Absurdalne rozmowy

Agnieszka Wesołowska

Atelier

Słuchowisko absurdalne w IV krótkich aktach

(Osoby: Ona, On, On [sic], Chochliki
Wszystko dzieje się w atelier lub tuż obok, za ścianą, w magazynie. Dramat opowiada o ludziach, którzy nie do końca potrafią się rozpoznać we współczesnym świecie, a może po prostu w świecie. Dlatego nie mają imion, choć ich używają. Najlepiej byłoby, gdyby wypowiadali je – te imiona – trochę niepewnie, jakby usiłując sobie coś przypomnieć. Może temu towarzyszyć lekki zgrzyt w eterze, fałsz, załamanie dźwięku. Sugerowana muzyka na początku – Bacha „Koncert na dwoje skrzypiec d-moll”. Między aktami i na końcu – tenże koncert przeplatany jakąś etiudą na skrzypce solo.
Mimo że rozmowy są dość błahe, chodzi w nich jednak i o miłość, i o przypadek, i o przeznaczenie, i o różne strachy. Czasem nie chodzi o nic, ale to właśnie jest element czegoś, co można nazwać życiem permanentnym.)

Akt I

(Głosy mocno skontrastowane – kobiecy i męski. Słychać je jakby przez mikrofon. Może być lekkie echo. I oprócz tego cisza)

On: A co panienka robi w tym atelier?

Ona: Nie pojmuję gdzie jestem. Widzę dziewczęta co się puszczają, więc jakby burdel. A w kącie wariatka jakaś płacze z wewnętrznej przyczyny. Może to gabinet psychoterapeuty. Albo pracownia mistrza Witkacego.

On: Panienka nie szasta bo już szastali. Już wyśmiali, już oswoili, już przegadali. Nam tu deja vue nie trzeba. Niech panienka się zajmie pończoszkami, co je panienka ma na sobie. To wstyd tak ciągle zaczynać od nowa. I w takim stylu pretensjonalnym jak sukienka panienki. Kto to widział tak się wyrażać i nosić pończochy. Czy panienka nie rozumie że tu się wszystko liczy. A ta mi tu będzie wywoływać Freuda z lasu. Albo kurtyzany czy nie daj Bóg artystów.

Ona: Kogo tu nie ma, mądralo?

On: Że co?

Ona: Kto wyszedł, zanim przyszłam. Zanim ty przyszedłeś. Do kogo należy to łóżko, krzesło, stolik? Dlaczego tu jesteśmy? Dlaczego możemy tu być?

(Głosy normalnieją. Wymowa staje się naturalna, codzienna. Toczy się zwykła, nieważna rozmowa. Nie ma już echa)

On: Zawsze jest otwarte. Kiedy Max wychodzi otwarte jest zawsze.

Ona: Kiedy wychodzi? Jak to kiedy wychodzi?

On: No bo jak jest, to się zamyka.

Ona: I co robi?

On: A co panienkę obchodzi? Może pisze. Może zarządza. Może okrada ludziom konta.

Ona: Panienka, panienka. Pretensjonalna panienka. A ten twój cynizm, cygaro, ta twoja bezdomność, ta bezgranicznie śmieszna i niewiarygodna paradoksalność twojego życia. Łachy i tytoń. Smród i panienka. Słaniasz się z nóg, bo nie masz gdzie spać i gadasz jak Francuz.

On: Dlaczego Francuz?

Ona: No to jak Niemiec. Nieważne. Naprawdę nieważne.

On: Panienka się uspokoi.

Ona: Ty idioto, rozmawiamy jak bohaterowie spektaklu.

On: Jesteśmy bohaterami, panienko.

Ona: Nawet nie wiesz, co mówisz. Nie wyobrażasz sobie. Nie przeczuwasz..

On: No to… panienko…

Ona: Tak, Michaiłko.

On: Zróbmy przedstawienie.

Ona: Ha! Świetnie. Ogłaszam akt pierwszy. Uwaga, uwaga! Atelier na parterze starej kamienicy, tuż za bramą, u wejścia na podwórze. Łóżko, krzesło, stolik. Na ścianie słomiana mata z małymi karteczkami. Istna awangarda. Na karteczkach krótkie informacje. Kupić chleb. Zadzwonić do Magdy. Egzystencjalizm ma za mało zwolenników i nie da się go przeforsować w sejmie. Członkowie klubu trzymają formę. Żyją. Rewolucja marcowo-kwietniowa upadła. Wymyślić nową. Obraz dla Heńka. Namalować.

