es so viele davon gab. Bei dem Kongress, der eigentlich gar nicht unbedingt als Kongress geplant war, sondern als große Abschiedsparty von gescheiterten Träumen, wurde über alle Themen gesprochen, die zu der Zeit von Bedeutung waren oder es zu sein schienen: Psychiatrie, Presse, Knasthilfe, alternative Landwirtschaft, Stammheim, Frauenbewegung, bewaffneter Kampf, Alternativkultur, politische Organisation. Vorgaben gab es keine. Alles war möglich. Alles war erlaubt. Hier wurde die Gründung der „taz“ eingeleitet. Hier wurde der Grundstein für die Alternative Liste, heute Die Grünen, gelegt. Tunix war damit die Keimzelle für die erste linke Tageszeitung und die für erste linke Partei im Nachkriegs-Deutschland. Heute kann man sagen, dass Tunix gerade auch für die Weiterentwicklung und Organisierung der gesamten Ökologie-Szene ein Meilenstein war. Davor gab es Rhizome, einzelne Zellen, die kaum untereinander in Kontakt standen. Nach Tunix entwickelten sich Strukturen und Netzwerke, die zum ersten Mal auch auf nationaler Ebene miteinander verbunden waren. Ein neues Selbstbewusstsein entstand.

Sie selbst kamen 1972 nach West-Berlin. Wie sind Sie in diese Szene geraten?
Ich bin auf dem Gymnasium zwei Mal sitzengeblieben und habe erst 1972 Abitur gemacht. Einen Tag nach dem Abi bin ich nach West-Berlin gezogen. Ein paar Kumpels wohnten schon da und noch als Schüler trampte ich an den Wochenenden öfter von Dortmund per Anhalter nach Berlin, um sie zu besuchen. Ich kannte hier also nicht nur ein paar Leute, sondern auch die einschlägigen Kneipen. Das waren alles Szenekneipen. Und „die Szene“ war links zu der Zeit.

Freaks, Spontis, Stadtindianer: Tunix-Teilnehmer (aus zitty 12/78)
Foto: zitty-Archiv

In diesen linken Kneipen haben Sie sich dann politisiert?
Vorher schon. Ich lebte während meiner Kindheit und Jugend in Dortmund, einer Stadt, die Großstadt spielte, aber die Strukturen und eine Atmosphäre ­hatte wie ein kleines Dorf. In meinem Freundeskreis waren wir daher fasziniert von allem, was nach Rebellion, Rock’n’Roll und Veränderung roch. Und es war die Zeit des Vietnamkrieges. Ich habe damals im Fernsehen Rudi Dutschke gesehen, wie er in einem selbst gestrickten Pullover auf einem VW-Bus saß und die Revolution erklärte. Es war völlig klar, da wollte ich dabei sein. In Berlin ging’s ab, das war die große weite Welt. Scheißegal, ob Berlin eine eingemauerte Stadt war. Da tobte das Leben. In Dortmund gab’s nur die Borussia. Immerhin. Aber das reichte mir nicht.

»Als das Treffen in Tunix stattfand, war ich sieben Jahre alt und hatte gerade erst einen Deutschen Herbst nicht verstehen können, den alle Erwachsenen diskutierten. Heute kann ich vieles am Tunix-Treffen nicht oder nicht mehr verstehen – den öden Antiamerikanismus etwa oder die romantischen Bewegungsfantasien. Dennoch ist es zu einfach, sich über die damaligen Ideen lustig zu machen. Die guten Aspekte überwiegen – viele der dort vorgestellten oder geplanten Initiativen machen noch heute gute Arbeit, etwa das Netzwerk Selbsthilfe, die taz oder die Schule für Erwachsenenbildung, und auch für die queere Bewegung gingen entscheidende Impulse aus. Davon profitiere ich heute genauso wie all diejenigen, die eine liberale Gesellschaft schätzen, sich aber zugleich cool über die Geschichte stellen wollen. Die sollten langsam mal verstehen.«
Jörg Sundermeier, Verleger (Verbrecher Verlag)

Weshalb konnte sich die linke Szene in West-Berlin so stark entwickeln?
Das gesellschaftliche Phänomen war ja, dass es in Berlin nicht die klassischen soziologischen Strukturen einer Großstadt gab. Ein großer Teil der Bevölkerung mittleren Alters, also Menschen, die noch Pläne für ihr Leben hatten, ebenso wie Teile des wohlhabenderen Bürgertums, hatten nach Kriegsende, erst recht aber nach dem Bau der Mauer, die Stadt verlassen. Alle dachten, dass über kurz oder lang die Russen einmarschieren und den Laden übernehmen würden. Große und für die Stadt wirtschaftlich bedeutende Firmen – nicht nur Siemens – haben damals ihren Muttersitz aus der Stadt abgezogen. Die, die sich einen Umzug aus Berlin nicht leisten konnten, und die Alten sind geblieben. Dann – hauptsächlich, weil es in Berlin keine Wehrpflicht gab – kamen plötzlich die Jungen, die Freaks, die Künstler und Chaoten. Auch gab es in Berlin, anders als in Westdeutschland, keine Polizeistunde, ein nicht zu unterschätzender Grund. Und die Freie Universität war die Uni schlechthin zu der Zeit. Wer linke oder fortschrittliche Wissenschaften studieren wollte, ging an die FU. All das ergab diese verrückte Mischung: Punks und Lebenskünstler jeglicher Couleur hockten in der U-Bahn neben den mit Klunkern behangenen Wilmersdorfer Witwen in ihren Pelzen. Es sah oft wirklich so aus wie in den Comics von Gerhard Seyfried und es herrschte eine Toleranz und Liberalität wie es sie in Westdeutschland so nicht gab. Das betraf nicht die politischen, sondern mehr die sozialen Bereiche des Alltags.

