Chodzenie po mieście. Wilsnacker Straße

Ela Kargol

Berlin, Moabit, więzienie, sąd, szkoła, kościół, cmentarze, lew, wąż i ubodzy poeci.

Lubię Berlin, teraz tym bardziej, gdy wiem, że nie mogę się z niego ruszyć, nie tylko ze względu na pandemię. Odkrywam nowe rzeczy, ulice, dzielnice. A klatka schodowa u mojego lekarza na Moabicie przy Rathenower Straße zachwyca mnie za każdym razem, kiedy po niej stąpam.

To tam przy tej ulicy, na rogu z Alt-Moabit kiedyś znajdował się budynek sądu karnego. Niestety nie przetrwał wojny, a imponująca wielkością i treścią rzeźba autorstwa Alberta Wolfa przedstawiająca lwa walczącego z wężem w obronie swoich lwiątek zmieniała kilka razy swoje miejsce i teraz stoi przy Wilsnacker Straße przed kompleksem budynków też sądu karnego, wybudowanych trochę później i rozbudowanych jeszcze później. Lwa odkryłam niedawno, spacerując po Moabicie, wokół więzienia, sądu, szkoły, kościoła, a więc instytycji stojących na straży prawa, moralności i sprawiedliwości. Lew ma symbolizować prawo i sprawiedliwość, a wąż nikczemność zło, kłamstwo i podstęp. Nie zawsze jednak to pierwsze jest prawe, a jeśli jest prawe, to nie zawsze zwycięża. Rozwścieczony lew z łapą uniesioną do góry, z rozwartą paszczą walczy z równie rozjuszonym wężem w obronie swoich lwiątek. Wąż trzyma już w uścisku jedno lwiątko, drugie schowane za tylnymi łapami lwa, nie bardzo wie o co chodzi i w jak wielkim jest niebezpieczeństwie.

Lew i wąż na cokole nie przerywają walki, a więc trudno przewidzieć, jak ona się skończy. Żal mi wprawdzie lwiątek, ale dlaczego miałabym stanąć po stronie lwa?

Ciekawe, że ten sam symbol walczącego z wężem lwa umieściło w swoim nagłówku, dzisiaj można byłoby powiedzieć, użyło jako loga jedno z pierwszych czasopism dla homoseksualistów, które pojawiło się w Niemczech w czasach Republiki Weimarskiej Die Freundschaft. Monatsschrift für den Befreiungskampf andersveranlagter Männer und Frauen.

Na przeciwko „lwa i węża” jest plac zabaw. Mało kto wie, że kiedyś w tym miejscu znajdował się budynek gimnazjum (Königliches Luisen-Gymnasium)

Gimnazjum, jedno z pierwszych w Prusach, gdzie kobiety mogły przystąpić do egzaminu dojrzałości. 29 marca 1896 roku maturę zdało tutaj 6 kobiet: Ethel Blume, Johanna Hutzelmann, Irma Klausner, Else von der Leyen, Margarete von der Leyen und Katharina Ziegler. Popiersie Wilhelma Schwartza, długoletniego dyrektora gimnazjum, a przedtem dyrektora gimnazjum w Poznaniu (Königliche Friedrich-Wilhelms-Gymnasium Posen, dzisiejsza „Trójka”, budynek stoi do dziś) stoi przed placem zabaw, w miejscu dawnej jego szkoły. Wyobrażam sobie, że wiosną i latem, wśród bujnej zieleni jeszcze trudniej będzie je dostrzec. Główny budynek szkolny nie przetrwal do dzisiejszych czasów. Można go tylko zobaczyć na starych widokówkach. Jednak po drugiej stronie Wilsnacker Straße, tuż za „lwem i wężem” zachował się jeden z budynków szkolnych przynależących do luizjańskiego gimazjum, w tej chwili przylegający do budynku wymiaru sprawiedliwości i przez ów wymiar użytkowany.