On: Panienka w czerwonej sukience i w pończoszkach chodzi w te i we wte. Ma podwiązki, które podtrzymują coś bardzo tajemniczego, coś bardzo kuszącego, coś bardzo…. Pokaż panienko.

Ona: Michaiłku… Wszystko zepsujesz. Musimy się trzymać scenariusza. Czyli przeznaczenia. Rozumiesz. Słyszałeś, że życie jest teatrem.

On: A teatr jest zatęchłą norą, w której zmagamy się z ciemnymi siłami pożądania. Kryzys wartości. Słyszałaś? Słyszałaś kiedyś, kurewko, o kryzysie wartości? O scenie, na której przedmioty grają siebie, a ludzie kogoś innego niż są w rzeczywistości. Słyszałaś o tym? Zobacz, zobacz zresztą jak zaciskasz te nóżki z tymi pończoszkami. Tak, jesteś bohaterką. Jesteśmy bohaterami. Ty dziewicą przyodzianą w habit z czerwonej koronki, ja dżentelmenem, który cię pragnie.

Ona: (tonem zrezygnowanym i przyzwalającym) No dobrze… dobrze…

On: No dobrze?! Ty mi tu będziesz mówiła „no dobrze”!?! W imię czego (pytanie zadane bardzo łagodnym, anielskim głosem)? W imię prawdy? (tak samo). Bo przestraszyłaś się kłamstwa, które chcesz odkupić grzechem (ton banalnego kazania)? Droga poniekąd słuszna. Chyba jedyna.

Ona: Dość, dość Michaił. Oprzytomnij, proszę. Do kogo ty mówisz. Rozejrzyj się. Tu jestem tylko ja. Małgorzata, którą zawsze kochałeś. Prosta Małgorzata z zawikłaną przeszłością. Dziewczyna z domu towarowego. Z domu publicznego. Przecież to się zdarza. Te wszystkie Julie, Beatrycze, Laury. Ludzkie historie. Sens refrenu. Istota przemienienia. (patetycznie)

On: Teraz będziesz mi tu odgrywać zagubioną bystrą dziwkę? Dość, dość Małgorzato. Oboje wiemy, kim jesteś. Porozmawiajmy jak ludzie kulturalni.

Ona: Porozmawiajmy jak ludzie.

On: Kobiety (ironicznie, chwila ciszy). Dobrze, porozmawiajmy jak ludzi… Tak jakby słuchali nas ludzie.

(Słychać brzęk naczyń, wodę z kranu, ktoś myje naczynia.)

Ona: Słyszysz, Michaił?

On: Co?

Ona: Posłuchaj… Cssyt… Szumi woda

On: Tak… To ty zmywasz po kolacji.

Ona: Ale przecież nie jedliśmy kolacji.

On: Przecież także jesteś obok mnie i bynajmniej nie masz umoczonych rączek.

Ona: Więc jak?

On: To pieśń przyszłości. To się rozgrywa na papierze. Wiesz, ta historia z rękopisami. Ohydna sprawa. Jesteśmy jak marionetki. Sami siebie tworzymy. Pociągamy za własne sznurki.

Ona: Byle nie za mocno. Wisielec-widelec. Zmywam naczynka jak grzeczna dziewczynka (szalony, szatański śmiech).

On: Małgorzato, czy my się aby czasem nie zapominamy. O ile się nie mylę, miałaś być kurwą.

Ona: Też tak mi się zdaje, dziubusiu. Tak mi się zdaje, dziubusiu (jak słodka idiotka)

On: (przestraszonym, gwałtownym głosem) Słyszałaś? Spadamy. Max wraca.

Akt II

(Cały czas szeptem, cały czas słychać szuranie w sąsiednim pomieszczeniu, otwieranie i zamykanie szuflad, kroki, nerwowe stukanie palcami w biurko. Ona i On – wciąż ci sami. Gdzieś w magazynie obok)

Ona: Maksymilian to brzmi dumnie. Najwygodniej jest mu w trumnie.

On: Przestań, przestań ciągle wracać do przeszłości. Zrozum, już nie jesteśmy artystami. Ani ty muzą, ani ja pisarzem. Nasze miejsce jest teraz w magazynie atelier tego gościa, co najwyraźniej zapomniał o czymś. Cicho, żeby nas nie usłyszał.

Ona: Tak, chyba o czymś zapomniał. Zobacz. Jaka wielka teczka. Może jest malarzem.

On: Tu chodzi o coś innego. Max jest przedstawicielem klasy minimalistycznej. Rozumiesz. Żyje na maxa minimalnym kosztem. Dlatego się nim interesuję.

Ona: Dlatego się nim interesujesz?