Die zitty 3/78

»Tunix war eine Suff-Idee und keiner hat geahnt, dass es solche Ausmaße annehmen wird. Tunix hat eine Eigendynamik entwickelt. Und obwohl praktisch nichts gelaufen ist, ist ungeheuer viel passiert. Deshalb war nicht Brokdorf oder Grohnde, sondern Tunix der Wendepunkt.«

»Mich störte, dass es so einen Unicharakter hatte. Ich habe manchmal das Gefühl, dass es ähnlich ist wie bei einem Uni-Streik. Ich stell mir das wesentlich besser im Sommer vor.«
Einschätzungen von Tunix-Teilnehmern aus Zitty 4/1978

Welche Orte, Gruppen oder Medien waren wichtig?
Vor „tip“ und „Zitty“ gab es nur den „Hobo“ als ­linke Stadtzeitschrift, daneben die Sponti-Blätter „Agit 883“ und für die eher intellektuelle Fraktion „Der Lange Marsch“. Mitte der Siebziger kam das „BuG-Info“, das „Info Berliner undogmatischer Gruppen“. Das war so ein hektografiertes Heftchen ohne Redaktion, das jede Woche montags herauskam und in den einschlägigen Kneipen verteilt wurde. Ein Leuchtturm dieser Kneipenkultur war zu der Zeit das Spektrum, eine nicht konzessionierte linksradikale Kneipe in Schöneberg, in der Coburger Straße. Man munkelt, bei der Entführung von Peter Lorenz durch die „Bewegung 2. Juni“ wechselten sich die Leute ab: Die einen bewachten ihn und die anderen waren in der Kneipe. Nachdem das Spektrum schließen musste, gründeten die Betreiber den Mehringhof in Kreuzberg. Einschlägige Kneipen gab es viele, mit den unterschiedlichsten Halbwertszeiten. In Charlottenburg spielte damals die Musik, noch nicht in Kreuzberg. Zum Beispiel im Zwiebelfisch oder in der Dicken Wirtin, wo nicht nur Baader, Ensslin und Horst Mahler bei Zigaretten, Bier, Schmalzstullen und den obligatorischen Diskussionen die Köpfe geraucht hatten. Oder das Terzo Mondo, wo Kostas, der Wirt, jeden Abend zu vorgerückter Stunde Gitarre spielte, manchmal sogar zusammen mit Mikis Theodorakis. Das war lange, bevor Kostas zum Folklore-Kasper in der „Lindenstraße“ wurde. Und dann gab’s den Dschungel.

»Ich erinnere mich an Daniel Cohn-Bendit, der da rumtobte, da habe ich ihn zum ersten Mal gesehen. Damals war ich gerade 21 Jahre und sehr kurz undogmatischer Linker. Am Abend war dann die große Party am Lützowplatz. Da war ein richtiges Bierzelt aufgebaut. Riesig. Mir kam das zu professionell vor. Auf der Party wollten dann einige von uns LSD nehmen. Ich war dagegen. Zu kalt, zu viele Leute. Mein bester Freund hat dann seinen Trip aus Versehen wieder ausgespuckt. Mein kleiner Bruder hat seinen aber genommen. Irgendwann war der dann verschwunden und ich habe ihn die halbe Nacht in Kreuzber­ger Kneipen gesucht. Ich hatte ja meinen Eltern versprochen, auf ihn aufzupassen.«
Christian Y. Schmidt, Autor, Journalist, ehemaliger Redakteur der „Titanic“

Der Dschungel war doch eine hedonistische Disco, in der es Kokain gab und wo David Bowie verkehrte.
Im Dschungel gab es nicht nur Drinks und Drogen. Schöne Menschen und weniger schöne, arme und reiche, sehr berühmte und völlig unbekannte, junge und alte. Dorthin kamen Schaubühnen-Schauspieler und Taxifahrer, elegant gekleidete Figuren nach einem Konzert in der Philharmonie, genauso wie abgerissene Punks aus Kreuzberg, Polit-Freaks und Musiker, die auf Tour in Berlin waren. Diese Zeit beschreibt übrigens Volker Hauptvogel in seinem Roman „Fleischers Blues“ sehr humorvoll und authentisch.

Leider darf hier nur soviel reblogged werden. Weiterlesen ist nur durch klicken an die sog paywall möglich. Oder beim Kaufen der E-Paper-Exemplar. Ich hoffe, in 2-3 Wochen die Möglichkeit zu bekommen, hier den ganzen Text zugänglich zu machen. Schau Mal wieder vorbei 🙂

Andere Texte von Jacek Slaski

Ze świata podręcznych 9

Zosia woła, woła, woła, od wielu miesięcy Zosia woła praktycznie codziennie!

MIASTO BEZPRAWIA – TONIEMY W PRZEMOCY

Nasze miasto staje się miastem bezprawia, panuje tu powszechna akceptacja dla przemocy.
A zachowanie władz, instytucji i funkcjonariuszy policji z KPP wskazuje na wiele patologicznych powiązań.
Niemoc organów powołanych do zadań przeciwdziałania przemocy zatrważa. W naszym mieście potrzebujemy monitoringu!
Chcemy żyć spokojnie.