Gimazjum, a teraz plac zabaw od północnej strony sąsiaduje z cmentarzem przy kościele pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela. Jest to jeden z czterech kościołów zaprojektowanych dla przedmieść Berlina przez Karla Friedricha Schinkla. Kościół był kilka razy przebudowywany i rozbudowywany przez takie sławy jak Friedrich August Stüler i Max Spitta, a po zniszczeniach wojennych odbudowany według planów Ottona Bartninga.

 

Cmentarz przy kościele projektował Peter Joseph Lenné. Jedynie stare drzewa, których coraz mniej, wyznaczają dawne aleje cmentarne. Cmentarz zamknięto w roku 1904, nie niszcząc wszystkich grobów, w 1935 roku roku zlikwidowano jego część, graniczącą z Wilsnacker Straße. I właśnie tu pochowano ponad 300 osób, które zginęły krótko przed zakończeniem II wojny światowej, cywilów i żołnierzy, dzieci i starców, ofiary i katów. Tutaj spoczął również Albrecht Haushofer, antynazista, geograf, pisarz, autor Sonetów Moabickich (Moabiter Sonette), więziony w moabickim więzieniu przy Lehrter Strasse (w tej chwili w tym miejcu znajduje się park historyczny, a fragment sonetów Haushofera zapisany jest na murze więiennym).

Haushofer wraz kilkunastoma innymi więźniami został rozstrzelany krótko przed końcem wojny, 23 kwietnia 1945 roku w pobliżu więzienia, na zbombardowanym obszarze tzw. Ulap-Gelände (Universum Landes-Ausstellungs-Park). Obecnie na części tego dawnego terenu wystawienniczego znajduje się park. W kieszeni płaszcza zamordowanego Haushofera znajdowały się kartki z 80 sonetami. Grób Haushofera jest honorowym grobem miasta Berlina. Na tablicy na murze cmentarnym cytowany jest fragment jego Sonetów moabickich:

Der Wahn allein war Herr in diesem Land.
In Leichenfeldern schliesst sein stolzer Lauf,
Und Elend, unermessbar, steigt herauf.

(Sam obłęd w tym kraju panował.
Stos trupów jego dumny krok pokona,
I rozleje się nędza, niezmierzona.)

Z postacią Haushofera i z jego miejscem pochówku związana jest historia zmarłego w 2004 roku Rainera Hildebrandta, znanego przede wszystkim jako założyciel muzeum Muru Berlińskiego „Dom przy Checkpoint Charlie” (Mauermuseum – Museum Haus am Checkpoint Charlie). Hildebrandt był studentem Hauhofera, sam uważał się za jego przyjaciela, był związany z ruchem oporu, działającym w kręgu Hauhofera.

Życzeniem Hildebrandta było, aby po śmierci został pochowany na cmentarzu wojennym przy Wilsnacker Straße, obok Haushofera. Poniewaz jest to cmentarz dla ofiar wojny i jej terroru władze miasta nie dały zezwolenia wdowie po Hildebrandcie na pochowanie męża w tym miejscu. Do dziś urna z prochami Hildebrandta znajduje się w berlińskim krematorium w Ruhleben i czeka na pogrzeb.

Gdy stoję przed grobem Haushofera, twidzę, że miejsce dla jego studenta byłoby z każdej strony.

Na części cmentarza przy Kościele św. Jana Chrzciciela oprócz grobów najstarszych, między innymi rodziny Gericke oraz fabrykanta Pfluga, są dwa groby dość nowe, przy murze graniczącym z dawną szkołą powszechną, grób Ronalda Holloway’a i jego żony Dorothei. Oboje byli związani z filmem, z Berlinale, z filmem niemieckim i wschodnioeuropejskim, byli świadkami upadku Muru Berlińskiego i czasu przemian, co zarejestrowali na taśmie filmowej. Są autorami filmu Die Mauertänzerin.