On: Tak, właśnie dlatego. Chcę napisać o nim powieść.

Ona: Ale mówiłeś…

On: Mówiłem, mówiłem (ze złością, ze zniecierpliwieniem wielkim). Sama widzisz jak komicznie wyglądamy w tych rolach. Nie umiesz być kurwą, Małgorzatko. Przykro mi, bo wiem, że się starasz. I w pewnym sensie zawsze nią byłaś. Zawsze miałaś na sobie pończoszki. Nawet w szlafroczku. Nawet na mrozie. Wiem, jakie to upokarzające, kiedy mężczyzna mówi kobiecie, że nie nadaje się do burdelu. Bo burdel to miejsce mimo wszystko poetyckie. Bardziej poetyckie niż zmywak, niż wózek widłowy, niż cała ta Irlandia. Na pocieszenie masz to, że w czasach, w których obecnie jesteśmy i ten czar powoli pryska. Świat zalewa fala francuskich call-girls, japońskich gejsz i innego dziadostwa. Właśnie przez takich ludzi jak Maksymilian. Nie miałabyś ochoty na zawsze zostać moją Małgorzatą w żółtym sweterku?

Ona: Mogę spróbować. Ale…(wybucha strasznym płaczem)

On: Nie rycz. Damy sobie radę. Ty i ja. Mistrz i Małgorzata.

Ona: Ale to jest przecież szaleństwo. To jest niebezpieczne. Supermarkety, sąsiedzi, rezurekcje wielkanocne. Nie mogę ciągle chodzić w tym wytartym swetrze. Kwiaty. Kwiaty w wazonie dawno uschły.

On: Ach, Małgorzato. Reguła rozpustnic jest bardzo surowa, nie na dzisiejsze czasy, a przecież o taki burdel nam chodziło. Interes sypnąłby się, zanim na dobre by ruszył. Poza tym zaraz zaczęliby gadać, że coś musiało się stać. Że może matka, ojciec, kochanek, przyjaciółka, dyrektor teatru, redaktor naczelny, szef kuchni, życie, choroba, śmierć. Poza tym jesteś za wrażliwa, przyjmujesz człowieka w całości, potem płaczesz. A biznes jest biznes. Zostawmy takie sprawy ludziom takim jak Max.

Ona: A my? Co będzie z nami?

On: Każdego wieczora, przez okrągły rok, będę wrzucał do twojej skrzynki na listy kopertę. Będzie w niej złożona poczwórnie kartka papieru. Spiszę na niej wszystko, co przydarzy ci się następnego dnia. Jeśli przetrwamy zimę, to potem jakoś pójdzie. Będziesz istnieć, przysięgam ci, kochana.

Ona: A jeśli zechcę żyć inaczej?

On: Być albo nie być (wyniośle i prześmiewczo). To tak jakbyś mnie opuściła (szorstko i rzeczowo).

Ona: A może ty odejdź? Tak jak Dominik Matei opuścił Weronikę, żeby ta mogła żyć?

On: Nie rozmawiajmy o książkach. Zwłaszcza tych nie napisanych przeze mnie.

Ona: Więc obiecujesz, że się uda?

On: Tak, obiecuję. Oczywiście.

Ona: A co zrobimy z Maxem?

On: Nie wiem, może podetniemy mu skrzydła.

Ona: A może podetniemy mu gardło? Zasłużył sobie. Żałosny Michał Anioł. Spec od fotografii, powieści realistycznych i reklamy.

On: Małgorzato, nawet by nie poczuł. Czas takich okrucieństw dawno minął. Zostawimy mu wiadomość, że żyjemy. Jak Wielka Księżna Anastazja. Jak Herodot.

Ona: Ale dlaczego on nas nie słyszy, ten cały Max?

On: Bo rozmawiamy szeptem, dzisiejsi ludzie nie słyszą szeptu (tajemniczo).

Ona: Czasem cię nie rozumiem, Michaił. Nie rozumiem tych twoich metafor, aluzji. Dzisiejsi ludzie nie słyszą szeptu (z przekąsem). A skąd wiesz?

On: Przesadzasz. To akurat jest proste. Przecież szepcemy na okrągło i jakoś nikt nigdy nas nie słyszał. Jak tylko podniesiemy głosy, od razu chcą z nami dyskutować. Mogą się później chwalić, że znają Mistrza i Małgorzatę. A poza tym o co ci chodzi? Nie powiesz mi chyba teraz, po tym co razem narobiliśmy, że jesteś po stronie takich jak Max?