Zosia ma sprzymierzeńców, ale sprawca przemocy ma ich też i są chyba lepiej ustawieni, dlatego nadal ma się dobrze, przebywa na wolności i zajmuje mieszkanie, z którego dzięki przemocy pozbył się i Zosi, i jej matki.

6 grudnia Zosia donosi: Departament Społeczeństwa Obywatelskiego przy Kancelarii Prezesa Rady Ministrów zajmie się sprawą bezpieczeństwa obywateli naszego miasta.
4 grudnia sprawę Zosi relacjonuje lokalna gazeta online,
Zapiski mazurskie:

Radni – nie bądźcie bezradni – apeluje mrągowska działaczka do reprezentantów mieszkańców z Rady Miasta Mrągowa

Kieruję apel ofiar przemocy, proszę pomyśleć, ale tak jak zwykły szary człowiek a nie organ samorządowy, że na moich stronach „Mrągowo bez przemocy” znalazło się kilka tysięcy wpisów i postów świadczących o tym, że mamy problem w Mrągowie.

Przeraża duża skala przemocy w Mrągowie – dotyczy nas wszystkich, a moja sprawa to jedna z wielu. Odnoszę wrażenie, że nasze miasto Mrągowo to miasto niemocy wobec przemocy.

Właśnie tymi słowami zwraca się Pani Zofia Wojciechowska z Mrągowa do radnych miasta Mrągowa.

Zofia Wojciechowska wystosowała apel. Spełnia swój obywatelki obowiązek i jeszcze chce się jej działać.

Zanim doszło do debaty na temat przemocy w Radzie Miejskiej, Zosia poruszyła niebo i ziemię, pytając wszędzie, w Sądzie, na Policji, w biurze Rzecznika Praw Obywatelskich, w tzw. MOPSie czyli Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej, w Fundacji Niebieska linia i w Fundacji Biała Wstążka – dlaczego? Dlaczego pomaga się sprawcy, a nie jego ofiarom?
Dlaczego? Przyznaję, że nie wiem. Chyba że odpowiedź będzie taka jak zawsze – bo sprawca jest mężczyzną, a ofiarami są kobiety, ba, kobiety samotne!

W międzyczasie mama Zosi wylądowała z zawałem w szpitalu, po czym została umieszczona w drogim, opłacanym prywatnie Ośrodku Rehabilitacyjnym. 

Czy tak wygląda prawo? Czy tak wygląda sprawiedliwość?

Czy zmieni coś kolejna instytucja, która ma się obecnie zająć sprawą Zosi? Czy to kolejne mydlenie oczu?

Trzymaj się, Zosiu!

Szopa w salonie 14

Łukasz Szopa

Weganie i przeciwnicy aborcji

Zarówno w Polsce, jak i w Niemczech nie brakuje w ostatnich latach radykałów. I to nie tylko ideologicznych – gdyż swoje wizje pragną narzucić (moralnie, ale i w formie ustaw) całemu społeczeństwu.

W Polsce można do takich fundamentalnie przekonanych i misjonujących osób i grup zaliczyć przeciwników aborcji. Mówiąc dokładniej – przeciwników jakielkolwiek aborcji, generalnie, gdyż nawet wśród ich przeciwników (czyli tych, którzy sprzeciwiają się zaostrzeniu ustaw aborcyjnych czy domagają się ich liberalizacji) – rzeczywistych zwolenników aborcji to raczej brak.

W Niemczech radykalni są z kolei na przykład weganie – czyli osoby kompletnie przeciwne konsumpcji żywności pochodzenia zwierzęcego. Czyli nie tylko – jak wegetarianie – sprzeciwiający się zabijaniu zwierząt dla pożywienia homo sapiensa, ale też przeciwni hodowli i korzystaniu z czegokolwiek, co od zwierząt pochodzi, i co możnaby skonsumować: czyli jajka, mleko, i pochodzące z nich przetwory.

Oczywiście, wybrałem sobie te dwie grupy subiektywnie, zaraz wytłumaczę dlaczego.

Ale najpierw kilka uzupełnień i szczegółów.

Weganie dzielą się ogólnie mówiąc – jeśli chodzi o powody ich wegaństwa – na dwie grupy (niekoniecznie się wykluczające). Jedni decydują się na taki rodzaj odżywiania z powodów zdrowotnych – po prostu wierzą, że jeść tylko roślinki zdrowiej. Drudzy z kolei, podobnie jak wielu wegetarian (a i mięsożernych ludzisk), tak kocha zwierzęta, że nie chce ich ani zabijać, ani niewolniczo hodować, ani okradać z mleka i jajek. Ojej, zapomniałem o trzeciej grupie, gdyż identyczna co do powodów z wegaterianami i takimi jak ja – co mięso co prawda jedzą, ale rzadko: chcą chronić środowisko, kalkulując, jak szkodliwa jest hodowla na przykład argentyńskich krówek w porównaniu z rosnącą w miejsce wyciętego brazylijskiego lasu soją czy kukurydzą.

Teraz o polskich (a i nie tylko) przeciwnikach aborcji. Tych z kolei nie tak łatwo szufladkować w podkategorie, gdyż zdecydowana większość z nich uważa się za chrześcijan – czy to katolików w Polsce, czy protestantów w USA, czy jednych i drugich w Brazylii. Nie inaczej ma się sprawa z religijną częścią społeczeństwa w społecznościach i krajach muzułmańskich, i hinduskich. Ale z chrześcijanami jest właśnie ciekawiej – gdyż tu w ramach samej religii jedną z najważniejszych kwestii jest kanibalizm – czyli konsumpcja mięsa i krwi podczas komunii świętej. A i w praktyce duża większość chrześcijan to obywatele mięsożerni.