Prawie naprzeciwko cmentarza mieszkała rodzina Wirpszów. Witold Wirpsza zapomniany poeta, prozaik, tłumacz literatury niemieckiej, którego przypomniała mi ostatnio adminka i zaprowadziła pod dom, w którym mieszkał wraz ze swoją żoną Marią Kurecką, również pisarką i tlumaczką. Maria Kurecka przeżyła męża kilka lat, ale nawet po jego śmierci, jak wspomina adminka, często z nim rozmawiała, częstując Ewę Marię zupą z homara, taką z proszku, za kilkadziesiąt fenigów. Na inną pewnie nie było Wirpszów nigdy stać, oboje byli biednymi poetami.

https://ewamaria.blog/2021/02/08/biedny-poeta-der-arme-poet-the-poor-poet/

Chodzenie po mieście. Kościół Uchodźców

Krystyna Koziewicz

Nie liczy się to, ile posiadasz, ale ile dajesz innym i jak się z nimi dzielisz. Pomagając innym pomagasz i sobie. Starajcie się zostawić ten świat choć trochę lepszym, niż go zastaliście. – Robert Baden–Powell.

W czasie długo trwającej pandemii człowiek nie ma zbyt wielkiego wyboru, jeśli chodzi o aktywność fizyczną, chodzi się na spacery dla poprawienia kondycji, byle tylko był ruch, złapać świeży oddech i żeby jakoś czas zleciał. Tak robią wszyscy, chodzimy na spacerniak, najczęściej wokół dzielnicy lub w pobliskim parku, odkrywając czasami co nieco.

Wiele razy podczas tych niekiedy bezcelowych spacerów przeżywałam momenty zdziwienia, jak choćby to, że woda w kanale stała się czystsza, tak czysta, że widać nawet dno koryta. Zwłaszcza wyrzucone metalowe przedmioty, jak kosze na śmieci. Wrrr! No i zima wróciła na dobre, taka, jaką znamy z dzieciństwa. Może to będzie mała rekompensata za grzechy i winy, jakie ludzkość popełniła wobec Matki Natury?

Moim największym spacerowym odkryciem i zdziwieniem była tablica ogłoszeniowa kościoła St. Simeon (świętego Symeona Starca) przy Wasserstrasse, która zawierała tygodniowy harmonogram mszy świętych dla uchodźców oraz zawiadomienia o poradniach dla uzależnionych, potrzebujących duchowego wsparcia, azylu itp. Zaskoczyły mnie nabożeństwa odprawiane w języku perskim, rosyjskim, francuskim, arabskim, hiszpańskim, chińskim, angielskim, włoskim, niemieckim.
No tak, mog
łam się wcześniej domyślić, przecież na fasadzie kościoła widnieje napis WITAMY w różnych językach świata. Ileż to razy przechodziłam obok, zmierzając do sklepu i jakoś nigdy nie zauważyłam, że ten neogotycki ceglany kościół, na który codziennie patrzę z okna, opiekuje się szczególnie potrzebującymi.

Okazuje się, że St. Simeon Kirche na Kreuzbergu – to ewangelicki Kościół dla ludzi, którzy uciekli z pogrążonych w konfliktach krajów, szukając wolności, bezpieczeństwa i schronienia. Jest tutaj miejsce dla przybyszy z całego świata, miejsce, ale i innych ludzię w potrzebie.

Wchodzę do internetu i sprawdzam, czego jeszcze mogę się dowiedzieć o działalności kościoła?

Dla ludzi zagubionych, niepewnych i zdezorientowanych wolontariusz jest ważną osobą, jest kotwicą. Dlatego rekrutujemy i przygotowujemy do pracy wolontariackiej tych, którzy chcą nas wspierać w pracy z uchodźcami i dla uchodźców, również tych, którzy sami mają za sobą doświadczenie uchodźcze

Poprzez wydarzenia kulturalne, a także wykłady, dyskusje i spotkania informacyjne, oferujemy wszystkim szansę konstruktywnego i krytycznego skonfrontowania się z problemem ucieczek, azylu i praw człowieka.