Ona: Nie zapominaj, że przyszłam właśnie do Maxa. Nie wiedziałam, że tu będziesz. I ta sukienka była dla Maxa. I te pończoszki. I to on po mnie dzwonił. Czekał na mnie, ale się spóźniałam. A kiedy wrócił po… po te, no… projekty, których wcześniej zapomniał, ja byłam już Małgorzatą z twojej bajki. Tak naprawdę wstydzę się go teraz. Dopiero teraz, kiedy spotkałam ciebie.

On: Ach więc to tak? Kopciuszek, dziwka, królowa Margot. Doprawdy zawrotna kariera.

Ona: Michaile, nie prawmy sobie tych złośliwości. Nie zapominaj, że to jednak banał.

On: Teraz mi to mówisz? Teraz, kiedy jesteś skończona…. Skończona idiotka! I co to jest banał? Czy gniew jest banałem, czy moje słowa dla ciebie? Czy może oboje z banału powstaliśmy i w banał się obrócimy?

Ona: Kto to wie.

On: Dobrze. Trudno. Idź z nim i niech ci się powiedzie. Mój świat i tak już się skończył. Jeśli staniecie się arcydziełem, wybaczę wam.

Akt III

(On – Michaił znika. Ma się wrażenie, że nic wcześniej się nie wydarzyło. Po prostu dwoje ludzi próbuje rozmawiać. Liczy się tu i teraz i to powinno być do wysłyszenia)

Ona: Powiedz mi Max, dlaczego ty nie poszukasz sobie kobiety. No wiesz… Dzwonisz do mnie każdego wieczora. Chodzisz w brudnych butach. Nieważne zresztą, sama czasem w takich chodzę. Nie zamierzam ci prawić kobiecych mądrości. O ile mądrość ma płeć, wiesz, to takie pytanie na czasie. Chyba możemy czasem pogadać. Wiem, za co mi płacisz, ale czasem przeglądam ambitne gazety. Nie uważasz, że na swój sposób jestem bizneswoman, nawet kiedy stoję w bramie? No więc nawet nie chodzi o to, że chcę się na czymś znać. Po prostu lubię myśleć. Kiedyś się zamyśliłam nocą w nieodpowiednim miejscu. No wiesz. Zgodziłam się i tak już zostało.

On: Dziwna jesteś, tyle ci powiem. Prawie się nie odzywałaś, ale ja wiedziałem, że jesteś jakaś taka…

Ona: To znaczy jaka? O ile mi wiadomo jesteś artystą. Pewne rzeczy są naprawdę bardzo proste. Zresztą to akurat wiem od Michaiła. A może on ode mnie. Nieważne.

On: Nieważne, nieważne, dla ciebie wszystko jest nieważne (z irytacją; Małgorzacie przypominają się słowa Mistrza, które słychać w oddali: „Mówiłem, mówiłem….. Sama widzisz jak komicznie wyglądamy w tych rolach”). A w ogóle kto to jest ten Michaił?

Ona: Jesteście wszyscy tacy sami. My też jesteśmy takie same. Nawet jeśli cudownie się różnimy, to w którymś momencie pobrzmiewa w nas zupełnie bez sensu identyczny ton. I w was, i w nas. Jesteśmy do re mi w różnych rejestrach. Pośpiewamy? (przy tym pytaniu znowu zaczyna się echo; na początku podkreślało niedorzeczność czy niesamowitość; teraz towarzyszy także rozleniwieniu i znudzeniu; dalsza rozmowa toczy się bez emocji, czyli inaczej niż powinna) Proszę. Chociaż ponućmy. Każdy na swoją nutę. Lubię nucić pod nosem. To takie uspokajające.

On: Kto jest Michaił?

Ona: Wreszcie jakieś sensowne pytanie.

On: Już je zadałem, widocznie nie słyszałaś.

Ona: Widocznie.

On: Więc kto to jest.

Ona: Nie wiem.

On: Jak to nie wiesz.

Ona: Po prostu. Nie wiem. Spotkałam go u ciebie dziś wieczorem.

On: Spotkałaś go u mnie dziś wieczorem?

Ona: Tak, spotkałam go u ciebie dziś wieczorem. I muszę ci powiedzieć, że nie był to niestety duch ani skrzat, pies ani twoje alter ego.

On: Więc kto?

Ona: Człowiek. Jakiś bezdomny. Nie wiem, może imigrant, może cyrkowiec, może czarnoksiężnik.

On: Ale jak? Po prostu był? Po prostu z nim zostałaś? Widziałaś go kiedyś?

Ona: Oooo. Nasz artysta zaczął zadawać dużo pytań. Filozofialno-narcystyczna faza rozwoju. Owszem widziałam. Tylko nie wiem gdzie i kiedy.