No i tu robi się dla mnie ciekawie.

Po pierwsze – ciekawym, jak wegetariański czy wegański chrześcijanin wytłumaczy mi fakt, że jednak przyjmuje czyli bierze w siebie komunię świętą? Że mięsa zwierzęcego to nie tknie, ale ciało Chrystusa i jego krew – to już tak, no problem?

Jeszcze ciekawsza kwestia, to weganie, którzy aprobują aborcję. Sprzeciwiają się radykalnie czemukolwiek co pochodzi od – żywego czy już nie – zwierzęcia włącznie z pszczelim miodem, ale usuwanie poczętego organizmu (czy to już „człowiek“ czy jeszcze nie pozostawiam filozofom, i tak nigdy nie będzie w tej kwestii jasności) to dla nich dozwolone i nie sprzeczne z etyką? Ja rozumiem, że może akceptują takie formy „kanibalizmu“ jak „konsumpcja samego siebie“, czy to obgryzanie paznokci, ssanie włosów czy łykanie kóz z nosa, ale już nie tylko seks oralny ale i prosty pocałunek z wymianą śliny powinien być dla nich niedopuszczalny. Choć może tutaj argumentem jest „wolna wola drugiej osoby“. No dobrze, ale w takim razie w przypadku płodu, podobnie jak krewetki, trudno ustalenie tak jednoznacznej zgody, więc – powinni być konsekwentni, i jako weganie przyłączyć się do ruchów antyaborcyjnych.

Ci z kolei – chrześcijanie czy nie – którzy w takich ruchach już aktywni, powinni nie tylko w ramach „obrony życia poczętego“ nie tylko przejść na weganizm, nie tylko zrezygnować z komunii świętej, ale postawić na radykalny pacyfizm: zero militaryzmu, zero broni dla policji, nigdzie kary śmierci!

Pozytywną konsekwencją takiego konsekwentnego myślenia i działania byłoby nota bene przerwanie czy wręcz wymiksowanie dotąd typowych podziałów na „lewicę“ i „prawicę“, na „nowoczesnych“ i „tradycjonalistów“. Dotąd „lewicowo-liberalni“ weganie i prawicowo-tradycjonalistyczni przeciwnicy aborcji w jednym obozie! A reszta – reszta w obozie liberałów, którzy krytycznie widzą wszystko, włącznie z każdym radykalnym zakazem i moralną jednoznacznością.

Tekst, niekoniecznie identyczny, ale na ten temat po niemiecku:

https://www.freitag.de/autoren/lukasz-szopa/vegane-abtreibungsgegner

P.S. A dla wegetarian i mięsożerców, lubiących jajka w jakiejkolwiek formie na koniec pytanie do przemyślenia: Czym jest, porównując do organizmu człowieka (a dokładniej – kobiety) – niezapłodnione jajko?…

Tęskno mi, Panie…

Anna Dobrzyńska

Rodzynki

„Do tych, co mają tak za tak – nie za nie,
Bez światło-cienia…
Tęskno mi, Panie…”

Kiedyś pracowałam dla firmy o światowym zasięgu, proponującej swoim Klientom usługi najwyższej jakości, w trosce o dobro Klienta przygotowującej produkty na najwyższym poziomie, proponującej rozwiązania stworzone specjalnie dla indywidualnych potrzeb Klienta, bo każdego Klienta traktuje ona wyjątkowo i dba o Jego przyszłość, przeszłość i teraźniejszość. …Swoją opiekę roztacza nie tylko nad swoimi Klientami ale troszczy się o losy Jego najbliższych, najdalszych a także przyszłe pokolenia idące w prostej oraz nieprostej linii od jej czcigodnego Klienta. Dlatego cały czas doskonali swe produkty by móc sprostać każdym oczekiwaniom każdego Klienta, nawet tym oczekiwaniom, których Klient nie ma albo nawet nie wie, że takowe może posiadać. … Wszystko to robi w trosce o dobro Klienta, by ten mógł cieszyć się życiem, żyć jego pełnią oraz liczyć na jej matczyne serce i ojcowską pomoc gdy tylko jakieś zło stanie na Jego beztroskiej drodze życia. Jej działanie napędza chęć realizacji marzeń swojego Klienta, troska o Jego bezpieczeństwo i miłość. Miłość, która przenika wszystkie aspekty życia Klienta oraz jest – jak to miłość – wieczna.

Nie ma znaczenia co to za firma, bo cała branża stosuje ten sam język marketingowy…

Dodam, że firmy te dbając o swój światowy prestiż i markę rezydują w budynkach spełniających najwyższe standardy, tak by światowa forma i jakość ducha znalazła odzwierciedlenie w światowej materii.