Promujemy otwartość i tolerancję dla różnorodności.

Chcemy dać uchodźcom przestrzeń, w której mogą aktywnie realizować własne projekty i rozwijać zainteresowania. Chcemy by ludzie, których inaczej nie widać, stali się widoczni, chcemy dać im głos. Pomaga nam w tym komitet doradczy, w skład którego wchodzą osoby reprezentujący różne gremia i instytucje zajmujących się uchodźcami i migrantami w Berlinie.

Gdy tłumaczę ten tekst na polski, zastanawiam się, jak przetłumaczyć niemieckie słowo Willkommenskultur? Google Translator tłumaczy je jako “przyjazną kulturę”, ale to nie o to chodzi. Wikipedia nie ma hasła po polsku. Po angielsku wikipedysta pisze, że jest to Welcoming culture – niemiecki koncept, w którym ludzie, urzędy i instytucje wspólnie tworzą taką atmosferę, która ma zapewnić uchodźcę, że jest w Niemczech mile widziany. W artykule polskiej gazety Rzeczpospolita używa się po prostu niemieckiego terminu: polityka gościnności; niemiecka Willkommenspolitik czy też Willkommenskultur to postawa otwartości, gotowości do przyjmowania ludności napływowej, szczególnie gdy są to osoby starające się o azyl.

I tak jest. Istniejące w Niemczech organizacje humanitarne roztaczają opiekę nad uchodźcami, emigrantami, bezdomnymi, ludźmi wykluczonymi, dając każdemu, kto jest w potrzebie, szanse uzyskania pomocy i to zarówno materialnej, jak i psychologicznej.

Pomaganie uchodźcom stało się jednym z największych wyzwań naszych czasów. Flüchtlingskirche Kościół Uchodźców jest otwarty na wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, wyznanie, status prawny, wiek, płeć i język. W centrum uwagi Kościoła Uchodźców stoi człowiek, któremu umozliwia się zachowania swojej tożsamości.

W Niemczech są szeroko rozbudowane państwowe struktury socjalne, jednak o ludzi, którzy wypadli z systemu opieki społecznej, lub jeszcze nie zostali nim objęci, troszczą się struktury diakoniczne i kościoły, które są jak dwie strony tego samego medalu, bo też stoją przecież na tym samym fundamencie.

Słowo diakonia wymaga pewnego wyjaśnienia. Po grecku, pisze Wikipedia, oznacza to służbę, nieodpłatną posługę. W Kościele katolickim słowo diakonia dotyczy różnych form działalności, może być np. diakonia liturgiczna, muzyczna, itp. W kościołach protestanckich posługa diakonacka wiąże się głównie z pracą socjalną, oraz pomocą potrzebującym.

Misją diakonii ewangelickiej jest wzmacnianie obecności kościoła w życiu społecznym, po to, by każdemu kto potrzebuje pomocy, stworzyć duchową przystań. Codziennym obrazkiem, jaki można zobaczyć przy kościołach i diakonach ewangelickich w Berlinie, to wystawione na zewnątrz kosze z pieczywem i konserwami, reklamówki z produktami żywnościowymi. W okresie zimowym diakonie oferują ciepły posiłek oraz zimową odzież, a niekiedy również nocleg. To wszystko robią ludzie kościoła oraz wolontariusze, którzy licznie angażują się do prac charytatywnych.

Kościoły w Niemczech znacząco rozbudowały pomoc dla uchodźców po tym, jak jesienią 2015 roku, po słynnym powiedzeniu Angeli Merkel „Damy radę”, do Niemiec napłynęła wielka fala uciekinierów z terenów objętych wojną. Kościoły utworzyły wówczas specjalne budżety, przeznaczone na pomoc dla imigrantów, ubiegających się o azyl, oddały też do dyspozycji dodatkowe kwatery w parafiach, klasztorach, seminariach duchownych. Przesłanie tej działalności było jasne: Świat potrzebuje naszej dobroci, tego, byśmy nieśli pomoc tym, którzy jej potrzebują.