On: Ktoś tu chyba oszalał (wciąż tak samo, ospale i bez większego zainteresowania).

Ona: Tak, ktoś oszalał.

On: Chcesz mi powiedzieć że wdałaś się z obcym mężczyzną w pogawędkę w mojej pracowni? A potem po prostu tu zostałaś i czekałaś aż przyjdę, żeby mi o tym powiedzieć?

Ona: Nie nazwałabym tego pogawędką.

On: Nie irytuj mnie.

Ona: Nie irytuj się. A niby po co każdej nocy zostawiasz otwarte drzwi? Czy nie dlatego, że czekasz, żeby coś się wydarzyło? Coś ważnego? Coś na co nie będziesz miał wpływu, tak jak masz wpływ na te swoje powiastki i fotosy? Czy nie rozumiesz, że tam gdzie jest Małgorzata, musi pojawić się Mistrz? Nie pamiętasz, co ona powiedziała? (koniec echa)

On: Jesteś p o p i e p r z o n a. (wolno i z naciskiem)

Ona: Jestem popieprzona (łagodnie i lekko)

On: Posłuchaj, kochanie. Czy nie mogłabyś przypadkiem wyjść i nigdy nie wracać? Byłbym ci naprawdę bardzo wdzięczny. Idź do tego swojego mistrza. Tylko uważaj, bo mistrzowie bywają ulegli.

Ona: Ależ oczywiście, mój drogi Alexandre Dumas. Uwielbiam, jak błyskasz inteligencją. Nie ma nic bardziej uroczego i rozbrajającego. Jak myślisz? Czy my rozmawiamy o sztuce?

On: Myślę, że powinnaś już iść.

Ona: Zaczynasz mi imponować, Max. Niby taki pisarz z atelier, a jednak ma podejście do oszalałej kobiety. Posłuchja, kochanie… Czy nie mogłabyś… Byłbym... No, no. Spokojnie możesz przystąpić do pisania powieści psychologicznej. Tylko uważaj na szczegóły, bo diabła jeszcze ciągle nie umiałbyś wziąć za rogi.

On: Małgorzato!

Ona: Wyjdę, wyjdę Alexandre (z egzaltacją; ale też wiarygodnie). Jeszcze tylko podziękuj mi za te wszystkie noce.

On: Dziękuję, dziękuję…

Ona: Jesteś skończonym durniem. Nigdy nie dziękuj dziwkom. Natomiast z nieznajomymi radziłabym ci jednak rozmawiać. Mimo wszystko.

Akt IV

(Znów nowa sytuacja. Znów przedstawienie zmienia tor. Mężczyźni znikają. Pojawiają się Chochliki – ich głosy są pogrążone w echu, przedrzeźniające, nieznośne. Jeden grubszy, drugi cieńszy. Trochę przypominają głosy Jego i Jej (lub można powiedzieć Michaiła i Małgorzaty) z pierwszego aktu. Ona – w pierwszym akcie pełna życia (podkreślone), w drugim znudzona (podkreślone), teraz przestraszona.)

Chochlik I: Małgorzata jest smarkata

Chochlik II: A smarkata Małgorzata nie dożyje tego lata.

Ona: O mój Boże! Co wy mówicie!

Chochliki (razem): Małgorzata jest dla świata,
xxxxxxxxxxxxxxxxxxa ty nie bądź Małgorzatą
xxxxxxxxxxxxxxxxxxty się zajmij swoją chatą

Chochlik I: No właśnie, kobito. Zobacz, co z tego wyszło. Wszystko się pomieszało. Michaił zniknął. Max się wściekł. Wyrzucili cię z roboty. Gdzie tu miłość? Jak ty komu wytłumaczysz, że pod adresem Kota w Butach 5 była też miłość?

Ona: Spędziłam w tym atelier prawie całe życie. Max nigdy tego nie podejrzewał, ale mieszkałam tam, zanim on urządził sobie pracownię. Przychodzili tam różni ludzie, pewnie też przychodził Michaił. Musiał przychodzić, bo jestem pewna, że znamy się od dłuższego czasu.

Chochlik II: Małgorzatko, lepiej stąd chodźmy. Maksymilian przyjdzie lada chwila. Nie spodziewa się tu ciebie. Myśli, że odeszłaś na zawsze.

Ona: Bo odeszłam. Tak jak od Mistrza. Muszę teraz od nowa wadzić się z historią. Muszę stać się Małgorzatą bez Mistrza. Muszę tu posprzątać.

Chochlik I: Zostaw. Zostaw i już chodź. Odstaw te szklanki. Nie są twoje. Wiesz, do kogo należą.