W którymś tam momencie mojej kariery zostałam uczestnikiem pewnego szkolenia. Przez miesiąc, codziennie spotykaliśmy się w grupie około 30 osobowej, by przez 4 godziny zgłębiać wiedzę z zakresu działalności firmy. Atmosfera była przyjemna, ludzie uprzejmi, rozmowni, odnoszący się do siebie z życzliwością. Szkoliliśmy się przy aromatach firmowej kawy i herbaty, często częstowani firmowymi ciasteczkami – no, jak to w wielkim świecie. Ostatniego dnia, na samo zakończenie szkolenia prowadzące panie zarządziły takie oto ćwiczenie: „Podzielcie się na dwie grupy. Jedna niech zostanie w sali a druga niech wyjdzie na korytarz”. Ja byłam w tej drugiej. Na korytarzu prowadząca szkolenie powiedziała: „Wasze zadanie polega na tym by tamta grupa ustawiła się pod tablicą”. I na tym zakończyła swoją działalność. Byłam pierwszą osobą, która zabrała głos: „Powiemy im, że dostaliśmy takie zadanie, że mamy ich poprosić by ustawili się pod tablicą”. Jednak zostałam zakrzyczana, że to właśnie na pewno jest źle, na pewno nie o to chodzi, na pewno oni nie będą się chcieli ustawić pod tablicą, bo na pewno oni właśnie dostali zadanie, żeby za nic na świecie nie ustawiać się pod tablicą. „Tego nie wiemy jakie ma zadanie tamta grupa i się nie dowiemy póki z nimi nie porozmawiamy…” – próbowałam bronić swoich racji. Ale już mnie zakrzyczeli na dobre, pominięli, wręcz odrzucili. No więc, zdystansowałam się, usiadłam na fotelu i z pewnej odległości obserwowałam to, co się dzieje. Jeszcze był jeden mężczyzna, który był w takiej samej sytuacji jak ja. Byliśmy jak dwa rodzynki w cieście.

A co się działo w owej grupie? Grupa prześcigała się w pomysłach, co by tu zaaranżować, aby „tamci” nie wiedząc, że się ustawiają pod tablicą – ustawili się pod tablicą. To było ładnych parę lat temu, więc szkoda, że wszystkich pomysłów już nie pamiętam ale finalny pamiętam – „radosny pociąg”. Mieliśmy ustawić się w pociąg, gęsiego, trzymać osobę przed sobą pod boki – tak jak na weselach. Pierwsza osoba była – „lokomotywą”, więc ręce miała wolne. Miała je trzymać zgięte przed sobą i poruszać na kształt kół w lokomotywie, mówiąc przy tym: „puf-puf-puf”. Żeby było weselej, „lokomotywa” włączyła muzyczkę, melodyjkę w telefonie. I tak mieliśmy tym pociągiem wjechać do sali, udając, że się świetnie bawimy i jesteśmy radośni. Do tej radości i świetnej zabawy będziemy zapraszać i wciągać za ręce „tamtych”. „Tamci” – oczywiście rozbawieni się do nas dołączą i tak oto tym pociągiem zajedziemy pod tablicę. A pod tablicą?…. Uciekniemy! I „oni” zostaną pod tablicą!

… No pomysł godny Agenta 007!

A trzeba pamiętać, że to byli dorośli ludzie.. nie dzieci.. W większości z wyższym wykształceniem, inteligentni, na poziomie, niekiedy zajmujący kierownicze stanowiska… ”Lokomotywą” – był pan, koło 50… I oni naprawdę wierzyli w to, co robili … Ćwiczyli na korytarzu ten radosny pociąg i ćwiczyli hasła, które miały „tamtych” zachęcać.

No, w końcu musiałam wejść do tej sali, pociąg wjeżdżał to i ja musiałam jakoś tam wejść. Bardziej weszłam niż wjechałam, choć pociąg – twardo wjeżdżał i to na wesoło. Na początku nie wiedziałam, co się dzieje, bo jakoś weszłam chyba jako ostatni wagon. Ale w końcu się zorientowałam. Otóż, zmienił się wystój sali. Stoły, które wcześniej stały normalnie, teraz budowały korytarz, prowadzący od drzwi aż do okna. ”Oni” też coś wymyślili… Przed stołami stali „tamci”, w równych odstępach, na szeroko rozstawionych nogach, niczym strażnicy, by nikt czasem nie uciekł… Zaczęło robić się gorąco. Poczułam się jak bydło zapędzane do rzeźni. Drugie moje skojarzenie było z Umschlagplatz, kiedy to Żydzi byli gnani do wagonów transportacyjnych a drogę wyznaczał szpaler „żydowskiej policji”, który pilnował, by nikt nie uciekł. … Szybko udało mi się rozsunąć stoły i uciec z tego korytarza, trochę przeciskając się przez wąską szczelinę a trochę prześlizgując się po blacie, ale następna osoba, za mną już nie miała tyle szczęścia. Strażnik ją pochwycił i po krótkiej szarpaninie, siłą wstawił do korytarza. Zasunął stół. Odwrotu nie było. „Wesoły pociąg” ciągnął za ręce i popychał „tamtych”, a „tamci” ciągnęli i popychali „tych”. I tu już nie było humoru ani żartów. Tu była szarpanina, krzyki, wyzwiska, kłócenie się. Wszystko na bardzo poważnie. A ja schroniłam się gdzieś z dala i znów obserwowałam…. Sala była duża, z filarami, kwiatami w donicach, – no w końcu to budynek na światowym poziomie i najwyższych standardów.

A prowadzące tak patrzyły, patrzyły…

W końcu gdy już większość ochrypła od krzyków, jedni zostali z włosami uczestników szkolenia z przeciwnej grupy w dłoniach, a drudzy z krwią na ustach od rzucania się swym kolegom do gardeł, nastąpiła „jakaś” współpraca. Grupy ustaliły, że jedni się ustawią pod tablicą a drudzy pod oknem…/a! więc takie zadanie dostała grupa, która została w sali! Mieli ustawić nas pod oknem! Tak samo jak my dostaliśmy polecenie by ustawić tamtych pod tablicą!…. ojej, jakie to banalne…/

Ale atmosfera Umschlagplatz wcale nie odeszła na swoje miejsce czyli do przeszłości.