O Jezusie jako uchodźcy wspominał także papież Franciszek przy okazji Dnia Uchodźcy już w roku 2014. “Pamiętajmy, że uchodźcą był Jezus, musiał uciekać, by ratować swe życie, wraz z Józefem i Maryją musiał odejść do Egiptu. Jezus był uchodźcą. Biblia opowiada o ucieczce jego rodziny do Egiptu przed królem Herodem. To wystarczający powód dla Kościołów, by nie tylko głosić pomoc dla uchodźców, ale udzielać jej na co dzień.”

Reblog: Spazierengehen

Ich beginne mit einem Reblog, danach kommen Koziewicz, Auster, Slaska, Robert, Nova in beliebiger Reiehnfolge. Ein Spaziergang pro Woche. Immer Samstags (nur heute ist es ausnahmsweise Sonntag, weil ich gestern über Hanau berichten wollte). Ich lade ein, weitere abgefahrene Stadtwanderungen zu beschreiben.

Reblog: Jacek Slaski, TIP Berlin, 29.01.2021

Den Spaziergang würfeln? So erkundet ihr Berlin per Zufall

Ein gewürfelter Spaziergang in Berlin: In der eigenen Stadt losgehen und nicht wissen wohin. Wann passiert das schon mal? In der Regel hat man ein festgelegtes Ziel. Büro, Schule, Restaurant, die Wohnung von Freunden oder den Supermarkt. Selbst beim Spazieren gibt es meist eine konkrete Idee. Man schlendert im Park umher, flaniert über eine Geschäftsstraße oder durch einen belebten Kiez.

Ich wollte es anders machen. Die scheinbar bekannte Gegend auf neue Art entdecken, ohne zu wissen wohin der Weg führt. An jeder Straßenecke und an jeder Kreuzung sollte der Zufall entscheiden, wie es weitergeht. Plötzlich wurde die Stadt zum unbekannten Terrain. Mehr als einen handelsüblichen Spielwürfel brauchte es nicht für dieses urbane Abenteuer.

Spaziergang Berlin: Der Würfel entscheidet über den Weg. Foto: Jacek Slaski

Der Würfel entscheidet über den Weg. Foto: Jacek Slaski

Euere Spaziergänge sind langweilig? Würfelt euch den Weg!

Es ist ein angenehm milder Wintertag. Ich trete aus meinem Kreuzberger Wohnhaus, hier ist der Startpunkt, direkt vor der eigenen Tür. Mein Freund Stan wartet auf mich, wir wollen den experimentellen Stadtspaziergang zusammen machen. Links geht es zur Skalitzer Straße, rechts zum Paul-Lincke-Ufer. Wo lang jetzt?

Die Regeln sind simpel. Man würfelt. Bei einer Eins oder Zwei geht es nach links, bei einer Drei oder Vier geradeaus und bei einer Fünf oder Sechs nach rechts. Kann man nur in zwei Richtungen gehen, so wie wir gerade, vereinfachen sich die Regeln. Eins bis Drei links und Vier bis Sechs rechts. Die Stadt wird zum Spielbrett, wir zu den Spielfiguren.

Spaziergang Berlin: Provisorisches Lager eines Obdachlosen am Landwehkanal. Foto: Jacek SlaskiProvisorisches Lager eines Obdachlosen am Landwehrkanal. Foto: Jacek Slaski

Ich würfle. Eine Fünf. Wir gehen Richtung Paul-Lincke-Ufer. An der Reichenberger Straße muss wieder gewürfelt werden. Es geht weiter geradeaus, dann links am Ufer des Landwehrkanals entlang. Stan hat eine Eins gewürfelt. Wir schauen den Schwänen auf dem Wasser zu, es geht an der Emmaus-Ölberg-Kirche vorbei. Sie sieht verlassen aus. Ich frage mich, ob da jemals jemand reingeht.