Ona: A właśnie nie wiem.

Chochlik I: A właśnie wiesz.

Ona: Złośliwe stworzenie z ciebie.

Chochlik I: Że jak proszę?

Ona: Nic tu do nikogo nie należy.

Chochlik I: Z rozmazanej trzydziechy nie masz uciechy.

Chochlik II: Czytaj – to nie jest śmieszne.

Chochlik I: He He. Robota dom robota dom. A chłopcy czekajom

Ona: Wcale że nie mam tylu lat (obrażona). Zresztą niezbyt obchodzi mnie, na co cierpią dwudziestolatki ani trzydziestolatki ani czterdziestolatki ani…

Chochlik I: Jak to? (wtrąca się)

Ona: Jakoś.

Chochlik I: Typowe.

Ona: Co typowe?

Chochlik I: Dla takich jak ty. Dla takich, co im wszystko jedno.

Ona: Mnie nie jest wszystko jedno. (Z naciskiem)

Chochlik I: Oho. To zrób coś. Napisz reportaż, książkę, nakręć film, wyjedź. Zapomnij. No wiesz. O Maxie, Michaile.

Ona: Nie chcę nic robić. Nic poza tym, co pozwala pamiętać. Nic poza tym, co jest konieczne i co przynosi mi radość.

Chochlik II: Małgosia nam się sentymentalnie zamyśliła. Wpadła w nastrój zwany melancholijnym. Ogłaszam alarm! (Słychać werble i takie bezmyślne chochlikowe „tadam”)

Chochlik I: Dlaczego ona jest taka dosłowna? Tak się wyrażać, to nie przystoi młodej damie. Terefere! (Śmiech)

Chochlik II: Może naprawdę już chodźmy. Przecież on zaraz tu przyjdzie.

Ona: No i co? A nie możemy żyć obok siebie? Jest kilka garnków, kilka talerzy, są materace. Odnajdziemy Michała. Pożenimy się i powydajemy za mąż.

Chochlik I: Ech, dzieci…

Chochlik II: Do czego zmierzasz, Małgosiu?

Ona: Nic. Nie zrozumiecie.

Chochlik I: Panienka jeszcze nigdy nie była sama? Panienka może nie ma siły się rozstać?

Ona: Milcz, głupcze.

Chochlik I: Znów ta górnolotność. Już raz nie wyszła panience na dobre.

Ona: Mnie wszystko wychodzi na dobre. Nawet złość. Tylko że ty tego nie możesz zrozumieć, bo jesteś tylko chochlikiem. Błędem w sztuce.

Chochlik I: To niech panienka Homerowi wytłumaczy.

Ona: Nie bądź taki hej do przodu.

Chochlik II: Nie chciałbym się wtrącać, ale trochę nie mogę zrozumieć, po co mielibyście żyć wszyscy razem.

Chochlik I: Jak mnisi tybetańscy. (Chichot)

Ona: A żebyś wiedział! Zresztą nie chodzi o to, żeby razem, ale o to żeby w ogóle. Oni się rozpłynęli. Zostałam sama. Bez rękopisów. Bez telefonów w nocy.

Chochlik I: Znajdzie sobie panienka innego. Ups… Innych. W burdelach też pewnie potrzebują dziewcząt. Niech panienka nie płacze.

Chochlik II do Chochlika I: (Szeptem) Nie rozumiesz, cymbale, że to wszystko to jest taka przenośnia?

Chochlik I: Nie, nie rozumiem. A ty może rozumiesz?

Chochlik II: Nie i ona też nie rozumie. Ani nikt inny. Ale Homer faktycznie pisał coś o radości. Pamiętasz, mówiła coś takiego. A poza tym była też taka książka. O Mistrzu właśnie. Ten Max jest tu chyba trochę na gapę.

Chochlik I: To wszystko się nie trzyma kupy.

Ona: Możecie mówić normalnie. Ja słyszę wszystkie szepty. Niepotrzebnie się kłócicie. Max jest po to, żeby wszystko mogło się rozpaść. Żeby mogło runąć. A ja bym chciała, żeby to atelier przetrwało, dlatego pomyślałam, że gdybyśmy tu zostali…

Chochlik I: To może my spadamy. Cześć panienko. Niech się panienka raczy trzymać, bo panienka jest od jakiegoś czasu pod naszą opieką. Mistrz nas przysyła.

Chochlik II: Zamknij się, idioto.

Ona: Uspokójcie się. Teraz naprawdę wszystko się zacznie. Tak, idźcie sobie, żebym wreszcie mogła chwilę odpocząć. Tu ciągle ktoś czegoś chce.