„My się ustawimy pod tablicą, a wy się nie ustawicie pod oknem!!!”, „A jaką mamy gwarancję, że wy się ustawicie, jak my się ustawimy?!!!”, „A skąd mamy wiedzieć, że nas nie oszukacie?!!!”, „Oszukacie nas, na pewno nas oszukacie!!!” „Po jednej osobie będziemy się ustawiać !!!” „Jedna osoba od was się ustawi pod tablicą i dopiero jedna od nas się ustawi pod oknem!!!”, „Ty idź pod tablicę!!!”, „Dlaczego ja?!!!”, „Pójdę wtedy, kiedy sam będę chciał!!!”, „Idź, bo ja ci każę!!!”, „Tamten krzywo stoi!!!”, „Wracaj do szeregu!!!”, „Jak ty wychodzisz za linie to jeden od nas też wychodzi z szeregu!!!” „Nie wychodź za linię!!!” „Równo stój !!!”

„raus”, „raus”, „sznela”, „sznela” – brakowało mi tylko między tymi okrzykami.

Ustawiłam się pod oknem, oczywiście w swojej kolejności, kiedy mi „kapo” kazał. Stałam równo, nie wychodziłam za linię i nie odstawałam od okna, żeby się na mnie „kapo” nie darli… Miałam już dosyć.

Tych ludzi jakby coś opętało…

Gdy ćwiczenie dobiegło końca i obie grupy stały pod oknem i pod tablicą prowadząca powiedziała: „Dlaczego nikomu z was nie przyszło do głowy po prostu drugą grupę – poprosić?”. …Czy miałam podnieść rękę i powiedzieć: „ja chciałam”…? To nie miało żadnego znaczenia.

„Czy, któraś grupa ma jakiś powód, dla którego nie mogłaby by się od razu ustawić pod oknem lub pod tablicą? Ćwiczenie to miało pokazać do czego prowadzi brak otwartej postawy i zamknięcie się na dialog”. I dodała: „Wszystkie grupy, z którymi przeprowadzamy to szkolenie realizują to zadanie właśnie w taki sposób jak wy.”

To doświadczenie mnie zdegustowało. Wyszłam z pracy zmęczona jak nigdy… Rozczarowana? Na pewno.

Produkt światowy, firma światowa, budynek – na światowym poziomie… szkoda, że w ludziach takie światowe…. taki światowy szlam.

Dlaczego mnie nie chcieli słuchać? Skąd ta energia do tworzenia tak pogmatwanych scenariuszy? Dlaczego tak miłują krętactwo? Skąd ta niechęć do prawdy? Dlaczego zakładają wrogość drugiej strony? Dlaczego nie są otwarci na dialog? Dlaczego tak łatwo im było zobaczyć w swoich dotychczasowych kolegach wrogów, których należy przechytrzyć, oszukać, wmanewrować, załatwić podstępem? Dlaczego tak łatwo było im stanąć po dwóch stronach barykady? Dlaczego nie cofnęli się nawet przed przemocą fizyczną?

Tyle energii, zaangażowania, słów, zamieszania, mącenia, wymyślania, złej woli… zamiast uczciwości, zwykłej otwartej rozmowy.

„Prawda jest zwięzła, kłamstwo owija się w wielomówstwo”.

To było tylko szkolenie. Tylko ćwiczenie. Tylko zabawa. W grę nie wchodziły żadne pieniądze. Do czego jest zdolny człowiek, gdy w grę wchodzą pieniądze? Do czego jest zdolny człowiek gdy w grę wchodzą duże pieniądze? A do czego jest zdolny człowiek gdy w grę wchodzą – bardzo duże pieniądze? Można sobie wyobrazić lub …powspominać…

„Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od złego pochodzi”.

Pozdrawiam wszystkich pracujących w światowych firmach. Nikogo nie oceniam. Przecież istnieją rodzynki 🙂

Szopa w salonie 13

Łukasz Szopa

Dzieci

Czytam ja sobie dziś gazetę z weekendu, artykuł o intelektualnym i rozwojowym „zostaniu w tyle“ dziesiątek milionów dzieci w środkowych Chinach. No fakt, problem jest, i to smutny.

Smutne i problematyczne jest jednak również to, że w owej niemieckiej gazecie jako główny negatywny skutek tej sytuacji – szczególnie z perspektywy przyszłości – wskazany jest… zaniżony produkt krajowy brutto (PKP) Chin za kilka-kilkanaście lat. Co ja mówię, „główny negatywny skutek“ – doczytawszy do końca dwustronicowego artykuł stwierdzam, że autor nie podaje aż do kończącej kropki żadnego innego „negatywnego efektu“. Ani słowa o szansach życiowych tych dzieci, intelektualnych, ekonomicznych, kulturowych, ani słowa o tym, że niestety raczej niemal żadne z nich nie podyskutuje za kilka-kilkanaście lat na temat Kanta, nie będzie konstruktorem mostu, nikogo nie wyleczy, czy nie zaprogramuje jakiejś praktycznej aplikacji. Nie wspominając o tak „banalnych“ kwestiach jak dobre samopoczucie, spełnienie, czy po prostu szczęście tych dzieciaków.

Bo dzieciaki chińskie, ale autor niemiecki – i przypomniało mi się, jak często w Niemczech raziło i razi mnie takie „ekonomiczne“ podejście do dzieci i ich przyszłości. Nie, nie tylko w mediach, ale w powszechnych rozmowach. Mówi się często i chętnie (czasem ze szczerą troską) o „przyszłości naszych dzieci“.