Auf dem kleinen Platz spielen Leute Boule und trinken Kaffee aus Thermoskannen

Auf einer alten Matratze hat jemand einen Sponti-Spruch gesprüht. Überall kleben Corona-Plakate. Maske auf. Impfzentrum. Schnelltest hier. Auf dem kleinen Platz hinter der Forster Straße spielen Leute Boule und trinken Kaffee aus Thermoskannen, auf der anderen Uferseite hat sich jemand ein provisorisches Lager eingerichtet.

Das Würfelglück führt uns weiter am Kanal entlang. Dabei hätten wir auch im Kreis laufen können, das ist die Gefahr bei diesem Experiment. Vielleicht auch die Schwachstelle. Aber dann wäre es eben so. Es gibt Regeln, selbst auferlegte, doch wenn man sie nicht befolgt, kann man es gleich sein lassen.

Spaziergang Berlin: Free-Box mit ausgedienten Dingen in der Pflügerstraße. Foto: Jacek Slaski

Free-Box mit ausgedienten Dingen in der Pflügerstraße. Foto: Jacek Slaski

Erst an der Glogauer Straße müssen wir rechts abbiegen, über die Thielenbrücke geht es auf die Pannierstraße. Wir sind in Neukölln. An jeder Straßenecke wächst die Spannung, Stan will Richtung Treptower Park, ich hoffe nur, wir drehen uns nicht im Kreis und müssen auf der anderen Kanalseite wieder zurück. Hoffnungen, Wünsche und Angst vor Wiederholung und Langeweile auf der einen Seite. Abenteuerlust und die Möglichkeit der Entdeckung, des Unerwarteten, auf der anderen.

Gegen die Stadt der Reichen. Foto: Jacek Slaski

Sind wir Forscher, Touristen oder zwei Schwachköpfe mit einem Würfel?

Wir geben die Entscheidungen über den Verlauf der Strecke ab, aber wir schalten nicht ab. Wir unterwerfen uns dem Würfelglück, aber wir hadern mit der Situation. Die Würfe werden antizipiert, man lobt und ärgert sich, beschwört den Würfel. So, los, jetzt eine Sechs! Nein, Du Idiot, keine Eins. Bei aller Ohnmacht wollen wir den Weg irgendwie trotzdem bestimmen und freuen uns zugleich über dieses leicht absurde Projekt, das uns auf neue Art durch den eigenen Kiez führt. Sind wir Forscher, Touristen oder zwei Schwachköpfe mit einem Würfel? Alles drei, nehme ich an.

Eine „Free-Box“ mit alten Büchern, Klamotten und Dingen des täglichen Gebrauchs steht in der Pflügerstraße. Wir kommen an Häusern vorbei, an denen Transparente gegen die neuen Eigentümer hängen. Neben einem Spielplatz ist ein weiteres Obdachlosenlager aufgebaut, auf den Fassaden bemängeln revolutionäre Sprüche den Wandel der Stadt.

Die Gentrifizierung ist unser ständiger Begleiter, sie schneidet sich hier im Nordneuköllner Kiez tief ins Gewebe der Stadt. Auch jetzt, obwohl wegen Corona alles geschlossen ist, werden die Fronten klar. Altmieter, Investoren, Hipster, Türken, die ramschigen Läden, ausgebaute Dachgeschosse und die schicken Bars und Cafés. Alls drängt sich zusammen, es brodelt und der Quadratmeterpreis steigt. Pandemie hin oder her.

Die Idee eines experimentellen Stadtspaziergangs ist nicht von mir. Die Methode mit den Würfeln schon, zumindest ist sie nicht abgeschaut. Auch wenn es sein mag, und das ist recht wahrscheinlich, dass sich schon jemand vor mir exakt so durch eine Stadt bewegt hat.

Die ganze Sache geht auf die Psychogeografie zurück

Eine mit Theorie unterlegte, literarische Form der Stadterkundung. Es geht um Stadträume, Stadtplanung, die Wirkung der Architektur, Journalismus, Reportage. Zumeist steht die Stadt und das Verhältnis des Einzelnen (oder einer bestimmten Gruppe) zu ihr, im Vordergrund.