(Słychać jak chochliki wybiegają)

 Ona: Dzięki Bogu.

(Słychać jak zaczyna myć naczynia. Nuci sobie coś pod nosem. Potem wszystko cichnie, tylko z kranu uporczywie kapie woda.)

Ona: Kap sobie, kap. I tak nikt cię nie naprawi. Panowie poszli. Chochliki poszły. Mam dużo czasu. Mogę zacząć od początku. Tu, w tym atelier. W tej pracowni, w której byli i Max, i Mistrz, i chochliki. Ściany ciągle są na swoim miejscu. A także wiele niepotrzebnych przedmiotów. Za dużo garnków, za dużo jedzenia w lodówce. Ciągle się tu pałętają nasze rozmowy, niezadane pytania, przedwczesne odpowiedzi. Za oknem deszcz. Mżawka. Na szybie kropelka. Bardzo prosty symbol. Łza. Oczyszczenie. Prawie alegoria. Gdyby tak było z nami. Gdyby łatwiej można było nas odczytać. Gdybyśmy sami to potrafili. Chodzi lisek koło drogi… Ale to nic. Ale mogę zacząć od początku. Tu albo i nie tu.

Drzwi się otwierają a potem zatrzaskują. Słychać jak Ona zbiega po schodach.

 Koniec

 

Metropolinnen zwischen Kudamm und Küche

AŚKA & REŃKA

UNSER DRECK

AŚKA: Wenn wir um was streiten, dann nur um eine Sache: um die Hygiene.

REŃKA: Weil das ist so, dass es einfach normal die menschliche Vorstellungskraft übersteigt, wie wir uns unterscheiden, wo es um Sauberkeit geht.

AŚKA: Weil Reńka ist auf dem polnischen Dorf groß geworden, und da hat sich ’n Huhn manchmal in das Zimmer verfangen, und natürlich hat es auf den Teppich geschissen.

REŃKA: Aber so n Dreck wie bei Aśka in Berlin hab ich, solange ich lebe, in der ganzen Welt nicht gesehen. Na und an diesem Tag gehen wir spazieren, und diese Aśka, was hat sie da wieder angezogen, diese alte Hose von dem Schlafanzug, wo sie die ganze Nacht mit geschlafen hat, rosa mit Herzen, mit den Löchern. Der Arsch sieht aus wie so `n Sieb.

AŚKA: Und wir laufen so diesen Ku’damm entlang.

REŃKA: Sie neben mir in diesem Hosenlump, einfach Scham wie die Pest, und die nichts, lächelt dümmlich, und hat auch noch gute Laune.

AŚKA: Und wir gucken. Und da auf den Plakaten, so großen, 2 auf 2 Meter oder was, Angela Merkel, so retouchiert, dass sie aussieht, normal, so sauber, als ob sie grad aus der Waschmaschine springt. Und dazu, mit einer ochsengrossen Schrift, steht da: DEN WOHLSTAND ERHALTEN UND MEHREN. Also sagt Reńka:

REŃKA: Aśka, guck du mal zu dieser Angela, guck wie sauber die ist, wenn du die ganze Zeit wie so ne Schlampe gehst, gibt die dir nie ’n Wahlrecht. Und wir kommen in unsere Bude, und dort, wie immer, Dreck, Süff, der Boden grau-schwarz. Es gibt den Verdacht, dass er mal Blau war, aber man kann irren. Spinnweben hängen wie Gardinen, Aśkas Klamotten überall, dazwischen verschimmelte Kaffeetassen – man muss sich mit der Axt den Weg freihacken.

AŚKA: Und Reńka mit Irre im Auge stellt fest, sie will nicht mehr eine beschädigte Mitbürgerin sein, sondern eine echte, mit Wahlrecht und allem, und fängt an zu putzen, eine Riesen-Säuberung, normal, wie ihre Mutter vor Ostern. Den Lappen in der Hand verkündet sie:

REŃKA: Aśka, ich mache hier eine historische Tat. Die Fenster und die Türen, die waren das letzte Mal gewaschen in den 30-er Jahren, als Hitler an die Macht kam. Und Aśka rennt in ihr Zimmer, holt das Feng-Shui-Buch, damit sie auch etwas zu diesem gemeinsamen Putzen beitragen kann.

AŚKA: Und Reńka schrubbt den Herd, bis sie Wunden an den Händen kriegt. Der Schweiss rinnt ihr zum Arsch. Die Reńka, die hat’s wohl gefickt, weil sie den Herd wegschiebt, der hier steht seit sieben, zehn Jahren. Und dann glotzt sie noch dabei, als hätte ich ihr die letzte billige Zigarette aus Polen weggeraucht.