Tu pytam się zawsze, od kiedy to wszystkie dzieci są „nasze“. Kolektywne prawa rodzicielskie czy co?

Niemniej dziwi mnie i irytuje, że wspomina się tylko ich „przyszłość“ – jakby pomijając fakt, że dla dziecka najważniejsza jest – teraźniejszość! Tu i teraz, czy z rodzicami, czy z rówieśnikami, zabawa, jedzenie, gry, przytulanki, czytanki, wrzaski. No właśnie, może właśnie przez te wrzaski. Bo o ile Niemcy lubią mówić o „przyszłości“ „naszych“ dzieci – czasem nie lubią ich obecności, czyli teraźniejszości, w przestrzeni publicznej – czy to kawiarni, czy nawet placów zabaw i roznoszących się stamtąd decybeli.

Innym powodem, iż tak chętnie w tym kraju przywołuje się „przyszłość dzieci“, to właśnie wspomniana ekonomia. Albo też, mówiąc krócej – emerytury. Gdyż to właśnie ma większość z nich na myśli, w sumie szczerze troszcząc się o tychże dzieci przyszłość – czyli o swoje emerytury, które ktoś będzie musiał opłacać, a co się z tym wiąże – na nie zarabiać. Oto cała „miłość“ do dzieci, dlatego są one „nasze“, i oczywiście słowo „dzieci“ brzmi ładniej niż „demografia“, czyż nie?

Może w powyższych słowach aż za bardzo „jadę“ po Niemcach. Gdyż wcale nie sądzę, iż są mniej szczerzy, mniej pazerni i mniej egoistyczni niż inne ludy. Ale wydaje mi się, że dlatego tak często i otwarcie „troszczą się“ o te dzieci, że wierzą jeszcze w… emerytury. W system emerytalny. Podczas gdy ani Rosjanin, ani Amerykanin, ani Polak czy Brazylijczyk w takie obiecanki-cacanki wierzy albo dużo mniej, albo wcale.

Pamiętam, jak uczono mnie zarówno w polskim socjalizmie, jak i austriackim „socjal-wolnorynkizmie“ o „zacofanych Afrykańczykach“, którzy „rodzą tyle dzieci“, wierząc, że im ich więcej, tym większe szanse, że ich te dzieci na starość utrzymają.

Czy jednak „troska demograficzna“ Niemców jest mniej zacofana? Jakby nie chcieli wiedzieć, że liczyenie PKB ma sens, jeśli się go liczy nie jako sumę całej gospodarki, lecz „na głowę“? Jakby nie chcieli zauważyć, że adenauerowski system emerytur i rent to nic innego, jak dofinansowana od dziesięcioleci miliardami (i dlatego tylko nie waląca się) piramida finansowa? Jakby nie zastanawiali się nad tym, że może technologia i tak wykluczy fakt, że – czy będzie tych Młodych (a za kilkanaście i więcej lat – dorosłych) więcej czy mniej, to drugorzędne. Bo liczyć się będzie to, czy będą mieli miejsca pracy i dochód, by na Starych płacić.

Na koniec, co wkurza mnie najbardziej. Nie to, co opisałem powyżej, że ktoś „troszczy się“ o „nasze“ dzieci – a myśli o pewnej i słodkiej emeryturze. Wkurza mnie podtekst takich „życzeń“. Albowiem, tłumacząc to na prosty język, oznacza to proste hasło rzucone w kierunku młodych rodziców: „Do łóżka! Kopulować! Zapładniać się! (i tak dalej… aż do…) Wychowywać! Niech dorastają, uczą się, by potem móc zarabiać! Dla gospodarki, dla systemu emerytalnego, dla nas!“

Sorry, ale jak idę z kimś do łóżka, i ewentualnie zdarzy mi się kopulować, to nie mam ochoty mieć przed oczyma ekonomicznych i demograficznych wykresów, czy też wizji obecnie 30-50 letnich sąsiadów w wieku emerytalnym.

Podobny tekst w języku niemieckim dla pisma „der Freitag“ sprzed czterech lat:

https://www.freitag.de/autoren/lukasz-szopa/werden-es-unsere-kinder-besser-haben

Hilferuf / Wołanie o pomoc


Celina Muza
Drodzy Przyjaciele, Liebe Freunde,

dzisiaj, troszkę weekendowo, piszę do was w zupełnie innej sprawie.

Byłam w połowie października na Kaszubach w regionie, przez który przeszła w nocy z 11 na 12 sierpnia nawałnica niszcząc hektary lasów i wiele domów, przede wszystkim tych starszych i biedniejszych. Pojechałam tam razem z 7-osobową silną grupą męską z firmy SchoPa, w której pracuje mój małżonek. Dowiedzieliśmy się od przyjaciół, że w dalszym ciągu potrzebna jest tam pomoc. Aktualnie brakuje nie tylko materiałów, ale przede wszystkim fachowców: murarzy, elektryków, malarzy, dekarzy… Po prostu ich tam nie ma, a jeżeli są, to stawiają takie warunki finansowe, że zatrudnić ich mogą tylko najbogatsi (ale akurat te domy najmniej ucierpiały).

heute schreibe ich Euch – ein wenig in Wochenendstimmung – in einer ganz anderen Sache.