Schon in den 1950er-Jahren haben die französischen Situationisten mit ähnlichen Aktionen begonnen und versuchten, sich die Stadt in Form von Kunst-Happenings anzueignen. Der Kasseler Spaziergangswissenschaftler Lucius Burkhard ließ seine Studenten experimentelle Spaziergänge machen, sie sollten etwa untersuchen, wie der Autoverkehr oder abgeschlossene Firmengelände den Stadtraum beeinflussen.

Psychotherapy während einer psychogeografischen Erkundung der Stadt. Foto: Jacek SlaskiPsychotherapy während einer psychogeografischen Erkundung der Stadt. Foto: Jacek Slaski

Die britische Schriftstellerin Aminatta Forna beschrieb No-Go-Areas für Frauen und Persons of Color und machte darauf aufmerksam, dass nicht jede Stadt gleichermaßen für jeden begehbar ist. Eine Erfahrung, die auch der jamaikanische Schriftsteller und Journalist Garnette Cadogan machte, dessen dunkle Hautfarbe ihm zwar bei Streifzügen durch seine Heimatstadt Kingston keine Probleme bereitete, in New York aber seine Bewegungsfreiheit in bestimmten Gegenden oder zu bestimmten Uhrzeiten extrem erschwerte.

Und ein Autor namens Iain Sinclair zeichnete irgendwann in den 1990er-Jahren den Buchstaben „V“ in den Londoner Stadtplan, den er anschließend ablief und seine Erfahrungen, die er entlang der Strecke machte, beschrieb.

Stan interessieren die alten Psychogeografie-Geschichten und Theorien nicht

Viel lieber erzählt er bei unserem Würfelspaziergang, wo er mal gewohnt hat, wo seine Exfreundinnen lebten oder alte Kumpel. Erinnerungen an Orte, WG-Zimmer, flüchtige Begegnungen, Umzüge und Partys.

Er hat instinktiv das Wesen der Psychogeografie erfasst, dazu muss man sich schließlich nicht unbedingt mit Wissen aufladen. Stadt und Erinnerung verschmelzen. Bilder, Gedanken und Verknüpfungen treten hervor, verstärkt vom zufälligen Ablaufen der an sich bekannten Straßen und Plätze. Der Zufall erzeugt zwangsläufig einen Bewusstseinsstrom.

Wir wohnen beide schon lange hier. Im Dreieck zwischen Friedrichshain, Kreuzberg und Neukölln. Die Adressen wechselten, die Gegend blieb. Wären wir in Reinickendorf, Köpenick oder Spandau unterwegs, gäbe es weniger oder andere Erinnerungen. In einer anderen Stadt erst recht, doch auch völlig unbekannte Orte ließen sich gewürfelt gut erkunden. Vermute ich. Irgendwann probiere ich es mal aus.

Der Neukölln Bierdosensammler mit Außenwerbung. Foto: Jacek Slaski

Wir sind im Rütlikiez. Im Späti kaufen wir zwei Flaschen Cola. In einem mit Dosen zugestellten Fenster hängt ein Schild. Ein Bierdosensammler hat seine Telefonnummer drauf geschrieben. Wer seltene Exemplare hat, soll anrufen, ist der nicht ausgesprochene Aufruf.

Ich überlege, ob man diese Würfelspaziergänge nicht an bestimmte Aktionen knüpfen sollte. Die Auflage, mit der Stadt zu interagieren, sich überwinden und Kontakte knüpfen, mit fremden Menschen reden, Dinge tun, die man sonst nicht tun würde. Etwa beim Bierdosensammler anrufen und fragen, welche Dose ihm fehlt und diese dann suchen und ihm vorbeibringen. Nächstes mal. Doch die Möglichkeiten sind unendlich, ein beflügelndes Gefühl.