REŃKA: Du, Aśka, ist nicht meine Mission, deine Putzfrau zu sein.

AŚKA: Du, Reńka, du bist wirklich irgendso ’n Wunder von Gott, weil das ist alles wahr, weil Feng Shui sagt auch: Dreck verklebt die Energie. Und REŃKA überflutet das Blut:

REŃKA: Du Feng-Shui, guck, her, unter den Herd, was wir hier züchten, diesen Amazonasdschungel, nix Feng-Shui. Ich wusste nicht, dass noch etwas ausser dir in der Bude so lebend blüht. Das bewegt sich, es stinkt, es sollte Miete zahlen.

AŚKA: Und jetzt gibt es aber keine Zeit zum Streiten, weil auf einmal sagt das Radio, dass diese Partei, normal, die von den Skins, die rechte, hat Briefe geschickt, an ausländische Politiker, dass sie sie abschieben wird. Die türkischen, polnischen, alle weg, ab nach Hause.

REŃKA: Siehst du Aśka, was hab ich gesagt, wenn sie die abschieben können, dann uns auch.

AŚKA: Und Reńka, angepisst wie eine Messerschmitt, rauscht aus der Küche, ab in das Wohnzimmer, haut sich auf die Knie, und schrubbt, als hätt sie eins draufgekriegt, den Boden. Sie sieht aus wie so ne Märtyrerin von Christus. Und plötzlich hält sie in den zwei Fingern irgendso ’n amtliches Dokument. Freizügigkeitsbescheinigung.

REŃKA: Von Aśka die, mit gelben Katzenpipi voll! Und Aśka steht zufrieden inmitten des Zimmers, hat sich ’n Brot geschmiert mit Tomate, und frisst und sagt:

AŚKA: „Oh, das hab ich schon lange gesucht.“

REŃKA: Aśka, wenn die hier aus dem Deutschland das sehen, dass du auf ihre Dokumente pisst, kriegst du nie im Leben Hartz IV. Und das Wahlrecht kannst du gleich vergessen. Aber Aśka legt sich wieder, wie immer, in ihr rosanes Puff-Zimmer, in ihr Bordell, auf den Berg ihrer dreckigen Klamotten, zwei Meter hoch, macht den Computer an, weil sie ist doch abhängig, und steckt dabei die Nase in ihre dreckigen Socken.

AŚKA: Und Reńka stopfts zu, wie sie die Regale sieht, weil da:

REŃKA: rosa Staub. Zwei Finger breit und fettig wie Butter. Auf einmal Aśka ins Geheul:

AŚKA: Du, Reńka, komm schnell. Reńka kommt, guckt, sieht:

REŃKA: auf dem Display n rotes Plakat, von dieser Partei von den Skins, und auf ihm eine riesige Aufschrift:

AŚKA: POLEN-INVASION STOPPEN.

REŃKA: Aśka, ich rate dir gut, steh auf und putz, sonst kannst du gleich, wenn sie uns abschieben, mit diesem rosa Staub die Reisebrote schmieren.

AŚKA: Und aus dem Ganzen Reńka muss pinkeln, damit sie nicht ein hysterischen Anfall kriegt, läuft ins Bad, und dort:

REŃKA: Meine Gläser! In dem Wischeimer, in welchen ich gerade den Dreck aus dem schmutzigen Boden gewrungen hab, Schüsseln und Teller, am Einweichen, saugen sich voll mit Bazillen. Und Aśka trottet hinter mir her und grinst stolz,

AŚKA: und Reńka brüllt:

REŃKA: Du Aśka, bete um gesunde Beine, weil für den Verstand ist es zu spät. Und Aśka sagt, mit einem Riesenlächeln auf dem Gesicht, dass sie sich doch schon vorbereitet, und nächsten Mittwoch spült sie es.

AŚKA: Und Reńka sinken die Pfoten:

REŃKA: Du, Aśka, du lieber sagst nichts mehr, nimm die Alditüten mit dem stinkenden Müll und hop runter damit. Aber Aśka haut sich in den Stuhl, erstrahlt wie die Sonne und sagt:

AŚKA: Aber warum denn? Das ist doch UNSER Dreck, das ist doch das einzige Wohl das wir haben. Und Angela Merkel hat doch auf dem Plakat stehen, dass wir den Wohlstand erhalten und mehren sollen.

REŃKA und AŚKA: Und so hat Angela Merkel Reńka beigebracht, mit Aśkas Dreck zu leben.