Mitte Oktober war ich in der Kaschubei, in der Region, in der in der Nacht vom 11. auf den 12. August ein schlimmer Sturm gewütet hat, der ganze Hektar von Wäldern und viele, vor allem ältere und ärmere Häuser zerstört hat. Ich bin zusammen mit einer 7-Mann starken Gruppe von der Firma SchoPa, bei der mein Mann arbeitet, dorthin gefahren. Wir hatten von Freunden erfahren, dass dort weiterhin Hilfe gebraucht werde. Aktuell fehlt es dort nicht nur an Baumaterial, sondern vor allem an Handwerkern: Maurern, Elektrikern, Malern, Dachdeckern… Es gibt sie einfach nicht, und wenn welche da sind, dann stellen sie solche finanziellen Forderungen, dass nur die Reichsten es sich leisten können, sie anzustellen (deren Häuser jedoch am wenigsten unter dem Sturm gelitten haben!).

Nie sądziłam, że na dwa miesiące po tragedii zastanę tam taki obraz nędzy i rozpaczy! Załączam kilka zdjęć, ale uwierzcie mi, żadne nie oddaje nawet w przybliżeniu rozmiarów zniszczeń. Stałam na drodze pomiędzy dwiema wsiami w gminie Brusy i zwyczajnie płakałam patrząc na to co zostało po pięknych lasach.

Ich hätte nicht gedacht, dass ich zwei Monate nach der Tragödie ein solches Bild des Jammers vorfinden würde. Ich füge einige Fotos hinzu, aber glaubt mir bitte, keines der Bilder kann auch nur annähernd die Ausmaße der Zerstörungen widergeben. Ich stand in der Gemeinde Brusy auf der Straße zwischen zwei Dörfern und weinte einfach beim Anblick dessen, was dort von den wunderbaren Wäldern übriggeblieben ist.

Nasi wolontariusze pracowali przez cały weekend w trzech wsiach, w trzech gospodarstwach, które do tego czasu nie miały jeszcze w ogóle dachu. I natychmiast po powrocie do Stargardu oznajmili, że muszą pojechać na Kaszuby jeszcze raz aby położyć poszkodowanym elektrykę i podłogi. Z nadzieją, że uda się tym rodzinom, które otrzymały tylko dotacje na zakup desek na dach i ewentualnie nowego pieca grzewczego (ale nie wszyscy), spędzić Święta we własnym domu.

Unsere Freiwilligen haben das ganze Wochenende über in drei Dörfern gearbeitet, in drei Bauernhöfen, die bis dahin überhaupt keine Dächer hatten. Und sofort nach ihrer Ankunft in Stargard erklärten sie, sie würden sofort wieder in die Kaschubei fahren müssen, um den Geschädigten noch die Elektroleitungen und die Fußböden zu legen. Mit der Hoffnung, dass es diesen Familien, die nur eine Zuwendung für den Kauf von Brettern für das Dach und eventuell für einen neuen Heizofen erhalten hatten (es waren nicht alle), gelingen wird, Weihnachten im eigenen Haus zu verbringen.

Ale kiedy już uda się w miarę odbudować dom, zaczną się kolejne problemy. Po wichurze lało przez kilka dni i domy bez dachów zalane były doszczętnie. W pośpiechu przenoszono dobytek do stodół przykrytych plandekami i niedługo okaże się, że na przykład poduszki przemokły, pościel zgniła, odkurzacz już nie działa, produkty chemiczne są nie do użytku… ubrania do wyrzucenia. Najbiedniejsi w okolicy stracili wszystko.

Aber nachdem sie ihr Haus einigermaßen wiederaufgebaut haben, werden weitere Probleme beginnen. Nach dem Sturm hatte es mehrere Tage geregnet und die dachlosen Häuser wurden völlig überschwemmt. In aller Eile wurde das Hab und Gut in mit Planen bedeckte Scheunen gebracht, und bald wird sich herausstellen, dass zum Beispiel die Kissen nass geworden sind, die Bettwäsche vermodert ist, der Staubsauger nicht mehr funktioniert, chemische Produkte nicht mehr zu gebrauchen sind, und die Kleidung weggeworfen werden muss. Die Ärmsten in der Gegend haben alles verloren.

Moich przyjaciół mieszkających w Polsce zachęcam do wsparcia Komitetu Społecznego Przymuszewo po nawałnicy. W każdy weekend grupa wolontariuszy pracuje na budowach.

https://www.facebook.com/search/top/?q=przymuszewo%20po%20nawa%C5%82nicy

Społeczny Komitet Przymuszewo po nawałnicy

BGŻ BNP PARIBAS: 83 1600 1462 1832 3260 4000 0001

IBAN: PL83160014621832326040000001

BIC: PPABPLPK

Moich przyjaciół mieszkających w Niemczech chciałam poinformować, że 3 listopada zostanie przeze mnie założone specjalne konto w Berliner Volksbank, na którą będę zbierać darowizny na rzecz 3 rodzin w gminie Brusy.

Meine Freunde, die in Deutschland leben, möchte ich informieren, dass ich am 3. November ein SonderSpendenKonto bei der Berliner Volksbank einrichten werde.

Zastanówcie się proszę czy, jaką sumą i w jakim miesiącu w ciągu najbliższych miesięcy moglibyście włączyć się do pomocy?

Bitte, überlegt ob Ihr helfen könnt den 3 Familien ein normales Leben wieder führen zu können? Wenn ja, mit welcher Summe und wann in den nächsten paar Monaten?

Liczę na Was!

Ich zähle auf Euch!

Pozdrawiam serdecznie… viele Grüße

Celina