Am Weichselplatz finde ich ein Buch, jemand hat es in einen Hauseingang gelegt. Es ist Jack Londons Roman „Wolfsblut“. Gelesen habe ich es nicht, aber ich meine mich zu erinnern, dass es darin um Wanderungen, um Abenteuer und das Ungewisse geht. Der Mensch und die Natur. Der Mensch und seine Umgebung. Bei London ist es die Wildnis, bei uns Neukölln.

Ganz kurz sehe ich Stan und mich, wie wir in Jacks tiefe Fußstapfen treten. Wir beide, unterwegs im urbanen Dschungel. „Dunkler Tannenwald dräute finster zu beiden Seiten des gefrorenen Wasserlaufs“, lautet der erste Satz aus dem Klassiker. Könnte man so die Beschreibung einer Berlin-Wanderung beginnen?

Weichselstraße, Ossastraße, Rütli-Campus.

Hier beginnt sich das System gegen uns zu wenden, wir laufen drei mal um den Block

immer wieder über das Gelände der berüchtigten Neuköllner Schule, die wegen der Gewalt und der verzweifelten Hilferufe der Lehrer vor Jahren landesweit für Schlagzeilen sorgte und dann mit viel politischem Willen und Fördergeldern umgekrempelt wurde.

Rütli und wieder Rütli. Irgendwas müssen wir übersehen haben, sagen wir uns, leicht irritiert von der Wiederholung. Und tatsächlich entdecken wir bei jeder weiteren Runde ein neues Detail. Eine im Boden eingelassene Gedenktafel für den Weltraumhund Laika, ein großes Backgammon-Feld, einen ungewöhnlichen Blick auf eine Brandmauer, ein altes Tor, das seinen Zweck nicht mehr erfüllt, weil es von einem neuen Zaun verdeckt wurde.

Immer wieder Rütli-Campus. Foto: Jacek Slaski

Keiner von uns war vorher auf dem Rütli-Gelände, jetzt haben wir es drei mal, von verschiedenen Seiten kommend, entdeckt, entdecken müssen. Die Würfel lassen uns nicht weg, wir kommen nicht mehr in den Treptower Park, auch am Kanal bleiben wir nicht. Doch das Ende naht. Der Spaziergang musste von Beginn an begrenzt werden. Nach 90 Minuten ist Schluss, so der Entschluss.

Die Hipster-Meile wirkt im hellen Winterlicht seltsam trüb

Der Zufall leitet uns endlich auf die Weserstraße. Die Hipster-Meile wirkt im hellen Winterlicht seltsam trüb. Müll und Hundescheiße vor verschlossenen Läden sind kein einladendes Bild. Stan lacht bei dem Gedanken, was wohl der Freund seiner Mutter, ein patenter Ur-Spandauer, zu dem verlotterten Bezirk sagen würde. Doch für nicht wenige Berliner ist Neukölln so weit weg wie die Bahamas.

Wir kehren auf die Pannierstraße zurück und landen schließlich auf der geschäftigen Sonnenallee. Noch fünf Minuten, dann ist der Spaziergang vorbei. An der Ecke Sonnenallee und Jansastraße erreichen wir unser zeitlich festgelegtes Ziel. Ziemlich genau sieben Kilometer haben wir zurückgelegt, sagt die App MyTracks. Dieser Endpunkt soll der Startpunkt für den zweiten Würfelspaziergang werden. Wer weiß, wohin uns der Weg dann führt. Zurück oder weiter weg von den vertrauten Straßen?

Eine mit der App MyTracks erstellte Karte des gewürfelten Spaziergangs. Screenshot: MyTtracks


Inspiration und Dank gilt Anneke Lubkowitz. Ohne den von ihr herausgegebenen Band „Psychogeografie“ hätte ich den Würfel wohl nicht in den Stadtraum geworfen.

Psychogeografie herausgegeben von Anneke Lubkowitz, Matthes & Seitz, 240 S., 22 €